Jetlag - ebook
Jetlag - ebook
Jet lag
1. [wym. dżet leg] «zmęczenie, ból głowy, problemy ze snem itp. po długiej podróży samolotem, wywołane zmianą stref czasowych»
2. «zespół objawów wynikających z nagłego znalezienia się w innej strefie okupacji kulturowej»
Jetlag
1. [wym. dżet lag] «powieść, sitcom, pokolenie biurowej klasy średniej i fetyszystów, szukający sensu w bezsensie oraz miłości w czasach nienawiści, głos tych, którzy nie mają nic do powiedzenia, twoje zdanie, które nikogo nie obchodzi»
2. «to nie jest moja historia, to jest twoja historia»
Michał R. Wiśniewski (1979) – publicysta, redaktor naczelny magazynów upadłych „Kawaii” i „Anime+”, popularyzator japońskiej popkultury i fantastyki w Polsce. Publikował m.in. w „Gazecie Wyborczej”, w magazynach „Pulp, „Nowa Fantastyka”, „Kmag”, „Arigato”, portalu next.gazeta.pl, a także w książkach Bond. Leksykon, Seriale. Przewodnik Krytyki Politycznej i Berlin – Pascal Lajt. Prowadzi bloga: Pattern Recognition (mrw.blox.pl) oraz jetlag.com.pl
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64682-15-5 |
Rozmiar pliku: | 559 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1. JEDZENIE ZAMIAST BOMB
To twoja historia i zaczyna się w połowie zdania, znienacka. Kiedy zamykasz za sobą drzwi i złazisz po schodach, co czujesz? Tak, to kapusta. A tamto? Nie zgadniesz, nie opiszesz, bo jak opisać ten dziwny zapach, skumulowany przez lata w ciasnych mieszkaniach? To ostatnie pokolenie mutującego od lat fetoru, arcydzieło odorowej ewolucji. Zamknięte w jednym buchu czterdzieści lat.
Nie myśl o tym, bo się porzygasz, zresztą oto i świeże powietrze. Środek miasta, a nawet nie czuć spalin, drzewa z pobliskiego parku wykonują widać dobrą robotę.
Teraz – optymalna trasa w osiedlowym labiryncie, skrót przez szkolne podwórko, brama jest jeszcze otwarta, przetnij parking, ale nie leź w błoto, ostrożnie, i dalej, między biurowcem i mrówkowcem. Widzisz pizzerię, oddzielają cię od niej dwa pasy jezdni i torowisko. Przejście podziemne, omiń żebraczkę, możesz odwrócić wzrok, podziwiając piękne graffiti – ośmiobitowy, pikselowy bohater. Jakiś wandal napisał mu markerem na czole „SLD = KGB”, ktoś inny dopisał „STOP ACTA” i nabazgrał powstańczą kotwicę, która nie wyszła i wygląda jak pośladki. Za kilka dni, zamiast żebraczki, spotkasz tu zakolczykowaną punkową wegankę, której dasz kilka monet do puszki z napisem „food not bombs” tylko dlatego, że wygląda jak Salander; jak to o tobie świadczy, co?
Ale na razie wynurzasz się z podziemi i lawirujesz między budami warzywniaków i kiosków, wprost do oazy gumowego ciasta i kiepskich dodatków. Dobrej pizzy nie podaje się z zestawem sosów w defaulcie, zasada taka, nie? Maczasz więc tę gumolinę w miseczce mazi o smaku czosnku i zapychasz żołądek, popijając przepłaconą colą w butelce Euro 2012. Ciekawe, jak smakuje jedzenie zamiast bomb, myślisz kilka dni później, bo pachnie całkiem ładnie. Ile wrzucasz, na pewno dwa złote, być może złotówkę i chyba pięćdziesiąt groszy, trzy pięćdziesiąt, wdowi grosz studenta, majątek dla bezdomnego, nawet nie poczujesz ich braku.
Naprawdę wygląda jak Lisbeth Salander, nie ta z filmów, ani szwedzkiego, ani tego z Bondem, ale taka, jaką ją sobie wyobrażasz, czytając tomisko podchoinkowego prezentu. Kolczyk w nosie, we brwi, w wardze, ciekawe gdzie jeszcze, co skrywają te wegańskie ciuchy, gdyby tak mieć lotniskowy wykrywacz metalu, jak na filmach, przejechać nim z góry w dół i dookoła, to gdzie by zapikało? Oj, oj, brudne myśli, kulka wstydu zagnieżdża się gdzieś w twojej judeochrześcijańskiej główce i robi takie stuk-puk, jak pomysłowy Dobromir.
Monety uderzają w dno puszki, czas znowu zaczyna płynąć, pod ścianą umalowaną w fantazyjne komiksy i hasło „Chcemy Dać Wam Papu” tłoczą się ludzie głodni jedzenia zamiast bomb; weganie nakładają porcje z kotłów, kłębowisko dredów, chust i szmat z demobilu.
Ładnie pachnie, to jedzenie. Bo jak pachnie Lisbeth (tak ją sobie chrzcisz i tak już zostanie), tego nie wiesz, zbyt krótkie spotkanie, za szybko, zbyt z zaskoczenia; zdradziecki atak, gdy wychodzisz sobie spokojnie z podziemnego kiosku, jeszcze z portfelem w ręce, chowając gazetę, widzi ten portfel i podchodzi z puszką i dredami zebranymi kolorową sznurówką.
I teraz włazisz po schodach starego bloku, z portfelem lżejszym o trzy pięćdziesiąt i z głową pełną dziewczyny, jej dredów, kolczyków, zapachu wegańskiego papu i pewnie nieogolonych pach, bo weganki, feministki i anarchistki chyba nie golą? Czemu w ogóle myślisz o takich rzeczach?
Wtykasz iPoda nano w głośnik w kształcie wściekłego ptaka i przez chwilę to małe, wciąż obce mieszkanie nie jest puste.
To chyba Rafał, tak, Rafał z liceum, on miał jakąś obsesję na punkcie pach, i raz jak tak siedzieliście, cała ta wasza Załoga G, na polance z malboraskami i piwem, to on tak spojrzał w las i takim dziwnie melancholijnym głosem powiedział: „Wiecie, ja to lubię, jak dziewczyna ma nieogolone pachy”.
2. ŻYCIE WEWNĘTRZNE
Wyrzucasz do kosza zużytą maszynkę do golenia.
Na ścianie łazienki widać haczyki, na których wisiał kiedyś junkers. Stare budownictwo, cena życia w centrum miasta. Ale nie jest źle, blok odnowiono i podłączono do sieci miejskiej. Przypominasz sobie łazienkę u babci i powracają dziecięce lęki, przerażająca metalowa beczka z wiecznym płomieniem, który zamieniał się w kulę ognia, gdy tylko odkręcało się gorącą wodę. Idziesz zrobić siku, a tam ktoś zaczyna zmywać naczynia, można się obsikać ze strachu.
Ale tu, nad czystym i nowym kibelkiem, nie straszą żadne technologiczne duchy. Jesteś dzieckiem miasta, wymagasz, by wszelkie żywioły były odpowiednio przetworzone i dostarczone w pakiecie. Woda w kranie, piorun w gniazdku, ogień pod kontrolą kurków. Tak, tu wciąż jest gaz, podłączony do dwóch palników małej kuchenki.
Jedyny problem to lodówka, lodóweczka właściwie. Pierwszego dnia łamiesz zapałkę i wciskasz w przycisk lampki, a ta gaśnie. Zostawiasz wtedy otwarte drzwiczki, żeby lodówka nieco się przewietrzyła. Od tego czasu mija tydzień, a wciąż nie możesz pozbyć się odoru. Czy to zapach skisłego mleka, które rozlało się i nie zostało wymyte na czas? Czy zwykły smród starej lodówki, której już nic nie pomoże? Tak jak smród starszych ludzi, żyjących dłużej, niż przewidziały to plany konstrukcyjne, smród, którego nie można okiełznać ani higieną, ani perfumą. Ten zapach tam zostanie. Będzie osadzał się skroplony na parówkach z Lidla i serach w plastrach, na butelce ketchupu i na słoiku sosu curry, którego termin niedługo minie, a wciąż jest pełny w dwóch trzecich, więc stoi.
I wcale ci nie smakuje, jak obiecywało opakowanie.
Wtem tysiąc myśli na minutę, żadna ważna, nic, co warto by zapisać na rachunku w kawiarni ani w pliku untitled.docx, ani w notesie w komórce, ani nawet wypowiedzieć na głos, tylko do siebie, żeby sprawdzić, jak brzmi.
Dzwonisz do Wiktora, żeby stąd uciec.
EUROPEJSKA STOLICA BRAKU KULTURY 2016
3. LATAJĄCE SAMOCHODY
Spóźniasz się trochę, przez zagapienie. Widzisz z daleka, jak Wiktor stoi w bramie i pije. A co on pije, ten Wiktor, myślisz, i na dzień dobry pytasz. Pije wódkę i napój energetyczny. Dlaczego on pije takie niezdrowe rzeczy, i to w bramie, jak jakiś żul, skoro ma dobrą posadę w Korporacji? Bo oprócz tej posady ma także kredyt i nadwagę, więc (twierdzi) żeby się (mówi) najebać, musi zacząć wcześniej i wypić więcej; a taki drink, co go właśnie wciągnął raźno w bramie, w klubie kosztuje trzy albo i cztery razy tyle!
O taki ma ten kredyt, opowiada ci, kiedyś, jak był młodszy, to oglądał filmy o robotach w roku 2019, taka odległa przyszłość z wieżowcami w kształcie statków kosmicznych i cybernetycznych piramid, i pełna oczywiście latających samochodów. Teraz myślami sięga jeszcze dalej w przyszłość, bo w 2019 nie będzie miał latającego samochodu ani spłaconej choćby połowy rat.
Tak kłębi się przez chwilę w głowie Wiktora, gdy dopytujesz się, dlaczego pije w bramie wódkę z energetykiem z Żabki, skoro idziecie do klubu i ledwo dwie ulice, dude, mówisz, chodź, bo zaraz trzeba będzie bilet kupić, taka to będzie oszczędność.
Wieczór zapada z cichym szmerem elektryczności, ale wciąż jest ciepło. W witrynach odbicia, wasze twarze nałożone na puste maski manekinów, człapie ten wielkolud, w czarnych bojówkach i koszuli w jasną kratę, roztaczając woń oldspajsa, a obok ty, patrzysz, nie poznajesz, coś cię gnie do ziemi, więc odruchowo prostujesz plecy, słysząc odległe echo matczynego niegarbsię. Może to grawitacja, a może wstyd, a może tylko patrzysz pod nogi, elementarz miejskiego survivalu, omijanie psich min, bo to przecież centrum, kto tu mieszka w tych niezgentryfikowanych studniach, w tej walącej szczochem bramie, w której Wiktor odstawił swój żulerski spektakl, psie srajce i dzieci obsmarkańce, gówniarze wymieniający się pirackimi kartridżami do pokemonów: oto ostatni bastion niewinności, zanim wskoczą w dresy i zajmą się piciem i paleniem już na pełen etat. Strach, strach tu się zapuszczać, można by pomyśleć, ale się nie boicie, jesteście z miasta, niestraszne wam bramy i ciemne ulice, zwłaszcza Wiktorowi, który już dostał rumieńców i iskierek w oczkach.
– Dude – mówisz – dude, czy ciebie to nie wykończy?
Zastanawiasz się głośno, bo powolutku przypełza takie wspomnienie, gdzieś wyczytane w internecie, o strasznych konsekwencjach spożywania redbulla z wódką, że herzklekoty, że trzy ćwierci do śmierci od zawału i co wtedy, dude, wymawiasz to diud, co wtedy?
– Na coś trzeba umrzeć – i idzie młody, genialny, z podniesionym czołem, o tak, idź, walcz i zgiń piękną chwalebną śmiercią, weekendowy wojowniku, rycerzu ciemnobramski spod zardzewiałego domofonu.
4. OBCY SUFIT
Budzisz się pod obcym sufitem i dopiero po chwili powraca pamięć, jesteś u siebie, dwadzieścia metrów kwadratowych opłacanych co miesiąc, a wraz z nimi biurko (trzy szuflady, z czego jedna rozklejona), stolik ze szklanym blatem (utłuczony na rogu), dwa krzesła na metalowych nogach (niewygodne, trzeba będzie dokupić fotel), szafka na bieliznę i skarpety, podstawka pod telewizor, odkurzacz wyglądający jak transporter z Aliensów i wielka szafa typu komandor z, jak ona to napisała?, „powierzchnią lustrzaną”, najważniejszy punkt w całej umowie wynajmu, patrzysz codziennie z lękiem, że jeden nieostrożny ruch i nie dość, że siedem lat nieszczęść, to w dodatku przepadnie kaucja.
Szafa wszystkich szaf ciągnie się przez cały pokój, od drzwi wejściowych aż do okna, lustro umieszczone na centralnym skrzydle czyni iluzję drugiego pomieszczenia, odbitego wonderlandu, który zamieszkuje takie śmieszne stworzenie wyglądające zupełnie jak ty. Siedzisz na łóżku i patrzycie sobie głęboko w oczy, w milczeniu, bo po tylu latach spędzonych razem nie macie o czym rozmawiać, a i niektórych tematów lepiej nie poruszać.
Bul, bul robi ekspres, idziesz wziąć prysznic, zrobić siusiu i umyć zęby, przez małe okienko nad niemiecką pralką wpadają rozproszone promyki, taki ładny dzień, można by wziąć plecak, wyjść, zapakować się w autobus sto siedem i pojechać parę przystanków do Lidla, nakupować tam sobie pysznych batonów i parę butelek picia o smaku Dr. Peppera, może nawet jakieś danie „na patelnię”, żeby zjeść w domu, a nie w maku, takie plany snujesz, szurając szczoteczką, okrężne ruchy, góra i dół. Spłukujesz kranówą o dość wstrętnym smaku, to chyba normalne w środku miasta, te rury stare. Dobrze, myślisz, że nie śmierdzi tak jak ta z Wrocławia, wspominasz delegację. Kawa jest gotowa, taka niedobra woda, a kawa całkiem dobra, jak w którejś powieści Wernica o Dzikim Zachodzie, łazi traper po lesie i parzy kawę z takiej błotnistej wody, a ty sobie myślisz, jaka straszna jest przyroda i jak to dobrze, że żadnych wakacji nie spędzasz na obozie. Nalewasz kawę do kubka z logo Korporacji, piękny zapach niedzielnego poranka.
Krzesło głośno szura o kafelki, kiedy przysuwasz się do biurka. Wczorajsza drożdżówka dzisiejszym śniadaniem, czy też lunchem, bo dochodzi dwunasta, trochę wyschła, więc każdy kęs popijasz kawą, sprawdzając jednocześnie nową porcję śmiesznych obrazków z internetu, akurat na pół chicha, i od razu wiadomo, co się dzieje na świecie. Do tego nocny transfer z torrenta, seriale, jakiś film polecony przez Wiktora; maile (spam) i fejsbuk. Wiktor wrócił najwyraźniej cały i zdrowy, zdążył też wrzucić parę zdjęć z komórki i nawet cię otagował, niewyraźna plama siedząca przy stoliku ze szklanką piwa. Inne plamy są mimo mroku kolorowe i mają kształt zapoznanych dziewcząt, jedna z nich jest już znajomą Wiktora. Przez chwilę zastanawiasz się nad wysłaniem zaproszenia. Ciekawe, czy Salander ma konto? W twoim śnie jej włosy pachniały… czym? Próbujesz uchwycić wspomnienie, ale już znika za winklem, już uciekło, chichocząc jak mały troll.
Krzesło głośno szura o kafelki, gdy wstajesz i idziesz wynorać jakieś czyste rzeczy z szafy. Większość pudeł jest już dawno rozpakowana, ale niektóre wciąż nietknięte zalegają na półkach. Gapisz się na nic nieznaczący napis na koszulce, gdy nagle – dzwonek do drzwi. Przez wizjer widać szpakowatego pańcia, ubranego po domowemu, raczej tubylec. Faktycznie, gdy uchylasz drzwi, przedstawia się, dzień dobry, jako sąsiad z dołu, straszny hałas – mówi – przez to krzesło i te kafle, kto to widział, kafle na podłodze, przecież to jest nie-zdro-we! – już klęczy przy krześle – można dostać reumatyzmu, z uszanowaniem – wyciąga z kieszeni dresu samoprzylepne podkładki pod meble – to się takim echem rozchodzi, że zwariować można – mówi, podklejając krzesło – zwa-rio-wać, jak Boga kocham, reumatyzm murowany.
– Mu-ro-wa-ny, do widzenia, i proszę więcej nie szurać, bo zwariować można, uszanowanie – i tyle go widzieli, klapie kapciami po schodach, i wciąż nie wiesz, co się stało, bo zanim zdążysz otrząsnąć się z pierwszej przerażonej myśli i wizji pękniętej rury zalewającej sąsiada, jest już po całej akcji. KO.
Resztę dnia spędzasz, grając na playstation. A pizza na telefon ma taką zaletę, że kawałek zostanie jeszcze na śniadanie.
5. BOMBERMAN
PRZEMEK siedzi na kanapie, lekko zgarbiony. W ręce ściska pada od konsoli, mocniej, niż to jest konieczne.
Przemek ma dwadzieścia trzy lata. Jest dzieckiem wolności – urodził się 4 czerwca, kiedy w Polsce, proszę państwa, w Polsce skończył się komunizm! Jego mama należała do „Solidarności” i chociaż nie odegrała w niej większej roli, była jedną z milionów tych, którzy posłuchali słów papieża i przygotowali się na przyjście ducha odnowienia. Na każde urodziny piecze synowi tort udekorowany białym i czerwonym lukrem, wystarczy dodać soku wiśniowego do cukru pudru, i pisze na nim „mam iks lat” solidarycą. Mieszkają razem, jak Kangurzyca i Maleństwo, bo tatuś dawno temu rozbrykał się, taki Tygrysek, i tyle go widzieli.
Słuchając opowieści mamy o tamtych przerażających czasach, kiedy panowała wieczna zima, a po ulicach jeździły czołgi ZOMO, Przemek czuł, że niewłaściwie korzysta z tej wolności. Uginał się pod jej ciężarem. Uznał, że mógłby zrobić więcej, bardziej, lepiej. Wyśrubowywał wyniki lekkoatletyczne i średnią w szkole, zawsze czerwony pasek, nagroda książkowa, uścisk ręki dyrektora, zamglony wzrok ciała pedagogicznego, zwłaszcza, od niedawna, pani od biologii, smutnej młodej dziewczyny ledwo po studiach.
Tyle pokładanej wiary, rozbuchanej nadziei i matczynej miłości poszło na marne, gdy na miesiąc przed maturą przeżył załamanie nerwowe i zamknął się w sobie. Ambicje? A co jeśli czyjąś ambicją jest grać cały dzień w Bombermana?
Oto Przemek, w rozciągniętej koszulce, która kiedyś miała jakiś napis, a może obrazek, ale dawno się sprał. Nie chce od życia wiele, ot, po prostu siedzieć sobie na wygodnej sofie, opychać się pizzą i grać w Bombermana. Ma jakąś pracę, to dobry chłopak, nic wielkiego, jakieś strony robi i nie musi wychodzić z domu, tyle, żeby dołożyć się mamie do czynszu. Popuka parę godzin w klawiaturę, poklika myszką i może wracać do gry. Nie ma dziewczyny, bo to za dużo ambarasu, zresztą w swoim bombermanowym szale przestał interesować się seksem i nawet już nie wchodzi na redtube.
Nigdy się nie spotkacie, nigdy nie dowiecie się o swoim istnieniu. Dzielą was kilometry światłowodu, łączy zaś ślepy los maszyny losującej graczy do bitwy online na serwerze sieci playstation. Nigdy nie dowiesz się, co czuje Przemek, kiedy wygrywasz z nim mecz w Bombermana.
Przemek ma dwadzieścia trzy lata, ale kiedy leży zalany łzami, wtulony w poduszkę, wygląda jak małe dziecko.
6. SERIALE NA PENDRAJWACH
Korporacja zajmuje kilka pięter nijakiego budynku, ledwo trzy przystanki tramwajowe plus mały spacer stąd. Wsiadasz z kubkiem coffe-to-go z sieciowej piekarni, wybierając wolne miejsce za kimś, kto ma w miarę neutralny zapach, iPod tłumi głosy pasażerów, poranne słońce razi w oczy i przeszkadza w przeglądaniu sieci w telefonie. Tramwaj staje na czerwonym, na trawiastej wysepce pośród asfaltu; za oknem starszy facet obserwuje swojego psa-srajdę, po czym wyciąga z kieszeni woreczek foliowy, no proszę, co za porządny człowiek, a wygląd ma emerytowanego dresiarza! Schyla się, przykrywa kupę folią, i wtedy już bezpiecznie może kopnąć ją z wydeptanej ścieżki w mały wąwóz torowiska.
W pracy robisz na komputerze różne rzeczy, od których rośnie PKB. Rzeczy, o których nie mówisz nikomu. Raz, że klauzula tajności, dwa, że są cholernie nudne dla zwykłych ludzi. Trzeba się pilnować, mieć świadomość własnej nieatrakcyjności, jeden nieuważny krok i lądujesz z łatką nudziarza, jako dobijający czterdziestki prawiczek, powtarza Wiktor. W sumie lubisz swoją pracę, od zawsze chcesz robić w komputerach, od programu przepisanego z „Bajtka” na commodore 64, chociaż wtedy przyszłość wyglądała zupełnie inaczej. Pewnie ludzie robiący gry o strzelaniu ptakami w prosięta bawią się lepiej, ale musi brakować im tego poczucia powagi, że to, co robią, jest ważne dla świata. To twoja cała inżynierska satysfakcja. Wiktor, który pracuje w sąsiednim zespole, czuje to zupełnie inaczej, marzy mu się sława tego kolesia, co wymyślił gry o Mario albo przynajmniej fejsbuka; nawet jeśli nie film, to notka w wikipedii, raz tak się przyznał przy piwie, zobacz, ile warta jest nasza robota, tyle co hydraulika, nawet aktorzy porno mają hasła w wiki, a tacy jak my nie. W ramach hobby Wiktor dłubie jakąś grę na iPhone’a, ale nikt jej nie widział i może tylko tak gada, żeby zaimponować kolegom z działu. Siedzą tu jak świniaki w chlewie, a marzy im się wystawa kotów.
Maile – do kosza, pilne i arcyważne, nie masz nawet kiedy zajrzeć do śmiesznych obrazków z internetu. Czas na trzecią kawę – w pomieszczeniu socjalnym panuje poniedziałkowy szok i niedowierzanie, twarde lądowanie po weekendzie. Ludzie kłębią się przy ekspresie i mikrofalówce. Przy stole fani seriali wymieniają się pendrajwami, bardziej dla utrzymania społecznej więzi niż z potrzeby, przecież każdy ma internet i może sobie ściągnąć, chyba tylko laski z haerów nie umieją nastawić torrenta, ale ten trenowany od lat rytuał wymienimy-się-pożycz jest o wiele przyjemniejszy.
Wiktor dopiero wcina śniadanie, kanapkę ze sklepu na dole, siorbie herbatę i czyta „Metro”, nagłówek krzyczy o rozpoczęciu budowy elektrowni atomowej im. Jana Pawła II i związanych z tym protestach przed urzędem miejskim. Zerkasz na zdjęcie, próbując doszukać się na nim swojej Lisbeth, ale nie widać jej w grupce przebranej za popromienne mutanty. Jakaś dziewczyna demonstruje toples, z doczepioną trzecią piersią. Wiktor prawie turla się ze śmiechu.
– Przecież to jest – mówi, nie przerywając siorbania – moja największa fantazja, trzy cycki, po jednym do łapy i jeden do papy, to ma być argument przeciw?
Zaraz do rozmowy przyłącza się Chyba Marek z działu Wiktora, chudzielec o wyglądzie studenta, w koszulce z Darthem Vaderem podpisanym japońskimi znakami, gadają z Wiktorem o jakimś starym filmie z Arnoldem Schwarzeneggerem i trójpiersiastej prostytutce z Marsa, i że będzie remake w tym roku, i ciekawe, jak bardzo spieprzą.
– Znasz? No na pewno, jak można zapomnieć taki widok?
– Nie masz pojęcia, ile można zapomnieć – nie mówisz tego na głos.
7. W POGONI ZA ANNĄ
– Znałem na studiach kolesia – opowiada Wiktor, opychając się kanapką od Pana Kanapki, gdyż jest lunch – który zapoznał na disco pannę i zabujał się w niej jak ostatni gimbus. To było, przypominam młodszym kolegom – wyzłośliwia się, odkąd okazało się, że dwudziestolatki nie wiedzą, dlaczego na aparat fotograficzny mówi się małpa – w czasach, jak nie mieliśmy jeszcze fejsa w komórkach...
– I kolorowej telewizji – dodajesz.
– ...i kolorowych komórek, nie, więc on w ogóle nie miał ze sobą komórki, bo poszedł w obcisłych dżinsach i mu jakoś głupio kieszeń wypychała, no w każdym razie nie miał i zapisał jej numer sobie na ręce. Jak się zbudził rano i wlazł pod prysznic, bo oczywiście capił straszliwie, normalne po takim party hard, i zaczął szorować, i jak nagle do niego dotarło, to tak tylko zawył – Wiktor rozkłada ręce i robi minę, jakby krzyczał „kuuuuuuuuu!” – że cały akademik się zleciał na nasze piętro.
– To strasznie smutna historia – zauważa Chyba Marek.
– No nie aż tak, więc nie miał jej numeru i jedyne w sumie, co wiedział, to że ona ma na imię Anna. Anna! Rozumiecie, więc co zrobił, poszedł do swojej fumfeli z architektury, która była taką artystką trochę, nawet kiedyś na festiwalach ulicznych się rozstawiała i rysowała ludzi za pieniądz, no i wziął jej opowiedział, jak ta laska wyglądała, tyle co pamiętał, więc mu nasmarowała taki szkic, jak policja robiła, zanim dostali ten cały sprzęt z CSI Kac Vegas i kamery satelitarne z ekstra zoomem, ha ha, i wziął ten portret pamięciowy, zrobił dopisek i odbił na ksero, tam zaraz koło akademika. Potem chodził kilka dni i rozwieszał, gdzie się dało, zdjęcie i wyznanie miłosne, i prośba, coby zadzwoniła, taki książę, co kopciuszka szuka.
– To strasznie wzruszająca historia – wnosi Chyba Marek.
– No nie aż tak, a skończyło się, że zadzwoniła do niego jedna laska, która była tej całej Anki jakąś psiółą czy inną kuzynką, i się okazało, że ona to do jakiejś Ameryki na studia pojechała, a może do Jukeja… No i on się tak z tą panną rozgadał, że mu cała szczenięca miłość do Anki przeszła i zaczął się z tą kuzynką spotykać.
– Popatrz, jakie niezbadane są wyroki – cmokasz z udawanym niedowierzaniem.
– Ale długo ze sobą nie byli, bo ona się straszną zołzą okazała – kończy Wiktor, dopija kawę i wraca do swoich zajęć.
– Kobiety – wzdycha Chyba Marek, marszczy czoło i człapie za Wiktorem.
A ta Anka to wróciła potem? – chcesz zapytać, ale już sobie poszli, a potem zapominasz o całej historii, pochłania cię Bardzo Trudny a Pilny Problem, który przyszedł służbowym mailem.
Po co on to w ogóle opowiadał?
NIE STAĆ CIĘ NA MARZENIA
8. DEAD DROP
Po berlińsku żółty tramwaj wiezie cię do domu. Przystanek, przejście podziemne, dziś nie ma tam nikogo, kiosk jest już zamknięty, sklep z ciuchami ma zasłonięte żaluzje, zombie apokalipsa w samym sercu miasta. Graffiti, strupy plakatów, bawisz się przez chwilę myślą, żeby przykleić tu list miłosny do Lisbeth, taka kartka A4, hej dziewczyno, nie wiem, jak Ci to powiedzieć, (no właśnie, jak, balansujesz między zażenowaniem i banałem, wstydem i zakazem), to może wydawać się szalone, tu masz mój numer, zadzwoń może, i już za późno, już fala zażenowania rozlewa się po całym ciele, skurcz w żołądku, rozbiegany wzrok, myśli cementują się w głowie, bang, nie uciekniesz, nikt nie ucieknie przed ruminacjami, znasz to słowo z wikipedii, „rodzaj obsesyjnych myśli charakteryzujący się ciągłymi wątpliwościami co do jakości i faktu wykonanych czynności”, taka erudycja, owoc bezsennej nocy.
Zamiast zmykać na powierzchnię, łapiesz się ściany, opierasz się o plakat koncertu jakichś nieznanych kapel, co to za gatunek w ogóle, i oddychasz głęboko; błąd, bo wali szczochem, ale to nic, wszystko, żeby się odblokować, śledzisz spękania na pokrytej kolorową farbą ścianie, gdy dostrzegasz kawałek świeżego cementu, z którego wystaje końcówka USB.
Dead drop.
Antysieć, zaprzeczenie rozproszenia, pisali o tym na którymś technoportalu, najnowsza zabawa cyberhipsterów. Wmurowuje się w ścianę pendrajw, że wystaje tylko wtyczka, i zostawia na nim plik z wiadomością. Każdy może przyjść z laptopem i ściągnąć zawartość, dorzucić coś od siebie. W internecie jest baza danych z ich lokalizacją, ale ostatnio najbliższy był w Berlinie, na Kreuzbergu. Trzeba tu wrócić z komputerem, zżera cię ciekawość.
Po pięciu minutach wbiegasz po schodach, w pośpiechu mocujesz się z drzwiami, włazisz do środka i nie ściągając butów, pakujesz laptopa z biurka do torby na ramię. Jeszcze tylko przedłużacz do USB, tak zalecali w tamtym artykule, żeby nie wyłamać gniazda podczas wtykania laptopa bezpośrednio do ściany. Przeszukujesz szuflady, aż wreszcie znajdujesz szary przedłużacz – był w komplecie z jakimś starym modemem – w białym tekturowym pudełku podpisanym flamastrem „biurko – szpargały”, skłębiony z kablem zasilacza od nieistniejącej już nokii i tanimi dousznymi słuchawkami na małym jacku, które dawno powinny były pójść na elektrośmieci, ale trzyma je tu ułuda, że je kiedyś polutujesz. Kiedyś wszystko się lutowało, przypominasz sobie profesora z polibudy, opowiadał o „etosie inżyniera”, co umie zlutować, dokręcić i naprawić rurę w kiblu. Straszne czasy.
Wracasz ze sprzętem do dead dropa. Laptop budzi się powoli, podłączasz kabel, tracisz kolejną chwilę, czekając, aż wykryje nowy sprzęt i przeprowadzi skan antywirusowy. Jest czysto, można zaglądać. System podpowiada opcje, klikasz na „wyświetl zawartość”. Jest tu kilka plików, readme.txt od założyciela, księga gości w logbook.txt, parę jotpegów, jakiś pdf, nieduży plik wideo i paczka mp3. Tworzysz na pulpicie folder deaddrop, a potem kopiujesz do niego wszystkie znaleziska.
Para gimnazjalistek na twój widok nerwowo przyśpiesza kroku.
W ostatniej chwili przed rozłączeniem przypominasz sobie, że wypada zostawić coś od siebie. Wpisujesz się do logbook.txt, a potem wchodzisz do Biblioteki – obrazy – zdjęcia – z telefonu, zeszłotygodniowa fotka: podwórkowa kotka leżąca na samochodzie parkującym pod szkołą. Udaje, że śpi, ale nastroszone uszy zdradzają czujność.
9. DSCN2137
Tuż za rogiem jest kawiarnia, przyjemna lokalna sieciówka, w której kupujesz dostęp do wi-fi w cenie waniliowego donata i kubka spicy maple latte grande. Długa, niska ława oddziela dwie kanapy, zajęte przez studentki, które przyszły się pouczyć, ale na razie piją kawę i zajadają się ciastem, choć dla zachowania pozorów rozłożyły już notatki. Przy okrągłym stoliku siedzi parka, trzymają się za ręce i, jak to parka, coś tam poszeptują, nie słyszysz co; dwa fotele zajęły kobiety w średnim wieku, ubrane zgodnie z korporacyjnym dresscodem, obgadują koleżanki.
– Bo tego nie można jej ujmować, ma fajne zachowanie.
– Tam już nie ma takiej przyjaźni. Tak siedzą wszyscy i fajnie, ale nie ma takiej przyjaźni.
Zajmujesz wolny fotel z widokiem na ruchliwą ulicę. Skubiesz widelczykiem pączek, podsiorbujesz kawę i przeglądasz zawartość katalogu. Po kolei, a więc readme.txt, czytasz go zgodnie z poleceniem; w środku obok informacji na temat inicjatywy dead drop znajdujesz ksywkę i datę instalacji: niejaki Togusa założył go dwa miesiące temu.
Najpierw jotpegi, według daty w pliku wrzucone razem; zdjęcia z jakiegoś klubu, jednego z tych, które omijacie, na fotkach ludzie siedzą w lożach i uśmiechają się, robią głupie miny, pokazują, jak dobrze się bawią, wymachując szklankami i butelkami. Zupełne nudy, gdyby nie ostatnia fotka, zrobiona w damskim kiblu, postać w czarnej koktajlówce siedzi na zamkniętej toalecie, na głowie ma wielką maskę królika, taką jak amerykańskie maskotki futbolowe. Autor zdjęć nieznany, z metadanych pozostał tylko ślad aparatu marki Nikon, nazwy plików to seria kolejnych numerów, choć między ostatnim zdjęciem bywalców a fotką dziewczyny na kiblu brakuje dwóch liczb.
Animowany gif, jakich pełno w internecie, fragment filmu, którego nie rozpoznajesz. Młody mężczyzna mówi coś do pięknej rudej dziewczyny, która patrzy nieobecnym wzrokiem w dal. Gify nie mają dźwięku, więc widzisz tylko, jak aktor porusza ustami w niemym kinie, a ruch jego warg zgadza się z napisem nałożonym na dole kadru: „Today I would rather fall in love with a washing machine than a woman”. To pewnie jedno z tych ambitnych dzieł, przy których zasypiasz, zbłądziwszy czasem na TVP Kultura.
Dokument o przydługiej nazwie moje przeslanie do wspolczesnych trzydziestolatkow.pdf zostawiasz sobie na później.
Paczka empetrójek, podłączasz więc słuchawki od iPoda, dokańczasz donata, to jakiś studencki psikus, fragmenty nagranego wykładu; znużony męski głos na tle cichego gwaru i szurania, trochę to rozczarowujące.
Klikasz więc na plik wideo. Nagrana komórką scena z placu zabaw. Mała dziewczynka w żółtej kurtce siedzi na koniu na sprężynie, a stojący obok mężczyzna huśta go nogą. Trwa tylko piętnaście sekund, ale dopiero po dłuższej chwili orientujesz się, że masz włączone zapętlanie.
Kupujesz jeszcze jedną kawę, nerwowo zerkasz w stronę zostawionego na stoliku laptopa, a potem wysyłasz Wiktorowi zdjęcie dziewczyny w króliczej masce.
10. NIEBIESKIE LATO
Nie myślisz o Wiktorze jako o przyjacielu, przyjaźń to takie mocne słowo, prawie jak „kocham”, chociaż „kocham” jest łatwiejsze, bo jest tyle piosenek o miłości, a o przyjaźni? Krzysio Antkowiak z czarno-białego telewizora, ulizany goguś piszczący falsetem w Teleranku, zagraniczne się nie liczą, tam friend oznacza znajomego z fejsbuka. Ten Krzyś i jego piosenka przypominają ci lato 1988, krótkie portki, krótkie włosy, niekończące się wakacje na blokowisku, zasikana piaskownica i trzepak obok śmierdzącego chlorem śmietnika. I chłopaki z leningradów, co do jednego atarowcy, którzy przychodzili na wasze podwórko rzucać kamieniami i wyzwiskami, bo tak się złożyło, że tu wszyscy jak już coś mieli, to commodore, poza Koreczkiem, synem kierownika, który miał ZX spectrum, a może timexa? Gumowa klawiaturka z dziwnymi napisami, wszyscy się z niego śmiali, że ma klawisze z erosków. Koreczek był do tego mały i trochę dziewczęcy, trzymał się na uboczu, tak jak ty, więc zaczęliście trzymać się razem, miał blond loczki i imię, którym nikt się do niego nie zwracał, tylko ciągle tym nazwiskiem przekręconym, a im bardziej się z niego śmiali, tym bardziej on do nich się kleił, taki magnetyzm gówniarski. I tego lata 1988, pamiętasz, czy to był wtorek, co leciało w telewizji, teleferie jakieś, wyszliście potem na podwórko i zobaczyliście, że ktoś na śmietniku czarną farbą narysował szubienicę, a na niej logo commodore, wielką literę C ze znakiem równości. Maciek, co był podwórkowym samcem alfa, okrutnie się wkurzył i zaczął planować zemstę, liczyć skoble i kapiszony, bo przechodził wtedy commando i wkręcił się w wojnę. Ale wtedy Mateusz powiedział, że ma w piwnicy farbę, i zanim Maciek przestał się nakręcać, wrócił z tą farbą, czerwoną, i pędzlem, i mówi, że wyprawa komandoska i żeby kogoś wysłać na leningrady, żeby im napisał „atari huj”. I wtedy Koreczek, Koreczek zgłasza się na ochotnika, łapiesz go za rękę, że nie, nie rób tego, ale on już postanowił, już idzie, żegnany oklaskami, przemyka się między żywopłotami i rabatkami, w stronę obcego blokowiska.
I potem Maciek, Maciuś, który poszedł za nim, żeby wszystko nadzorować, jak porządny kapitan, opowiadał, że jak wykonał misję, że jak go gonili, że jak tak biegł, taki mały, taki szybki, zgubił farbę, pędzel, mieli takiego swojego zwiadowcę, Tomczaka, co był sprinterem z klasy sportowej i prawie go dogonił, tylko że Koreczek, mały, zwinny Koreczek, wyrwał mu się zwodem, prosto pod autobus.
Maciuś od tego czasu strasznie się zmienił; stał zgarbiony i milczący na pogrzebie, i już się nie wyprostował, snuje się do dziś, garbaty i wychudzony, po tym starym osiedlu, gdzie wciąż mieszka z rodzicami.
11. CAŁA PŁYTA
Może Wiktor nie robi wrażenia na pierwszy rzut oka, ale ma podejście do dziewczyn. Wychodzi mu to naturalnie, nie kończył żadnego kursu alpha male; po prostu jest sobą, toczy się przez życie z gracją kuli katamari, zbierając wszystko po drodze. Ot, rzuci jakąś uwagą od niechcenia, i już wszystkie panny robią „uuu!”.
Tylko zobacz, jak siedzi, jakby był siedzeniem, ideą siedzenia, obrazkiem z hasła „siedzenie” w wikipedii, po prostu centrum klubu i wszechświata, studnia grawitacyjna, do której wpada cała uwaga otoczenia. Kończy jedną ze swoich anegdot, dziewczyny chichoczą, a w sąsiedniej sali DJ przechodzi płynnie z Depeche Mode na The Cure. Taka tu leci muzyka, dla studentów z pożyczoną nostalgią i ludzi, którzy przychodzą tu od dziesięciu lat, zamiast znaleźć sobie inne miejsce, takie, gdzie chodzą starsi panowie, z koszulami w spodniach i tlenionymi cycatymi trofeami z darmowym wstępem.
Blondynka z różowym pasemkiem kiwa nogą w takt Just like heaven, a potem opowiada, że jej były, o którym, jak panny wyjaśniły na początku, próbuje dziś zapomnieć, stracił dziewictwo przy tej piosence. Wiktor uśmiecha się tym wiktorowym uśmiechem i mówi, że to zabawne, bo on też, „przy całej płycie”. „Uuu!” robią dziewczęta i chichoczą, a Wiktor niewzruszony zaczyna kolejną opowieść, którą znasz na pamięć, bo opowiadał ją warzylionom dziewczyn.
A kiedy wracasz z ubikacji, widzisz, jak Wiktor i blondynka z różowym pasemkiem wyciągają komórki i dodają się na fejsie. Patrycja Poręba („mów mi Patsy”), wysyłając inwitkę do Wiktora „Wikthorgala” Pasika, nie wie jeszcze, że zdała właśnie najważniejszy test tego wieczoru. Wiktor wychował się na komiksach o superbohaterach i swoją pierwszą poważną erekcję przeżył na widok Vicki Vale, dziewczyny Batmana. Od tego czasu miał słabość do Kim Basinger, a także rozwinął mały fetysz wobec dziewcząt o aliteracyjnych nazwiskach, wiesz, jak Susan Storm, żona Richarda Reedsa, albo Lois Lane, ukochana Supermana. To nie znaczy, że odrzuca inne, gdy nadarza się okazja, a nadarza się, no nie, normalnie kręcą go cycki czy nogi, czy co tam jeszcze lubią chłopcy, przecież dziewczyna Spider-Mana nazywa się Mary Jane Watson, tyle że jest ruda, a rudym wolno więcej, ale wiesz, te dwie litery, one są lepsze, one są lepsze niż to wszystko inne. Dziewictwo stracił z Basią Baczewską, nieśmiałą fanką The Cure. A Agata Adamkiewicz złamała mu serce.
Opowiedział ci o tym wszystkim, „moja Bebe, kochana była, cudowna, taka szkoda, taki żal, młody głupi, stary jeszcze głupszy”, a potem „ta zdzira jebaniutka, wychujała mnie, oszukała, zdradziła, jakbym spotkał, to nie wiem, kurwa mać, zawału bym dostał, ja pierdolę”, kiedyś, kiedy za bardzo się upił. A potem upił się jeszcze bardziej i próbował cię pocałować, potem nic nie pamiętał, więc nigdy o tym nie rozmawialiście, zresztą – najebał się, co tu drążyć.
12. CHUDY DRAŃ
Teraz Wiktor słucha, a Patsy opowiada o tym draniu. Pięć lat na niego zmarnowałam – jest już po kilku drinkach z palemką i głos jej się trzęsie, chudy sukinsyn, jak już mieszkaliśmy razem, siedział tylko na kanapie i grał w gry, a ja chodziłam do pracy, czynsz, wynajem, rachunki, żarcie, wszystko na mojej głowie, coś tam czasem zarobił, pisał jakieś rzeczy w internecie, o śmiesznych filmikach, jakieś cojapatrze, pamiętacie tego kota? On go odkrył pierwszy na kwejku i opisał, a w ogóle to pracował nad powieścią, pisarzem był, ale mi nie chciał pokazać, myślałam, że może się wstydzi czy coś, a potem Zuza (Zuza salutuje szklanką) mi mówi, że on pewnie ma depresję, dlatego tak nic mu nie idzie, bo faktycznie, taka apatia, nawet nie sprzątał po sobie, zupełnie zero null, i tylko te gry, Wiktor, ty lubisz gry? Absolutnie nie, kłamie Wiktor, bo czasem trzeba kłamać. No i Zuza (Zuza salutuje szklanką) załatwiła kontakt do dobrego lekarza, i po znajomości, i po taniości, w przychodni zdrowia psychicznego, i go namówiłam, mówię, Sławeczku (chuju, gnoju, skurwielu – krzyczy w środku), no pójdź, zbadaj się, nic nie szkodzi, ja zapłacę, no i poszedł, i co się, kurwa, okazało, nie miał żadnej depresji, tylko był głupi i leniwy! Dasz wiarę?
Wiktor ze zrozumieniem gładzi Patsy po dłoni, a Zuza tuli się do pleców przyjaciółki. Asia i Kasia (a może Jasia i Stasia? Basia i Joasia?), które z nimi przyszły, od kwadransa obtańcowują jakichś studentów na parkiecie, Red Hot Chili Peppers śpiewają Californication. Californication to ulubiony serial Wiktora.
Siedzisz z boku, obserwujesz to całe przedstawienie zza pustej szklanki, Zuza kończy tulaska i rezolutnie kiwa głową. Podsuwa się w twoją stronę, żeby zrobić miejsce dla rodzącego się uczucia Wiktora i Pat. Mężczyzna z przeszłością, kobieta po przejściach.
Szturcha cię w bok i pyta, czego się napijesz. Spod czarnej grzywki patrzą na ciebie oczy chochlika, mrok klubu skrywa pierwsze oznaki starzenia. Bez krępacji, mówi Zuza, mój mąż jest dziany.
– Tak? W takim razie poproszę rum z coca-colą.
Zuza znika w tłumie kłębiącym się pod barem.
Wraca po dziesięciu minutach trwających wieczność, Asie wciąż okupują parkiet, a Wiktor okupuje Patsy.
POETA BRZMI
LEPIEJ NIŻ
BEZROBOTNY
13. DŁUGOŚĆ DŹWIĘKU SAMOTNOŚCI
– Długo znasz Wiktora? – pyta Zuza parę dni później, gdy siedzicie pod zielonymi kocykami w ogródku hipsterskiej knajpki, czekając na koncert. Patsy przysłała właśnie esemesa, „soraski nie przyjdziemy luv bawcie się dobrze”, trzy buziaki z dwukropka i gwiazdki.
– Od kiedy pamiętam – odpowiadasz. – To dobry chłopak – uprzedzasz kolejne pytanie.
– Uhm – Zuza przygryza wargi. – Głupio by było, gdyby zrobił coś przykrego Patrysi, rozumiesz, ta dziewczyna jest teraz pod moją opieką, musiałabym dokonać pomsty – w oczach chochlika tańczą wesołe, diabelskie ognie, i wiesz, że zemsta byłaby nieunikniona i wykonana z wyjątkową precyzją.
Chwilę rozważacie, siorbiąc piwo, czy lepiej będzie brzmiało „Wiktsy” czy „Patktor”, chyba nie, na obu można połamać język. Zastanawiasz się, czy mówić Zuzie o tym, jak Agata A. skradła słońce z Wiktorowego serca i na długo zostawiła tam ziejącą czarną dziurę, ale właśnie do waszego stolika podchodzi gwiazdor wieczoru, by zainkasować pięć złotych od łebka za bilet. Zuza daje mu dwie dychy, „na wsparcie sztuki”, gwiazdor kłania się i obiecuje specjalną dedykację.
Przez chwilę milczycie, zapominacie, o czym była rozmowa, z sąsiedniego stolika przebija się gwar miejskich artystów (dziury w uszach, dziary, gdzie się da, ciuchy z sieci Dres&Kloszard), planujących wyciągnięcie dotacji na jakiś performance. Rozglądasz się dookoła, przez chwilę wydaje ci się, że w niewielkim tłumie hipsterów i wegan, którzy nie załapali się na miejsca siedzące, widzisz Lisbeth, ale to tylko złudzenie, gra cieni. Napotykasz wzrok dziewczyny w makijażu Amy Winehouse i zaczynasz myśleć o klonach Elvisa.
Zuza widzi, że odpływasz, więc przywraca cię do rzeczywistości przyjaznym szturchnięciem. Zapala się jupiter, na prowizorycznej scenie na starym krześle siedzi niepozorny typek i trzyma ukulele. Brzdęka od niechcenia w struny, aż milkną wszystkie szmery, wtedy wstaje i kłania się w pas, „dobry wieczór, niech przemówi muzyka”.
Koncert „Największych Przebojów Myslovitz Na Ukulele” rozpoczyna się od przeciągłego „I nawet kiedy będę sa-aaa-am!”, ale nie ma w tym żadnej kpiny czy ironii, wykonanie jest czyste i szczere, a dźwięk małej gitarki w przedziwny sposób rezonuje z muzyką duszy, wyciąga nastoletnie, niezaleczone emo. Weganie i hipsterzy są zachwyceni, bo od dawna nie obcowali z niczym tak autentycznym. I kiedy po godzinie na bis idzie powtórka piosenki otwierającej występ, wszyscy razem śpiewają o chemicznym świecie pachnącym szarością.