- W empik go
Jeszcze nie zwariowałam chyba - ebook
Jeszcze nie zwariowałam chyba - ebook
Debiut literacki Agaty Strzałki Jeszcze nie zwariowałam (chyba) to książka poruszająca niezwykle aktualny w dzisiejszych czasach problem pracy za granicą. Autorka z humorem i dużą dozą ironii opisuje przygody podstarzałej początkującej emigrantki, która wyrusza do Niemiec, by opiekować się seniorami.
Bohaterka będzie musiała zmierzyć się z chorobami i dziwactwami swoich podopiecznych, barierami językowymi, miejscowymi obyczajami oraz... wszechobecnymi automatami do różnych diabelstw. Agata Strzałka to mistrzyni w tworzeniu dowcipnych dialogów, satyrycznych scenek obyczajowych oraz zabawnych i przenikliwych miniportretów przedstawiających rozmaite typy ludzkie.
Na kartach książki komizm przeplata się jednak z refleksją - nad sytuacją osób zmuszonych do pracy poza granicami swojego kraju, nad narodem polskim, nad kruchością życia oraz pięknem i bogactwem świata. Jeszcze nie zwariowałam (chyba) jest lekturą nie tylko dla byłych i obecnych emigrantów, lecz także dla miłośników prozy Joanny Chmielewskiej, Helen Fielding czy Katarzyny Grocholi oraz dla wszystkich tych, którzy są ciekawi - czasem śmiesznych, a czasem przejmujących - prawdziwych ludzkich historii.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62993-74-1 |
Rozmiar pliku: | 361 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jechałam z nosem przyklejonym do szyby autokaru. Moje kochane Beskidy powoli znikały w oddali. Serce waliło. Emocje – radość i strach. Właśnie rozpoczęłam swoją pierwszą podróż za chlebem. Zamarzyło mi się zarabianie w euro.
Niełatwo było uprosić Kaśkę, by zabrała mnie do siebie. Pracowała u niemieckiego rolnika. Praca w polu przy plewieniu jarzyn, zbiory i praca w hali produkcyjnej przy pakowaniu. To przecież nic strasznego. Takie rzeczy chyba każdy potrafi, nieprawdaż? Kasia ostrzegała:
– Edyta! Tutaj jest bardzo ciężko. Ty za delikatna jesteś. Nie dasz rady.
Nie wierzyłam. Czyż za młodu nie pokazałam, jak bardzo jestem pracowita? W wieku dwudziestu paru lat, jako dziewczyna wychowana w mieście, nauczyłam się krowy doić, przewracać siano, snopki wiązać. Myślałam, że potrafię już wszystko. Tak właśnie wtedy myślałam…
Gdy autobus wjechał na parking w Norymberdze, właściwie nie bałam się wcale. Adres zapisany na kartce. Nawet nie musiałam nic mówić kierowcy. Wiedziałam, ile zapłacę.
Z zachwytem podziwiałam stare mury obronne mijane po drodze. Taksówka wyjechała z miasta i moim oczom ukazały się monotonne widoki. Pola obsadzone marchewką, porami, pietruszką... Pomiędzy nimi, jakby powrzucane, stały budynki z zabudowaniami gospodarczymi. Zajechaliśmy przed jeden z nich. Nic nadzwyczajnego. Dom, niewielki plac pośrodku, wielka hala i barak. Nikogo nie widać. Taksówka odjechała, a ja stałam – jak ta sierotka – pośrodku placyku i nie miałam pojęcia, co mam dalej ze sobą zrobić. Pewnie wszyscy pracują. O szóstej trzydzieści już w polu? A przecież ktoś miał na mnie czekać.
Wybawienie nadjechało po kilku minutach. Gdzieś w oddali pośród pól zamajaczył ciągnik. Kierowca – niczym kowboj na swoim rumaku – uroczyście wjechał na plac. Okrążył mnie dwukrotnie i zatrzymał się. Zobaczyłam niestarego jeszcze mężczyznę. Ukłoniłam się ładnie. Ten wprowadził mnie do baraku. Wąskim korytarzykiem zaprowadził do niewielkiego pokoju. Dwa piętrowe łóżka. Szafa. Stolik i dwa krzesła. Miejsca niewiele. Ledwie środkiem jedna osoba mogła się przecisnąć. Mężczyzna wskazał łóżko na piętrze i kazał mi spać. Mówił coś, ale kompletnie gościa nie rozumiałam. Głupi, po niemiecku gadał, a ja przecież Polka jestem. I poszedł.
Pierwszego dnia pracy miałam się przekonać, jak niewiele jeszcze o życiu wiem. Czwarta rano – pobudka. Toaleta, śniadanie, kawa. Na wszystko godzina. W normalnych warunkach wystarczy, ale tutaj? Do kibelka kolejka. Do łazienki kolejka. Kuchnia jedna wspólna i trzydzieści osób. Cztery Polki i Rumuni. Młodzi chłopcy i śniade dziewczyny. Zachwycali swoją południową urodą. W kuchni sporo miejsca było, ale gdy naraz trzydzieści gęb chce kawę zrobić i jakieś kanapki, ciasno jest jak na tureckim jarmarku. Do tego głośne krzyki, rozmowy i śmiechy sprawiały, że nie mogłam się w tym miejscu odnaleźć. Szybko kawę wypiłam na zewnątrz i gotowa do boju stawiłam się z innymi punktualnie o piątej przed wielkimi wrotami hali. W ręce trzymałam nóż, który wręczyła mi Kaśka z przykazaniem:
– Pilnuj jak oka w głowie. To twoje najważniejsze narzędzie pracy. Jak zgubisz, drugiego nie dostaniesz.
Co będziemy robić? Szef zadecyduje. Czekamy. Nic nie rozumiem. Szwargocze coś nie po naszemu. I wtedy, jakby ktoś czarodziejską różdżką całe towarzystwo ożywił, wszyscy biegiem udali się do wielkiej hali. Tam – długa taśma, a wzdłuż niej stoły zaopatrzone w wagi. Robotnicy, jak poparzeni, rozbiegli się we wszystkie strony. Ktoś wózkiem widłowym zwozi paletę z marchewką. Inny – selery, pory... Pozostali – dawaj znosić do swoich stołów przedmioty potrzebne do pracy. Grupa mężczyzn pory obiera. Inni selery kroją. Wszystko to dzieje się w ciszy i w biegu. Patrząc z boku, myślałam, że oglądam kadry niemego filmu w przyspieszonym tempie. Nikt nie chodził normalnie. Wszyscy biegiem, truchcikiem... Co tutaj jest grane? Czy to się dzieje naprawdę?
Z zadumy wyrwała mnie Kaśka.
– Co tak stoisz? Do roboty!
– Ale ja nie wiem, co mam robić – zrozpaczona odparłam.
– Pędź po pietruszkę.
Rozejrzałam się po hali i zobaczyłam grupę kobiet przy palecie skrzynek z zieloną natką. Przekładały, przebierały – jak wytrawne klientki na targu. Wzięłam pierwszą z brzegu. Zadowolona zataskałam zdobycz do swojego stołu. Kaśka, jak zobaczyła to cudo, aż za głowę się złapała.
– Co żeś to przywlekła?
– Źle? – Zdziwiona wpatruję się w przyniesioną skrzynkę.
– Taka drobna. Będzie ciężko ci na tackach układać.
– To może wymienię? – Już zerwałam się do odwrotu.
– Zwariowałaś? Szef może przez kamerę podglądać. Musisz teraz to zużyć.
Szybko przekonałam się, że koleżanka miała rację. Drobne gałązki niełatwo było ułożyć listkami do góry tak, by kompozycja warzywna wyglądała ładnie. Przy każdym stole pracowały po trzy osoby. Z nami układała warzywa młoda Rumunka. Na plastikowej tacce umieszczała marchewkę. Potem Kaśka dorzucała por i seler. Do mnie należało dokładanie natki pietruszki. Podobno ja miałam najlżej... Wcale jednak tak nie uważałam. Niezwykle trudno było w zawrotnym tempie tworzyć piękne warzywne kompozycje.
Po godzinie takiej rozrywki zaczęłam czuć ręce, nogi i kręgosłup. Zapytałam Kaśkę:
– Ile nam jeszcze zostało do przerwy?
– O jakiej przerwie mówisz? Na obiad?
– No nie wiem, kiedy skończymy?
– Dziewczyno, dopiero balety zaczynamy!
Po dwóch godzinach ciężko już było ustać na nogach. Na domiar złego zachciało mi się sikać.
– Gdzie tu można z toalety skorzystać? – pytam.
– A tam! – Koleżanka wskazała mi niewielkie pomieszczenie w rogu hali. – Musisz jednak szybko, bo szef, być może, przez kamerę patrzy. I nie za często. No wiesz... pilnują.
– A jak mi się zachce na dłużej? – dociekałam.
– O tym zapomnij. „To twardsze” dopiero na przerwie.
Pobiegłam więc truchcikiem załatwić swoją potrzebę. Wróciłam jak na skazanie.
Po czterech godzinach, gdy już zaczynałam przysypiać nad stołem, coś zaczęło się dziać. Na razie kończymy tutaj pracę. W pole pójdziemy. Wcześniej sprzątanie. I znowu szok. Oczami nie nadążałam za niektórymi robotnikami. Tak szybko biegali. Teraz szybko do szatni. Trzeba się ubrać w gumowe odzienia. Zanim włożyłam jedną nogę w nogawkę spodni, wszyscy inni byli już gotowi do kolejnej pracy.
– Ruszaj się, Edyta! Ruszaj się! – ponaglała Kaśka.
Już mnie zaczynała wkurzać. Naprawdę jestem taka wolna? Myślałam, że raczej normalna. Nie dało się ubierać z nożem w ręce, więc odłożyłam go na półkę obok. Trwało to zaledwie ułamek sekundy. Zamieszanie, każdy kaloszy i kurtek szuka. Przepychanie, kłótnie... Odwróciłam się i patrzę – noża nie ma! A wiadomo, tutaj to najważniejsze narzędzie pracy. Zrozpaczona krzyknęłam:
– Kaśka! Noża nie mam!
– Ta spojrzała na mnie jak na niegrzeczne dziecko.
– Zajebali ci. Teraz sama musisz sobie zorganizować.
– Jak to – zorganizować?
– Ukraść komuś. Bez noża nie dasz rady.
Zimny pot mnie zlał. Ja mam kraść? Rumunom na dodatek?! A jak mnie w porywie złości któryś pobije? Bałam się jak diabli. Rozejrzałam się dyskretnie i nagle zobaczyłam niewielki nożyk. Pewnie ktoś na moment zostawił… Leżał sobie bezpańsko na ławeczce. Boczkiem zakradłam się i zwinęłam go. Autentycznie! Ukradłam czyjeś narzędzie pracy! Straszne miałam wyrzuty sumienia, ale cóż... prawo dżungli.
Cieszyłam się, że w pole pójdziemy pracować. Świeże powietrze i nareszcie nie będę musiała już stać przy taśmie.
Na plac podjechał szef swoim odrzutowym ciągnikiem z niewielką przyczepką. Wszyscy od razu, jak małpy, wskakiwać na nią zaczęli jeszcze w biegu. Każdy łapał się, czego mógł, by nie wypaść podczas jazdy. Ja, oczywiście, wgramoliłam się ostatnia. Nie miałam nawet czego się chwycić. Wszystkie konkretne miejsca dawno zajęte. Kołyszę się więc na stojąco z nożem w ręce (wszak to najważniejsze narzędzie pracy) i proszę niebiosa o opiekę, by nie wypaść z pojazdu. Przejechaliśmy tak ze sto pięćdziesiąt metrów. Niedaleko, a jechać trzeba było? Dopiero później zrozumiałam dlaczego. Wszak na piechotę mogliśmy za długo iść, a czas to pieniądz. Liczy się każda sekunda przepracowana.
Tutaj – kolejna rozrywka. Zbieranie szczypiorku. Długie pole. Końca nie widać. Trzeba w kucki lub na kolanach do przodu posuwać się i ścinać pęczki, chwasty odrzucać, równać, gumką związać... Robota fajna, tylko znowu to tempo. Inni daleko przy swoich rządkach, a ja już ledwie kolanami przebieram. Już nie wiem, co lepsze – stanie przy taśmie czy wędrówka na czworakach. I tak do dwunastej.
Przerwa. Cała godzina. Trzeba z toalety skorzystać na zapas, przygotować posiłek, zjeść, kawę wypić, zapalić... To wszystko w ciągu godziny. Nie da rady. Muszę wybierać. Zdecydowałam się na kawę i papieroska na ławeczce za barakiem. Jeść i tak nie byłam w stanie. Za bardzo wykończona byłam.
Trzynasta. W pole jedziemy pory zbierać. Tym razem chyba dalej, bo szef ciężarówką podjechał. Powtórka z rozrywki. Szybkie wkładanie gumowych strojów. Już nie byłam taka głupia jak wcześniej. Nóż w zęby wsadziłam. Nie ukradli... Na ciężarówkę wszyscy wskakują. Ja też próbuję i tak zamaszyście podskoczyłam, że przechyliło burtę jak huśtawkę. O mało nie spadłam. Szef chyba się wystraszył, bo polecił mi do szoferki wsiąść. Jechałam więc honorowo. W polu – wyrywanie pora i ścinanie nierównych końcówek. Jeden ruch nożem, jak maczetą, i po sprawie. Nie wychodziło mi to jednak za bardzo, bo kradziony nóż tępy był i mały. Inni daleko w przodzie, a ja – zlana potem – ze zmęczenia ledwo nogami włóczę. A to jeszcze nie koniec przecież. Dopiero szesnasta.
Wracamy na halę. Krótkie przebieranie i po pietruszkę biegnę. Już jestem mądrzejsza. Wybieram długie gałązki. Znowu ból pleców. Nogi drętwieją. Na szczęście tym razem niedługa mordęga. Szef zabiera mnie i inną Polkę w pole. Zawozi do pietruszki. Mamy plewić dwanaście bardzo długich rzędów. Znowu na czworakach posuwam się naprzód i nożem (a jakże) chwasty wygarniam. Tutaj – problem kolejny. Roślinki maleńkie. Niedowidzę trochę. Nie wiem, co chwast, a co pietruszka. Wygarniam więc na oślep. Może nikt się nie kapnie?
Godzina dziewiętnasta. Mam nadzieję, że to koniec. Nic z tego. W hali wielka sterta selera. Trzeba wybierać i do skrzynek wkładać. Kolejne dwie godziny katorżniczej pracy.
Dwudziesta pierwsza nareszcie! Słyszę: GATA! To najpiękniejsze rumuńskie słowo, jakie zapamiętałam. _Gata_ to koniec po prostu.
Wracamy do baraku. Jest czas wolny do czwartej rano. Normalnie, rozpusta... Można jeść, myć się, palić i spać nareszcie. Sen? Dopiero wtedy zrozumiałam prawdziwy sens tego słowa. Pragnę wnieść małą poprawkę do znanego powiedzenia: „Ze zmęczenia zasnął”. Powinno ono brzmieć: „Był tak bardzo zmęczony, że nie mógł zasnąć”. Nie dawałam rady. Mięśnie tak mocno bolały, że miałam ochotę wyć z rozpaczy.
Tak mijał każdy dzień. Od poniedziałku do soboty. W niedzielę nieco lepiej, bo pracowaliśmy tylko do obiadu.
Cztery tygodnie później
Schudłam osiem kilogramów. Spodnie sznurkiem przewiązuję, bo nie mam paska. Na ciężarówkę wskakuję jak młoda sarna. Mięśnie już mniej bolą. Zorganizowałam sobie dwa bardzo ostre noże i prawie nowe ubranie gumowe, bo moje się podarło. Zaprzyjaźniłam się z Rumunami. Przestałam się ich bać. Dostałam wypłatę. Zawartość portfela rozbudziła moją wyobraźnię. W Polsce musiałabym pracować na to trzy miesiące. Zapragnęłam na dłużej zaczepić się w pracy za granicą. Nie chciałam już do rolnika wracać. Wiedziałam, że stać mnie na więcej. Musiałam jednak coś wymyślić.
I wymyśliłam...