- W empik go
Jeszcze małżeństwa: opowiadania światowca - ebook
Jeszcze małżeństwa: opowiadania światowca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 231 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kraków.
Czcionkami Drukarni Związkowej, pod zarządem A. Szyjewskiego.
1884.
Nakładem Autora.
DO KSIĘCIA J. P.
W NAROLU.
Przesełam i dedykuje Ci ten tom, gdyż Tobie tylko zawdzięcza, ze ujrzał światło dzienne.
Gdym Ci podczas długich zimowych wieczorów, odczytywał moje powiastki, w których krytyka znalazła zadużo fabuły (choć jej jest więcej jeszcze w rzeczywistem tyciu naszem), zachęcałeś mnie szczerze do ogłoszenia tychże i pierwszy odkryłeś zapewne ich jedyną dodatnią stronę, do której nawet mam pretensye, mianowicie, że się dają czytać z interesem i że mogą znaleść miejsce na stole ludzi, tak jak my, lubiących po całodziennej ciężkiej pracy, rozerwać się czytaniem lekkiem, trochę zajmującem, a nie męczącem.
Jeźli pokup na książkę jest jakim dowodem jej wartości pod jakimkolwiekbądź wzglądem, to powodzenie "Dzisiejszych małżeństw" mogłoby być niejako dowodem, żeś poznał dodatnią stroną mych fabuł, której nikt się dopatrzyć nie chciał.
Rozumiesz, że, jakkolwiek mojemi Małżeństwami, którym sam odmówiłem głębszej myśli i wartości literackiej, nie chcę torować sobie drogi do miejsca wybitnego w literaturze, ani krzesła akademickiego, pragnąłbym być czytanym.
To pragnienie jednak samo byłoby zbyt samolubnem i nie mogłoby się ostać, gdyby mu nie towarzyszyła myśl społeczna.
Tą myślą przewodnią moie, jest nadzieja bardzo trudna do urzeczywistnienia, wydająca się prawie niewykonalną, nadzieja wyrugowania z Polski mojemi 500 egzemplarzami, każdej książki, pięćset tomów różnych, pozbawionych wszelkiej wartości, nieraz śmiesznie głupich i bezsensownych romansów francuzkich, które tysiącami kupują.
Jeźlibym wiedział, że ten tylko cel osiągnę, że każdy mój tom zatrzyma w kraju dwa floreny idące inaczej do Paryża np. za taki romans "Mme Lise" (przez Maurycego Drack, Paryż 1897), którego 500 egzemplarzy sprzedano w Polsce, to byłbym zupełnie zadowolony i nawet miałbym pretensyę do wzmianki drobnemi literami w literaturze, a trochę większemi w historyi ekonomii krajowej.
Jeśli kiedy ten cel osiągnę, to połowę wartości jego Sobie słusznie przypiszesz.
Jurów dnia 1 kwietnia 1883.
Wincenty hr. Łoś.DO CZYTELNIKA.
"Jeszcze małżeństwa" winny były wyjść razem z mojim poprzednim niejako tomem, wydanym pod tytułem "Dzisiejsze małżeństwa". W pierwszej chwili, nie spodziewając się, by moje powiastki obudziły interes, nie chciałem niemi zbyt wiele czernić papieru.
Dziś widząc niezasłużone, że się tak wyrażę, księgarskie powodzenie "Dzisiejszych małżeństw", ośmielam się wypuścić ich rodzoną siostrę, bliźniaczkę, pragnąc, by przez czytelników poprzedniej książki, równie dobrze była przyjętą.
Oto moje całe życzenie; niektórzy moji czytelnicy i czytelniczki z interesem przeczytali "Dzisiejsze małżeństwa", do nich się więc odwołuję i o dalsze pobłażanie proszę.
Natem miejscu wypada mi wreszcie wypowiedzieć kilka słów dotyczących równie "Dzisiejszych" jak "Jeszcze" małżeństw.
Niektórzy chcieli się dopatrzyć w moich powiastkach tendencyi, myśli przewodniej, tego czego autor właściwie chce.
Nic nie chcę – przepraszam – chcę, by każda czytelniczka, zamykając przeczytany tom, nie wyraziła przynajmniej żalu, że mu kilka godzin poświęciła.
Po zatem nic nie chciałem i nie chcę, prócz tego, co już poprzednio wyraziłem w liście mojim do pana I. K., a co wchodzi w zakres marzeń.
Tymi dwoma tomikami, jeśli mi się udało, choć w części zcharakteryzować w ostatnich czasach zawierane małżeństwa, to osiągłem cel, który, już to płycej, już to głębiej sięgający, każdy piszący mieć musi.
Jeźli jaki portret, ołówkiem mojej imaginacyi narysowany, wywoła myśl czytelniczki: "prawdziwy"; jeźli jaka sytuacyą, zdoła obudzić współczucie; jeźli jaka bagatela wyda się zdjętą z natury; jeśli moje bohaterki mają serce, które bije i cierpi – to będę wynagrodzony.
Radził mi ktoś dać temu tomowi tytuł: "Serca kobiece"; czytelniczka osądzi, czy byłby odpowiedni, ja się bałem nim nie sprawić zawodu.
Wreszcie chciano widzieć w "Dzisiejszych małżeństwach" fotografie osób i scen; nie ma ich, ani w jednych, ani w drugich. Jeźli przypadkiem w chwili pisania, imaginacyi przychodził w pomoc, jakiś fakt, jakaś twarz, kiedyś, gdzieś spostrzeżona, jakiś charakter odgadnięty, to broniłem się przeciw tym zasiłkom fotografii, która o całą nieskończoność mniej jest wartą od rysunku artystycznego, i dla tego samego nie powinienem być o zasilanie się nią, posądzony.
MIMI!
"Serce kobiety……..
Czem jedno podrażnisz, tem
drugie zdruzgoczesz".
Mimi! cóż to za śliczne stworzenie, jakby wyjęte z posągu trzech gracyi lub obrazu Mackarta, blondynka alabastrowej cery twarzy, oczy niebieskie a jak oprawione, brwi długie i równe rzęsy, które cień rzucały na te błyszczące, jak iskry oczy. Nosek prosty, mały, trochę podcięty, ale jak? usta małe, jak koral czerwone wargi, za któremi szereg białych ząbków. Rumieniec nie opuszczał twarzy, na której igrał uśmiech, ciekawy szczęścia.
To stworzenie miało lat ośmnaście i przybyło do Warszawy na karnawał r. 73.
Jeden okrzyk admiracyi! podziwu! uwielbienia! dał się słyszeć we wszystkich salonach i Mimi stanęła na piedateslu, podtrzymywanym przez całe towarzystwo.
Mimi w pierwszej parze na każdym balu, bez Mimi nie było udanego wieczoru ani recepcyi.
Mimi robiła wrażenie słońca, wchodząc, ożywiała salon, rozjaśniała, orzeźwiała atmosferę, zarówno przez młodych i starych obojga płci, lubiana.
Bo też Mimi była sympatyczną; dobroć tryskała całą swą potęgą z całej jej postaci, a ten dar szczególny, który miała przypodobania się każdej i każdemu, był podbijający.
Darmobyś szukał w wyrazie tej twarzy, obserwując ją godzinami, zarodu zazdrości, pychy, lub innych wad, właściwych kobietom podobno od kolebki. "
Mimi był to aniołek, a przypatrując mu się, żalem się przepełniało twe serce na myśl, że tę śliczną duszę skalać muszą, choćby się tylko o nią ocierając, światowe namiętności, że te oczy czyste, muszą wcześniej czy poźniej, zalać się łzami.
Bo Mimi zdawała się nie wiedzieć i nigdy nie wiedzieć, że na tym świecie są zawody, zmartwienia, rozczarowania, że z jej obliczem trudno przejść przez życie, nie zawadzając o ciernie lub kamienie, i że te kamienie strasznie bolą nóżkę przyzwyczajoną do perskiego dywanu, rękę zaszytą w duńskiej rękawiczce, serce szczelnie zamknięte i owinięte – czem?… illuziami, ślicznemi marzeniami, zieloną nadzieją i tym tysiącem rzeczy, w które jedna na sto, taka Mimi, ślepo wierzy.
Któż i gdzież taki odważny, któryby jej oczy otworzył?
A choćby się znalazł, czyżby uwierzyła?
A gdzieżby się znalazł?
Znajdzie się – mówił Jański, jej główny admirator, niestety już ożeniony – znajdzie się pod postacią… męża…
A rodzice przywieźli Mimi z daleka z Litwy, by jej znaleźć rnęża, naturalnie jej godnego.
Rodzice Mimi, Państwo Wilpolscy, ludzie, zapewne niezliczonych cnót, skoro taką Mimi wychowali, zjechali do Warszawy, i pierwszy raz opuścili domowe penaty na dłużej, widząc, że Mimi rwie się do świata, który był dla niej rajem, ziemią obiecaną.
Państwo Wilpolscy, nie byli ludźmi XIX wieku i tegoczesnych salonów, jakkolwiek jedynaczce dawali znaczny posag, oszczędnością uzbierany, jakkolwiek Mimi należała do grubych dziedziczek, oni pragnęli dla niej człowieka, dającego pewność szczęścia, nie żądali partyi, ani tytułu, nie żądali nawet majątku.
Pani Wilpolska głośno to powiedziała kilku matronom; można sobie wyobrazić, jaki to miało skutek.
Mimi jednomyślnie w zachwyt wprawiła wszystkie matki, nawet takie, które miały córki niby ładne, jeźli miały i syna.
A takie, co nie miały syna, miały zawsze siostrzeńca, kuzyna, czasem brata, lub brata męża.
Skutek pozostawał tensam. Mimi była otoczoną; rozrywano ją w tańcu, po kotylionie pani Wilpolska ze spokojem posągowym na twarzy, wynosiła za córką, niezliczoną ilość bukietów, które rozlatujące się, zbierał, idący znów za nią, poczciwy pan Wilpolski.
Mimi tak się bawiła, ale to tak, że zdawała się nie spostrzegać tych westchnień, tych ócz miłośnie spoglądających, tych wykrzyków zachwytu, które ją ścigały, gdziekolwiek była.
Jednem słowem, nie znalazłbyś w całem tego roku towarzystwie, matki, któraby opór stawiła woli swego syna, poślubienia Mimi. Nawet wymagająca, dumna, urodzona z krwi panującej, księżniczka z domu, hrabina Sicińska, miała powiedzieć księżnej Borysowej:
– Gdyby mój syn chciał, gdyby… tobym nie mogła nic mieć przeciw temu.
Tę samą pozycyę, co między pannami i względnie do płci męzkiej, zajmowała Mimi, zajmował między mężczyznami hr. Leon Siciński.
Jedynak, magnat, dziedzic małego państewka, opartego na prawach ordynackich, syn kobiety niepospolitego rozumu i niepospolitej dumy, z swych kolligacyi i rodu, sam zaś osobiście nie przystojny, lecz piękny, co tak rzadko u mężczyzn się trafia, zaczynający rok dwudziesty i siódmy, a już z pewną przeszłością polityczną znany w literaturze, w sporcie, słynny z hetmańskiej, że tak powiem, brawury, a dla dodania sobie może uroku w oczach kobiet, znany w półświecie i za kulisami, otoczony pewną aureolą, którą zawdzięczał bliźnie nieznacznej pod lewem okiem, otrzymanej za granicą" w obronie honoru kobiety kochanej.
Czy nie dość, by w salonie zwracać na siebie uwagę, by między dostojnymi, żądać pierwszego miejsca?
To też na twarzy hr. Leona, malowała się pewność siebie, niezachwiana, nie znająca zaprzeczenia, która sprawiała, że Leon przez mężczyzn niekoniecznie był lubianym, bo o ile ta dumna pewność siebie, zawsze zdobiąca, jeźli nie śmieszna, oblicze młodzieńca, podoba się, czaruje kobiety, o tyle jest wstrętną większej części mężczyzn, to jest tym, którzy by jej nosić nie umieli, a takich jest większość.
Nie było matki, któraby odmówiła córki Hrabiemu Leonowi, nie mówiąc już o pannach, których on był ideałem.
* * *
Karnawał upływał wśród zabaw, a Leon używał, bawił się, tańczył, ale z wielką decepcyą niejednej mamy i córeczki, chęci oddania którejkolwiek swego życia, w niczem nie okazywał.
Mimi, ten kwiatek, zaledwie zwracała jego uwagę; hrabia był i chciał być oryginalnym, a był polakiem i magnatem, to wystarczało, by właśnie nie bił czołem przed tą, którą ogół postawił na piedestału.
Gdyby Mimi nie była królową akredytowaną, możeby i Leon znalazł się w gronie jej wielbicieli i tem samem ją na piedestał wsadził.
Tak stały rzeczy pod koniec karnawału, gdy nieprzewidziany ewenement zmienił położenie, wywrócił do góry nogami, affekta i politykę towarzystwa.
Państwo Wilpolscy, jak głosiły kroniki salonowe, odmówili niejednego pretendenta o rękę córki, cicho, bez rozgłosu, grzecznie i nieznacznie.
Szeregi fraków, otaczających białą lub różową sukienkę tej porcelanowej figurki, w której jednak biło serce, przerzedziły się.
Uśmiechy i wyrazy serdeczne, z jakimi witano z początku Wilpolskich, stawały się rzadkimi; dawały się czuć ukryte urazy, lecz gęste w sercach, napełniających salony.
Ci poczciwy ludzie jednak, może nawet i nie spostrzegali, że tempera – tura, którą byli otoczeni, ochładzała się, i to stopniowo.
Mimi jednak, miała stałego adoratora, księcia Borysa, któremu nic nie można było zarzucić, prócz tej drobnostki, że nie miał majątku.
Książe Borys otwarcie starał się o rękę Mimi, z godnym spokojem, dając się poznać, ostrożnie, by nie zestraszyć panny, lub rodziców.
Matce się podobał, z czem się nie taiła.
I Mimi się podobał, to było jawne i bardzo się podobał, ale panny są takie dziwne, nawet takie, jak Mimi, aniołki, gdy im przyjdzie wybrać męża, mają coś nieanielskiego, coś niezrozumiałego.
W kotylionie, gdy tańczyła z księciem, order dawała hrabiemu Leo – nowi, a gdy raz, czy dwa razy, z nim tańczyła, order przypięła księciu.
Gdy dziecko nawet w kotylionie przypina order, a dziecko mające milion posagu, to fakt ten jest rzeczą zwracającą uwagę matron, mężów stanu i dygnitarzy.
Nie wiarogodne, ale prawdziwe! – i zrozumiałe, bo fakt ten, nieraz robi mężów stanu, dygnitarzy i milionerów.
Po balu, w jeden z ostatnich dni karnawału u księżnej Borysowej, rozległa się wiadomość jak błyskawica, że książe oświadczył się o rękę Mimi.
W południe opowiadano, że Mimi zażądała ośm dni do namysłu.
Wieczór i następnych dni widziano przed domem, w którym mieszkali Wilpolscy, niejedne stacionującą karetę, na drzwiczkach których, wiązały się z innymi, książęce herby i mitry.
Borysowie – mówiono – byli z całem spokrewnieni towarzystwem.
Młody książę, liczył w mieście tego karnawału trzydzieści ciotek, nie licząc dalszych à la mode de Bretagne, kuzynek i stryjenek i takiej samej legji w płci męskiej.
Wilpolscy zawaleni byli biletami, comtesseiprincesse, "z książąt hrabina, " ale bynajmniej nie oszołomieni, Wilpolscy nie byli dziećmi salonu wielkiego świata, XIX wieku.
Mimi miała zupełną swobodę w wyborze.
W kilka dni po oświadczynach powiedziała jej matka.
– Zupełnie na nas nie uważaj, jeźli ci się podoba, i nam się podoba, jeśli nie, to…
– To i wam się nie podoba… – rozśmiało się dziecko, ściskając matkę.
Mimi była wesołą, zupełnie taką samą jak wprzódy i nikt nie mógł się domyślić, jaką będzie odpowiedź, tańczyła do upadłego, z uśmiechem tym samym i takim samym dla każdego; za zbliżeniem się księcia, lekki, wyraźniejszy rumieniec okrywał twarz jej, – to było wszystko.
A księżne i hrabiny ciotki, jak też się zachwycały.
La charmante Mimi, la delicieuse enfant! wykrzykiwały w entuziazmie.
W ostatni wtorek, na balu u pani ordynatowej, Mimi miała z wielką desperacyą księcia, kotyliona z hrabią Leonem.
Leon znajdował przyjemność pewną, w drażnieniu, zawistnie spoglądającego księcia, podwajał wrodzoną mu galanteryą, siedząc przy Mimi, rozmawiał, bawił wyraźnie swą danserkę.
– I za parę godzin koniec karnawału – westchnęła Mimi.
– Chwała Bogu, – odparł Leon.
– Jakto? pan się nie bawi?
– Owszem.
– Więc dlaczegóż pan kontent że koniec?
– Powiedzieć pani?
– Proszę.
– Karnawał robi mi wrażenie wielkiego polowania na posagi, dla nie myśliwych w tego rodzaju, sporcie, to niezabawne; w poście trąbka ucicha i ci myśliwi na wielką skalę, ustępują pola…
– Co pan mówi?
Leon oczami potoczył po sali, ręką machnął.
– Que voulez vous, ci wszyscy, jak tu są prawie, to łowcy.
– Co pan mówi?
– Nie podoba się pani porównanie, no, to jarmark… na posagi…
Mimi się zamyśliła; uśmiech znikł z jej twarzy.
Ostatnia była figura; książe przyszedł z bukietem, i obejmował kibić Mimi; hrabia wstał, ironicznie się uśmiechając.
Mimi uśmiech zauważyła.
Nagle muzyka ustała; ordynat pokazywał rózgę, – Popielec!
Na drugi dzień rozeszła się wieść, że Mimi odmówiła księcia Borysa.
* * *
Pierwszy tydzień postu, minął na dewociach.
Recepcya u ordynatowej, rozpoczynała nowego rodzaju zabawy, ale zarazem smutkiem napełniła Wilpolskich.
Mimi! Mimi otoczona podczas karnawału, uczuła się osamotnioną; panny zaledwie jej półsłówkiem odpowiadając na zapytania, stroniły od niej formalnie i widocznie. Młodzi ludzie, ci sami, którzy – robili słodkie oczy, ograniczali się na cichem "bonsoir Mademoiselle", księżne i hrabiny ciotki, z ukosa, tem wejrzeniem badawczem, odrębnem, nieprzyjemnem, fiksowały, że tak powiem, to cudowne przed paru dniami jeszcze, dziecię.
Mimi ze trzy razy już podczas recepcyi, znalazła się samą, absolutnie samą w kącie salonu.
Widzieli to rodzice, widział ojciec, który już był zdziwiony miemało, gdy w fumoirze pojawiając się przerwał bardzo żywą rozmowę, kilku panów, jego "intimes" jeszcze przed tygodniem, a którzy dzisiaj zdawali się go unikać.
Widziała matka, która mimo całej swej filozofii, od zmysłów odchodziła, zapewne z obrażonej dumy, uczucia bardzo niemiłego.
Pani ordynatowa, witając ją, nie podała jej ręki i zrobiła minę, jakby zdziwiona obecnością pani Wilpolskiej w jej salonie.
Księżna Borysowa, która szczególnie przez cały karnawał w jej towarzystwie gustowała, wstała z kanapy, na której ona siedziała.
Księżne i hrabiny ciotki, miały ciągłe między sobą sekreta.
Nie wiedzieć, czy z litości, czy z innych pobudek, ta dumna hrabina Sicińska, ta grande dame par excellence w swej aksamitnej czarnej sukni, ubranej białemi koronkami, z ogonem, który zajmował ćwierć salonu, trawersowała pompatycznie całą długość sali, by się przywitać – z osamotnioną panią Wilpolską.
I robiła to pani Sicińska, u której najstarsze matrony, takiej uprzejmości nie znały.
Hrabia Leon, który dotąd lekko Mimi traktował, pod koniec recepyi, długą z nią miał rozmowę.
Oczy panien rzucały iskry zazdrości.
Książe Borys, który zresztą, jak mówiono, był prawdziwie i bardzo zakochany, błyszczał nieobecnością, wyjechał był na Ukrainę.
Hrabina wstała, by pomówić z księciem Konstantym; Leon opuścił Mimi, bo przyzwoitość nie pozwalała dłużej rozmawiać, prawie na uboczu.
I Mimi znów była samą.Świat, ten cudowny świat, pokazywał swe złocone rogi.
Mimi z oczami, które łzy tłoczące się, lecz przytrzymywane, przyćmiewały, pobiegła do matki.
Wychodźmy mamo! – przemówiła słabym załzawionym głosem.
Idealna matka spojrzała na córkę, spojrzała wzrokiem, który wyrażał wielką boleść, zrozumianą przez najmniej próżne matki.
Opuścili recepcyę ordynatowej, wynosząc jakże odmienne wrażenie.
Mimi płakała w swem łóżku, przyciskając swą twarzyczkę aniołka z obrazu Rubensa, do poduszki.
– Nie znaliśmy świata! – mówiła równocześnie pani Wilpolska, do więcej zadziwionego, niż zmartwionego męża.
* * *
Państwo Wilpolscy w ciągu postu mało w świecie bywali…
Widziano ich raz u państwa Janów w niedzielę, raz czy dwa na mniejszych zebraniach, raz na małej, z śmietanki towarzystwa złożonej, recepcyi u hrabiny Sicińskiej.
Pod koniec postu, świat zaczynał chować swe złocone rogi.
Ogólne niezadowolenie zresztą panowało; żadne nie układało się małżeństwo.
Ci Wilpolscy byli śmieszni ze swemi pretensyami!
Hrabina Sicińska chciałaby arcyksiężniczki Austryackiej dla Leona! quelle sottise!
Tej głupiej Mimi, przewróciło się w głowie, zdaje się jej, że Leon się w niej kocha…
Poczciwe dziecko myśli, że swą piękną twarzyczką, choć bez wyrazu i zakochaną minką, złapie hrabiego
Leona, syna starej Sicińskiej, qui reve duchesse, c'est assez dire – mówiła ordynatowa.
Leon, to wielkie dziecko; Warszawa mu przewróciła w głowic, to wulkan, króry nie wybucha, póki matka żyje… mówiła sprytna pani Rawska.
Léon! ah! Léon, par boutade, by coś pokazać, coś! przez głupstwo, dla oryginalności, z fantazyi, byłby się w stanie ożenić z tą Mimi… doprawdy!… nicbym się nie dziwiła… to Siciński apres tont… dziad jego, dał klucz Wołyński… dla oryginalności… apres tout byłaby to śliczna para… doprawdy!… mówiła nieraz przyjaciółka hrabiny, księżna Konstantowa.
* * *
Ostatnia, przed samą Wielką Nocą recepcya u ordynatowej, zakończyła ten jarmark, jak mawiał Leon.
Około jedenastej zrobił się formalny popłoch.
– Co? co? – wołano.
– Jański przyniósł wiadomość, że… nie do uwierzenia… że Mimi była po słowie z hrabią Leonem.
– Nie było ich.
– Mimi po słowie z hrabią Leonem! ca surpasse tout.
– A cóż hrabina matka?
– Uszczęśliwiona!
– Cest à ne est pas y croire!
– Doprawdy! fakt! w pierwsze święto zaręczyny, wracam od hrabiny, Leon zakochany, no! rzecz skończona, zaręczam! – wołał Jański otoczony.
Przybył książe Konstanty i potwierdził.
– Un fait!
– Mimi po słowie!
– Musiała wiedzieć lub przeczuć, skoro Borysa odmówiła, – zakończyła ordynatowa.
* * *