Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jeszcze jeden dzień - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 lutego 2022
Ebook
32,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
32,90

Jeszcze jeden dzień - ebook

Powieść autorki światowych bestsellerów „Dom przy ulicy Amélie” oraz „Księga Utraconych Imion”.

Czy w obliczu śmierci można zrozumieć, jak żyć pełnią życia?

Wzruszająca historia przyjaźni Jill, pielęgniarki z oddziału dziecięcej onkologii, i małego Logana. Zapierająca dech w piersiach, radosna podróż przez światy miłości, przyjaźni i odkrywania, co jest najważniejsze.

Afirmacja życia zaklęta w piękną literacką formę, niezwykle ciepła opowieść o miłości z nutką magii.

Pochłaniająca, przemawiająca do wyobraźni powieść.

PUBLISHERS WEEKLY

Urokliwa… dynamiczna, lecz i ujmująca.

KIRKUS REVIEWS

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8289-543-8
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ 1

1

Naj­gor­sza jest nie­wie­dza.

Widzia­łam to tysiące razy. Rodzi­ców zamar­łych w kur­czo­wym uści­sku w ocze­ki­wa­niu na wyrok, czy ich dziecko prze­żyje. Matki tulące swoje dzieci i usi­łu­jące ze wszyst­kich sił podo­łać nie­moż­li­wemu zada­niu zablo­ko­wa­nia nie­chcia­nej wia­do­mo­ści. Nasto­latki spa­ra­li­żo­wane stra­chem, zanim usły­szą, czy dane im będzie doro­snąć, zako­chać się pew­nego dnia, docze­kać sta­ro­ści.

Kiedy pozna się odpo­wiedź na pyta­nie: „Czy będę żył, czy umrę?”, nad­cho­dzi swego rodzaju spo­kój. Już wia­domo. Można ruszyć do przodu, nawet jeśli droga przed nami koń­czy się o wiele wcze­śniej, niż miało się nadzieję.

Zawsze przy­glą­da­łam się temu z boku, poru­szona, ale zdy­stan­so­wana. Tę umie­jęt­ność trzeba nabyć, gdy pra­cuje się w szpi­talu. Jeśli nie krwawi ci serce z powodu pacjen­tów, to zna­czy, że go nie masz. Ale jeśli cier­pisz za bar­dzo, twoje zdro­wie psy­chiczne szwan­kuje. Uczysz się cho­dzić po cien­kiej linie pomię­dzy współ­czu­ciem i przy­po­mi­na­niem sobie, że takie jest prawo natury i śmierć cza­sami przy­cho­dzi przed­wcze­śnie.

Ale ni­gdy w tych chwi­lach, gdy sta­ra­łam się nie uto­nąć we łzach innych ludzi, nie wyobra­ża­łam sobie sie­bie na miej­scu rodzica lub dziecka cze­ka­ją­cych na słowa, które mogą wszystko zmie­nić. Bo gdy­bym to sobie wyobra­ziła, mogła­bym się zała­mać. A pie­lę­gniarka nie może się zała­my­wać, ponie­waż do jej obo­wiąz­ków należy opie­ko­wa­nie się tymi dziećmi tak długo, jak to moż­liwe.

Przy­szła jed­nak moja kolej na ocze­ki­wa­nie…

– Balo­niki? – Megan wykrzy­wia prawy kącik ust, wpa­tru­jąc się we mnie ze szpi­tal­nego łóżka. – Naprawdę? Balo­niki? Czy dzięki balo­nom che­mia będzie mniej dokucz­liwa?

Wzru­szam ramio­nami, wypeł­nia­jąc kartę. Ciśnie­nie i tem­pe­ra­tura w nor­mie. Rumie­niec wraca na jej policzki. Zacho­wuje się teraz jak zwy­czajna czter­na­sto­latka: w głębi duszy zado­wo­lona z balo­ni­ków, ale jed­no­cze­śnie tym zawsty­dzona.

– One nie mają zła­go­dzić skut­ków two­jej che­mii – zauwa­żam, nie pod­no­sząc wzroku. – To z oka­zji uda­nego ostat­niego cyklu, skar­bie.

– Nie potrze­buję balo­nów. – Krzy­żuje ramiona na pier­siach i patrzy na mnie ze zło­ścią. Jest drobna i kru­cha, a dziś rano zna­la­zła chwilę na nie­wprawny maki­jaż – poma­lo­wała usta dzi­waczną jaskra­wo­ró­żową szminką i roz­ma­zała czarne cie­nie na powie­kach. Wygląda dość komicz­nie; tym trud­niej brać mi poważ­nie jej słowa, gdy dodaje: – Nie jestem dziec­kiem, Jill.

– Wiem. – Udaje mi się zacho­wać powagę, gdy odkła­dam jej kartę. – Jesteś bar­dzo doświad­czoną przez życie czter­na­sto­latką. Wszystko już widzia­łaś, tyle prze­szłaś. A ja jestem tylko starą kobietą, która cie­szy się twoim towa­rzy­stwem raz w tygo­dniu.

– Będziesz za mną tęsk­nić – prze­wi­duje. – Nie mów mi, że nie będziesz, gdy stąd wyjdę.

– Nie wiem, jak sobie tu pora­dzimy bez tak bły­sko­tli­wej osóbki, która roz­świe­tla nam dzień. Ale posta­ramy się zna­leźć na to jakiś spo­sób, Megan. Posiedź teraz, pro­szę, i odpo­czy­waj. Za chwilę przyj­dzie dok­tor Trauba.

– Dobra, dobra! – woła za mną, gdy wycho­dzę na kory­tarz. – A ty nie jesteś taka stara, Jill!

– Dzięki! – rzu­cam przez ramię. Wiem, że to miał być kom­ple­ment.

Kon­ty­nu­uję obchód. Spraw­dzam, co u pięt­na­sto­let­niej Kate­lyn cho­rej na bia­łaczkę; Jen­ni­fer, ośmio­latki z siat­ków­cza­kiem, szes­na­sto­let­niego Fran­kiego z prze­rzu­to­wym kost­nia­ko­mię­sa­kiem i Sha­lii, dwu­na­sto­latki cho­ru­ją­cej na chło­niaka nie­ziar­ni­czego. Przez ostat­nich kilka mie­sięcy byli czę­stymi gośćmi na oddziale onko­lo­gii dzie­cię­cej w Atlanta Chil­dren’s Hospi­tal; każde z nich jest na pew­nym eta­pie walki o życie, nie­które z więk­szą, inne z mniej­szą szansą na zwy­cię­stwo. Cza­sem trudno, prze­by­wa­jąc z nimi, na­dal wie­rzyć, że życie toczy się tak jak powinno.

Nie­wy­klu­czone, że innym się uda – przy­naj­mniej jest nadzieja – ale u Fran­kiego rak zaata­ko­wał zbyt wiele narzą­dów i na stałe ulo­ko­wał się we krwi. Wiem, że dok­tor Trauba, onko­log, w zeszłym tygo­dniu poin­for­mo­wał rodzi­ców chłopca, że pozo­stało im tylko zapew­nić synowi opiekę palia­tywną. Takich słów rodzice cho­rego dziecka oba­wiają się naj­bar­dziej.

– To nie­spra­wie­dli­wie – szep­czę, wcho­dząc do pokoju Logana na końcu kory­ta­rza.

Cho­ciaż nie powin­ni­śmy nikogo fawo­ry­zo­wać, Logan jest moim ulu­bień­cem. Ma tylko dzie­sięć lat, ale jest nad wiek mądry, praw­do­po­dob­nie dla­tego, że musiał doro­snąć o wiele za szybko. Miał zale­d­wie dzie­sięć mie­sięcy, gdy jego matka zmarła z powodu przedaw­ko­wa­nia koka­iny. Ojciec prze­padł jak kamień w wodę i nie było żad­nych krew­nych, któ­rzy chcie­liby się nim zająć. Przez jakiś czas chło­piec tułał się po kolej­nych rodzi­nach zastęp­czych, a gdy miał sie­dem lat, zdia­gno­zo­wano u niego pło­do­wego mię­saka prąż­ko­wa­no­ko­mór­ko­wego. Mie­sią­cami skar­żył się na ból ucha, a gdy jego zastęp­czy rodzice w końcu zabrali go do pedia­try, ten natych­miast ode­słał go do nas. Do tego czasu guz w uchu dał prze­rzuty do prze­wodu noso­wego oraz na szyję. Po trzech latach, sied­miu ope­ra­cjach oraz nie­zli­czo­nych cyklach che­mio­te­ra­pii i naświe­tlań Logan na­dal jest z nami, cho­ciaż roko­wa­nia nie są opty­mi­styczne.

W dodatku nie ma już rodziny zastęp­czej. Para, z którą miesz­kał przez sześć mie­sięcy przed dia­gnozą, oświad­czyła, że nie zdoła zająć się cho­rym dziec­kiem. Teraz opie­kuje się nim pań­stwo.

– Co nie jest spra­wie­dliwe? – dopy­tuje się Logan, uno­sząc brwi, pod­czas gdy ja się­gam po kartę wiszącą w nogach łóżka.

– Hm? – mru­czę w roz­tar­gnie­niu, prze­glą­da­jąc adno­ta­cje noc­nej pie­lę­gniarki.

Dwa dni temu Logan miał naświe­tla­nia i na­dal wraca do sił, ale cie­szę się, że ma sta­bilne ciśnie­nie i wczo­raj wie­czo­rem udało mu się zjeść mały posi­łek.

– Powie­dzia­łaś, że coś nie jest spra­wie­dliwe. Cie­kaw jestem, co mia­łaś na myśli?

– Och… – Waham się. – Nic szcze­gól­nego.

W końcu sytu­acja Logana jest naj­mniej spra­wie­dliwa ze wszyst­kich: bez rodziny, bez szansy na nor­malne życie. Powi­nien być teraz na placu zabaw… Spę­dził jedną trze­cią swo­jego krót­kiego życia w szpi­talu i wygląda na to, że leka­rze nie mogą zna­leźć spo­sobu na powstrzy­ma­nie roz­ro­stu guzów.

Logan wpa­truje się we mnie przez chwilę, jakby pró­bo­wał odczy­tać moje myśli.

– Wiesz – mówi w końcu dziw­nie ochry­płym gło­sem – cza­sem życie nie jest tak nie­spra­wie­dliwe, jak myślisz.

Chrzą­kam i odwra­cam głowę, żeby nie zoba­czył moich załza­wio­nych oczu.

– To prawda. Masz rację.

– Wcale nie jesteś prze­ko­nana, co nie?

Jak na swój wiek Logan jest bar­dzo drobny, a teraz nie­mal nik­nie pośród bia­łej pościeli wąskiego szpi­tal­nego łóżka. A jed­nak wpa­truje się we mnie spo­koj­nie, jak opa­no­wany doro­sły męż­czy­zna.

– Do czego?

– Nie wie­rzysz w to – powta­rza bez mru­gnię­cia okiem. – Uwa­żasz, że życie powinno obda­rzać każ­dego takimi samymi kar­tami, jed­na­kową siłą ręki na star­cie. Bo ci ze słab­szą kartą ska­zani są na porażkę.

– Nie jesteś tro­chę za młody, żeby inte­re­so­wać się poke­rem? Gadasz jak czter­dzie­sto­pię­cio­letni facet.

Uśmie­cha się.

– Nie odbie­gaj od tematu.

Wzdy­cham i odkła­dam jego kartę.

– Rozu­miem, co chcesz powie­dzieć. Cóż, cza­sem sprawy nie ukła­dają się zgod­nie z naszymi prze­wi­dy­wa­niami.

Logan kiwa głową i mówi:

– Wszystko pój­dzie dobrze.

– Co takiego?

– Twoja dzi­siej­sza wizyta u leka­rza.

Prze­cie­ram oczy ze zdu­mie­nia.

– Skąd wiesz, że idę dziś do leka­rza?

– Nie­ważne. Ważne, że będzie okej, Jill. Zawsze jest.

Nagle serce zaczyna mi walić i dostaję bólu głowy. Mru­gam kilka razy, żeby wziąć się w garść.

– Czy wczo­raj ci powie­dzia­łam, że mam wizytę u leka­rza?

– Nie.

Biorę głę­boki oddech.

– Widzisz, Loga­nie, tro­chę mnie prze­ra­żasz.

– Nic się nie bój, Jill. Będzie dobrze. Pamię­taj o tym.

Zasta­na­wia­jąc się nad dziw­nymi sło­wami Logana – no i nad tym, że naj­wy­raź­niej czyta w moich myślach – idę do dyżurki. W pocze­kalni na naszym pię­trze panuje jak zwy­kle cisza. Wszyst­kie pokoje – a raczej apar­ta­menty dla pacjen­tów onko­lo­gicz­nych, jak je szum­nie nazy­wają spe­cja­li­ści od mar­ke­tingu – mają skła­dane łóżka i dość prze­strzeni, by dwoje rodzi­ców mogło tam prze­no­co­wać, więc w pocze­kalni bywają tylko człon­ko­wie dal­szej rodziny i od czasu do czasu rodzeń­stwo. O tak wcze­snej porze dnia więk­szość bli­skich jest w pracy albo w szkole. Zauwa­żam parę po sześć­dzie­siątce, w któ­rej roz­po­znaję zatro­ska­nych dziad­ków; mają zaczer­wie­nione oczy i twa­rze bez wyrazu.

– Pro­szę, powiedz, że wczo­raj­szej nocy dałaś się prze­le­cieć – mówi na mój widok She­ila, prze­ło­żona pie­lę­gnia­rek, gdy pod­cho­dzę do recep­cji, żeby zare­je­stro­wać kilka nota­tek.

Załza­wiona bab­cia w kącie pod­nosi wzrok.

– Szszsz – syczę.

– Co tam szep­czesz? – She­ila nie zniża głosu. – Prze­cież to nor­malne pyta­nie. Jesteś trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią kobietą, która ni­gdy nie miała męża i praw­do­po­dob­nie nie pamięta, kiedy ostat­nio spała z face­tem. Gdy­byś wresz­cie zasza­lała, spra­wi­ła­byś nam wszyst­kim radość.

– She­ilo! – Zer­kam znów na kobietę w kącie, która się nam przy­gląda. – To była dopiero pierw­sza randka.

– Nie możesz się bzyk­nąć na pierw­szej randce?

– Bzyk­nąć? – powta­rzam z nie­do­wie­rza­niem. – Mówisz serio?

– Posłu­chaj – odpo­wiada She­ila bez ogró­dek – jestem twoją przy­ja­ciółką. Twoją sek­su­al­nie aktywną przy­ja­ciółką. Przy­ja­ciółką, która nie rozu­mie, dla­czego zło­ży­łaś jakieś śluby czy­sto­ści.

– Nic podob­nego – odgry­zam się. – Po pro­stu nie spo­tka­łam odpo­wied­niego faceta.

– Widzisz? – She­ila notuje coś w kar­cie. – Jesteś sztywna i zamknięta w sobie. Nie była­byś taka, gdy­byś upra­wiała seks. Gwa­ran­tuję ci. A więc, jeśli cho­dzi o wczo­raj… To był Tom, prawda?

– Tim – popra­wiam. – I był… nudny.

– W łóżku? – pyta ze współ­czu­ciem.

Pio­ru­nuję ją wzro­kiem.

– W restau­ra­cji. Tam się spo­tka­li­śmy. Na kola­cji.

– A dla­czego taki młody, przy­stojny inży­nier był nudny? – wzdy­cha, kon­cen­tru­jąc się na czymś w kom­pu­te­rze.

– Bo potra­fił mówić tylko o sobie.

– I to jest takie złe?

– Tak, She­ils. Ponie­waż na pierw­szej randce powinno się oka­zać zain­te­re­so­wa­nie drugą osobą. Posłu­chać, co ona ma do powie­dze­nia. A przede wszyst­kim powinno się poczuć tro­chę che­mii. A nie wygła­szać godzinny mono­log na temat wła­snych osią­gnięć.

– Słusz­nie – mówi She­ila i przez chwilę myślę, że zdo­by­łam punkt. Ale zaraz dodaje pod nosem: – Ale i tak mogłaś iść z nim do łóżka.

Otwie­ram usta, by odpo­wie­dzieć, ale prze­rywa mi sygnał SMS-a w tele­fo­nie. Prze­wra­cam oczami, się­gam do kie­szeni i otwie­ram wia­do­mość: _Dr Frost, 11._

– O co cho­dzi? – pyta She­ila.

– Mam wizytę u leka­rza po dru­giej stro­nie ulicy. Za godzinę powin­nam być z powro­tem.

– No prze­cież, u neu­ro­loga – mam­ro­cze She­ila, tym razem nie sły­chać w jej gło­sie drwiny. – Nie­po­trzeb­nie w ogóle dziś przy­szłaś, Jill. Nie powinno cię tu być.

Wzru­szam ramio­nami. Kilka tygo­dni temu z powodu nasi­la­ją­cych się bólów głowy poszłam do neu­ro­loga, który skie­ro­wał mnie na tomo­gra­fię i rezo­nans, a potem na biop­sję. Musia­łam z tego powodu spę­dzić noc w szpi­talu i zale­cono mi, żebym wstrzy­mała się tydzień z powro­tem do pracy. Ale nie zasto­so­wa­łam się do tej wska­zówki. Nie potra­fię trzy­mać się z dala od moich pacjen­tów, a poza tym na pewno nic mi nie jest.

– Znasz mnie – mówię, wzru­sza­jąc ramio­nami. – Przede wszyst­kim dzie­ciom by mnie bra­ko­wało, gdy­bym zbyt długo nie poka­zała się w pracy.

Sta­ram się uda­wać – zarówno przed sobą, jak i She­ilą – że nie przej­muję się zbyt­nio dzi­siej­szą wizytą.

– Jill, będzie dobrze. Wiesz to, prawda?

– Oczy­wi­ście – macham lek­ce­wa­żąco ręką. – Ale lepiej się upew­nić, niż potem żało­wać, no nie?

– Racja.

Gdy już jestem w win­dzie jadą­cej w dół, wypusz­czam powie­trze z płuc, nawet nie wie­dząc, że je wstrzy­muję.

Prze­cho­dzę przez główny hol na par­te­rze tak sku­piona na wma­wia­niu sobie, że wszystko będzie dobrze, że nie­opatrz­nie wpa­dam na jakie­goś faceta idą­cego naprze­ciwko mnie.

– O Boże, bar­dzo prze­pra­szam! – rzu­cam, lekko się poty­ka­jąc.

Wyciąga ręce, by mnie pod­trzy­mać i kła­dzie dłoń na moim ramie­niu.

– Nic się nie stało? – pyta z tro­ską.

Zdez­o­rien­to­wana przy­ta­kuję.

– To moja wina. Zaga­pi­łam się.

Uśmie­cha się, a wtedy zauwa­żam, że w jego zie­lo­nych oczach odbija się świa­tło sło­neczne prze­ni­ka­jące przez szklany sufit dzie­sięć pię­ter wyżej.

– Nie, to ja się zaga­pi­łem. – Trzyma w ręku szary ogro­dowy wąż i ruchem głowy wska­zuje dorodne drzewo o powy­gi­na­nych gałę­ziach i gęstej koro­nie liści rosnące pośrodku atrium. – Cza­sem bywam roz­tar­gniony.

Zer­kam na drzewo, zapewne pre­zent od jakie­goś dar­czyńcy. Uwiel­biam je od pierw­szej chwili, gdy je tu posa­dzono pod­czas roz­bu­dowy szpi­tala pięć lub sześć lat temu. Zain­sta­lo­wano w atrium nowe kolumny i kamienne ławki wokół cen­tral­nej prze­strzeni, ale to wła­śnie drzewo, które zastą­piło skromny kwiet­nik, zmie­niło kli­mat szpi­tala.

Życie… To drzewo skła­nia mnie do myśle­nia o życiu. Jest silne, buj­nie się roz­ra­sta, wycią­ga­jąc gałę­zie ku słońcu. Nie­sie swego rodzaju prze­kaz pacjen­tom, któ­rymi są naj­bar­dziej chore dzieci z całego stanu: _Żyj­cie. Się­gaj­cie ku świa­tłu._

– Pro­szę pani? Wszystko w porządku?

Ogrod­nik, na któ­rego wpa­dłam, pró­buje przy­cią­gnąć moją uwagę, a ja mru­gam zaże­no­wana. Pew­nie bie­rze mnie za wariatkę.

– Prze­pra­szam. Nic mi nie jest. – Sku­piam na nim wzrok i ude­rza mnie myśl, że jego oczy mają dokład­nie taki sam kolor jak liście wiel­kiego figowca. Jak mogłam tego wcze­śniej nie zauwa­żyć? – Wła­śnie pomy­śla­łam, że to drzewo jest ide­al­nym powi­tal­nym akcen­tem dla ludzi prze­kra­cza­ją­cych próg szpi­tala.

Męż­czy­zna unosi brwi.

– Zga­dzam się z panią.

– No tak… – Jestem coraz bar­dziej zakło­po­tana. – Jesz­cze raz prze­pra­szam. Życzę miłego dnia.

Uśmie­cha się.

– Wza­jem­nie.

Wymi­jam go, zmie­rza­jąc do głów­nego wej­ścia. Wiem, że nie powin­nam, ale odwra­cam się, tylko raz, żeby zoba­czyć, czy mnie obser­wuje.

I tak jest. Gdy znów się uśmie­cha i unosi rękę w nie­mym poże­gna­niu, czuję żar oble­wa­jący mi szyję i policzki. Macham mu na do widze­nia i szybko wycho­dzę, zasta­na­wia­jąc się, jak to moż­liwe, że pod­czas przy­pad­ko­wego i nie­zręcz­nego spo­tka­nia z nie­zna­jo­mym poczu­łam coś wię­cej niż na wczo­raj­szej randce z wyda­wa­łoby się ide­al­nym face­tem.

– Dok­tor Frost za chwilę panią przyj­mie.

Cze­kam na umó­wioną wizytę u Geralda Fro­sta, naj­sław­niej­szego neu­ro­loga w Atlan­cie, już od trzy­dzie­stu pię­ciu minut. Powta­rzam sobie, że nawet gdy zaor­dy­no­wał biop­sję, nie wyda­wał się szcze­gól­nie zanie­po­ko­jony. Ale z dru­giej strony nie ma w nim ani odro­biny cie­pła; może w ogóle nie jest zdolny do oka­zy­wa­nia uczuć? „Pro­szę się nie dener­wo­wać – uspo­ka­jała mnie w zeszłym tygo­dniu pie­lę­gniarka, gdy wycho­dzi­łam z gabi­netu roz­trzę­siona. – Dok­tor jest bar­dzo dokładny. Zawsze zleca uzu­peł­nia­jące bada­nia”.

Ale teraz, gdy jedna z asy­sten­tek dok­tora Fro­sta pro­wa­dzi mnie do jego gabi­netu zamiast do pokoju badań, strach, który przez ostat­nich kilka dni trzy­ma­łam na wodzy, nagle wzbiera we mnie potężną falą. Muszę przy­sta­nąć na chwilę i oprzeć się o ścianę.

– Pani Cooper? – odzywa się z tro­ską asy­stentka, wycią­ga­jąc ramię, żeby mnie pod­trzy­mać.

Spo­glą­dam na nią i od razu wiem, że moje zde­ner­wo­wa­nie i strach są cał­ko­wi­cie uza­sad­nione. W jej oczach tli się współ­czu­cie zamiast pro­fe­sjo­nal­nej obo­jęt­no­ści.

– To rak, prawda? – pytam, cho­ciaż to brzmi tak nie­praw­do­po­dob­nie. Prze­cież oprócz bólów głowy czuję się dobrze.

– Nie wiem, pani Cooper – odpo­wiada, odwra­ca­jąc wzrok. – Dok­tor Frost wszystko pani wyja­śni.

Pięć minut póź­niej sie­dzę w asce­tycz­nie urzą­dzo­nym gabi­ne­cie, gdy zama­szy­stym kro­kiem, z teczką pod pachą, wcho­dzi dok­tor Frost, męż­czy­zna po sześć­dzie­siątce, chudy jak patyk, siwy i z małym wąsi­kiem. Prze­lot­nie ści­ska mi rękę i zasiada za biur­kiem.

– Pani Cooper, mam złe wia­do­mo­ści – oznaj­mia bez ogró­dek.

Chyba czeka na moją reak­cję, więc z tru­dem, pomimo guli w gar­dle, udaje mi się wychry­pieć:

– Tak, słu­cham?

– Przy­kro mi, ale ma pani agre­syw­nego gle­jaka wie­lo­po­sta­cio­wego. To nad­zwy­czajne, że nie doświad­cza pani żad­nych innych obja­wów oprócz bólów głowy. Być może jest to zwią­zane z loka­li­za­cją guza, ale szcze­rze mówiąc, ni­gdy z czymś takim się nie spo­tka­łem.

Wpa­truję się w niego.

– Twier­dzi pan, że mam agre­syw­nego guza mózgu?

– Oba­wiam się, że tak. – Wytrzy­muje moje spoj­rze­nie, po czym opa­no­wa­nym tonem, jakby spły­nęły już z niego począt­kowe emo­cje, wyja­śnia rze­czowo: – Gle­jaki powstają w wyniku muta­cji komó­rek gwiaź­dzi­stych zwa­nych astro­cy­tami, które sta­no­wią zrąb tkanki mózgo­wej. Są one wspo­ma­gane przez…

– Wiem – prze­ry­wam. – Jestem pie­lę­gniarką onko­lo­giczną. Wiem, co to jest gle­jak. Jakie lecze­nie pan pro­po­nuje?

Mruga parę razy, jakby moje pyta­nie wytrą­ciło go z rów­no­wagi.

– Gle­jaki na ogół są bar­dzo zło­śliwe i inwa­zyjne. Śred­nia prze­ży­cia przy nowo­two­rach tego typu nie prze­kra­cza pięt­na­stu mie­sięcy.

Mam wra­że­nie, że spusz­czono ze mnie powie­trze.

– Chce pan powie­dzieć, że mam przed sobą nie­wiele ponad rok życia?

– Hm, nie… – Zerka w papiery. – To jest śred­nia prze­ży­cia.

Czuję nie­wielki przy­pływ ulgi. Jestem młoda. Zdrowa. Podejmę walkę i ją wygram.

– W porządku, rozu­miem – mówię.

– Oba­wiam się, że źle mnie pani zro­zu­miała – kon­ty­nu­uje rów­nie obo­jęt­nym gło­sem. – Pani gle­jak osią­gnął już zaawan­so­wane sta­dium. Gdyby przy­szła pani do mnie wcze­śniej, cóż… – Milk­nie, roz­kła­da­jąc ręce w bez­rad­nym geście. – Ale tak się nie stało. Guz roz­rósł się i prze­kro­czył punkt, z któ­rego, oba­wiam się, nie ma odwrotu. Mogli­by­śmy spró­bo­wać temo­zo­lo­midu wraz z radio­te­ra­pią, ale – cho­ciaż zależy to wyłącz­nie od pani – ja bym tej tera­pii nie zale­cał. Zyska pani nie­wiele czasu, a skutki uboczne będą nie­przy­jemne.

– A więc co pan pro­po­nuje? – sły­szę swój drżący głos.

Lekarz zdej­muje oku­lary i gła­dzi się po nosie.

– Radzę zawia­do­mić bli­skich. Powinni zda­wać sobie sprawę z tego, co się dzieje. A potem możemy poroz­ma­wiać o zor­ga­ni­zo­wa­niu opieki hospi­cyj­nej, żeby miała pani mak­si­mum kom­fortu… Bar­dzo mi przy­kro, pani Cooper, ale uwa­żam, że w tej chwili nic już nie mogę dla pani zro­bić. Można by co prawda pró­bo­wać tera­pii eks­pe­ry­men­tal­nych, ale, szcze­rze mówiąc, myślę, że nie ma na to czasu, a tylko budzi­łoby fał­szywą nadzieję.

– Ale… – podej­muję. – Czy dobrze rozu­miem? Ile więc czasu mi zostało?

– Mie­siąc. Naj­wy­żej dwa. – Wstaje, pod­czas gdy ja sie­dzę jak zamu­ro­wana. – Bar­dzo mi przy­kro, pani Cooper – powta­rza. – Pro­szę zadzwo­nić, gdy będzie pani gotowa omó­wić następne kroki.

A potem wycho­dzi, zabie­ra­jąc ze sobą wszyst­kie moje nadzieje i marze­nia.ROZ­DZIAŁ 2

2

Oszo­ło­miona wycho­dzę na wcze­sne popo­łu­dnie w Atlan­cie, tak jasne, że natych­miast przy­my­kam oczy przed absur­dal­nie rado­snym słoń­cem.

Mam wra­że­nie, że uno­szę się w powie­trzu i nie cał­kiem kon­tro­luję swoje ruchy; prze­mie­rzam świeżo sko­szony szpi­talny traw­nik i sia­dam na drew­nia­nej ławce. Pamię­tam, jak dwa lata temu ją sta­wiano. Przez okno obser­wo­wa­li­śmy z Loga­nem postęp prac i zasta­na­wia­łam się gło­śno: „Dla kogo są prze­zna­czone te ławki? Kto ma czas na nich sie­dzieć?”, a Logan odpo­wie­dział z poważną miną: „Dla ludzi, któ­rzy cze­kają”.

Teraz ja jestem taką osobą. Ale na co cze­kam? Na prze­mi­ja­nie ostat­nich dni mojego życia? Ponie­waż komórki w mojej gło­wie będą się bez końca namna­żać, aż wyprą z mózgu to wszystko, co spra­wia, kim jestem. „Radzę zawia­do­mić bli­skich” – powie­dział dok­tor Frost. Do kogo mam zadzwo­nić?

Wycią­gam tele­fon drżącą ręką i prze­glą­dam kon­takty, aż natra­fiam na domowy numer mojego ojca. Odszedł od mojej matki, gdy mia­łam cztery lata i odtąd nie mia­łam z nim zbyt dobrych rela­cji, nie licząc ali­men­tów i kar­tek na Boże Naro­dze­nie oraz uro­dziny. Moja matka zmarła pięć lat temu po krót­kiej walce z rakiem piersi, więc ojciec jest jedyną rodziną, jaka mi została.

Bez zasta­no­wie­nia wybie­ram numer.

– Halo? – po dwóch sygna­łach odzywa się kobieta.

– Hm, Sha­ron?

Zaska­kuje mnie, jak bar­dzo drży mi głos.

– Ach, to ty, Jill… – odpo­wiada żona mojego ojca tak lodo­wa­tym tonem jak zwy­kle, gdy roz­ma­wia ze mną. Pobrali się ponad dwa­dzie­ścia lat temu i cho­ciaż spo­ty­kamy się oka­zjo­nal­nie kilka razy w roku, ni­gdy nie nawią­za­ły­śmy cie­płych rela­cji. – Jest śro­dek dnia. Wyszedł.

Czuję zna­jomy przy­pływ znie­cier­pli­wie­nia.

– Możesz mu prze­ka­zać, że dzwo­ni­łam?

Wzdy­cha ciężko, jak­bym nara­żała ją na nie lada kło­pot.

– Tak, powiem mu.

Roz­łą­czam się, zanim mój głos mógłby mnie zdra­dzić. Wkła­dam tele­fon do kie­szeni, odchy­lam się na opar­cie ławki i przy­my­kam powieki. _Umie­ram. Naprawdę umie­ram._ Ta myśl ata­kuje mnie niczym zło­śliwa gwiaź­dzi­sta aure­ola komó­rek, która po cichu przej­muje mój mózg. _Umie­ram._ Czy to moż­liwe, skoro cały czas czuję się dobrze?

_Mie­siąc. Naj­wy­żej dwa._ To chyba nie­moż­liwe? Czy nie czu­ła­bym, że moje ciało się pod­daje?

