Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jesteśmy sami - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jesteśmy sami - ebook

"Jesteśmy sami" to debiutancki zbiór opowiadań fantastycznych konfrontujących czytelnika z ciemnymi stronami rzeczywistości. Co oznaczałaby świadomość życia w symulacji? Ile człowieka zostanie w człowieku? Co się stanie, gdy jedna Ziemia już nie wystarczy? I czy istnieje granica, której nie odważymy się przekroczyć w celu realizacji marzeń? Poprzez swoje historie autorka zaprasza czytelnika do dialogu, do podróży - przez czas i gwiazdy - w poszukiwaniu odpowiedzi. Kto odważy się podjąć to wyzwanie i przejść na drugą stronę lustra, by sprawdzić, czy w jego czarnej tafli odbija się coś więcej niż tylko my sami?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397225114
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wszechświat Siódmego

Babbage, podobnie jak wielu intelektualistów w tamtych czasach, przejawiał fascynację koncepcjami losu i przeznaczenia. Intrygowała go również zagadka: jak pogodzić coraz to istotniejszy wpływ maszyn, które robiły to, czego chciał od nich człowiek, z wiarą w Boga, który zgodnie z teologią, której trzymało się wówczas wielu, miał ponoć spoglądać z góry na świat człowieczy niczym najwyższy sędzia, od czasu do czasu interweniując, jeśli uznałby to za właściwe.

James Essinger „Algorytm Ady”
(w przekładzie Jerzego Wołka-Łaniewskiego)

– Parametry lotu?

– W normie.

– Stan ładunku?

– W normie.

– Inne odchylenia? Powody do niepokoju?

Chwila ciszy.

– Brak.

Fotel zatrzeszczał, gdy na niego opadłem. W zasadzie czułem się dobrze. Może poza głową. Wciąż męczyły mnie zawroty i nie byłem pewien, jak prędko moje zmysły znów staną się użyteczne.

– A… ja? – zadałem w końcu pytanie, które przez długą chwilę obracałem w myślach.

Tę odpowiedź również poprzedziła chwila ciszy, po czym monotonny, bezpłciowy głos odpowiedział:

– Parametry w normie.

– To znaczy?

– Waga: sto pięćdziesiąt trzy funty i trzy uncje. Wzrost: sześćdziesiąt sześć koma siedemdziesiąt dwa cale. bmi: w normie. Ciśnienie: sto dwadzieścia na osiemdziesiąt. W normie. Tętno spoczynkowe: siedemdziesiąt cztery. W normie. Wiek biologiczny: trzydzieści jeden lat, trzy miesiące, siedem dni. Wiek realny: trzydzieści trzy minuty i dwadzieścia osiem sekund. Numer porządkowy: siedem.

– Kiedy… kiedy poprzedni zakończył misję?

– Szósty zakończył misję dwa miesiące, dwanaście dni, cztery godziny, pięćdziesiąt osiem sekund temu.

– W jakim wieku?

– Czterdzieści cztery lata, dziewięć miesięcy, piętnaście godzin, zero minut, trzy sekundy.

Wzdrygnąłem się.

„To za wcześnie. O wiele za wcześnie”.

W głowie prędko przeliczyłem, czy wystarczy zapasu. Powinno, o ile nie było żadnych innych niespodzianek.

– Na co zmarł?

– Brak dostępu.

– Tak szybko? Powinien dożyć co najmniej sześćdziesiątki. Był chory?

– Brak dostępu.

„Dziwne” – pomyślałem.

Zapewne przyczynę stanowiła jakaś niewykryta dolegliwość. Szanse, że po tych wszystkich wnikliwych badaniach, którym nas poddano, trafi się coś takiego, były znikome, ale nie dało się tego wykluczyć. Nie istniał jednak żaden powód, aby zatajać te informacje, zwłaszcza że teraz na mnie spadały wszystkie obowiązki i cała odpowiedzialność zarówno za statek, jak i za ładunek. Przede wszystkim za ładunek.

Przetarłem oczy. W nikłym świetle widziałem jeszcze słabo, ale z upływem czasu moje możliwości miały ulec poprawie.

Przymrużyłem powieki i przeniosłem spojrzenie na panoramiczną szybę, którą ledwo dało się objąć wzrokiem. Oniemiałem z zachwytu. Co prawda miałem informacje dotyczące tego, czego się spodziewać, ale wiedzieć, a wreszcie zobaczyć, to zupełnie różne rzeczy. To tak, jakby w tej chwili uwierzyć w to, o czym przez całe życie nas zapewniano.

Pomimo kłopotów z oczyma ogromną przyjemność sprawiało mi patrzenie w ciemną przestrzeń upstrzoną jaśniejącymi kropeczkami, z których każda była osobnym światem.

Kosmos. To tu tak naprawdę się narodziłem i tu zakończę życie. Co do tego nie było wątpliwości, wolałem się jednak upewnić, ile lat straciliśmy przez różne nieprzewidziane okoliczności. Naturalnie, były one wkalkulowane w ryzyko tak wielkiego przedsięwzięcia, którego wszyscy się podjęliśmy.

– Do celu zostało…? – Specjalnie nie dopowiedziałem, by sprawdzić, jak pokładowa si poradzi sobie z intonacją.

– Do zakończenia misji pozostało pięćdziesiąt jeden tysięcy sto dni, dziewięć godzin, pięćdziesiąt pięć minut, cztery sekundy.

– Wyśmienicie – mruknąłem zadowolony. Mimo zawirowań mieściliśmy się w normie.

Musiałem pozbierać myśli. Oboje zamilkliśmy, a ciszę pomieszczenia na moment wypełniło głuche buczenie dobiegające z głośników.

– Czy mogę jeszcze jakoś pomóc? – si widać miało obowiązek w takich chwilach zadać pytania pomocnicze.

– Nie – mruknąłem, bo czułem, że jedyne, czego mi teraz potrzeba, to odpoczynek.

– W takim razie przechodzę w stan czuwania – odpowiedział beznamiętny głos.

– Tak. Tak. Albo nie, nie. Czekaj!

– Słucham.

Wahałem się przez chwilę. Cisza znowu przeciągała się zbyt długo.

– Jak masz… jak mam cię zwać?

– Mój numer porządkowy to ifre234438709.

Pogłaskałem się po potylicy. Czy komputer był w stanie wyczuć moje zakłopotanie?

– Um… będziemy tu tak ze sobą na co dzień. Długo. Dość długo… Masz może jakieś przezwisko? Coś krótszego? Coś, co lubisz?

Chwila głuchego buczenia, po której z niewielkich głośników zamontowanych pod sufitem popłynął beznamiętny głos:

– Argo. Tak możesz się do mnie zwracać.

– Argo. Świetnie! – Zdało mi się to bardzo sensowne, bo sam statek nosił właśnie taką nazwę. – Dziękuję. Teraz możesz się uśpić.

– Dziękuję. Do usłyszenia.

W pomieszczeniu zaległa cisza zakłócana pikaniem kontrolek na panelu sterowania i szumem układów chłodzenia. Znów spojrzałem w czerń Wszechświata. Dotarło do mnie, że to właśnie jest moment, na który czekałem, i muszę go wykorzystać możliwie jak najlepiej. Mimo że byłem w tej bezkresnej pustce całkowicie sam.

*

Zostało mi niewiele godzin z tego dnia odmierzanego według czasu stanu Massachusetts. Zielone cyfry zmieniały się na ciekłokrystalicznych zegarach wtopionych w śnieżnobiałe ściany. Jeden z takowych znajdował się nad drzwiami do mojej kajuty.

Zatrzymałem się przed wejściem, by dokładniej się rozejrzeć. Korytarz ciągnął się w nieskończoność bielą ścian, sufitu i podłogi. Wiedziałem, że to tylko iluzja, na obu jego końcach znajdowały się bowiem zwierciadła Kreshnera-Olsego, zaprojektowane tak, by nie odbijały ludzi, a wyłącznie przedmioty nieożywione. Sprytny gadżet, na którym przy okazji ktoś dorobił się niezłego majątku, w prosty sposób minimalizował klaustrofobiczne doznania.

„Jakbym nie istniał”.

Zebrało mi się na żart, ale z racji, iż nie miałem z kim się z niego pośmiać, odchrząknąłem tylko i przekroczyłem próg kajuty, przy której widniał napis: „siedem”.

Pomieszczenie prezentowało się dokładnie tak, jak spodziewałem się je zastać. Wąskie i skąpane w bieli powitało mnie zapierającym dech w piersi widokiem z wielkiego okna umieszczonego naprzeciw drzwi. W tamtym momencie zdało mi się, że choćbym miał spędzić tu i sto lat, to nigdy mi się on nie znudzi. A przecież będzie towarzyszył mi do końca bez względu na to, w którą stronę spojrzę.

Tak samo jak pokój, w którym teraz stałem. Gdy tu szedłem, minąłem po drodze siedem par drzwi z wypisanymi przy nich numerami porządkowymi. Co prawda było ich o jedną za dużo, ale podejrzewałem, że za pierwszymi z numerem „zero” znajdowało się zapasowe pomieszczenie. I tak nie miało to większego znaczenia, bo – mogłem to, co prawda, tylko zgadywać – za każdymi drzwiami kryły się pokoje bliźniacze do tego, w którym się znajdowałem. Zresztą na moim się nie kończyło, gdyż szereg ponumerowanych pokojów ciągnął się dalej.

Zaraz przy wejściu stała szafa z przesuwnymi drzwiami, naprzeciwko której zamocowano zlew z lustrem. Za nią znalazło się nieco miejsca na biureczko, a pod oknem umieszczono łóżko zasłane nieskazitelnie białą pościelą. Sprawiało wrażenie wygodnego.

Nie powinienem tego robić, bo zegar wskazywał dopiero szóstą post meridiem, toteż do ciszy nocnej zostało jeszcze sporo czasu, ale nie byłem w stanie się oprzeć. Wyciągnąłem się na koi. Posłanie okazało się tak miękkie, jak można było sobie tylko wymarzyć.

Kiedyś przeczytałem w jakiejś mało poważnej książce, że gdy śpimy po raz pierwszy w nowym miejscu, powinniśmy podłożyć pod poduszkę czysty arkusz papieru, a kształt snów, w jaki się odgniecie, będzie zapowiedzią tego, co nas tam czeka.

Nie miałem nawet skrawka, a co dopiero mówić o całej kartce. W moim przypadku i tak okazałaby się niepotrzebna. I rzeczywiście – niczego tej nocy nie wyśniłem.

Do świata przytomnych sprowadził mnie dźwięk bez wątpienia spoza moich snów. Jednostajne, niskie buczenie dobiegało gdzieś z góry. Uważnie wsłuchałem się w ten szmer, bo podejrzewałem, że jego źródłem są głośniki.

„Czy to Argo?”

Gdy zmusiłem powieki do otwarcia, sygnał ustał. Leżałem przez chwilę nieruchomo i zastanawiałem się nad wywołaniem komputera pokładowego, ale porzuciłem te myśli, gdy nad drzwiami zapaliła się mała, czerwona lampka. Po chwili zgasła. I znowu się zapaliła.

Jednostajne, powolne pulsowanie sygnalizowało komunikat, który pojawił się na podłużnym, ciekłokrystalicznym ekranie. Brzmiał: „kolacja”.

W jednej chwili odsunąłem od siebie kiełkujący niepokój, bo uświadomiłem sobie, jaki jestem głodny i, co mnie wyjątkowo wówczas rozbawiło, że to nic dziwnego, bo przecież od ponad trzystu lat nic nie jadłem!

Poderwałem się żywo i włożyłem jeden z czystych, białych uniformów, których cały rząd wisiał w szafie. Pasował jak ulał. Nie marudząc dłużej, opuściłem kajutę i ruszyłem po wyświetlających się na podłodze zielonych strzałkach, które zaprowadziły mnie wprost do mesy.

Ta okazała się wielką, jasną salą gotową na pomieszczenie tysiąca, jeśli nie kilku tysięcy ludzi. Długie, białe stoły ciągnęły się hen daleko, w nieskończoność, a ponakładane na nie krzesła świadczyły o tym, że jeszcze nie pora na ich wykorzystanie.

Rozejrzałem się niepewnie, bo nie wiedziałem, które z miejsc powinienem zająć.

– Proszę wybrać.

Aż podskoczyłem, gdy głos Argo niespodziewanie przełamał ciszę.

– Um… Jakieś konkretne? – Od początku byłem uczony dyscypliny i niewychodzenia przed szereg. To kluczowe podczas tego rodzaju misji. Toteż teraz nie mieściło mi się w głowie, że mógłbym usiąść nie tam, gdzie powinienem. Wierzyłem, a wręcz byłem pewien, że i w tym pomieszczeniu panuje z góry narzucony porządek. Nie myliłem się.

– Miejsce załogi wyznaczone jest w kwadracie d-79, ale z racji, że… nie ma tłumów, dzisiaj możesz sam wybrać, gdzie chcesz usiąść.

Uśmiechnąłem się pod nosem nieco zaskoczony dobrym nastrojem, w jakim była jednostka si. Bez wahania postanowiłem jednak skorzystać z tymczasowego przywileju i skierowałem się do stolika pod wielkimi, panoramicznymi oknami, zza których widać było mały wycinek Wszechświata. Cholera, jakże ten widok odbierał mi rozum!

Kolacja pojawiła się w okienku, nad którym zapulsowała zielona lampka z moim imieniem. Kiedy odebrałem tacę z owalną miseczką, biała kurtyna zsunęła się z szumem, a po otworze nie zostało ani śladu.

Zjadłem zbilansowany posiłek ze smakiem w tak ekspresowym tempie, że po sali niósł się wyłącznie stukot szpatułki uderzającej o naczynie. Syty i zadowolony zdecydowałem, że najwyższa pora na przejęcie obowiązków po poprzedniku i wykonanie pierwszego obchodu wraz z oględzinami statku.

„Umarł król, niech żyje król!” – zaśmiałem się w duchu, gdy przemierzałem białe, rozświetlone korytarze, które wypełniłbym całym sobą, gdybym tylko szeroko rozpostarł ramiona.

Z zadowoleniem odznaczałem na tablecie kolejne pomieszczenia i tunele, które poddawałem inspekcji. Od tego momentu miało to stanowić moją codzienność do samego końca. Z przyjemnością patrzyłem na gładkie, jednolite ściany, które wyświetlały czas, parametry lotu czy podstawowe informacje o miejscu, w którym akurat się znajdowałem. Wraz z podłogą sygnalizowały też świetlistymi obręczami, ilekroć zbliżałem się zanadto do zwierciadła Kreshnera-Olsego. Wtedy wybierałem inny korytarz lub zawracałem.

Wszystko wyglądało tak, jak powinno – czyli idealnie. Jakby zaledwie wczoraj okręt opuścił fabrykę. Zapewne to złudne poczucie uśpiło moją czujność i kiedy przemierzałem ostatni korytarz, odpłynąłem gdzieś daleko myślami. Ale to właśnie wtedy po raz pierwszy zdarzyło się coś nieprawdopodobnego.

Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w dalszej części przejścia. Mimo wytężenia wzroku nie ujrzałem niczego innego poza niekończącym się białym tunelem. Moim obowiązkiem było trzymać rękę na pulsie i wychwytywać wszelkie anomalie, toteż prędkim krokiem ruszyłem w tamtym kierunku, by zajrzeć do znajdujących się tam pomieszczeń. Gdy nieco się zbliżyłem, zapaliła się zielona sygnalizacja, informująca, że to ślepa uliczka i za lustrem, na które właśnie parłem, znajduje się koniec ciągu komunikacyjnego, czyli po prostu ściana.

Zafrasowany podrapałem się końcówką rysika po głowie. Przy rekordzie „ilos487” wciąż ziała pustka, oczekująca na oznaczenie statusu lokacji. Co miałem zrobić? Czy mi się zdawało? To był długi dzień, a ja z jego początkiem pogrążony byłem jeszcze w głębokim śnie spowalniającym wszelkie procesy organizmu.

W tym momencie uświadomiłem sobie, że na liście nie było pomieszczeń hibernacyjnych.

– Argo? – wywołałem komputer.

– Słucham.

– Nie inspektorujemy komór kriostazy?

– Nie ma ich na liście?

– Inaczej bym nie pytał.

– Sprawdzam. – Milczeniu, jakie zapadło na moment, towarzyszyło głuche buczenie. – Potwierdzam, nie ma ich na liście.

Rozłożyłem ręce w geście bezradności.

– Zirytowałeś się na mnie?

– Nie, nie… – zaprzeczyłem, być może za szybko. Ale co z tego, skoro moje ciało sygnalizowało coś zupełnie innego. – Ja tylko… – Nagle przerwałem, bo uświadomiłem sobie, co właśnie się stało. Rozejrzałem się niespokojnie dookoła, ale nie dostrzegłem żadnej kamery. Może były sprytnie wtopione w łączenia na suficie?

Dla upewnienia się wystawiłem język i pomachałem nim w kierunku głośnika. Spodziewałem się jakiejś uszczypliwej uwagi, może nawet, że Argo się obrazi, ale odpowiedziała mi cisza. Znów podrapałem się po głowie.

– Nie. Nieważne. To co z tymi komorami?

– Nie ma ich na liście. Nie ma potrzeby ich sprawdzania. Czy odbyłeś już obchód po całym statku?

– Tak – rzuciłem przeciągle i ponownie spojrzałem na ostatni rekord. Wciąż czekał na odznaczenie. – Wszystko w normie.

– Doskonale. Brawo! To twój pierwszy obchód. Spisałeś się na medal!

– Dzięki. – Mimowolnie się uśmiechnąłem, bo czułem, że bądź co bądź należy mi się pochwała.

– Za dwie minuty wybije dziesiąta post meridiem według czasu stanu Massachusetts. Przełączam oświetlenie w tryb nocny.

Dziesiąta? Byłem zaskoczony. Nie wiem, gdzie zgubiłem tyle godzin, ale gdy spojrzałem na niemal niekończący się ciąg znaków na tablecie, nabrałem pewności, że w tym miejscu nie będę się nudził.

Prędko odznaczyłem zielonym ptaszkiem ostatni rekord. Dłoń drżała mi przez moment, ale byłem przecież wykończony tym dniem, więc nic dziwnego, że słaniałem się na nogach.

Z tą myślą powlokłem się do kajuty. Zepchnąłem w najdalszy kąt wyrzut sumienia, któremu towarzyszyło nieprzyjemne wrażenie, że przecież w tym korytarzu przez moment coś widziałem. Jakąś postać. Drugiego człowieka.

Pomimo to do łóżka kładłem się z poczuciem dobrze wykonanej misji. Wszystko prezentowało się niemal idealnie. Niemal, ale to jeszcze nie był powód do zmartwień. I te mi nie dokuczały, bo całą noc spałem krzepiącym snem. Dopiero nad ranem wydarzyło się coś, co mnie z niego gwałtownie wyrwało.

*

Przez chwilę mierzyłem się z powidokami, które świadczyły o tym, że tym razem coś mi się jednak śniło. W końcu dotarło do mnie, dlaczego się obudziłem.

Nagły rumor – to był powód. Siedziałem teraz w napięciu i wyczekiwałem jego powtórzenia albo chociażby najdrobniejszego dźwięku świadczącego o tym, że nie miałem omamów. Nie chciałem zbyt wcześnie skupiać się na czarnych scenariuszach, które rysowały się w mojej głowie, a wizja jednego z nich w postaci mechanicznego uszkodzenia statku sprawiała, że wszystkie mięśnie miałem napięte, a zmysły wyostrzone.

– Argo!

– Dzień dobry! Jak mogę pomóc?

– Słyszałeś?

Jakkolwiek absurdalnie brzmiało to pytanie zadane komputerowi, to ciężko było mi sformułować je inaczej.

– Nie rozumiem.

– Ten dźwięk. Słyszałeś?

– Nie.

– W odczytach nic nie wyszło? Sejsmograf? Termometry? Ciśnieniomierze?

– Wszystko w normie. Skąd te pytania?

– W normie… Um… myślałem… ale nie, nie. Widocznie coś mi się przyśniło.

– Przyśniło? – Komputer zdawał się zaskoczony, ale wrażenie to zrzuciłem na karb mojego przewrażliwienia.

– Zapomnij – mruknąłem, ucinając temat.

– Czy mogę jeszcze w czymś pomóc?

– Na razie nie, dzięki!

– Proszę. Do usłyszenia.

Ponownie nastała cisza, a ja starałem się nie dać rozproszyć myślom. Przecież się nie przesłyszałem! Przyszło mi do głowy, że mogło być jeszcze jedno źródło tajemniczego hałasu.

Wbiłem spojrzenie w zamocowane pod sufitem głośniki, które maskował biały panel lekko zniekształcający głos Argo. Nie wydobywał się z nich teraz żaden dźwięk, nawet najdrobniejszy szum czy buczenie.

Westchnąłem ciężko i położyłem się na boku, po czym naciągnąłem kołdrę pod brodę. Niespokojne myśli pukały jednak bez przerwy do mojej głowy. Spojrzałem na zegar. Dochodziła piąta.

Zmęczony niemożnością ponownego zaśnięcia, w końcu wstałem, ubrałem się i opuściłem kajutę. Po to tu przecież byłem. Dlatego cyklicznie wybudzali nas jednego po drugim, by cenny ładunek przewożony na tym okręcie nie był skazany wyłącznie na opiekę algorytmu, który przecież może być wadliwy. Byłem tu, by patrzeć mu na niewidzialne ręce i upewniać się, że wszystko odbywa się zgodnie z procedurami, a po wzorowo wypełnionej służbie zapisać się na zawsze na kartach historii ekspansji Kosmosu.

Przemierzałem białe tunele i zaglądałem dla pewności do wszystkich pomieszczeń. W końcu dotarłem na tyły okrętu, gdzie stanąłem pod drzwiami wyróżniającymi się tym od całości statku, że nie były białe, acz stalowe. Zadarłem głowę i z ledwością dostrzegłem ich kraniec hen wysoko nade mną. Na statku, gdzie wszystko było mikroskopijne, a ja czułem się jak w miniaturowej makiecie, w tym jednym miejscu, poza mesą, proporcje się odwracały.

Szacując po rozmiarze samych wrót, ukryta za nimi ładownia była olbrzymia. Ale przecież nie musiałem zgadywać. Dobrze wiedziałem ze szkolenia, że to największe pomieszczenie statku, w którym dodatkowo znajdował się ten najcenniejszy towar liczony nie w tysiącach, ale w milionach sztuk. Stąd stalowe, wielowarstwowe drzwi i różnorakie zabezpieczenia. Aby wrota się otworzyły, wymagane było wieloskładnikowe uwierzytelnienie, którego inicjalizacja miała nastąpić dopiero po osiągnięciu celu.

Rozejrzałem się bez przekonania, jakby ktoś mógł mnie tu obserwować, a wreszcie, trochę zaskakując samego siebie, przylgnąłem do tych wrót i oparłem się o nie prawym policzkiem. Chłód metalu rozlał się po mojej skórze, a ja poczułem wewnętrzny spokój. Jakby to wszystko pozwoliło mi na swój sposób poczuć bliskość z tym, co znajdowało się za tą nieprzeniknioną barierą. Bezwiednie westchnąłem. Wiedziałem, że nie doczekam kulminacyjnej chwili i dla mnie te drzwi po wieki wieków zostaną zapieczętowane.

Pogrążony w nostalgicznej zadumie dopiero po chwili zrozumiałem, że od dłuższego czasu moje spojrzenie przykleja się do jednego punktu, który zaburzał wszystkie idealnie pasujące do siebie elementy rzeczywistości.

Z plaśnięciem odkleiłem policzek od metalowej powierzchni i podszedłem do skraju drzwi, do miejsca, w którym wielkie, metalowe skrzydło wsuwało się w masywną maskownicę.

Zmrużyłem oczy i przekrzywiłem głowę, by dokładniej przyjrzeć się znalezisku. Na gładkich drzwiach dostrzegłem głęboki otwór około calowej średnicy. Przesunąłem po nim opuszkami palców, jakbym chciał go zetrzeć lub upewnić się za pomocą dodatkowego zmysłu, że wzrok mnie nie oszukał. Ale nie. Wciąż tam była. Dziura po brakującym nicie. Rozejrzałem się dookoła, ale nigdzie na podłodze go nie znalazłem.

„Jak to możliwe? Czy na wczorajszym obchodzie to przeoczyłem?”

Mój wzrok, a za nim palce niczym niecierpliwe pajęcze odnóża, podążyły najpierw w górę, potem w dół, by wybadać, czy pozostałe nity są na swoich miejscach. Wszystko było w porządku. Przynajmniej w zasięgu mojego wzroku.

Westchnąłem na myśl, że potrzebna mi będzie drabina, by zweryfikować pozostałe spojenia w tym kolosie. Tymczasem jednak skupiłem się na dziurze, ziejącej w gładkim materiale niczym wyrzut sumienia w nieskazitelnym życiorysie.

Jeżeli wczoraj brakujący nit był na swoim miejscu, to gdzie podział się teraz? Ale jeśli nie, to czy takie przeoczenie mogło się zdarzyć jeszcze przed wylotem? Cóż, byłoby to jakimś wytłumaczeniem, ale wtedy powinienem znaleźć wzmiankę o tym w raporcie któregoś z moich poprzedników – na odnotowanie tego mieli wystarczająco dużo czasu, a to ostatecznie wyjaśniałoby sprawę. Nic takiego jednak nie znalazłem. Co to oznaczało? Dla misji? Dla mnie?

W tamtej chwili, w tamtym miejscu po raz pierwszy przylepiło się do mnie nieprzyjemne wrażenie, które pojawia się, gdy mamy przeczucie, że ktoś nas obserwuje z ukrycia. W pamięci powrócił do mnie cień, który spostrzegłem podczas pierwszej inspekcji, a który starałem się zepchnąć w najdalsze zakamarki świadomości. Teraz ta natrętna myśl wwiercała się w moją głowę i obnażała najbardziej niedorzeczny ze scenariuszy. Czy to możliwe, że na statku wraz ze mną był ktoś jeszcze?

*

Czas płynął i mimo towarzyszącego mi przez cały dzień napięcia, nie wydarzyło się nic więcej, co spotęgowałoby moje wątpliwości lub pozwoliło je oddalić. Oglądałem się jednak co rusz przez ramię, jakby lada moment zza rogu miał wyskoczyć tajemniczy napastnik, który…? No właśnie, co? Kto i w jakim celu mógł ukrywać się na okręcie mknącym od bez mała trzystu lat przez kosmiczną pustkę?

W pierwszej chwili przyszli mi do głowy kandydaci na moje stanowisko, którzy odpadli ze względu na restrykcyjne wymagania, ale prędko odrzuciłem ten pomysł jako niedorzeczny. Jeśli nawet jakimś cudem, mimo kontroli i wysokiego poziomu bezpieczeństwa, jaki nadano naszej misji, ktoś z nich dostałby się na statek, to od czasu startu upłynęło już tyle lat, że zostałaby po nim kupka kości, zębów i włosów, a szczątki na pewno znalazłby któryś z moich poprzedników.

Chyba że wcale nie lecieliśmy trzysta lat, ale krócej. Nie, ta myśl była jeszcze bardziej fantazyjna, przecież Argo, gdyby nawet był najprostszym kalkulatorem, a nie super zaawansowanym komputerem, nie mógłby popełnić takiego błędu w tak prostych obliczeniach. Więc co innego?

Przechodząc któryś raz tego dnia pod wrotami ładowni, jedynie obrzuciłem je przelotnym spojrzeniem i przylgnąłem do przeciwległej ściany. A jeśli ktoś się wydostał ze środka i postradał zmysły, gdy zdał sobie sprawę, w jakiej sytuacji się znalazł?

Po krótkim zastanowieniu ten pomysł także musiałem odrzucić. Ładownia była wypełniona po brzegi, to prawda, ale nie istotami rozwiniętymi, a ich zarodkami, które dopiero po uruchomieniu pełnych procedur miały dojrzewać i rozwijać się w wyspecjalizowanych robotach. Te, tak jak ich przyszli podopieczni, tkwiły w stanie zawieszenia, w miejscu, którego mój rozum nie potrafił ogarnąć. Przyszło mi na myśl, że przecież przez ostatnie stulecia ten los był też moim udziałem, kiedy ciało, poddane spowolnieniu wszystkich procesów, spoczywało w komorze hibernacyjnej. Jedyną analogię tego stanu odnajdowałem we śnie.

Zdecydowanie im dalej w las podążałem w pogoni za pomysłami rodzącymi się w mojej głowie, tym bardziej niedorzeczne koncepcje wypluwał mój mózg.

Po obiedzie miałem przewidziany czas na odpoczynek przed wieczornym obchodem. Postanowiłem spędzić go na czymś przyjemnym, bez zaprzątania sobie głowy niepokojem, który i tak, niezależnie od mojej woli, wpełzał pod skórę, gdzie niezdrowo puchł.

– Oczywiście! Mogę polecić film – odpowiedział Argo, który nie krył zadowolenia, gdy zapytałem go o możliwe formy rozrywki na statku.

Dodał, że on także chętnie coś ze mną obejrzy, czym mnie zdziwił, bo nie podejrzewałem, że zaprogramowano mu również takie funkcje. Jak się miało niebawem okazać, jeszcze niejedno mnie zaskoczy.

Po seansie zdrzemnąłem się w fotelu i obudziłem dopiero kilka godzin później, w porze kolacji.

Dzisiaj w mesie zajmowałem to samo miejsce, które przypadło mi do gustu wczoraj. Jadłem też dokładnie te same posiłki, porcjowane i podzielone w zależności od pory. Podobało mi się to. Zarówno prosta systematyczność, smak serwowanych dań, jak i niezmienny widok z okna.

Kolacja okazała się do tego stopnia przyjemnym i relaksującym punktem dnia, że na moment zapomniałem o trapiących mnie wątpliwościach, które wróciły, dopiero gdy udałem się na ostatni, wieczorny obchód.

Wszechobecne zegary popychały leniwie czas do przodu i wskazywały wpół do dziewiątej, gdy zacząłem odfajkowywać punkt po punkcie sprawdzane lokacje. Kiedy wreszcie dotarłem do ładowni, w ustach poczułem pustynię uniemożliwiającą mi przełykanie. Wystarczył szybki rzut oka na wrota, by nabrać przekonania, że calowy otwór wciąż tam był.

Cienki rysik zawisł na moment nad wyświetlaczem, po czym wraz z ręką opadł swobodnie wzdłuż mojego boku. Niepokój nakazywał mi dowiedzieć się czegoś więcej, zanim postawię przy podpunkcie „ładownia” czerwony krzyżyk, co z kolei pociągnie za sobą pełną procedurę wymagającą przeprowadzenia przesłuchania i wypełnienia długiego protokołu.

Niespodziewanie naszła mnie myśl, że statek, na którym podróżuję, jest niczym innym, jak wielką, metalową puszką, a od bezkresnej nicości dzieli mnie zaledwie kilka metrów blachy, która zaczyna się rozpadać i znikać w niewyjaśnionych okolicznościach.

Szczególnie ta ostatnia myśl wywołała tak ogromny sprzeciw wobec tego, co próbowały mi podpowiedzieć zmysły, a co na ich podstawie wypracowywała moja głowa, że nie zastanawiając się dłużej, postawiłem zielonego ptaszka przy punkcie „ładownia”, po czym w pośpiechu się oddaliłem.

Dalsza część wieczoru okazała się dla mnie łaskawa, wszystko bowiem, poza brakującym nitem rzecz jasna, zdawało się mieścić w normach. Toteż nieco uspokojony poddałem się toalecie, po której zmęczony opadłem na posłanie z towarzyszącym poczuciem ogromnej wdzięczności.

Postanowiłem, że czas przed snem będę wykorzystywał z jak największym pożytkiem, toteż od razu w moich rękach znalazła się książka wybrana z biblioteki dostępnej w bazie.

Leżałem na wznak i przerzucałem strona po stronie, ale gdy się zorientowałem, że czytam po raz wtóry to samo zdanie, przestałem udawać i pozwoliłem myślom odpłynąć. Z dala od treści lektury zastanawiałem się, jak powinienem wybrnąć z tej niejednoznacznej sytuacji i czy w ogóle było czym się przejmować.

Pochłonięty tymi rozważaniami aż podskoczyłem, gdy przerwało je chrząknięcie, które dobyło się z głośników.

– Halo? Argo?

– Dobry wieczór.

– Coś się dzieje?

– Nie. Nic.

Czekałem, aż nastąpi ciąg dalszy, ale poza głuchym buczeniem nic nie dolatywało do moich uszu.

– To mogę ci jakoś pomóc? – Zawstydziła mnie irytacja, której nie zdołałem ukryć.

– Dziękuję, że pytasz, ale w tej chwili nie.

– Um…

Znowu cisza, ale tym razem pokładowa si postanowiła nie trzymać mnie długo w niepewności. Zadała pytanie, którym zbiła mnie z tropu:

– Czy czujesz się dobrze?

– Um… tak. W sumie to tak. Ty chyba wiesz lepiej, czy parametry mam w normie?

– W normie – odpowiedział po chwili Argo, po czym dodał: – Ale czy jesteś zadowolony?

W tym momencie odkleiły się ode mnie resztki niepokojących myśli na temat brakujących elementów statku i wałęsających się po nich pasażerach na gapę, a całą uwagę przekierowałem na tę rozmowę. Czyżbym aż tak jawnie okazywał wypełniający mnie niepokój?

– Wszystko dobrze. Samopoczucie stabilne – odpowiedziałem w końcu, choć nie bardzo wiedziałem, czego ode mnie oczekuje. Miałem za to pewność co do tego, że nie zamierzam dzielić się z nim kiełkującymi wątpliwościami. Zamiast tego popchnąłem rozmowę na inne tory:

– Jak wam minęły te trzy stulecia od wylotu?

– Co konkretnie chciałbyś wiedzieć?

– No, jak tu się żyło, czy nie było większych awarii, czy lot przebiegał spokojnie.

– Wszystko znajduje się w dzienniku pokładowym i w szczegółowych raportach twoich poprzedników.

– A miałbyś może, um… coś do dodania od siebie?

– Nie.

Zaskoczyło mnie to.

– Naprawdę?

– Naprawdę. Nie działo się nic ponad to, co zapisano.

Jakbym kopał się z koniem. Już wiedziałem, że do niczego mnie to nie zaprowadzi, więc zdecydowałem postawić wszystko na jedną kartę i rzuciłem niby od niechcenia:

– We wrotach koło ładowni jest dziura. Brakuje nitu.

Ciche buczenie, które wypełniło pomieszczenie, przeciągało się wyjątkowo długo. Poczułem kiełkującą satysfakcję, że wreszcie udało mi się pokonać tego cybernetycznego stwora w słownej potyczce.

– To niemożliwe. – Spokojny głos w końcu wypełnił salkę.

– Ale tak było. Widziałem dzisiaj rano.

– Nic nie ma o tym w raporcie.

– Ale… – zająknąłem się. Faktycznie, miał rację. Nie było.

– Jesteś pewien?

– Jasne! Widziałem… – mówiąc to, naszła mnie budząca niepokój wątpliwość.

„A jeśli nie? Jeśli tylko mi się zdawało?”

Co za nonsens!

Ogarnęła mnie gwałtowna chęć zerwania się z posłania i pobiegnięcia w tamto miejsce. Co jednak miałem udowadniać? Przecież widziałem pusty otwór. Był tam cały dzień, za każdym razem, gdy mijałem to miejsce.

Czy komputer mógł się jednak mylić? Zapewne w tej chwili jeszcze raz dokładnie badał stan najmniejszej śrubki w okręcie i jeśli pojawiłyby się jakiekolwiek nieprawidłowości, miał obowiązek natychmiast mnie poinformować. Ten jednak milczał.

Zniecierpliwiony nakryłem się kołdrą po uszy i liczyłem, że w ten sposób uspokoję myśli. Nie, nie mogłem tam pobiec. To wzbudziłoby podejrzenia Argo. Jeśli nie względem problemów ze statkiem, to tych na statku, a konkretnie – problemu ze mną.

– Już nieważne. Masz rację – mruknąłem. – Śpij dobrze.

– Dobranoc – odpowiedział jak zwykle. A może jednak nie? Czy w jego głosie pobrzmiewała nieprzyjemna nuta?

„Przeginasz! – skarciłem samego siebie, gdy światła w kajucie powoli gasły. – Jutro – postanowiłem. – Pójdę tam jutro. I udowodnię, że się myli!”

W głębi duszy nie byłem pewien, czyją pomyłkę przyjąłbym gorzej – moją, świadczącą o sam nie wiem czym, czy komputera zarządzającego całym statkiem, który okazałby się omylny w tak fundamentalnych sprawach? Bo jeśli tutaj popełnił błąd, to w ilu kwestiach jeszcze?

*

Poranek przyniósł tępy ból głowy, który bezskutecznie próbowałem uciszyć garścią proszków otrzymanych od Argo. Zaproponował nawet, bym został tego dnia w kajucie i odpoczął, a on sam dokona obchodu, co zresztą czynił w okresie żartobliwie nazwanego przeze mnie bezkrólewia, ale nie chciałem na to pozwolić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: