Jeźdźcy - ebook
Jeźdźcy - ebook
Gorący i pełny humoru romans w świecie wyższych sfer
Jake’a Lovella, pod którego magicznym dotykiem miękną najtrudniejsze konie i kobiety, napędza do działania nienawiść do atrakcyjnego ulubieńca tłumów, arystokraty Ruperta Campbell-Blacka. Dwaj rywale podbierają sobie konie, wypijają morze alkoholu w kolejnych stolicach Europy, a ich wrogość w końcu z całą siłą wybucha na olimpiadzie w Los Angeles, co przynosi przerażające skutki. . . Jedna z najbardziej popularnych książek obyczajowych w historii Wielkiej Brytanii. Jeźdźcy ukazują kulisy świata zawodów jeździeckich – sportu, w którym dzielne konie zbliżają się do ludzi, zaś ludzie zachowują się jak zwierzęta.
„Zabawna i szalona. Wszystkie moje rówieśniczki przyznają, że pod urokiem Ruperta Campbell-Blacka niemal zapomniały o innych mężczyznach. . .".
Jojo Moyes
„Jilly Cooper to najzabawniejsza i najbardziej dowcipna autorka. Bohaterka to źródło natchnienia i legenda dla połowy mojego pokolenia pisarek (tych zabawnych)".
Jenny Colgan
„Jilly Cooper pisze w sposób zabawny, dowcipny, mądry, przenikliwy, jej książki to doskonała rozrywka, jednocześnie celebrująca najciekawsze cechy brytyjskości ".
Helen Fielding
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-514-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jeźdźcy ukazali się po raz pierwszy w 1985 roku. Jestem więc zachwycona, że Larry Finlay, dyrektor mojego cudownego wydawnictwa Transworld, wyświadczył mi ten zaszczyt i na trzydziestą rocznicę powstania książki przygotował piękne nowe wydanie.
Pisanie Jeźdźców zajęło mi piętnaście lat, a pomagała mi w nim rzesza ludzi. Wszyscy są specjalistami w swoich dziedzinach. Ponieważ jednak jest to fikcja, podążałam za ich radami o tyle, o ile pasowało to do mojej fabuły, więc dokładność informacji w żaden sposób nie odzwierciedla ich wiedzy.
Ci ludzie to: Harvey Smith, John i Michael Whitakerowie, David Broome, Malcom Pyrah, Ann Martin, Alison Dawes, Andrew Parker Bowles, Caroline Silver, Alan Smith, Brian Giles, Michael Clayton, Alan Oliver, Bridget Le Good, John Burbridge, Diana Downie, doktor Timothy Evans, Heather Ross, Caroline Akrill, Dick Stilwell, Sue Clarke, Sue Gibson, Tory Oaksey, Marion Ivey, Elizabeth Richardson, Elizabeth Hopkins, Julia Longland, Kate O’Sullivan i Marcy Drummond.
Niestety, od rozpoczęcia tej podróży w 1969 roku niektórzy z moich doradców zmarli. Są to świętej pamięci: Ronnie Massarella, John Oaksey, Douglas Bunn, Raymond Brooks-Ward, doktorzy Hubert i Bessie Crouch, Rosemary Nunneley, Susan Blair i Sighle Gogan.
Przepraszam, jeśli nie ujęłam wszystkich, którzy zmarli, a ja o tym nie wiem. Byli jednak dla mnie tak życzliwi, że na pewno poszli do nieba i zasługują na podziękowanie.
Pod względem redakcyjnym muszę podziękować, niestety, nieżyjącym już, Paulowi Schererowi i Alanowi Earneyowi, obu z Corgi Books, którzy w 1986 roku wydali Jeźdźców w miękkiej oprawie z doskonałą okładką Johna Mundaya. Pragnę również wyrazić wdzięczność dla świętej pamięci Toma Hartmana i cudownej, żyjącej Lindy Evans za to, że byli i są rzadkim typem ludzi, na których redakcję autor książki się cieszy.
Nagroda za rycerskość należy się dziewięciu paniom, które długie godziny okresu bożonarodzeniowego spędziły nad odcyfrowywaniem mojego okropnego charakteru pisma i przepisywaniem 340 tysięcy słów manuskryptu. Są to: Beryl Hill, Anna Gibbs-Kennet, Sue Moore, Margaret McKellican, Corinne Monhaghan, Julie Payne, Nicky Greenshield, Patricia Quatermass i moja wspaniała sekretarka, Diane Peter.
Lwia część mojej wdzięczności należy się nieżyjącemu Desmondowi Elliottowi. Jego firma Arlington Books wydała Jeźdźców w twardej okładce, a on sam doskonale zapanował nad całą operacją, jak również jego załodze w Arlington, która ciężko pracowała, by w czasie krótszym niż pięć miesięcy wydać tak obszerną książkę.
Naprawdę brakuje mi słów, by wyrazić wdzięczność dla mojego nieżyjącego męża, Leo, wydawcy, który wiedział, że pisarze potrzebują ciągłego wsparcia przerywanego okazjonalnym kopniakiem na zachętę! Bez Leo i moich dzieci, Felixa i Emily — bez ich wsparcia, pogody ducha i nieustannego poświęcenia Jeźdźcy na pewno nie dotarliby do mety.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki1
Ponieważ w sobotę musiał wstać bardzo wcześnie, Jake Lovell wielokrotnie budził się w nocy, prześladowany przez napawające trwogą sny o tym, że się spóźnił. W pierwszym śnie nie mógł znaleźć spodni, kiedy steward wyścigów wywołał jego numer; w drugim nie mógł złapać żadnego z kucyków szkółki jeździeckiej, żeby zabrać je na pokaz; w trzecim Afryka wyślizgnęła się z ogłowia i uciekła; w czwartym zaś, najbardziej przerażającym, wrócił do domu dziecka, wrzeszcząc i czepiając się zamkniętych żelaznych wrót, podczas gdy Rupert Campbell-Black objeżdżał High Street na Afryce, a potem, odwróciwszy się z tym swoim nienawistnym, drwiącym uśmieszkiem, zawołał: „Teraz nigdy nie wydostaniesz się stąd, Gyppo, to jest twoje miejsce!”.
Jake obudził się ze szlochem, z walącym szaleńczo sercem, zlany potem, sparaliżowany lękiem. Dopiero po pół minucie zdobył się na to, by sięgnąć do włącznika lampki nocnej. Drżącą dłonią zapalił papierosa. Stopniowo z mroku wyłaniały się znajome przedmioty: reprodukcje grafik Lionela Edwardsa na ścianach, sfatygowane egzemplarze czasopisma „Horse and Hound”, książki o skokach końskich beznadziejnie zagracające półki, umywalka, spłowiałe zdjęcia matki i ojca. W szafie wisiał płaszcz jeździecki w kratkę, dość niechętnie ofiarowany mu na dwudzieste pierwsze urodziny przez panią Wilton. Pod nim stała para zadrapanych, lecz lśniących używanych butów z brązowymi zakończeniami, które kupił w zeszłym tygodniu.
Z dołu dobiegały parskanie konia i trzask, kiedy inny koń kopnięciem przewrócił swoje wiadro z wodą.
Panika ustępowała, chociaż zbyt wolno. Szkoła i Rupert Campbell-Black należeli do przeszłości. Był rok 1970; cztery lata minęły od opuszczenia domu dziecka. W ciągu dnia Jake zwykle o tym zapominał; wspomnienia wracały tylko w nocnych koszmarach. Poczuł dreszcz; pościel nadal była wilgotna od potu. Budzik wskazywał czwartą trzydzieści; za cienkimi żółtymi zasłonkami widać było pierwsze promienie światła. Do pobudki zostało jeszcze pół godziny, ale Jake był za bardzo przestraszony, żeby znów zasnąć. Słyszał uderzenia deszczu o dach i kapanie wody z rynny, tłumiące świergot wróbli.
Próbował skupić się na czekającym go dniu, ale to nie poprawiało mu nastroju. Jednym z najgorszych obowiązków związanych z pracą w szkółce jeździeckiej była konieczność zabierania uczniów na zawody jeździeckie. Niewielu z nich potrafiło zapanować nad znudzonymi, złamanymi kucykami. Wiele dzieciaków było krnąbrnych, inne, przestraszone, jeździły tylko dlatego, że ich despotyczne matki za pomocą jazdy konnej próbowały wspiąć się na szczyt w hierarchii społecznej, korzystając z okazji, by na tylnej półce jaguara położyć kask do jazdy, a na przedniej szybie nakleić logo zawodów.
Powód, dla którego Jake czuł się niemal chory ze strachu, był jednak inny: mianowicie bez wiedzy swojej szefowej, pani Wilton, miał zamiar zabrać Afrykę na zawody i zgłosić ją na otwarty konkurs skoków. Pani Wilton nie pozwalała mu brać udziału w zawodach, gdyż woda sodowa mogłaby mu uderzyć do głowy. On miał być tylko niańką dla uczniów, a nie za jej plecami skakać na cennych koniach.
Pani Wilton zwykle pojawiała się na zawodach po południu i przechadzała, gawędząc z matkami. Dzisiaj jednak wybierała się do Brighton, by umizgiwać się do bogatego bezdzietnego wujka, więc nie przyjedzie na konkurs. Jeśli Jake nie wystartuje na Afryce dzisiaj, kolejna okazja trafi się dopiero za wiele tygodni.
Afryka była bardzo żywym koniem, znajdowała się pod opieką szkoły, ale jej właścicielem był aktor o nazwisku Bobby Cotterel, który kupił ją w porywie zapału, po zagraniu roli słynnego rozbójnika, Dicka Turpina. Kilka tygodni później aktor zakupił ferrari; nadal płacił za utrzymanie Afryki, ale zupełnie o niej zapomniał, co dało Jake’owi szansę, by na boku szkolić tę klacz.
Afryka miała zaledwie sześć lat, ale Jake każdego dnia przekonywał się, że ma zadatki na doskonałego konia do skoków. Nie tylko ze względu na jej temperament i odwagę, fantastyczne przyspieszenie i wysokie skoki. Klaczka miała również zdolność do wyciągania się z kłopotów, co równoważyło jej impulsywność.
Jake ją uwielbiał bardziej niż którąkolwiek poznaną do tej pory inną osobę czy zwierzę. Gdyby pani Wilton dowiedziała się, że zabrał Afrykę na konkurs, prawdopodobnie by go zwolniła. Myśl o utracie pracy, która po raz pierwszy od lat dawała mu poczucie bezpieczeństwa, napawała go panicznym strachem, ale perspektywa rozstania z Afryką była jeszcze gorsza.
Na dźwięk budzika Jake podskoczył. Wciąż padało; powrócił lęk z koszmarnego snu. A jeśli Afryka poślizgnie się przy skoku lub lądowaniu? Chłopak ubrał się, uniósł klapę w nogach łóżka, zszedł schodami do magazynku na uprząż, wdychając zapach ciepłej skóry, mydła do konserwacji siodeł i nawozu, które zawsze budziły w nim ciepłe uczucia. Słysząc, jak miesza karmę, konie zaczęły wystawiać głowy z boksów, wołać go, chrapać i tupać.
Mlecz — łaciaty kucyk, największy żarłok w całej stajni, ze słomą w grzywie i na grzbiecie, zarżał przeraźliwie, domagając się karmienia. Dodając witamin, orzechów i owsa do pojemnika Afryki, Jake pomyślał, że doskonała forma klaczy nie powinna dziwić przy takim karmieniu. Gdyby pani Wilson dowiedziała się o tym, zapewne wpadłaby w furię.
Kiedy oczyścił i nakarmił konie, minęło już wpół do ósmej. Afryka skończyła jeść, po czym mrugając dużymi, granatowymi oczami, w promieniach wschodzącego słońca wystawiła głowę z boksu i za każdym razem, kiedy Jake ją mijał, łapała go wargami za rękaw, potrząsając delikatnie i nigdy nie szczypiąc w skórę. Pani Wilton poprzedniego wieczoru była na proszonej kolacji, więc na pewno nie zjawi się w stajni wcześniej niż o wpół do dziewiątej, Jake miał więc godzinę na wyczyszczenie Afryki.
Podwinął rękawy, cały czas przemawiając do niej czułymi słówkami, i zabrał się do roboty. Afryka była pięknym koniem: ciemnobrązowej maści, która w cieniu przybierała niemal odcień indygo, z dwiema białymi skarpetkami, strzałką na czole, piersią jak komin parowca, szerokim kłębem i tułowiem nad żylastymi tylnymi nogami. Cały czas strzygła i obracała uszami wrażliwymi jak radary.
Jake podskoczył, kiedy tłusty pręgowany kot stajenny z długimi wąsami wskoczył na drzwi stajni, zerknął na dwa gołębie szukające ziarna, po czym zeskoczył na słomę i zwinął się na jeszcze ciepłej derce Afryki.
Nagle klacz podrzuciła głową; coś usłyszała. Zdenerwowany Jake wyszedł z boksu; zasłony w domu pani Wilton były wciąż zasunięte. Chciał zapleść Afryce grzywę, ale w końcu się nie odważył. Potem sierść będzie falista i wszystko się wyda. Wrócił do pracy.
— Chyba nie zabiera pan Afryki na zawody? — zapytał przenikliwy głos. Jake podskoczył, Afryka znów zarzuciła gwałtownie głową, uderzając go w nos.
Zza przegrody boksu ledwie wystawała głowa jednej z jego uczennic, Fenelli Maxwell, o piegowatej twarzy i słomianych włosach wymykających się spod gumek.
— Co ty tu robisz, do cholery? — zapytał Jake z załzawionymi od uderzenia oczami. — Mówiłem, że do dziesiątej nikomu nie wolno tu wchodzić, a jest przed ósmą. Zmykaj do domu.
— Przyszłam pomóc — powiedziała Fenella, spoglądając na niego wielkimi, błękitnymi oczami o gęstych jasnych rzęsach. Niezmieszana przesunęła landrynkę do drugiego policzka. — Wiem, że dopóki nie przyjdzie Alison, jest pan sam. Wyczyszczę Mlecza, dobrze? — zapytała. — Chcę, żeby wyglądał tak pięknie jak Afryka.
— Zamknij się — syknął Jake. — I spadaj.
— Proszę, niech pan pozwoli mi zostać. W domu nie ma nic do roboty. Nie mogłam spać. Pomogę. O, czy Dymek nie wygląda słodko na tej derce? Naprawdę chce pan zabrać Afrykę?
— Pilnuj swojego nosa — odparł Jake.
Fen wyjęła landrynkę z ust i podała ją Mleczowi, śliniącemu się nad drzwiami boksu obok, po czym pocałowała go w nos. Koszula już jej wychodziła z dżinsów, które nałożyła na bryczesy dla ochrony przed brudem.
— Czy pani Wilton wie? — zapytała.
— Nie — odparł Jake.
— Nie powiem jej — obiecała Fen, huśtając się na drzwiach boksu Afryki. — Ale Pattie Beasley może powiedzieć. Sally-Ann też, zawsze węszy, na co mogłaby donieść. Co prawda są chyba zbyt tępe, żeby coś zauważyć — mówiła dalej. — Może zrobić panu herbaty? Cztery łyżeczki cukru, prawda?
Jake złagodniał. Fen była dobrym dzieciakiem, energicznym i wesołym, z wyczuciem do koni i wiedzą bardzo szeroką jak na dziewięciolatkę.
— Możesz zostać, jeśli nie będziesz gadać — pozwolił. — Nie chcę obudzić pani Wilton.
Fen rozlała większość herbaty na spodek, przywiązała Mlecza w przejściu przy boksie Afryki i zaczęła myć jego białe łaty, rozlewając więcej wody na siebie niż na kuca.
Jake słuchał półuchem, kiedy dziewczynka bezustannie paplała o swojej siostrze, Tory, która właśnie weszła w świat socjety, ale nie polubiła przyjęć i która rano często miała oczy zaczerwienione od płaczu.
— Później przyjedzie na konkurs.
— Czy twoja matka wie, że tu jesteś? — zapytał Jake.
— Nie zauważyłaby, że mnie nie ma. Znalazła sobie nowego faceta, pułkownika Cartera. On sam nazywa siebie „Kaaateh”. Cały czas się śmieje, kiedy rozmawia z mamą, ma wielkie żółte zęby jak Mlecz, ale u konia takie zęby wyglądają lepiej. Też przyjadą na zawody. Pułkownik Carter przywiezie żołnierzy i armaty na pokaz po konkursie skoków. Potem z mamą i Tory idą na lunch do pałacu. Mama specjalnie kupiła sobie śliczną nową niebieską sukienkę, ale Tory mówi, że była bardzo droga, więc chyba nie dostanę jeszcze kucyka. Zresztą mama twierdzi, że pierwszy sezon Tory w towarzystwie kosztuje ją fortunę.
— Szampon i odżywka, mały — odezwała się dziewczynka do kucyka dwadzieścia minut później, wkładając ogon Mlecza do wiaderka z gorącą, spienioną wodą. — O, niech pan spojrzy, Afryka robi miny, jakie słodkie, prawda? — W tym momencie Mlecz trzepnął ogonem, odganiając się od muchy, i ochlapał pianą Fen, derkę Afryki i kota, który oburzony wycofał się od razu.
— Na miłość boską, skup się! — warknął Jake.
— Zdjęcia mamy znów będą w „Tatlerze” — oznajmiła Fen. — Pokazują ją znacznie częściej niż biedną Tory. Tory musi w przyszłym tygodniu iść na dietę, żeby schudła na koktajl party za miesiąc. O rany, pani Wilton odsuwa zasłonki w kuchni.
Jake szybko nakrył Afrykę derką i wyszedł z jej boksu.
W kuchni, pod baldachimem z wiciokrzewu, widać było panią Wilton, o ciemnoczerwonej twarzy jeszcze zarumienionej po wczorajszej zakrapianej kolacji, wrzucającą alka-seltzera do szklanki z wodą. Boże, Jake miał nadzieję, że szefowa jednak wyjedzie do Brighton i nie będzie się tu kręcić. Wziął szczotkę i zgrzebło, po czym zabrał się za czyszczenie jednego z kuców.
Pani Wilton wyszła z domu, za nią człapał jej dotknięty reumatyzmem labrador; pies sztywno podniósł łapę przy podeście do wsiadania na konia, po czym dla formalności pogonił kilka kroków za kotem stajennym.
Pani Wilton nigdy nie widziano w siodle. Przysadzista, z twarzą płaską jak u buldoga, miała włosy koloru soli z pieprzem, karnację w ciemne plamy i głęboki basowy głos. Pomimo swojego męskiego wyglądu cieszyła się sporym powodzeniem u płci przeciwnej.
— Jake! — wrzasnęła.
Jake wyszedł ze zgrzebłem i szczotką w dłoniach.
— Tak, pani Wilton — odezwał się, chociaż szefowa wielokrotnie kazała zwracać się do siebie po imieniu.
Patrzyli na siebie z niechęcią osób wzajemnie od siebie zależnych. Pani Wilton wiedziała, że po stracie rodziców i spędzeniu większości życia w domu dziecka Jake nade wszystko ceni sobie bezpieczeństwo pracy połączonej z zakwaterowaniem. Ponieważ jej mąż bardzo często wyjeżdżał służbowo, pani Wilton nieraz proponowała, by Jake przeniósł się do domu, gdzie będzie mu wygodniej. Jednak świadomy, że musiałby wówczas dzielić z nią łazienkę, a jeśli szefowa się uprze, także sypialnię, Jake uparcie odmawiał. Pani Wilton mogłaby być jego matką.
Pomimo nieprzystępności i rezerwy Jake’a ocierających się o arogancję szefowa musiała przyznać, że konie nigdy nie były tak zadbane. Dzięki encyklopedycznej wiedzy na temat dzikich roślin i niewiarygodnym cygańskim lekarstwom swojego pracownika od jego przyjazdu nie musiała płacić za weterynarza. A ponieważ Jake bał się stracić tę namiastkę domu, godził się nawet na najniższe zarobki. Pani Wilton zaś robiła coraz mniej. Nie miała ochoty znów wstawać o szóstej rano i oprzątać kilkunastu koni, miło też było wyrwać się gdzieś jak dzisiaj, nie martwiąc się o stajnię.
Jake chociaż z końmi radził sobie cudownie, kompletnie lekceważył rodziców, dzieci, nie chciał im nadskakiwać, a co głupszych traktował wręcz nieuprzejmie. Wielu z nich zrezygnowało i przeszło do szkółki pani Haley po drugiej stronie doliny, mimo że tam ceny były dwukrotnie wyższe.
— Ile kuców zabierasz? — zapytała.
— Sześć — odparł Jake, kierując się do pomieszczenia na uprząż i modląc się, by za nim poszła.
— Pani Thomson przywiezie kantary i wiadra na wodę. Spróbuj być dla niej miły, chociaż wiem, jak ciężko ci to przychodzi.
Jake wbił w nią wzrok. Miał dziwnie nieruchomą twarz — wszystko we właściwym miejscu, ale bez życia. Zwykle ogorzały, dzisiaj był bledszy, pełne usta zacisnął w zdeterminowanym grymasie. Lekko skośne, tajemnicze czarne oczy spoglądały spod zmarszczonych brwi, praktycznie schowanych pod gęstwiną niemal czarnych włosów. Był niski, miał mniej niż metr siedemdziesiąt wzrostu, i chudy — doskonała sylwetka dżokeja. Jedyną mniej poważną cechą wyglądu Jake’a były złote kółka w uszach. Jego czujność i samokontrola kłóciły się z młodym wiekiem.
Pomimo gorącego dnia kołnierz koszuli miał postawiony, jakby chronił się przed wyimaginowaną burzą.
— Wracam jutro — powiedziała pani Wilton, obrzucając wzrokiem rząd boksów. Nagle jej oczy rozjaśniły się na widok Afryki. — Co ona robi wewnątrz?
— Przyprowadziłem ją rano — skłamał Jake bez mrugnięcia okiem. — Jeśli się ją rozdzieli z Mleczem, rży na całe gardło, a myślałem, że będzie pani chciała pospać.
— Przed wyjazdem wyprowadź ją na dwór. Nie chcę, żeby się opychała do nieprzytomności.
„Chociaż to Bobby Cotterel płaci za jej utrzymanie, i to niemało” — pomyślał Jake.
Szefowa zerknęła do boksu; przez jedną pełną grozy chwilę Jake miał wrażenie, że zaraz uniesie derkę.
— Dzień dobry pani! — zawołała Fen. — Niech pani przyjdzie obejrzeć Mlecza. Ładnie umyty, prawda?
Pani Wilton odwróciła się od Afryki.
— Dzień dobry, kochana, ranny ptaszek z ciebie — powiedziała. — Rzeczywiście dobrze wygląda; nawet kopyta mu natarłaś olejkiem. Może wrócisz z nagrodą.
— Chyba nie — odparła ponuro Fen. — Ostatnio Mlecz zeżarł wszystkie ziemniaki w wyścigu ziemniaków.
— Uf, o mały włos — odetchnęła Fen, kiedy samochód pani Wilton, z głową labradora wystającą przez okno, zniknął za zakrętem.
— Chodź — powiedział Jake — zrobię ci śniadanie.
Później, przebierając się przed wyjazdem na zawody, Jake przeniósł pokruszony i spłowiały kwiat wrotyczu z lewego gumiaka do lewego buta do jazdy konnej. Wrotycz odstrasza zło. Jake wierzył w przesądy; w końcu w jego żyłach nie na darmo płynęła krew królewskiego rodu romskich Lovellów.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki2
W południe słońce bezlitośnie świeciło na bezchmurnym niebie, nagrzewając brunatne kamienne ściany Bilborough Hall, śniącego nad ciemnozieloną fosą. Po prawej stronie tarasu wielkie cisy przycięte na kształt pawi robiły wrażenie, jakby miały za chwilę pójść sobie wystrzyżonym trawnikiem do doliny, w której zielononiebieskie pola pszenicy przechodziły w łąki pokryte srebrnozielonym sianem. W parku drzewa o anielskiej miękkości wiosennych pędów wyglądały tak, jakby deszcz nie tylko je obmył, ale i polał odżywką. Czerwone buki i klony dodawały im koloru.
Po lewej arenę już otaczał podwójny pierścień samochodów, a kolejne długim lśniącym wężem wciąż powoli napływały przez bramę główną, flankowaną po obu stronach przez dwa kamienne lwy stojące na tylnych łapach, w paszczach trzymające czerwono-białe proporczyki.
Brygada mamusiek wyległa w pełnej sile, zaskoczona pierwszym upalnym dniem roku; ramiona w sukienkach bez rękawów były jeszcze blade, pośladki w jedwabiu wylewały się z rozkładanych stołków myśliwskich; kobiety krzyczały do siebie, wypakowując z samochodów kosze piknikowe. Teriery ujadały, labradory dyszały. Jedzenie dla psów, nietknięte z powodu gorąca, przyciągało muchy do misek.
Za samochodami tłumy kłębiły się wokół stoisk sprzedających wszystko, co związane z końmi, od czasu do czasu ustępując zawodnikowi z numerem na plecach przejeżdżającemu konno. Dzieci bezmyślnie pochłaniały chipsy, domagały się lodów, balonów z helem i przejażdżek na kucykach. Ojcowie kręcili się wokół z aparatami, ubrani w pogniecione letnie garnitury roztaczające zapach naftaliny, żałując, że nie mogą schronić się w biurze i dla pocieszenia mierząc wzrokiem hordy czternastoletnich podlotków z długimi falistymi włosami, ubranych w bardzo obcisłe bryczesy — takie nastolatki chyba zawsze przychodzą pokazać się na zawodach konnych.
Właścicielem Bilborough Hall był sir William Blake, niespokrewniony z poetą, ale w szkole przezywany „Tygrysem”. Wmieszany w tłum gawędził ze znajomymi, uniesieniem kapelusza witał się z nieznajomymi i wszystkim opowiadał, że w dwudziestoletniej historii zawodów w Bilborough padało tylko raz. Jego żona, sędzina w zwisających tweedach i filcowym kapeluszu, której pasją był ogród, westchnęła bezgłośnie na widok trawnika poszarzałego i zrytego kopytami. Na szczęście każdego roku przyroda dbała o to, by usunąć ślady konkursu w Bilborough. Pani domu już poleciła młodszemu ogrodnikowi, ku jego wielkiemu zakłopotaniu, by przeszedł się wokół ze szpadlem i pozbierał koński nawóz, zanim zostanie wdeptany w ziemię.
— O, jesteś, Williamie — odezwała się do męża, który wesoło zgadywał, ile waży prosię. — Goście na lunch już się zjeżdżają, więc powinniśmy wracać do obowiązków.
Nieco dalej, przy koniach, Jake Lovell przywiązywał mocniej żarłocznego szarego kucyka i powoli osiągał stan, w którym zaczyna się wrzeszczeć. Rodzina beznadziejnej Pattie Beasley, z których nikt nigdy nie siedział w siodle, przyszła przebrana w bryczesy. Przerażająca matka Sally-Ann Thomson cały czas kręciła się w pobliżu, rozmawiając pełnym głosem, tak że wszyscy inni zawodnicy odwracali się ze śmiechem, słysząc te wynurzenia.
— Kochanie, zwycięstwo się nie liczy — mówiła właśnie do Sally-Ann. — Liczą się współzawodnictwo i dobra zabawa.
„Co za cholerne brednie — pomyślał Jake. — Jeśli nie zmieszczą się na podium, wszyscy się dąsają”.
Kiedy kucyk Sally-Ann poniósł ją wreszcie, a wierzchowiec Pattie Beasley zaczął się kopać z bezcennym zwycięzcą pokazu w klasie poniżej 13,2, wywołując nerwowe reakcje, Jake zabronił reszcie dzieci jazdy na kucach do popołudniowego konkursu skoków. O mało nie wywołał tym buntu.
— Dlaczego nie mogę poćwiczyć na Syropie?
— Dlaczego nie mogę pojechać na Gwiezdnym Pyle po lody?
— Auć, Śnieżek stanął mi na stopie.
— Jak ocenia pan szanse Sally-Ann w konkursie juniorów? — zapytała pani Thomson, pocąca się w szmaragdowym kostiumie.
— Nie istnieją — warknął Jake.
— A według Joyce Wilton Sally-Ann to najlepsza młodociana amazonka w Surrey.
— Czy Pattie może wziąć udział w wyścigu ziemniaka? — zapytała pani Beasley.
— Jeśli chce tracić pieniądze... namiot sekretarza jest tam.
Matka Sally-Ann wznowiła atak.
— Zapłaciliśmy za cały dzień. — Pani Wilton liczyła 12 funtów za konkurs. — Moja córka powinna jeździć tyle, ile zechce.
Jake poczuł, jak w głowie mu huczy od prób opanowania toczących się wokół rozmów. Gwar ciągle rozbrzmiewał, ogłuszający, przenikliwy i natrętny. Równie dobrze Jake mógł się zatrudnić jako niańka. Nic dziwnego, że psy pasterskie przeżywały załamanie nerwowe. Nic dziwnego, że matki biły dzieci, a dzieci biły matki. Jake miał ochotę wyłączyć dźwięk jak radio, położyć się w bujnej trawie nad rzeką i zasnąć.
Przebiegł wzrokiem po rzędzie znudzonych, przygnębionych kuców stojących na trzech nogach, bezskutecznie oganiających się ogonami od much, czasami kładących uszy na głowie, kiedy chciały się nawzajem nastraszyć. „Nie mogą się stąd wydostać, tak jak i ja” — pomyślał.
Jego twarz złagodniała, kiedy podszedł do małej Fenelli Maxwell, stojącej na wiaderku i zaplatającej grzywę nad wyraz cierpliwego Mlecza po raz trzeci. Dobry z niej dzieciak. Zadziwiające, że nie zepsuła jej paskudna matka, która zapewne teraz popija z bogaczami szampana w wielkim domu.
Jego spojrzenie złagodniało jeszcze bardziej, kiedy spoczęło na Afryce. Klaczka nie przysypiała jak inne kuce, lecz rozglądała się wielkimi oczami, chłonąc otoczenie, wciąż się upewniając, że Jake jest obok.
Perspektywa konkursu skoków i ryzyko, jakie podejmował, przyprawiały go o coraz silniejsze mdłości. Zapalił kolejnego papierosa.
Po chwili podjechał olbrzymi samochód do przewozu koni, wysiadł z niego stajenny, wysunął platformę i wyprowadził pięknego siwego kuca o splecionej grzywie, pocącego się pod szkarłatną derką z granatową listwą. Podeszła do niego dziewczyna w białej koszuli, czarnym płaszczu, obcisłych bryczesach i wysokich czarnych oficerkach; zmierzyła konia krytycznym wzrokiem. Miała dumną, białoróżową twarz. Jake pomyślał, że niektóre kobiety w stroju do konnej jazdy wyglądają bardzo atrakcyjnie, a surowość i prostota owego stroju kontrastują z ich szalonym temperamentem. Wyobraził sobie długie uda dziewczyny rozrzucone w ekstazie, podczas gdy jej kapelusz, krawat i dumna białoróżowa twarz pozostają niezmienne i na miejscu. Wyobraził sobie, jak kładzie ją na sianie, kuszącą jak świeżo posłane łóżko.
Jakby świadoma spojrzenia Jake’a dziewczyna się odwróciła. Jake szybko spojrzał w bok, nie chcąc dawać jej satysfakcji płynącej ze świadomości, że mu się spodobała.
— Lavinia! — Przystojny ciemny chłopak, którego białe zęby kontrastowały z opaloną twarzą, zatrzymał obok niej kasztanowego konia.
— Chłistopheł, cześć! Myślałam, że jesteś w Małbelli.
— Właśnie wróciłem.
— Chodź na dłinka — nie wymawiała „r”. — Mama zapałkowała przy skrzydle.
— Chętnie — odparł chłopak i pojechał dalej.
„Cholerne klasy wyższe — pomyślał Jake — i cholerny ten ich hałas”. Miał dość swojej taniej marynarki do jazdy konnej i marnych butów, które już zaczęły go cisnąć. Chciał mieć przyczepę do przewozu koni, stajennego wyprowadzającego konie z boksów jak magik wydobywający kolorowe chusteczki z cylindra, pomieszczenie na uprząż ze ścianą pełną nagród konkursowych oraz piękną różowobiałą dziewczynę pytającą go z szacunkiem, ile kroków jest od muru do stacjonaty na parkurze.
Na ziemię sprowadził go przenikliwy głos.
— Kupiłam panu lody — odezwała się Fenella Maxwell. — Musi pan coś zjeść. O, wynoszą przeszkody do konkursu juniorów. Wiem, że zawiodę Mlecza. Mama i Tory się spóźnią, jeśli nie przestaną się opychać.
W Bilborough Hall Tory Maxwell, starsza siostra Fenelli, oglądała wielki obraz Rubensa, na którym potężna, różowa, pulchna Wenus uciekała przed połową populacji satyrów starożytnej Grecji, adorujące zaś cherubiny podtrzymywały jej faliste perłowe włosy.
„Jest znacznie grubsza ode mnie — pomyślała Tory z żalem. — Dlaczego nie urodziłam się w siedemnastym wieku?”
Dziewczyna miała wielkie szare oczy i długie, proste, ciemnoblond włosy, które wskutek nalegań matki nosiła sczesane z czoła i skroni do tyłu, spięte w kok na czubku głowy. W tej fryzurze jej okrągła, błagalna, czerwona twarz wydawała się jeszcze większa niż zwykle. Dziewczyna była dość wysoka, mocno zbudowana, z dużym biustem podskakującym przy chodzeniu. Niezależnie od tego, jak i kiedy stawała na wadze, ważyła siedemdziesiąt kilogramów.
Właśnie trafiła ją comiesięczna klątwa, dlatego Tory czuła się jeszcze grubsza; niezależnie od tego, ile warstw podkładu nałożyła na twarz, wielka czerwona krosta na podbródku świeciła jak latarnia morska. Robiło się jej coraz bardziej gorąco, ale nie mogła zdjąć czerwonego żakietu, gdyż spódnica trzymała się niepewnie tylko na agrafce. Kostki dziewczyny spuchły; Tory zdjęła buty na wysokich obcasach, a teraz zastanawiała się, czy w ogóle da radę znów je nałożyć. Zadawała sobie pytanie, czy kiedykolwiek czuła się aż tak nieszczęśliwa, ale po chwili z ukłuciem bólu przypomniała sobie tańce z poprzedniego wieczoru i uznała, że właściwie ma sporo szczęścia.
W ciągu tygodnia chodziła do londyńskiej szkoły dla panien z dobrych domów; uczyła się tam gotować, pisać na maszynie i układać bukiety, wpychając łodygi rabarbaru w siatkę. Wieczorami ćwiczyła się w sztuce podpierania ścian, chodząc na przyjęcia taneczne i koktajle i starając się robić wrażenie, jakby należała do wesołych grup rozgadanych, roześmianych podlotków i ich wielbicieli. Czasami gospodyni ulitowała się nad nią i przyprowadzała niechętnych, apatycznych młodych mężczyzn, którzy przez chwilę porozmawiali uprzejmie lub zatańczyli jeden taniec, a potem odpływali.
Im gorzej się czuła, tym więcej jadła. Ale nigdy na imprezach, nigdy przy matce. Czekała, aż wszyscy pójdą spać, potem pożerała trzy miski płatków zalanych gęstą śmietaną. Poprzedniego dnia zjadła całe pudełko czekoladek, które matka dostała od wielbiciela, a potem musiała pobiec do sklepu po kolejne takie samo, żeby podłożyć je w miejsce poprzednich przed powrotem matki.
Dlaczego nie może być podobna do Fen i znaleźć sobie jakieś hobby, coś, co by ją pochłonęło i sprawiło, że zapomniałaby o obżarstwie? Dlaczego w taki piękny dzień musi siedzieć w czterech ścianach? Wolałaby wyjść na dwór i urządzić piknik z Fen i Jakiem. Na myśl o Jake’u, ogorzałym i nieprzewidywalnym, do którego nigdy się nie odezwała, czuła słabość w żołądku i suchość w ustach. Och, Jake! Nocami pisywała do niego długie, namiętne listy, które potem zawsze darła. Drobni mężczyźni podobno lubią duże kobiety, wystarczy spojrzeć na D.H. Lawrence’a i Stanleya Spencera. Może brak rodziców i dzieciństwo spędzone w domu dziecka sprawiły, że szuka matki — chociaż, jak na razie, nic na to nie wskazywało.
Matka Tory, Molly Maxwell, doskonale bawiła się na lunchu. Cieszyła się tym zaproszeniem. Pułkownik Carter, który jej towarzyszył, także dobrze się bawił. Świetnie, że mogła przedstawić go sir Williamowi — znaleźli wspólny temat: wojnę. Ukradkiem przeczesała włosy; w tym tygodniu Gerald naprawdę się przy nich postarał. Dlaczego Tory snuje się wokół z miną cierpiętnicy? Synowie sir Williama również są tu obecni, wszyscy skończyli Eton, są przystojni i tak odpowiedni, a Tory nie odezwała się do żadnego z nich ani słowem przez cały posiłek; siedziała jak mruk, a kiedy myślała, że matka nie widzi, nabierała sobie dokładkę deseru.
„Biedna Molly — wyobrażała sobie komentarze otoczenia — biedna Molly, że trafiła się jej taka kluska”.
— Nie, dziękuję za wino, sir Williamie. — Nie chciała poczerwienieć na twarzy. Jej nowa sukienka na jedwabnej podszewce i jaskrawoniebieski żakiet doskonale na niej leżały. Po południu zapewne zdejmie żakiet; ramiona ma wciąż szczupłe, już lekko opalone.
Naprawdę cieszyła się pierwszym sezonem Tory w towarzystwie. „Jennifer’s Diary” opisał ją w tym tygodniu jako wyjątkowo elegancką i atrakcyjną matkę Tory Maxwell. Przynajmniej jeden przystojny, bogaty młody człowiek i kilku ojców oświadczyło, że zakochali się w niej bez pamięci. A teraz pułkownik Carter coraz bardziej się angażuje i dwa razy w tygodniu przysyła róże.
Na dodatek poprzedniego wieczoru usłyszała dwóch młodych arystokratów dyskutujących na temat Tory.
— Ciekawe, czy warto byłoby się z nią ożenić dla jej kasy — powiedział pierwszy.
— Na pewno ożeniłbym się z nią dla jej mamy — odparł drugi. — Molly Maxwell to naprawdę laska.
Ona uznała to za wyjątkowo zabawne. W tej chwili Molly nieco brakowało gotówki; jej raczej flegmatyczny mąż płacił bardzo wysokie alimenty, ale kiedy jak na złość zmarł, wszystkie swoje pieniądze zostawił, nie wiadomo dlaczego, w powiernictwie dla Tory. To kolejny powód do urazy; po co Tory pięć tysięcy funtów rocznie?
Tory stojąca pod przeciwną ścianą spojrzała na matkę.
„Wyszłam z jej brzucha, a nienawidzę jej, nienawidzę, nienawidzę, nienawidzę — pomyślała. — Za jej kostki jak u gazeli, wysokie elastyczne podbicie, szczupłe arystokratyczne nogi, wymalowaną złośliwą twarz, przenikliwy, urywany głos, nawet podobny do Fen! O, proszę, jak sir William pochyla się nad nią”.
— Nie, naprawdę — mówiła Molly — czy to Ferneley? Fascynujące. Nie, proszę mi powiedzieć.
I jeszcze ten okropny pułkownik Carter — raczej podrabiany pułkownik — przystojny jak starzejący się amant filmowy, błądzący po okolicy w przedpołudniowym rozleniwieniu, idealne wcielenie szowinizmu, z dużymi żółtymi zębami błyskającymi przyjaźnie spod siwiejących wąsów, który nawet za złą pogodę winił socjalistów.
— Nie, moja młodsza córka Fen będzie startować — powiedziała Molly do sir Williama. — Szaleje na punkcie koni, wstaje o świcie, żeby je oprzątać, nigdy nie mogę jej nakłonić do założenia sukienki. O, widzę, że też kupuje pan „Tatlera”; właściwie prenumeruję go nie dla artykułów, tylko jestem ciekawa, kto ze znajomych dostał się na okładkę w tym tygodniu.
— Nie, nie jest jedynaczką — usłyszała Tory dalsze słowa matki. — Tam jest Tory; tak, bardziej przypomina ojca. Tak, właśnie skończyła osiemnaście. O, jak to miło z pana strony. Tak, wyszłam za mąż raczej młodo.
— Nie wolno mi pani zawłaszczać — powiedział sir William, wstając z krzesła, zauważywszy czającego się w pobliżu pułkownika Cartera. — Proszę podejść, Carter, nie mogę mieć do pana pretensji.
Po chwili sir William spieszył przez pokój na powitanie dwóch sędziów — Malise’a Gordona i panny Squires, którzy w nawale zajęć mieli czas tylko na szybką przekąskę. Malise Gordon, przyjąwszy kieliszek słabej whisky z wodą, nie chciał już wina. Nałożył sobie małą porcję łososia, bez ziemniaków — nie dlatego, że bał się przytyć, ale lubił zachowywać ascetyzm.
Pułkownik Gordon — były oficer kawalerii, obsypany medalami za służbę na wojnie — nie tylko zajmował się uprawą roli. Latem sędziował na wszelkich krajowych konkursach końskich, a zimą działał w lokalnym kole myśliwskim. Na polowaniach z dużymi sukcesami wprowadzał wojskową dyscyplinę; jeśli ludzie rozmawiali przy podchodzeniu zwierzyny, deptali pola lub nie zamykali bramek na polach za sobą, bez ogródek walił im w oczy, co o nich myśli. Na dodatek do tych zajęć grał na flecie, w wolnym czasie konserwował obrazy, pisał poezje i książki z historii wojskowości. Właśnie skończył pięćdziesiąt lat, był wysoki, szczupły, o przystojnej jastrzębiej twarzy, wysokich kościach policzkowych i ciemnych, ledwie przyprószonych siwizną włosach.
„To z pewnością najbardziej atrakcyjny mężczyzna przy tym stole” — pomyślała Molly Maxwell, mierząc go z namysłem wzrokiem, przyjmując przyciężkawe komplementy pułkownika Cartera i co jakiś czas wybuchając perlistym śmiechem. Malise Gordon rozmawiał właśnie z żoną sir Williama, lady Dorothy. „Co za bezguście” — oceniła Molly Maxwell. Okropny płowy kardigan z plamami, sznurowane buty i jakaś powyciągana tweedowa spódnica, w której można ewentualnie karmić kury.
W nadziei, że zostanie przedstawiona Gordonowi, Molly wstała i podszedłszy niedbale do lady Dorothy, podziękowała jej za wyśmienity lunch.
— Absolutnie pierwsza klasa — przyświadczył pułkownik Carter, który poszedł za nią.
— Chciałby pan obejrzeć ogród? — zapytała lady Dorothy.
Malise Gordon spojrzał na zegarek.
— Lepiej chodźmy na skoki juniorów — powiedział do panny Squires.
— O, moja córka w nich startuje — wtrąciła Molly Maxwell, obdarzając go olśniewającym uśmiechem. — Mam nadzieję, że przymknie pan oko, jeśli coś zrzuci. Byłoby cudownie, gdyby wróciła do domu z nagrodą.
Malise Gordon nie odpowiedział jej uśmiechem. Słyszał jej śmiech trochę za często i uznał ją za głupią gęś.
— Na szczęście przy skokach nie ma miejsca na faworyzowanie kogokolwiek.
Pułkownik Carter, zdając sobie sprawę, że jego ukochaną właśnie spotkał afront, uznał, że Malise Gordon wymaga lekkiego prztyczka.
— Jaka jest kolejność popołudniowych zawodów? — zapytał.
— Skoki juniorów, otwarty konkurs skoków, bieg z przeszkodami na parkurze numer trzy, potem pana pokaz na parkurze drugim, Carter.
Jako zaangażowany rezerwista pułkownik Carter organizował wystawkę wojskową połączoną z salwą armatnią.
— Mamy zacząć o siedemnastej — warknął pułkownik Carter. — Mam nadzieję, że do tej pory zakończy pan już swoje skoki, Gordon. Moi ludzie lubią zaczynać punktualnie.
— Mam nadzieję, że nie zrobicie nic głupiego jak wystrzały, kiedy na arenie będą konie — odparł Malise szorstko. — To może być bardzo niebezpieczne. — Dorothy, dzięki za wspaniały lunch — dodał, całując lady Dorothy w policzek. — Ogrody wyglądają przepięknie.
Pułkownik Carter spurpurowiał. „Co za arogancki dupek” — pomyślał, wbijając gniewny wzrok w szerokie, proste jak struna plecy Malise’a, który szybkim krokiem wszedł za panną Squires do salonu. Cóż się dziwić, kawaleria zawsze zadziera nosa. Wcześniej, w trakcie odprawy, Malise miał czelność zauważyć, że zawody jeździeckie to nie miejsce do sprowadzania tłumu ludzi niemających do roboty nic lepszego niż zabawa w żołnierzy.
„Ja mu pokażę!” — pienił się pułkownik Carter.
Na teren zawodów podjeżdżały dorożki ciągnięte przez konie unoszące wysoko nogi, ozdobione rozetkami i wstążkami spływającymi z naczółków, podczas gdy młodzi jeźdźcy wpadali kucami na przeszkody ćwiczebne. Wskutek jakiegoś kolosalnego niedopatrzenia organizatorzy konkursu zaprosili trójkę celebrytów — wszyscy oni przybyli na rozdanie nagród i wszystkimi trzeba było się zająć.
Początkowo zadanie to miał wykonać Bobby Cotterel, właściciel Afryki, ale w ostatniej chwili wyjechał do Francji, a w panice towarzyszącej poszukiwaniu zastępstwa znaleziono i potwierdzono udział trojga innych celebrytów. Pierwszą z nich była pani burmistrz, która otworzyła zawody i obeszła cały teren, a teraz została wywieziona na inspekcję. Drugą była Miss Bilborough z roku 1970, której całodniowy makijaż nie wytrzymał upału. Trzecim był celebryta radiowy o jednolicie siwych włosach i ciemnym słodkim jak melasa głosie; nazywał się Dudley Diplock. Zagrał kiedyś lekarza w tasiemcowym serialu, a teraz rozmawiał najgłośniej, jak potrafił, w nadziei, że zgromadzeni go rozpoznają. On zawładnął mikrofonem podczas konkursu skoku juniorów.
Fen czuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. Przeszkody wydawały się ogromne. Pierwsza bramka przypominała las Epping.
„Proszę, Boże, niech koń nie odmówi mi skoku, nie pozwól mi zawieść Mlecza”.
— O, idzie Tory — powiedziała dziewczynka do Jake’a, pomagającego jej w siodłaniu konia. — Wczoraj w nocy poszła na tańce, ale chyba nie bawiła się za dobrze; rano miała bardzo czerwone oczy.
Jake przyglądał się pulchnej Tory o przygnębionej twarzy, w obcisłych butach, drepczącej ostrożnie po zrytym końskimi kopytami gruncie. Nie wyglądała na dziewczynę, która czymkolwiek w życiu się cieszyła.
— Dobry był obiad? Na pewno podali truskawki! — zawołała Fen, wspinając się na siodło i zbierając wodze. — Poskaczę na Mleczu na padoku ćwiczebnym. To moja siostra, Tory — dodała.
Jake spojrzał na dziewczynę z taką samą porcją niechęci, którą miał zawsze zarezerwowaną dla obcych.
— Bardzo gorąco — wyjąkała Tory.
— Bardzo — przyświadczył Jake.
Na tym skończyły się tematy do rozmowy. Na szczęście Tory uratował mikrofon — ktoś wzywał zawodników na padok.
— Panie Lovell, nie mogę dopiąć popręgu Gwiezdnego Pyłu, brzuch jej spuchł! — jęknęła Pattie Beasley.
Jake podszedł i z rozmachem wbił kolano w brzuch klaczy.
Nadjechała Fen po swoich skokach ćwiczebnych. Mlecz natychmiast pochylił głowę i spróbował skubnąć trawy.
— Ty prosiaku! — pisnęła Fen, zeskoczyła z siodła i wydarła mu z pyska źdźbła. — Dopiero cię czyściłam! Gdzie mama? — zapytała siostrę.
— Ogląda ogród z lady Dorothy — wyjaśniła Tory.
— Pewnie się nudzi — stwierdziła Fen.
— Nie, patrz, jest po drugiej stronie parkuru.
Spojrzały na przeciwległy skraj areny — pani Maxwell stała obok matki Sally-Ann Thomson, a pułkownik Carter poprawiał jej leżak.
— Pułkownik Carter został u nas na noc — powiedziała Fen z obrzydzeniem. — Nie mogłam spać, o piątej rano wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, jak odjeżdża. Spojrzał w okno sypialni mamy i posłał jej wielkiego mlaskającego całusa. Wyobraź sobie całować się z kimś, kto ma tak okropnie wielkie, zwisające wąsy. No ale gusty są różne, jak widać.
— Fen! — przywołała ją do porządku Tory, oblewając się rumieńcem. Kątem oka zerknęła na Jake’a, sprawdzając, czy nie dojrzy na jego twarzy zaskoczenia lub rozbawienia, ale jego mina nie zmieniła się ani trochę.
— Numer pięćdziesiąt osiem! — wywołał steward zawodów.
Do startu podjechała dziewczyna w granatowym kostiumie, siedząca na lśniącej gniadej klaczy. Ruszyła — i przeszła czysto całą trasę. Kilku podchmielonych gości w bentleyu, których bagażnik uginał się pod ciężarem alkoholu, głośno zatrąbiło klaksonem.
— Jak udała się wycieczka po ogrodzie? — zapytał pułkownik Carter.
— Obejrzałam chyba każdy płatek — odparła Molly Maxwell.
— Na pewno byłaś najpiękniejszym kwiatem — powiedział pułkownik, stawiając swój leżak możliwie jak najbliżej. — Moja rodzina miała piękny ogród w Hampshar.
Słynna osobowość radiowa, Dudley Diplock, dorwał się do mikrofonu i bawił się teraz na całego.
— A oto mistrzyni juniorów hrabstwa Surrey! — obwieścił. — Panna Cock, panna Sarah Cock dosiadająca Topsy.
Podjechała dziewczyna z króliczymi zębami. Pomimo gorączkowego poganiania nogami jej kuc trzy razy zarył w ziemię przed pierwszą przeszkodą.
— Pech, Topsy — skwitowała osobowość radiowa. — Och, przepraszam, to panna Sarah Cock na Topsy.
Podjechała dziewczyna na mocno obandażowanym jabłkowitym koniu i przeszła czysto całą trasę. Po niej na starcie stanęła Sally-Ann Thomson.
— A to moja córka — powiedziała pani Thomson, przerywając na moment rozmowę o kapeluszach z panią Maxwell. — Zastanawiam się, czy Gwiezdny Pył pójdzie lepiej w wytoku.
Gwiezdny Pył uznała, że jednak nie pójdzie i trzy razy odmówiła skoku przez pierwszą bramkę.
— Naprawdę powinniśmy jej kupić konia — powiedziała pani Thomson. — Nawet najlepsi jeźdźcy niewiele zdziałają na tych szkolnych chabetach.
Pani Maxwell puściła oko do pułkownika Cartera.
Runda następowała po rundzie; wszyscy zgodnie uznali, że poziom zawodów jest beznadziejny.
— Kolejna zawodniczka ze szkoły jeździeckiej Brook Farm, panna Pattie Beasley na Szmuglerce.
Szmuglerka niechętnie podreptała do startu, przewracając oczami i stąpając na cienkich nóżkach; wyglądała jak koń ze średniowiecznego gobelinu. Potem jak samochód, któremu skończyła się benzyna, stanęła tuż przed pierwszą przeszkodą.
Jake uniósł oczy do nieba.
— Jezu Chryste — wymamrotał.
Trzecia odmowa skoku okazała się zbyt wielkim wyzwaniem dla ojca Patty, który specjalnie na tę okazję kupił sobie bryczesy. Mężczyzna ruszył przez trawnik w stronę konia, wymachując złożonym stołkiem.
— No ruszaj! — wrzeszczał.
Przerażona klacz wykonała skok godny jelenia; odbiła się od twardej ziemi i przeleciała nad przeszkodą; Patty spadła i wybuchnęła płaczem.
— Kolejny zawodnik ze szkoły Brook Farm odpadł — stwierdził Dudley Diplock.
— Uczą ich spadać, nie? — odezwał się ktoś.
W tłumie rozległy się chichoty. Jake zacisnął zęby. Czuł obecność Tory obok i był wdzięczny za jej wyczuwalne współczucie.
— Twoja kolej — powiedział, podchodząc do Fen i sprawdzając popręg Mlecza. — Powoli podjeżdżaj do podwójnej bramki. Pozostali za szybko wychodzili z zakrętu, nie dali sobie dość czasu. No już! — dodał, delikatnie pociągając konia za ucho.
„Proszę, Boże, już nigdy nie będę niemiła — modliła się Fen. — Nie będę paskudna dla Sally-Ann i nie będę nazywać Patty nudziarą ani pyskować mamie. Tylko pozwól mi przejechać trasę”.
Nie słuchając okrzyków z życzeniami, desperacko starając się przypomnieć sobie wszystkie rady Jake’a, Fen wjechała na parkur z pełną determinacji twarzą.
— Panna Fenella Maxwell ze szkoły jeździeckiej Brook Farm! — zaanonsowała osobowość radiowa. — Przywitajmy brawami naszą najmłodszą zawodniczkę!
Węsząc sromotną porażkę, tłum niemrawo zaklaskał. Mlecz dobrodusznie bryknął; jego białe i brązowe łaty lśniły jak zbyt wcześnie otwarty kasztan.
— Czy to pani córka? — zapytała pani Thomson.
— Owszem — odparła Molly Maxwell. — O, spójrzcie, jej koń zdecydował się pójść do toalety. Te zwierzęta naprawdę nie mają wyczucia chwili.
Pierwsza bramka wyrosła wysoko jak zabójczy Becher’s Brook1 na gonitwie krajowej; Fen z całej siły ścisnęła konia nogami, a Mlecz wyskoczył w niebo i przeleciał trzydzieści centymetrów nad przeszkodą.
Fen zachwiała się w siodle i nie zdołała odzyskać równowagi na tyle, by odpowiednio naprowadzić konia na drugą stacjonatę. Mlecz zwolnił i odmówił skoku; kiedy dziewczynka trzepnęła go szpicrutą, tylko zatoczył oczami, machnął ogonem i zaczął się paść. W tłumie rozległy się śmiechy; Fen spurpurowiała.
— Biedactwo — zamruczała współczująco Tory.
Fen uniosła głowę konia, żeby przyjrzał się przeszkodzie. Mlecz zawęszył, uznał, że jest nieszkodliwa, podrzucił tłustym zadkiem, przeskoczył i poszedł, brykając do kolejnej przeszkody, przy której Fen wysunęła się stopa ze strzemienia, potem przeskoczył następną stacjonatę, przy której amazonka zgubiła kolejne strzemię. Na zakręcie do domu Mlecz przyspieszył. Fen powściągnęła go, kask spadł jej na nos, a koń w podskokach zbliżał się do znaku zakazu wjazdu. Starając się uwolnić ściąganą wodzami głowę, Mlecz uderzył w przeszkodę, ale nie zrzucił drążka.
„Nie mogę na to patrzeć” — pomyślała Tory, zamykając oczy.
Fen zgubiła także kask i powiewając kitkami, mknęła w kierunku triplebara.
Jake obserwował, jak napięła wszystkie mięśnie, by dobrze się odbić. Mlecz przeskoczył nad przeszkodą z zapasem ledwie centymetrów i galopem opuścił parkur przy głośnym aplauzie widzów.
— Panna Fenella Maxwell na Mleczu, tylko trzy punkty karne za odmowę; całkiem niezły przejazd — wycharczał mikrofon.
— Nie miałam pojęcia, że tak się poprawiła — powiedziała Tory, odwracając do Jake’a zaróżowioną, zachwyconą twarz.
Fen podjechała do nich kłusem, uśmiechnięta od ucha do ucha.
— Mlecz był wspaniały, prawda? — powiedziała, zeskakując na ziemię, po czym otoczyła ramionami szyję konia, okryła go pocałunkami i zaczęła karmić kostkami cukru.
Potem spojrzała pytająco na Jake’a.
— I jak?
— Między twoimi kolanami a siodłem można było dojrzeć połowę terenu, poza tym za szybko podjechałaś do stacjonaty... ale nieźle — odparł.
Po raz pierwszy tego dnia się rozchmurzył; Tory uznała go za bardzo miłego.
— Muszę iść pogratulować Fen — powiedziała pani Maxwell, ostrożnie mijając kupki łajna, których Manners jeszcze nie zebrał.
— Doskonale, kochanie! — zapiszczała przenikliwie, na co wszystkie konie w pobliżu się wzdrygnęły. — Dobry konik! — dodała, dłonią w rękawiczce ostrożnie głaskając nos Mlecza. — To chłopiec, prawda? — przechyliła głowę, żeby sprawdzić.
— Świetny konkurs — powiedział pułkownik Carter. — Moja siostra skakała w Hampshar.
Pani Maxwell odwróciła się do Jake’a i owiała go mdlącym obłokiem perfum Arpege.
— Fen naprawdę się rozwinęła. Mam nadzieję, że nie przeszkadza panu jej ciągłe przesiadywanie w stajni, ale naprawdę całkowicie oszalała na punkcie koni. Każde zdanie zaczyna od „Jake powiedział, Jake mówi”... w naszym domu pełni pan niemal rolę wyroczni.
— Och, mamo! — jęknęła Fen.
Jake uznał kobietę za idiotkę, a ponieważ nie potrafił wymyślić sensownej odpowiedzi, więc milczał.
„Co za gbur” — pomyślała Molly Maxwell.
Po skończonym konkursie juniorzy wjeżdżali na ring odebrać rozetki.
— Numer osiemdziesiąt sześć! — zawołał steward. — Numer osiemdziesiąt sześć!
— To ty, Fen! — powiedziała podniecona Tory.
— Niemożliwe, przecież koń odmówił mi skoku.
— Masz czwarte miejsce — powiedział Jake. — Jedź.
— Niemożliwe.
— Po raz ostatni: numer osiemdziesiąt sześć! — wrzasnął steward.
— To ja! — powiedziała Fen, wdrapała się na Mlecza, nasadziła kask na głowę i bez płaszcza pokłusowała na miejsce, gdzie trzy razy podziękowała miss Bilborough za rozetkę. Sukces uderzył Mleczowi do głowy, gdyż rundę honorową koń uznał za wyścigi i rzucił się do przodu, wyprzedził pozostałą trójkę zwycięzców, wyniósł Fen z terenu jazdy i przegalopował połowę trasy konkursowej, zanim amazonka zdołała zatrzymać go tuż przed Jakiem. Ten z dezaprobatą pokręcił głową.
Fen zachichotała.
— Czy nie byłoby pięknie, gdyby Afryka też taką dostała?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
1 Becher’s Brook — jedna z najtrudniejszych przeszkód w brytyjskiej gonitwie Grand National (przyp. tłum.).