Ale jed­nak coś czuję. To mnie skło­niło do wizyty u leka­rza. Bóle głowy trwają od jakie­goś czasu, nauczy­łam się z nimi żyć. Ale zawroty głowy to już nie­przy­jemna nowość. Roz­tar­gnie­nie, które przy­pi­sy­wa­łam prze­mę­cze­niu i stre­sowi – kolejny symp­tom. Może sygnały poja­wiały się już wcze­śniej, a ja je igno­ro­wa­łam? „Gdyby przy­szła pani do mnie wcze­śniej…” – powie­dział dok­tor Frost. Na tę myśl ści­ska mnie w żołądku. Czyż­bym ska­zała sie­bie na śmierć, nie przy­wią­zu­jąc wagi do tego, co mówiło moje ciało?

– Prze­pra­szam – odzywa się jakiś głos z boku i nie­mal pod­ska­kuję na ławce.

Nie zauwa­ży­łam, że mam towa­rzy­stwo. Obok mnie sie­dzi star­szy męż­czy­zna, któ­rego rzad­kie białe włosy powie­wają na wie­trze; w lewej ręce ści­ska laskę. Wokół oczu ma czer­wone obwódki i pomięte ubra­nie.

– Słu­cham? – mówię z tru­dem.

– Która godzina? Chyba już dość późno? – pyta, stu­ka­jąc się po odsło­nię­tym nad­garstku.

Otwie­ram i zamy­kam usta, zanim zdo­łam wykrztu­sić:

– Nie wiem. – A prze­cież mam zega­rek. Ale myślę tylko o tym, że moje dni są poli­czone, że czas ucieka. I nie­ocze­ki­wa­nie, zanim sens słów naprawdę do mnie dociera, wybu­cham pła­czem, gło­śnym, histe­rycz­nym szlo­chem. – Nie… – powta­rzam przez łzy. – Dla mnie na wszystko jest za późno.

Sta­ru­szek przy­bliża się, obej­muje mnie i przy­tula. Wypła­kuję się na jego ramie­niu.

– Wszystko będzie dobrze, moja droga. Będzie dobrze – pocie­sza mnie, deli­kat­nie pokle­pu­jąc.

Musi mieć osiem­dzie­siąt, może nawet dzie­więć­dzie­siąt lat. Doce­niam jego współ­czu­cie, ale nie wie­rzę w te słowa. On prze­żył już kawał życia. Ja nie będę miała takiej szansy.

W końcu odsu­wam się, pocią­ga­jąc nosem, i sta­ram się opa­no­wać.

– Bar­dzo prze­pra­szam – mówię, wycie­ra­jąc oczy.

– Nie ma za co. – Wyciąga chu­s­teczkę i mi ją podaje. – Prze­waż­nie naj­ciem­niej jest tuż przed świ­tem.

Pró­buję się uśmiech­nąć, ale zamiast tego znów pła­czę. Ucie­kam, zanim zdążę bar­dziej się skom­pro­mi­to­wać. W poło­wie traw­nika przed Atlanta Chil­dren’s Hospi­tal łapię się na tym, że zabra­łam jego chu­s­teczkę. Odwra­cam się, ale sta­ru­szek już wstał i zmie­rza do szpi­tala Atlanta Memo­rial.

– Dzię­kuję – szep­czę, sta­ran­nie skła­da­jąc chu­s­teczkę i cho­wa­jąc ją do kie­szeni.

Zatrzy­muję się na chwilę, zanim wejdę do środka.

– Weź się w garść, Jill – mówię gło­śno.

Pocią­gam nosem, znów wycie­ram oczy, głę­boko oddy­cham i wresz­cie prze­cho­dzę przez fron­towe drzwi.

Kon­ser­wa­tor zie­leni na­dal tu jest, wła­śnie zwija wąż i chowa go do szafy obok recep­cji. Zauważa mnie, gdy na skróty prze­mie­rzam atrium.

– To znowu pani! – wita mnie z uśmie­chem.

– No tak. – To wszystko, co udaje mi się powie­dzieć, zanim docie­ram do windy.

Odwra­cam się, gdy drzwi już się zamy­kają, ale jesz­cze dostrze­gam, że męż­czy­zna patrzy na mnie z zakło­po­ta­niem.

Winda otwiera się na moim pię­trze. Oddy­cham z ulgą, że She­ili nie ma w dyżurce, ponie­waż jej widok zbu­rzyłby mój naprędce zbu­do­wany spo­kój. Nie­wiele bra­kuje, bym cał­ko­wi­cie się roz­sy­pała, jeśli ktoś wymow­nie by na mnie spoj­rzał. Ze spusz­czoną głową, uni­ka­jąc kon­taktu wzro­ko­wego z kim­kol­wiek, biorę z dyżurki mój iPad i idę zaj­rzeć do Kate­lyn, dla któ­rej z powodu nawrotu bia­łaczki nie ma już żad­nych moż­li­wo­ści tera­pii. Trans­plan­ta­cja szpiku i che­mio­te­ra­pia nie przy­nio­sły pożą­da­nego efektu; leka­rze są bez­radni.

– To ty, Jill? – pyta, gdy wcho­dzę z pochy­loną głową, uda­jąc, że jestem pochło­nięta spraw­dza­niem cze­goś w table­cie.

– Hm…

– Co się stało?

Pod­no­szę wzrok i widzę ją sie­dzącą na szpi­tal­nym łóżku, jej kości­sty oboj­czyk wystaje ze szpi­tal­nej koszuli. Po ostat­nim cyklu che­mii cał­kiem wyły­siała, ma głowę gładką jak jajko, ale na­dal jest pełna uroku. Wła­ści­wie pro­mie­nieje, pomimo szpi­tal­nej bla­do­ści skóry.

– Nic, kocha­nie – mówię. – Czuję się o wiele lepiej.

– Znowu bolała cię głowa? – Wpa­truje się we mnie, jakby chciała prze­nik­nąć mnie wzro­kiem.

– Nie powin­nam ci mówić o moich bólach głowy. To z mojej strony nie­pro­fe­sjo­nalne.

Prze­wraca oczami.

– Jill, widuję cię czę­ściej niż swo­ich rodzi­ców. Prak­tycz­nie tu miesz­kasz, tak jak ja. Jak mogła­byś nie powie­dzieć mi o bólach głowy, gdy każdy widzi, jak cier­pisz?

– No tak. Ale teraz czuję się dobrze, dzięki. – Uśmie­cham się. – A ty, jak się dziś masz?

Kate­lyn wzru­sza ramio­nami.

– Jestem przy­mu­lona. Mam mdło­ści. Jak zwy­kle.

Zamy­kam swój tablet.

– Wkrótce poczu­jesz się lepiej – pocie­szam. – Zawsze tak jest, kocha­nie.

Wpa­truje się we mnie chwilę za długo.

– Masz rację. Wkrótce to się skoń­czy.

Spraw­dzam jej ciśnie­nie, tem­pe­ra­turę i wycho­dzę. Czuję dziwny nie­po­kój po tej roz­mo­wie, cho­ciaż nie potra­fię spre­cy­zo­wać jego przy­czyny.

Fran­kie, szes­na­sto­la­tek z kost­nia­ko­mię­sa­kiem, nie znaj­duje się na mojej dzi­siej­szej liście pacjen­tów, ale i tak wpa­dam na chwilę do jego pokoju, zakła­da­jąc przed wej­ściem maskę, żeby chro­nić jego osła­biony sys­tem immu­no­lo­giczny przed moimi bak­te­riami. Cho­ciaż jego stan uznano za ter­mi­nalny, Fran­kie jest jed­nym z naj­bar­dziej pozy­tyw­nie nasta­wio­nych pacjen­tów, jakich kie­dy­kol­wiek pozna­łam. Jego postawa wpra­wia w zakło­po­ta­nie, a zara­zem budzi podziw.

– Cześć, Fran­kie! – Sta­ram się, by mój głos zabrzmiał rado­śnie.

Chło­pak w sku­pie­niu czyta pod­nisz­czony tom _Wojny i pokoju_. Skoń­czył już che­mio­te­ra­pię, więc powoli odra­stają mu gęste, ciemne włosy. Ma duże, zie­lone oczy, z któ­rych wyziera mądrość. Za parę lat, gdyby prze­żył, na pewno sza­la­łyby za nim dziew­czyny.

– Nie­zbyt lekka lek­tura, prawda? – zaga­duję, spraw­dza­jąc kro­plówkę.

Pod­nosi wzrok.

– Sta­ram się prze­czy­tać całą kla­sykę.

Spo­glą­dam na niego wymow­nie.

– Ni­gdy nie widzia­łam, żebyś coś czy­tał.

Wybu­cha śmie­chem.

– Codzien­nie widzisz, jak czy­tam.

Nie komen­tuję, ponie­waż nie mam poję­cia, o czym mówi. Znam go od dwóch lat i ni­gdy nie widzia­łam, żeby miał książkę w ręce. Zazwy­czaj w coś gra na iPa­dzie.

– Widzę, że mi nie wie­rzysz – mówi minutę póź­niej. – Zapy­taj mnie, o co chcesz. Z lite­ra­tury kla­sycz­nej.

– Okej. – Prze­cze­suję mój roz­stro­jony umysł. – Gdzie się toczy akcja _Wiel­kiego Gatsby’ego_?

– Łatwi­zna. W dziel­nicy West Egg na Long Island w Nowym Jorku. Jed­nak to nie jest praw­dziwe miej­sce. Następne, pro­szę.

Punkt dla niego. Ale może wie to z filmu z Leonar­dem diCa­prio?

– Główna boha­terka _Dumy i uprze­dze­nia_?

– Eli­za­beth Ben­net. Ben­net przez jedno „t”. Następne.

Uno­szę brwi.

– Żona Otella?

– Des­de­mona.

– Nar­ra­tor _Moby Dicka?_

– Ish­mael.

– Główna boha­terka _Szkar­łat­nej litery_?

– Hester Prynne. Przez dwa „n”.

Wpa­truję się w niego zasko­czona.

– Jakim cudem zdą­ży­łeś to wszystko prze­czy­tać?

– Powie­dzia­łem ci. Czy­tam codzien­nie. – Jego twarz jaśnieje. – A kiedy ty prze­czy­ta­łaś wszyst­kie te książki?

– Wieki temu, w szkole śred­niej.

Mój uśmiech gaśnie, ponie­waż nagle dopada mnie reflek­sja, że prze­ży­łam już tyle lat po matu­rze – dokład­nie dwa­dzie­ścia jeden – któ­rych Fran­kie ni­gdy nie będzie miał, a mimo to uża­lam się nad sobą, ponie­waż mój zegar tyka w wieku trzy­dzie­stu dzie­wię­ciu lat. Czas Fran­kiego też mija, tyle tylko, że on nie miał szansy doro­snąć i zapewne jej nie dosta­nie. Z tru­dem prze­ły­kam ślinę i odwra­cam wzrok.

– Jak się ma Kate­lyn? – pyta Fran­kie, rap­tow­nie przy­wra­ca­jąc mnie do rze­czy­wi­sto­ści.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: