- W empik go
Jestem nudziarą - ebook
Jestem nudziarą - ebook
"Jestem nudziarą" - wyznaje na początku bohaterka powieści, Agata. "I mam przerąbane" - dodaje. No, faktycznie - skoro wyemancypowana kobieta współczesna "w wieku lat trzydziestu nie miała jeszcze ani jednego męża, spała tylko z czterema facetami, była zaledwie na trzech balach i nie zmieniła pracy ani razu, odkąd ją podjęła" - powodów do dumy za bardzo nie ma. Ale co się odwlecze...
W książkach Moniki Szwai świat przedstawiony jest światem prawdziwym, światem zwyczajnych ludzi. Realia są przeważnie do sprawdzenia, zaś bohaterzy czasami do złudzenia przypominają przyjaciół i znajomych Moniki. Zwłaszcza ci z drugiego planu. Główni bohaterowie są wymyśleni, a akcja jest fikcyjna, ale – na obraz i podobieństwo rzeczywistości naszej codziennej. Ponieważ zaś nasza rzeczywistość potrafi być niesłychanie barwna i interesująca – perypetie "wymyślonych i składaków" również takie bywają, często z porządną domieszką prawdziwego romantyzmu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-958119-4-4 |
Rozmiar pliku: | 944 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jestem nudziarą.
Doszłam do tego wniosku po dogłębnym przemyśleniu sprawy.
Odstaję od społeczeństwa, które jest wesołe, nowoczesne i przebojowe.
Nie miewam fioletowych paznokci ani pomarańczowych włosów.
Ubieram się zawsze w czarne kiecki. Zostało mi to z mojego studenckiego _Sturm und Drang Periode_.
Uważam, że jest mi w nich do twarzy, ale co z tego?
Maluję się śladowo.
Nie wiedziałam, kto to jest Gulczas (rozmawiały o nim panie na naszej portierni i pytały mnie, czy mi się podoba).
Chodzę do filharmonii i słucham muzyki poważnej.
Nie oglądam teledysków.
Nie zamawiam pizzy z dowozem do pracy. A tym bardziej do domu.
Jestem nudziarą i mam przerąbane!!!
W wieku lat trzydziestu:
– nie miałam jeszcze ani jednego męża, – spałam tylko z czterema facetami, przy czym z dwoma z nich po razie, a od dwóch lat nie mam w ogóle nikogo!
– byłam zaledwie na trzech balach (w tym jeden maturalny, jeden absolutoryjny i jeden nieudany sylwestrowy, kiedy to zerwałam ze swoim jedynym narzeczonym, bo się strąbił jak świnia i powiedział, że mam za mały biust jak na jego wyuzdane potrzeby),
– nie zmieniłam pracy ani razu, odkąd ją podjęłam.
A teraz będę musiała ją zmienić, bo nie wytrzymałam i dałam po gębie mojemu szefowi, kiedy się do mnie przystawiał (strasznie nachalnie!), po czym wyleciałam z jego gabinetu do sekretariatu pełnego ludzi, wrzeszcząc, że jest stukniętym dziwkarzem. W dodatku zostawiłam za sobą drzwi szeroko otwarte, dzięki czemu załatwiający swoje sprawy studenci mogli zobaczyć, jak pan dziekan w popłochu zapina spodnie.
No a potem nie pozostało mi nic poza napisaniem uprzejmego wymówienia.
Pan docent wyraził zgodę. Hahaha.
Nie mam pojęcia, gdzie mogłabym pracować. Uczelnię mam z głowy bezpowrotnie, bo po pierwsze mój były szef na pewno podłoży mi świnię, jeśli tylko zrobię dwa kroki w jej kierunku, a po drugie sama nie mam najmniejszej ochoty na oglądanie tej kretyńskiej, nabzdyczonej gęby – choćby na korytarzu.
Wszelkiego rodzaju media odpadają w przedbiegach. Żadne tam radia, gazety i telewizje. Zresztą, nawet gdybym się załapała, tobym się pewnie nie utrzymała długo. Tam potrzebują pistoletów, a co ze mnie za pistolet. No, może czasami. Ale rzadko.
Biznesy też odpadają. Jak się chce pracować w biznesie, to nie można wyglądać jak mysza (dobrze, dobrze, ja wiem, że się nie mówi mysza). Poza tym należy raczej mieć studia ekonomiczne, nie zaś polonistyczne.
Obawiam się, że tak czy siak trafię do szkoły.
Matko Boska, będę panią nauczycielką!
Pracowałam wprawdzie na uczelni, ale była to politechnika, a ja tam robiłam za dziekanicę! Studenci zawsze mnie trochę przerażali. A studenci to ludzkość w miarę już cywilizowana. Licealistów boję się potwornie. Gimnazjalistów jeszcze bardziej. Wszyscy młodsi w ogóle nie wchodzą w grę, małych dzieci nie lubię, nudzą mnie śmiertelnie, wolę małe psy. Jeśli kiedyś będę miała odpowiednie warunki, natychmiast wezmę sobie, najlepiej ze schroniska, szczeniaka jakiejś dużej rasy. Albo bezrasowca. Ale dużego.
Może by poszukać pracy w jakiejś bibliotece?
Odpada. Jakby mnie te tony kurzu uczuliły, tobym już pewnie umarła.
Szkoła, coraz poważniej obawiam się, że to będzie szkoła.
No i czego się boisz, głupia?
Ostatecznie mam stosowne wykształcenie, bardzo dobry uniwersytet, bardzo dobrzy profesorowie mnie uczyli.
Pedagogikę też mam zaliczoną, jakby się kto pytał.
Teraz już nikt nie będzie dociekał, skąd się wzięła trója z pedagogiki w moim indeksie. A ona się tam wzięła jak najbardziej nieuczciwie.
Poszłam na ten egzamin zdeterminowana.
– Panie magistrze – powiedziałam stanowczo do asystenta – w pana los składam moje ręce. Tfu, przepraszam, w pana ręce składam mój los. Muszę się przyznać, że pańskiego przedmiotu, który bardzo poważam, nie uczyłam się jednakowoż, uznając, że byłaby to strata czasu...
– Nie rozumiem. – Asystent wytrzeszczył na mnie niewinne błękitne oczy, a jego ręka z moim indeksem zawisła w powietrzu. – Poważa pani, ale byłaby to strata czasu?
– Proszę mnie zrozumieć – kontynuowałam, patrząc na niego tak ufnie, jak tylko potrafiłam – strata czasu z mojego, bardzo subiektywnego punktu widzenia. Ponieważ ja nigdy, przenigdy, nie będę uczyła dzieci ani żadnej innej młodzieży. Widzi pan, ja mam taką wadę, że dzieci nie znoszę. One mnie nudzą i brzydzą. Wstyd się do tego przyznać, ja wiem, nikomu tego nie mówiłam poza panem. Będę raczej kamienie na drodze tłukła, niż pójdę do szkoły. No więc, wychodząc z takiego założenia, nie traciłam czasu na studiowanie pedagogiki, która nigdy w życiu do niczego mi się nie przyda. Proszę popatrzeć do mojego indeksu: wszystkie przedmioty literackie mam pozaliczane bardzo dobrze...
Pan magister przerzucił mój indeks.
– Może jednak zadam pani chociaż jedno pytanie, pro forma?
– To by nie miało sensu – wyszeptałam, starając się, aby mój szept zabrzmiał nie płaczliwie, ale stanowczo i z godnością. – To już lepiej, żeby pan od razu wpisał dwóję.
– Naprawdę, pani nic?...
– Nic, panie magistrze... Bardzo mi przykro.
– No cóż – powiedział z zastanowieniem pan magister. – Przynajmniej jest pani szczera.
Nabazgrał coś i oddał mi indeks.
– Życzę szczęścia. I proszę nie sprzedawać tego patentu swoim kolegom. Już więcej na taką szczerość nie dam się złapać.
No proszę! Jedyny taki magister na świecie! Zazwyczaj z profesorami bywa najłatwiej, z doktorami nieco gorzej, a już asystenci to przeważnie cholerni nadgorliwcy. A ten tu, kotek kochany, zrozumiał i postawił tróję!
W dodatku ja go trochę okłamałam.
Co do tego szacunku, mianowicie.
Wcale nie jestem pewna, czy rzeczywiście żywię taki szacunek dla jego dyscypliny. Może kiedyś i żywiłam, ale straciłam go bezpowrotnie po pierwszych zajęciach.
Przyszła na nie taka bardzo czcigodna, starsza pani profesor, która usiłowała nam wytłumaczyć pewne podstawowe rzeczy.
Ja tam jestem _homo sapiens_ od paru pokoleń, poza tym dorosła osoba, więc jeśli się do mnie coś mówi słowami, to rozumiem. Moi koledzy chyba też.
Pani profesor zamierzała nam najwyraźniej powiedzieć, że jeśli się coś tłumaczy dziecku, to mu trzeba to tłumaczenie jakoś zobrazować. Ale gdyby nam to po prostu powiedziała, toby jej się wykład skończył po pięciu minutach.
– Załóżmy, proszę państwa – zaczęła pani profesor – że chcemy naszym uczniom wytłumaczyć, jak się sadzi pomidora.
Audytorium słuchało, lekko przysypiając. Był wczesny poranek, poniedziałek, mało kto wtedy bywał trzeźwy tak naprawdę.
– Trzeba sprawić – ciągnęła pani profesor – aby dzieci wyobraziły sobie ten krzaczek, który chcemy posadzić. To mały krzaczek. O taki – pokazała ręką na wysokości swoich kolan.
Audytorium ziewało.
Pani profesor tymczasem przenosiła wyimaginowany krzaczek pomidora w okolice katedry. Robiła to ostrożnie, aby nie uszkodzić delikatnej roślinki.
Co poniektórzy otworzyli szerzej zaspane oczka.
Pani profesor oparła krzaczek o katedrę. Zachwiał się. Podparła. Ustabilizowała.
– Ażeby naszego pomidorka posadzić, musimy najpierw wykopać dołek, a zatem pokazujemy naszym uczniom, jak kopie się dołek. Łopatką.
Ująwszy w dłoń nieistniejącą łopatkę, pani profesor jęła z zapałem kopać w blacie katedry jamkę, w której zamierzała posadzić wirtualnego pomidora.
Nikt już nie spał.
Pani profesor, cały czas objaśniając przystępnie, co robi, ujęła delikatnie krzaczek, lekko potrząsnęła, zapewne aby wyprostować system korzeniowy, po czym uniosła go, dopasowała do jamki w katedrze i posadziła.
Audytorium słuchało i patrzyło z zapartym tchem.
Pani profesor, używając łopatki, obsypała wstępnie korzenie pomidora ziemią, po czym odłożyła narzędzie i małymi rączkami skrzętnie przyklepała kopczyk wokół posadzonego warzywa. Po czym odsunęła się nieco od katedry i obrzuciła swe ogrodnicze dzieło spojrzeniem pełnym nieukrywanej satysfakcji.
Nie da się ukryć, że niektórzy z nas się popłakali. W tym ja.
I od tej pory już nie mogłam traktować pedagogiki tak poważnie, jak, być może, ona na to zasługuje.
Znaczy, jeśli pójdę do szkoły, będę musiała działać na wyczucie.31 SIERPNIA, CZWARTEK
Co za cholerny sadysta wpadł na pomysł, żeby początek roku szkolnego robić jutro! No to co, że właśnie wypada pierwszy września!
Miałabym jeszcze trzy dni na przygotowania duchowe, a tak będę nowe życie zaczynać w piątek! Dobrze, że nie trzynastego.
Mój horoskop na przyszły tydzień jest po prostu beznadziejny. Przewiduje dużo pracy i mało forsy. To się może sprawdzić, owszem.
O życiu uczuciowym ani słowa. Ale jak tak sobie obejrzałam towarzystwo nauczycielskie, to doprawdy nie wiem, z kim mogłabym uprawiać życie uczuciowe. Płci męskiej jest dyrektor, młodszy chyba ode mnie, zupełnie nie w moim typie, podobno straszna kosa; jeden taki filozof, jeszcze bardziej nie w moim typie, bo wyraźnie niedomyty (również umysłowo), oczywiście wuefista, przyjemny mięśniak lat dwadzieścia dwa, oraz pani wicedyrektor, która wyraźnie zerkała w moją stronę z apetytem.
Nio, nio. Jeszcze nigdy nie próbowałam z kobietą. Może dlatego, że mnie generalnie nie ciągnie. Prawdą jest jednak również to, że nie miałam propozycji.
Będę uczyć polskiego w kilku klasach oraz przejmę wychowawstwo po takiej pani, która niespodziewanie padła z komplikacjami ciążowymi i wiadomo, że nie wróci do szkoły prędzej niż za trzy lata.
– Nie zazdroszczę – szepnęła konfidencjonalnie starsza dama, zdaje się, historyczka. – Przez jeden straszny rok byłam ich wychowawczynią. Zrezygnowałabym po semestrze, ale pan dyrektor tak mnie prosił... To potwory. Mają przewrócone w głowie.
– Wszyscy? – Poczułam się lekko zaniepokojona.
– Co do jednego. Sami sobie zgotowaliśmy ten los.
– Dlaczego?
– Dyrektor chciał mieć genialnych uczniów, on jest szalenie ambitny, wie pani... no i wymyślił klasę wstępną, to znaczy robimy specjalny egzamin, bardzo trudny, przyjmujemy po ostrej selekcji uczniów do gimnazjum i oni już są nasi. W pierwszej licealnej, kiedy towarzystwo z miasta dopiero się oswaja, oni są starymi wyjadaczami... niestety.
– Ale to znaczy, że do tej klasy trafiają same bystrzaki?
– Inteligentni to oni są – przyznała niechętnie historyczna dama. – Tylko charaktery mają parszywe. Sami ich wbiliśmy w dumę. Teraz płacimy. Pani też zapłaci – ostrzegła i zachichotała wdzięcznie.
Jeszcze zobaczymy.
Na cześć ostatniego dnia wolności zaprosiłam Laurę i Beatę na małego drinka połączonego z niedużą wyżerką. Zrobiłam kulebiak.
Jak Boga kocham, nie kłamię. Umiem zrobić kulebiak. Jest to cholernie pracochłonne, ale musiałam jakoś oderwać się od ponurej rzeczywistości. Krajanie kapuchy świetnie na to robi.
Jako drink miała wystąpić czysta zamrożona, bo na mój rozum do kulebiaka żadne inne alkohole nie pasują. Szlachetna prostota.
Właśnie ustawiałam świece na stole – właściwie to jedną świecę, za to dużą, sąsiadka pożyczyła mi kiedyś taką gromnicę od pierwszej komunii swojego dziecka, bo zgasły wszystkie światła w bloku i szukałyśmy korków – kiedy zadzwonił domofon.
– Kto tam? – spytałam odruchowo.
– Pogotowie ratunkowe!
– Urząd skarbowy!
Znaczy, koleżanki spotkały się u bram. Bardzo dobrze. Wpuściłam je i zapaliłam gromnicę.
– Bardzo wykwintnie – powiedziała Beata. – Masz tu ode mnie prezent. Nie wiem, co zrobiłaś do jedzenia, ale do deseru będzie pasować.
Odwinęłam papier w różowe świnki w kapeluszach. Likier bananowy.
– Rany boskie! Do kapuchy!
– Na deser też masz kapuchę?
– Oczywiście. Jak już się zrobi kulebiak, to na wymyślanie deseru nie starcza sił. Laurencja, ty też przyniosłaś jakieś takie świństwo?
– Ode mnie dostaniesz prezent praktyczny. Masz, będziesz mogła sobie wróżyć i przewidywać przyszłość.
– Pokaż. O, ładnie. Wróżby, horoskopy, magia kamieni. Przyda się.
Odłożyłam księgę na stoliczek i wpadłam na dobry pomysł.
– Daj ten likier, Beata. Wypijemy go sobie jako aperitif.
– Taki słodki aperitif? – zaprotestowała Laura, która zna się na rzeczy, bo jej ciotka prowadzi pensjonat dla biznesmenów. Bardzo elegancki. Laurencja czasami zabawia się tam w hostessę, a ciocia płaci jej za to ciężkie pieniądze. Miewa te boki jednak tylko wtedy, kiedy biznesmeni są Japończykami, bo ona jest po orientalistyce i potrafi mówić w kilku dziwnych językach, w których to językach my umiemy powiedzieć co najwyżej Sony, Honda i Toyota.
– Nie grymaś. Nie mam gorzkiego. A wiesz, jak ci po tym słodkim będzie smakował mój kulebiaczek na ostro?
– No to dawaj. Zdrowie pięknych pań i pani gospodyni.
– Agata, za twoje powodzenie na nowej drodze życia.
Wypiłyśmy ciągnącą się miksturę.
Miodzio. Ale poprzestałyśmy na jednym kieliszku. Od razu zrobiło się nam niedobrze.
W związku z tym wyjęłam kulebiak z piecyka, gdzie robił swoje, i przystąpiłyśmy do orgii żarcia, porządnie popijanego zamrożoną gorzałą.
– Miałaś rację – powiedziała Laura po jakimś czasie. – Deser w ogóle nie będzie potrzebny. Najważniejsze, żeby wódeczka trzymała temperaturę. No to chlup.
– No to chlup – zgodziła się Beata. – Aga, słuchaj, byłaś już w tym swoim nowym miejscu pracy, masz tam jakieś towarzystwo? Męskie towarzystwo mam na myśli, jeżeli chodzi o damskie, to masz nas i ci wystarczy.
– Lepiej nie mówić – powiedziałam smętnie. – Facetów jest trzech na krzyż, żaden w grę nie wchodzi, w dodatku chyba wpadłam w oko pani wicedyrektor...
– W jakim sensie wpadłaś?
– Mam wrażenie, że jej się podobam. Słuchajcie, dziewczyny – rozżaliłam się nagle i niespodziewanie – dlaczego ja nie mam szczęścia do chłopów? Wszystkie normalne kobiety w moim wieku mają, a ja nie mam.
– Szczęścia czy chłopa?
– To się wiąże. Nalej mi odrobinę. Powiedzmy, że chłopa.
– My też nie mamy – ogłosiła uroczyście Beata fakt oczywisty. Jej mąż właśnie zażądał rozwodu, co przyjęła z prawdziwą ulgą. A Laura rozwiodła się dwa lata temu po trzyletnim niesympatycznym pożyciu z niesympatycznym, za to bogatym głąbem, trudniącym się przeróbkami kradzionych niemieckich aut, które potem sprzedawał ruskiej mafii. Pasowali do siebie jak pięść do nosa. Pozostała jej po nim śliczna i całkowicie nowa toyota avensis, którą niebacznie zarejestrował na jej nazwisko, a której Laurka całkiem słusznie nie zechciała mu oddać. Te fuchy u ciotki potrzebne jej teraz były na finansową obsługę luksusowego środka transportu, do którego była przywiązana daleko bardziej niż do eksmęża.
– Ale miałyście – powiedziałam ponuro. – Obie. Ja chyba jestem jakaś trefna.
– Głupia jesteś, a nie trefna. – Laura wyraźnie bagatelizowała mój problem. – To znaczy głupia w tym określonym przypadku, bo tak w ogóle to nie. Wiecie, mnie się zdaje, że my wszystkie trzy jesteśmy po prostu za inteligentne, żeby mieć chłopa na stałe.
– Mów za siebie – zaprotestowała Beata. – Ja tam wcale nie jestem inteligentna. Agata jest, bo chodzi do filharmonii z własnej woli. Ty też jesteś, Laura _san_, bo umiesz mówić po japońsku. Ja natomiast – tu wychyliła kielich i natychmiast napełniła go ponownie – jestem skończoną kretynką, bo tylko skończona kretynka mogła wyjść za mojego Adaśka. _Howgh_.
– Ten twój Adaś jest bardzo dekoracyjny – rozmarzyła się Laura. – Boże, jakie on ma śliczne włosy! I jest pięknie zbudowany... Czego ty właściwie od niego chcesz?
– No daj spokój, przecież wiesz, co ja z nim miałam przez te wszystkie lata! Barbie rodzaju męskiego! Żadna baba tak się nie przejmowała swoją zakichaną urodą jak mój głupi mąż! A jaki dziwkarz, pojęcie ludzkie przechodzi. Teraz na szczęście zrobił dziecko jakiejś pani i poczuł się ojcem. Bardzo dobrze, niech się z nią żeni.
– A czemu tobie nie zrobił? – zainteresowałam się.
– Specjalnie uważaliśmy cały ten czas – powiedziała z goryczą Beata. – Adaś nie czuł się gotowy do takiej ważnej roli. Pragnął dojrzeć. No i widocznie właśnie dojrzał.
– A mój nie mógł – zachichotała Laura. – Wiem, bo się badaliśmy. Chciałam go namówić na adoptowanie jakiegoś niemowlaka, ale się nie zgodził. Właściwie to o to tak się pożarliśmy...
– Wiemy, wiemy – mruknęła Beata. – Tak się pożarliście, że aż się rozwiedliście. A co u niego, nawiasem mówiąc? Dalej te samochody?
– To ty nic nie wiesz? Mój eks siedzi. W zeszłym roku była ta afera samochodowa, połapali facetów od roboty, a ruska mafia ma się nadal świetnie. Aga, dawaj wódki!
– Proszę cię bardzo. O cholera, nie ma.
– Jak to nie ma?
– Wyszła. Trzy subtelne kobiety wychlały dwie butelki pod staroświecki kulebiaczek.
– I nic więcej nie posiadasz?
– Posiadam. Likier bananowy.
– Dawaj. No więc ja ci mówię, kontynuując zaczęte zagadnienie, że nie masz chłopa, bo jesteś za intelel... in-te-li-gen-tna. Chłop jest człowiek prosty i nieskomplikowany i nie potrzebuje mieć w domu kobiety, która będzie mu przełączała telewizor na koncert symfoniczny, kiedy on chce oglądać mecz. Jak również nigdy, przenigdy nie zrozumie twojej potrzeby pernan... permam... ciągłego doskonalenia się i rrrrozwijania ossssobowości...
Wyszła na chwilę, a kiedy wróciła, była zielonkawa.
– Ja się przy nim nie mogłam samorealizować – powiedziała bardzo wyraźnie i usiadła na podłodze.
– A teraz się samorealizujesz? – spytałam z pewnym trudem, ale nie chciałam być leksykalnie gorsza od niej.
– Nic! – oznajmiła tryumfalnie i zapadła w sen obok kanapy, na której odpoczywała Beata.
No to ja też poszłam spać. Nastawiłam sobie uprzednio dwa budziki zwykłe, jeden w komórce, jeden w radiu i zamówiłam budzenie przez telefon. Makijażu już nie miałam siły zmywać.
Przykryłam tylko dziewczyny kocami – jedną na kanapie, drugą pod kanapą. Spały bardzo milutko.