- W empik go
Jezioro - ebook
Jezioro - ebook
Boros, osada rybacka gdzieś na końcu świata, nad wysychającym, skażonym jeziorem, którego Duch gniewa się na ludzi. Mężczyźni mają tu wódkę, kobiety troski, dzieci nieustannie drapią swędzącą wysypkę na skórze.
Mały chłopiec Nami mieszka z babcią i dziadkiem w niebieskim domku z białym sufitem. Babka ma wielkiego guza na kości ogonowej, dziadek nigdy nie odkłada papierosa bez filtra, którego trzyma między palcem wskazującym a zniekształconym środkowym.
Pewnego dnia Nami zostaje zupełnie sam; musi wyruszyć w nieznane, by dowiedzieć się, czego w życiu szukać, i wrócić do domu, by to odnaleźć. Opłynąć złowrogie jezioro, żeby w końcu zanurzyć się w nim i sięgnąć po najgłębszą tajemnicę.
Bianca Bellová otrzymała za Jezioro Nagrodę Literacką Unii Europejskiej 2017, najważniejszą czeską nagrodę literacką Magnesia Litera w kategorii Książka Roku oraz nagrodę studencką Česká Kniha. Zagraniczne prawa do książki zostały dotychczas sprzedane do dwudziestu krajów.
Inspiracją dla autorki była historia Jeziora Aralskiego.
Spis treści
I. Jajo
II. Larwa
III. Poczwarka
IV. Imago
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65707-16-1 |
Rozmiar pliku: | 758 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nami jest spocony. Trzyma babcię za pulchną rękę. Fale jeziora miarowo uderzają o betonowe molo. Z miejskiej plaży dobiega krzyk, czy może raczej pisk. Leżą sobie na kocu z babką i dziadkiem, czyli musi być niedziela. Jest tu ktoś jeszcze. Nami przypomina sobie trzy czerwone trójkąty bikini, a nad nimi wysoko zaczesany kucyk z ciemnych włosów i dwie ciemne kępki pod pachami. Trzy Trójkąty powoli poruszają się w słońcu, obracają się, po chwili widać już tylko jeden. Kawałek od brzegu leniwie macha ogonem sum.
– Woda to jest jakoś niżej niż kiedyś – zauważa babka i z plaśnięciem strąca muchę, która przysiadła jej na brzuchu. Żuje prażone ziarna słonecznika z budki przy plaży, łupinki wypluwa na beton.
– Co tam znowu wymyślasz? – śmieje się dziadek. – Babski rozum, druga najgorsza rzecz na świecie, zaraz po kacu!
Roześmiany dziadek kiwa się w przód i w tył, ręce położył na udach, pomiędzy palcami z wżartym brudem trzyma papieros bez filtra.
Trzy Trójkąty biorą termos, przechylają się w kierunku Namiego i podają mu miętową herbatę.
– Napij się, skarbie.
No patrzcie, Trzy Trójkąty mają głos. Jest przyjemnie głęboki, jak stara studnia za domem. Nami pije, herbata jest delikatna w smaku, słodzona miodem, bez problemu spływa mu do gardła.
– Chodź no tu, mały! – woła go dziadek dobrotliwie. – Żeby nikt nie powiedział, że z ciebie strachajło. Każdy chłopak musi pływać, jak ma trzy lata.
Dziadek gładzi się po okrągłym brzuchu. Pstryknięciem wyrzuca do jeziora niedopałek, który gaśnie z sykiem. Namiemu nie chce się iść do wody. Chce leżeć na kocu, oparty o miękki brzuch babki, i patrzeć na Trzy Czerwone Trójkąty. Próbuje podnieść rękę, ale ta opada leniwie z powrotem na kolana.
– Idź, Nami – zachęca go babka. – Kupię ci lizaka.
Lizaki kleją się do celofanu, nigdy nie da się ich odpakować. Nami próbuje ich od wielkiego dzwonu, tylko na Dzień Pokoju i na wizytę Trzech Trójkątów. Smakują spalonym cukrem i fiołkami. Niezbyt za nimi przepada, ale dostaje je tak rzadko, że i tak się cieszy i robi to, czego się od niego oczekuje.
Nami powoli wstaje, ale nim zdąży się wyprostować, już frunie w powietrzu.
– Leć, jesiotrze! – Dziadek wybucha śmiechem. Trzy Trójkąty wydają z siebie krzyk, babka też krzyczy.
Nami boleśnie uderza bokiem o taflę wody, przebija ją i zanurza się w ciemną toń. Nad sobą widzi odbłyski słońca w ławicy baniek powietrza ciągnących się jego śladem. Nie może złapać tchu, bolą go płuca. Im głębiej, tym woda jest zimniejsza. Nami opada w dół, wyciągnięte ręce falują wzdłuż ciała. Myśli o tym, że za chwilę zobaczy Ducha Jeziora, który żyje na dnie. Ucisk w płucach rośnie, w uszach też. Instynktownie próbuje złapać oddech i połyka wodę. Nic nie widzi. Jak szalony macha rękami i nogami, co tylko zbliża go do dna. Wszystko jest czarne i migotliwe.
– Ty stary idioto! – musi sobie ulżyć babka, kiedy Nami w końcu łapie dech i zaczyna gwałtownie wypluwać brudną wodę. – Nie można z tobą zostawić nawet puszki z robakami, kretynie!
– O co ci chodzi?! Niezły jest, nie? Widziałaś, jak sam wypłynął? – broni się dziadek. Jego głos nieznacznie drży. – Walczy jak trzeba!
– Chodź tu, kochanie – mówią głębokim głosem Trzy Trójkąty i przygarniają go do siebie. Dwa serca mocno biją jedno przy drugim. Nami uspokaja się i przestaje kaszleć. Pod trójkątami materiału czuje rozgrzaną, pachnącą brązową skórę. Trzy Trójkąty ściskają Namiego, całują go w głowę i coś szepczą. Nami jest spokojny. Kobieta łaskocze go włosami w twarz i zaczyna nucić.
– Nie śpiewaj mu! – wrzeszczy na nią babka. Namim wstrząsa dreszcz, ale potem już leży spokojnie. Udaje, że nie żyje, że w ogóle go tu nie ma. Śpiew cichnie, z każdym wydechem słychać już tylko niski dźwięk, jak wibracje poruszające dzwonem, w którym ucichło już serce. Nami chciałby, by ta chwila trwała wiecznie. Ukradkiem zerka na twarz kobiety, ale widzi tylko czubek nosa i wystające kości policzkowe.
W drodze powrotnej do domu Nami mdleje i dziadek musi go nieść.
Nie idą przez rynek z pomnikiem Wodza i wykopanym przez Rosjan rowem na śmieci, tylko tyłem, za osiedlem.
– Trochę ważysz, chłopie – stęka dziadek i zamiera w pół ruchu; ledwo udaje mu się złapać równowagę po małym poślizgnięciu.
W domu Nami dostaje lizaka. Liże go raczej z poczucia obowiązku i zerka na Trzy Trójkąty, które w międzyczasie zamieniły się w Turkusową Sukienkę w Kwiaty. Dotyka jej, kiedy tylko może, i wdycha jej zapach.
Wieczorem Nami rzyga jak kot. Żołądek skręca mu się jak szalony i wypluwa z siebie całe litry brudnej wody, miętową herbatę i kawałki blinów z owczym serem. Turkusowa Sukienka w Kwiaty gładzi chłopca po czole, przytrzymuje mu głowę, ociera usta i uspokaja go.
– Ćśś, teraz już będzie dobrze, skarbie – szepcze.
Kiedy Nami budzi się rano, Turkusowej Sukienki w Kwiaty już nie ma. Chłopiec pije mocny ruski czaj i od razu wymiotuje.
Nami dorasta w smrodzie ryb; jest częścią jego świata do tego stopnia, że chłopiec właściwie nigdy go nie czuje. W miasteczku Boros działa wylęgarnia jesiotrów, a zaraz obok niej zakład przetwórstwa rybnego. Sąsiadka Alea pracuje w rybnym kombinacie; czasem przychodzi posiedzieć na ganku i przynosi ze sobą wiaderko kawioru, który wymienia na worek ziemniaków. Nami musi wtedy jeść kawior na śniadanie i na kolację, siedzi przy wiaderku i nabiera z niego łyżką, aż robi mu się niedobrze.
– Zjadłeś? – pyta babka, a Nami spuszcza wzrok i gapi się w podłogę.
– To dobrze – mówi babka. – Kawior to najzdrowsza rzecz na świecie, zaraz po żeń-szeniu.
– I pierdoleniu! – śmieje się z kąta dziadek. Dłubie w oku, trzymając papieros bez filtra pomiędzy palcem wskazującym a zniekształconym środkowym.
– Wstydziłbyś się, dziadu! – beszta go babka, ale też się śmieje. Smaży bliny i smaruje je masłem. – Jesz jak arystokracja! – Podaje bliny Namiemu. Nami lubi kawior, ale nie jest on dla niego najważniejszy i chłopiec ma nadzieję, że czeka go jeszcze coś więcej, tylko nie potrafi tego dokładnie określić, ma dopiero cztery lata. Rozgryza czarne kuleczki i bezwiednie zdrapuje strup z kolana.
Babka ma wielkiego guza na kości ogonowej, szerokie, kościste biodra i miękki brzuch, na którym Nami często usypia. Babka gładzi go po głowie twardą, suchą dłonią i opowiada bajki o Duchu Jeziora i wojownikach Złotej Ordy, którzy śpią w skale Kolos i czekają, aż przyjdzie ich obudzić wielki bohater.
– I to będę ja? – pyta Nami.
– Tak, malutki, to będziesz ty – uśmiecha się babka.
– A jak ich znajdę?
– Opatrzność cię poprowadzi, kruszku – zapewnia babka, a on spokojnie zasypia.
Trwa Dzień Rybaka, największe święto w roku. Całe miasto zbiera się na rynku wokół pomnika Wodza, dzieci są wystrojone w śnieżnobiałe koszule, chłopcy mają kolorowe krawaty, dziewczynki – kokardy. Sklepikarz Akel, który na co dzień sprzedaje śledzie i ziarna słonecznika, dziś ma w swojej budce watę cukrową i pyszne pączki przesiąknięte wysmażonym tłuszczem. W ten dzień żaden z rybaków nie wypływa na jezioro, wszyscy świętują. Od rana składają wielkie hołdy Duchowi Jeziora; o jedenastej mało który trzyma się na nogach.
Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego wygłasza długą przemowę. Wysławia postęp i kolektywizację, wpatruje się przy tym na zmianę w jezioro i w niebo. Mężczyzna z szamańską opaską na głowie tańczy wokół pomnika Wodza, ale nikt na niego nie zważa, zupełnie jakby go tam nie było. Rosyjscy inżynierowie i ich żony stoją w pierwszym rzędzie, ubrani są po miejsku: panie mają buty na obcasach, wysoko upięte włosy, torebki ze skaju przewieszone przez ramię; miejscowe kobiety mówią o nich z pogardą, czasem nawet spluwają na ziemię. Jeden z małych rosyjskich chłopców, chociaż z tępym wyrazem twarzy, i tak staje się przedmiotem podziwu zebranych, bo w trakcie przemowy przejeżdża przez rynek skrzypiącym autkiem na pedały. Nami nie może oderwać od niego oczu. Trzyma babkę za spoconą rękę i krzyżuje nogi – już od jakiegoś czasu strasznie chce mu się siku. W drugiej ręce ma chorągiewkę w kształcie ryby. Obok stoi dziadek. Trzyma się dosyć chwiejnie, opada mu głowa, od czasu do czasu głośno mlaszcze. Gdzieś w dali grzmi, a może to strzały w rosyjskich koszarach? Inżynierowie i ich żony spoglądają na siebie z niesmakiem i kręcą głowami. Przemówienia od dawna nikt nie słucha, kobiety rozmawiają ze sobą półgłosem, ale z grzeczności nikt nie odchodzi. Wszyscy myślą o poczęstunku przygotowanym w budynku kombinatu rybnego: bliny z kawiorem, śledzie w majonezie, watruszki z cebulą, wino jeżynowe dla kobiet i morze wódki dla ich mężów. Nami wpatruje się w zielone autko, które niczym czołg pokonuje nierówności i wyboje. Stara się odwrócić wzrok, ale nic to nie daje; widzi autko, nawet gdy zamyka oczy. Zazdrość boleśnie skręca mu wnętrzności.
– Babciu, idziemy już?
– Zaraz, wytrzymaj.
– Ile jeszcze?
– Chwilkę.
Chwilka to dla pięcioletniego chłopca tyle co wieczność.
– Babciu.
– Co znowu?
Nami milczy.
– Zlałeś się w spodnie.
Dziadek budzi się z drzemki i rozgląda niepewnie.
– Mały zlał się w spodnie – szepcze babka, poszturchując go.
– Ty jełopie! – chrypi dziadek.
Na spodenkach Namiego rozlewa się coraz większa plama, strużki moczu spływają mu po udach. Znowu grzmi, tym razem widać też błysk. Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego ma przed sobą jeszcze parę stron przemowy, walczy o nie z wiatrem. Nagle niebo otwiera się bez ostrzeżenia, jakby ktoś chlusnął prosto z cebra. Kobietom rozpadają się wysoko upięte fryzury, niebieskie cienie rozpływają się na twarzach, tworząc coś na kształt map hydrologicznych, a wysokie obcasy grzęzną w bagnie, w które w mgnieniu oka zmienia się rynek.
Kierownik zakładu przetwórstwa rybnego nie przestaje przemawiać. Pomnik Wodza w milczeniu wyciąga ramię ku niebu. Nami jest przemoczony do suchej nitki, z jego czerwonej chorągiewki został tylko patyk i strużki czerwonej farby cieknące mu wzdłuż ręki. Rynek zmienił się w rozkopane pole, ludzie gubią buty, zapadając się po kostki w błocie. Chłopiec w autku grzęźnie w błocku i uderza w płacz. Dziadek odchyla głowę, pozwalając, by deszcz obmywał mu twarz.
Rynek leży trochę na zboczu, więc chłopcy szybko odkrywają, że po błocie można sobie wspaniale pozjeżdżać. Akel rozpaczliwie stara się ocalić swoje stoisko, nieuchronnie zsuwające się w dół. Pączki turlają się po przechylonej ladzie i upadają w błoto.
– Apokalipsa – mamrocze powoli trzeźwiejący dziadek.
Z nieba wciąż spada ściana wody, która pomału wypełnia zielone autko. Mikrofon ostatecznie odmawia współpracy, mimo to kierownik nie przestaje mówić. Wygląda to jak niema komedia, tyle że wokół huczą deszcz i pioruny, które od czasu do czasu uderzają na tyle blisko, że babka porusza się gwałtownie i patrzy z przerażeniem w stronę jeziora. Szaman odchodzi niespiesznie, przytrzymuje opaskę na głowie. Dopiero wtedy tłum zaczyna się powoli, hipnotycznie poruszać. Kierownik zakładu zwiesza rękę z mikrofonem, woda wlewa mu się za kołnierz marynarki i za koszulę. Patrzy z wyrzutem w niebo. Nami nie może się opanować, wybucha niekontrolowanym śmiechem. Rechocze jak wariat, babka piorunuje go wzrokiem, ale on nie przestaje się histerycznie śmiać, nawet kiedy babka wlecze go za rękę do domu.
Śmiech cichnie w nim, dopiero gdy przekracza próg chałupy. Babka strzela go w mokre uda i chłopiec w końcu milknie, ale długo w nocy męczy go czkawka.
Ten rok naprawdę obfitował w ryby.
Któregoś ranka Nami otwiera oczy, a słońce świeci mu przez okno prosto do łóżka. To muszą być wakacje, bo w roku szkolnym budzi go babka. Na zewnątrz jest już cieplej niż w domu; Nami słyszy, jak w kuchni dziadek zanosi się kaszlem palacza, a z oddali dobiega sygnał holownika. Chłopiec rozrzuca szeroko ręce i nogi, leży, wpatrując się w sufit, pod którym suszą się macierzanka i przywrotnik. Czuje, że mógłby tak spędzić resztę życia. Kiedy siedzi na łóżku, z jego okna widać jezioro. Przeciąga się i ubiera. Na stole w kuchni leżą przykryte talerzem pączki, usmażone przez babkę na śniadanie; zdążyły już niemal wystygnąć. Nami wybiega na zewnątrz z mocnym postanowieniem, że tym razem uda mu się zbudować bazę na drzewie, nie tak jak poprzednio, kiedy konstrukcja się rozpadła, a on obtarł sobie plecy.
Jedyne drzewo w okolicy to czereśnia o czerwonobrązowym pniu rozdartym przez piorun; połowa gałęzi już uschła. Nami wciąga na górę kilka nierównych desek. Wyślizgują mu się i spadają, Nami musi je związać sznurkiem. Przybija je wielkim młotem dziadka. Narzędzie waży z pięć kilo. Drzewo trzeszczy, gałęzie się trzęsą, a deski buntują się i przesuwają. Gwóźdź przechodzi na wylot przez pojedynczą deskę.
– Kurważ panie! – wścieka się Nami i rzuca młotkiem o ziemię.
– Co ty tam wyrabiasz?! – wrzeszczy dziadek; wychodzi właśnie z wychodka. – Ty się ciesz, smarkaczu, że ojca nie masz, ale by cię sprał!
Nami pogrąża się w myślach, wyobrażając sobie lanie od ojca. Pociąga go ta wizja.
– Zniszczy nam jedyne drzewo, a tyle już przeszło! – huczy dziadek. Babka opiera jedną rękę o biodro, drugą trze oczy i rozgląda się za wnukiem.
Nami siedzi na ziemi za szopą i rozbija kamień. Podnosi ciężki młot nad głowę i z rozmachem spuszcza go w dół, zamykając oczy. Robi tak raz za razem, aż po czole ściekają mu strużki potu, a kamień zostaje rozbity w drobny mak. Sprawia mu to przyjemność. Patrzy z zaskoczeniem na swoje dłonie pokryte wielkimi pęcherzami. Ciska młotem w trawę i biegnie do jeziora, by zmyć z siebie kurz.
– Wracaj tu, gówniarzu, spiorę cię na kwaśne jabłko! – wrzeszczy za nim dziadek. Nami biegnie. Wie, że dziadek nigdy go nie dogoni.
– No nie wiem, to jakieś dziwne, że fabrykę, gdzie się przerabia ryby, postawili zaraz obok wylęgarni – filozofuje sąsiadka Alea. – Ja wiem, że ryby mają małe móżdżki, ale to i tak przesada. To tak jakby cmentarz był za oknem porodówki, nie?
– Dolej nam szardoneja, mały – mówi babka, a Nami dolewa bimbru do kieliszków. Babka przejeżdża dłonią po ceracie przykrywającej stół i głęboko wzdycha, wpatrując się w przestrzeń.
– Jakoś ich mało i zdychają – mędrkuje dalej Alea.
– Co? – pyta nieprzytomnie babka. Dzisiaj wałkują z Aleą ciasto na burek, płatek po płatku. Smarują każdy masłem i kładą kolejną warstwę. Zamiast wałków mają metrowe drewniane tyczki, takie same jak w szkolnej sali gimnastycznej. Babka posapuje, chwyta się pod boki i prostuje plecy.
– No, jesiotry przecież – odpowiada z urazą Alea.
Dom jest cały niebieski, z białym sufitem. Drzwi zrobiono z twardego akacjowego drewna. W dachu jest dziura. Przy ładnej pogodzie wpadają przez nią promienie słoneczne, a podczas deszczu kapie woda. Pomiędzy starymi deskami podłogi żyją małe węże. Są nieszkodliwe; kiedy czują ludzkie kroki, chowają się w szczelinach. Babka mówi, że przynoszą szczęście, i zostawia dla nich miskę z mlekiem.
Dom stoi na lekkim wzniesieniu, z oknami na jezioro; dobrze z niego widać powracające do przystani łodzie. Na nieduży ganek otoczony barierką prowadzi jeden schodek. Właśnie na ganku siada zawsze babka, opiera się o stolik i obserwuje mężczyzn wracających do domów. Poza tym robi na drutach, haftuje, kroi warzywa na kolację, obiera ziemniaki, dryluje wiśnie szpilką do włosów, przyjmuje sąsiadów.
– Nie podoba mi się to – mówi ze zmęczeniem. Na horyzoncie, tam gdzie kończy się jezioro, zbierają się ciężkie chmury, zazwyczaj oznaczające burzę.
– Nie kracz, babo! – fuka na nią Alea. – Dolej szardoneja, Nami. Takie chmury od wschodu to są co roku w kwietniu.
Babka wzdycha i posypuje warstwę ciasta grudkami owczego sera.
– Zobacz, Duch się chmurzy. Ciągle jest zły.
– Zamknij się.
– Jeszcze mu mało.
– Cicho!
– Chce więcej.
Niebo nad jeziorem jest ciężkie jak ołów, masywne chmury zakrywają cały nieboskłon, aż po horyzont, jak stary, gruby mąż młodziutką żonę w noc poślubną. Nami zbiera w ogrodzie ślimaki i składa je w jednym miejscu. To jego ślimacza szkółka. Rozsadza je parami w ławkach, marszczy brwi i upomina, kiedy nie znają prawidłowej odpowiedzi na pytanie. Czasem w ruch idzie rózga.
– Alea, boję się – mówi babka cichutko i zwiesza ręce.
– Przecież ja też, głupia – odpowiada Alea i obejmuje ją. Obie kobiety ściskają się ze wszystkich sił, wiszą na sobie, trzęsą się; który to już raz. Pewnego dnia ktoś wyrzeźbi żonę rybaka, jak ocienia oczy i wpatruje się w przestrzeń. Całe zastępy kobiet o prawych rękach bardziej umięśnionych niż lewe od ciągłego wypatrywania.
– Nami, leć po szamana! – woła babka.
– Nigdzie nie chodź, Nami, babka się schlała – mówi Alea. Nami gładzi się po udach i czeka na dalsze polecenia.
– Wróci jak zawsze, głupia kozo. Nie histeryzuj – szepcze Alea i niezgrabnie głaszcze babkę po przegubie.
Kiedy babka wyjmuje z pieca burek, spadają pierwsze krople deszczu. Wszyscy razem żują tłuste ciasto i spoglądają za okno, przez spadające z nieba strugi wody. Nikt nic nie mówi.
Nami leży na podłodze w swoim pokoju na piętrze i rysuje w bloku fioletowym ołówkiem kopiowym dziadka. Deszcz łomocze w szyby, wiatr szarpie urwaną plandeką i uderza nią o szopę. Nami włącza radio i słucha tego samego programu co zawsze: spokojny kobiecy głos recytuje prognozę pogody dla marynarzy i rybaków na najbliższe dwadzieścia cztery godziny. Przyjemny głęboki alt donosi o prędkości wiatru, spodziewanych opadach i zachmurzeniu nad poszczególnymi częściami jeziora. Sztorm o sile dziesięciu stopni w skali Beauforta omawia z takim opanowaniem, jakby to był wietrzyk szeleszczący w gałęziach drzew. To uspokaja Namiego. Kładzie głowę na podłodze i zasypia. Kiedy budzi się rano, niebo jest czyściutkie i mocno świeci słońce. Nami czuje się rozbity i głodny. Schodzi na śniadanie. Spogląda na swoje dłonie, są całe fioletowe od ołówka kopiowego. Na stole w kuchni pali się świeczka. Babka siedzi w kącie, opiera się plecami o ścianę i z szeroko otwartymi oczami patrzy w dal.
Po dziadku, mężu Alei i sześciu innych rybakach zaginął ślad.
Nami jest na przystanku autobusowym. Siedzi na krawężniku, nogi wyciąga na jezdnię.
– Co robisz? – pyta Aleks. To syn Alei, jego ojca zabrało jezioro, podobnie jak dziadka Namiego. Aleks jest rudy i piegowaty, zupełnie jak jego matka.
– Strzelam do Ruskich – odpowiada Nami beznamiętnie i wyciera nos w rękaw.
Ulicą jedzie gazik, wzbijając w powietrze tumany pyłu. Rosjanin za kierownicą mruży oczy i pali papierosa. Mija ich, a wtedy Nami podnosi wyimaginowany karabin, przymyka oko i przejeżdża serią po gaziku, od prawej do lewej i z powrotem.
– W drobny mak – kiwa głową Aleks i przysiada obok. – Niezła robota!
Roboty nie ma za dużo, ulica jest zbyt szeroka jak na niewielki ruch, który tu na co dzień panuje, za wyjątkiem Dnia Pokoju i Dnia Rybaka. Czasem przejeżdża nią ciężarówka w drodze do kombinatu rybnego, czasem ciężki sprzęt do przystani. Parę gazików, dwa, trzy autobusy dziennie. Rano stado owiec idzie na wschód, po południu z powrotem.
Teraz atakują razem. Nami strzela z karabinu, Aleks rzuca granatami, za każdym razem obaj kulą się przed wybuchem. Przybijają zwycięską piątkę, kiedy eksplozja jest wyjątkowo widowiskowa, a w powietrzu latają kawałki ludzkich ciał i broni. Zadowolony Nami spluwa. Gęsta plwocina toczy się, zbierając pył z drogi, i zatrzymuje się przy czerwonych tenisówkach.
– Jak będziecie strzelać do ruskich aut, to wam gęby obiją, a waszych rodziców zastrzelą – mówi głowa nad tenisówkami. To dziewczynka. Chodzi do nowej szkoły dla dziewcząt, przy rynku. Jest mniej więcej w wieku chłopców – dziewięć, może dziesięć lat – i ma dużą żółtą kokardę we włosach.
– Nie mam rodziców – odpowiada Nami i mruży oczy.
Dziewczynka obserwuje go przez chwilę, potem wzrusza ramionami i idzie dalej.
– Taką to bym ruchał – oświadcza Aleks, kiwając głową.
– Swoją babkę byś ruchał – mówi Nami i znowu pluje na jezdnię.
Obserwują wypływający z przystani kontenerowiec, jest w połowie pusty.
– Całą noc rzygałem – rzuca Aleks nonszalancko.
– Pływałeś w jeziorze? – pyta Nami.
– No, całe popołudnie.
– Też zawsze rzygam po pływaniu.
Już nie widać dziewczynki z kokardą. Na niebie słychać huk, po chwili przelatują nad miastem trzy odrzutowce. Nami i Aleks celują z wymyślonej broni, maszyny spadają na ziemię. Chłopcy z satysfakcją spluwają na jezdnię.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej