Jezus Niechrystus - ebook
Jezus Niechrystus - ebook
„Jezus Niechrystus” to książka łamiąca gatunkowe konwencje i światopoglądowe stereotypy. Autor odwołując się do osobistych doświadczeń wiary i jej porzucenia, a także do swojej filozoficznej erudycji proponuje bardzo odważne, współczesne odczytanie słów historycznego Jezusa. W oparciu o nie Augustyniak formułuje oryginalną filozofię życia, która odrzuca instytucjonalny Kościół i podważa fundamenty chrześcijańskiej wiary. Jednocześnie ukazując przesłanie Jezusa jako inspirację do twórczego odnalezienia się w nowoczesnym świecie i wyzwolenia od jego mielizn.
Prof. Stanisław Obirek:
Do tej pory o Jezusie nikt tak w Polsce nie pisał. Piotr Augustyniak napisał książkę o utracie wiary w zmartwychwstanie Jezusa, paradoksalnie wydobywając w ten sposób najgłębszy wymiar jego ziemskiego nauczania. Ta książka nie ucieszy jednak ani ateistycznych działaczy, ani antyklerykałów. Będzie też poważnym problemem dla teologów przyzwyczajonych do traktowania religii jako własnego poletka, na które innym wstęp surowo wzbroniony. Ucieszy jednak wszystkich szukających sposobu nazwania najgłębszych niepokojów wewnętrznych, dla których nie znajdują ukojenia w tradycyjnych formach religijności czy nazbyt oczywistych sposobach ich odrzucania. Myślę, że trafi głównie do ludzi młodych. Ale przecież nie tylko. Wielu z nas, którzy od dziesiątków lat przyglądają się zmiennym funkcjom religii, odnajdzie w przemyśleniach Augustyniaka własne myśli, choć zabrakło nam odwagi, by nazwać je z taką jasnością.
Spis treści
Na początku było Imagine
I.
Skrwawiona chusta, spocony podkoszulek
Nie wierzę w ciała zmartwychwstanie
Zacietrzewiony wróg Kościoła
II.
Szczęście w nieszczęściu…
Kairos
Przypowieść o talentach
Człowiek musi być martwy
Wolałbym nie
Schiza Jezusa
Nasz Mistrz Lucyfer
Po prostu człowiek
Czekając na koronawirusa
Czy Jezus był Hamletem?
III.
Jezus – filozof
Jak mit mnie przechwycił
Monemwasia
Sils Maria
Appendix. Filozofia pandemii
Jezus Niechrystus na zakończenie
Bibliografia
Przypisy
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-525-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Skrwawiona chusta, spocony podkoszulek
Przychodzi mi do głowy zabawne wspomnienie. Jest wiosna 2003 roku. Klasztor Dominikanów w Krakowie. Labirynt korytarzy, krużganków, cel zakonnych, krypt, kaplic, lektoriów w samym sercu najpiękniejszego polskiego miasta. Świat żyjący swoim życiem, rytmem modlitw, oficjów, wykładów, kapituł, zajęć duszpasterskich, wspólnych rekreacji.
Jest Wielki Piątek, droga krzyżowa, której rozważania przygotowali bracia klerycy. Mnie przypada w udziale Weronika ocierająca twarz Jezusa. Mówię, że gest Weroniki obrazuje gest bezwarunkowego przyjęcia przez Boga. Bez żadnych wymagań i oczekiwań. Absolutna Gościnność, która w świecie ludzkim jest niemożliwa, tu się wydarza. Szukam w zakamarkach komputera. Gdzieś na samym dnie twardego dysku odnajduję to rozważanie. Pisałem tak:
„Stacja VI
Weronika ociera twarz Jezusowi
W geście Weroniki możemy zobaczyć wiele. Przede wszystkim zaś gościnność będącą otwarciem i przyjęciem Innego jako Innego, bez wymogu asymilacji, oswojenia czy przywłaszczenia jego Inności. Nie ten jest gościnny, kto przyjmuje swego, ale ten, kto przyjmuje przychodzącego skądinąd i będącego (myślącego, czującego, wartościującego etc.) w inny sposób.
Wydaje się, że gest Weroniki to przede wszystkim gest gościnności, gdyż to ona – gościnność – jest samą istotą chrześcijaństwa. Weronika bez żadnego powodu, bez dlaczego, nie mając w tym żadnego interesu, przyjmuje Innego. Przyjmuje go bez zawłaszczania – ociera mu tylko twarz chustą. Nie wymaga, aby stał się taki jak ona, aby zawrócił ze swej drogi. Nie ma zamiaru nawet go zrozumieć, jeśli miałoby to oznaczać zatarcie różnicy, sprowadzenie do własnej miary. Jest to gest zupełnego otwarcia i przyjęcia nieroszczącego sobie prawa czy pretensji do czegokolwiek.
Jest to przyjęcie Innego-par-excellence. Nie tylko bowiem człowieka wzgardzonego, wyrzuconego na margines, chłostanego i zdeptanego. Ta Inność jest zaledwie towarzyszką innej Inności. Sam Bóg tu staje, a Bóg to Inny. Inny niż my, niż świat, byt i człowiek, zupełnie nieprzyswajalny w ludzkich kategoriach, chodzący innymi drogami, inny tak, że niewidzialny.
Weronika swym gestem otwiera dom swego umysłu i duszy, dom swego życia Bogu, któremu nie nadaje twarzy swoich wyobrażeń i oczekiwań, ale przyjmuje jego twarz na chuście. Bogu, któremu pozwala pozostać Innym, którego nie próbuje sobie przywłaszczyć.
Jak to możliwe?
Możliwe, bo to on-Inny jest Gościnnością, Gościnnością samą, która już za chwilę na krzyżu przyjmie każdego z nas bezwarunkowo i nieodwołalnie w naszej inności, dając nam w ten sposób wolność bycia sobą.
Pozostaje tylko jedna wątpliwość. Decydująca. Czy odtąd będzie nas stać na gościnność, na otwarcie serca i duszy na Inność Boga i Inność człowieka. Na wyzbycie się naszej ludzkiej ksenofobii, gotowej odrzucać i zabijać Inne jedynie dlatego, że chce pozostać innym?”.
Tekst jest oczywiście popisem erudycji młodego uzdolnionego studenta filozofii, pokłosiem lektury Derridy i Levinasa. Cała treść jednak to wynik niemalże iluminacji, przebłysku światła, intensywnej, wyzwalającej intuicji. Jeśli nadal jestem w zakonie – minęło już ponad cztery i pół roku – to właśnie dlatego, że wciąż porusza mnie taka wizja Boga, o której zaświadczył Jezus. To Bóg-Gościnność, Bóg-Bycie, co przyjmuje nas bezwarunkowo i pozwala być.
Godzinę później dzwoni telefon. Ojciec Z., prowincjał. Chce się ze mną spotkać, mam przyjść za godzinę do jego celi. To bynajmniej nie jest wyróżnienie. Wiem, że to zapowiedź wyroku. Nie wiem tylko jakiego. Od dłuższego czasu liczę się z tym. Z. jest apodyktycznym przełożonym. Ambitnym wizjonerem bezwzględnie realizującym swoje cele. Albo grasz z nim w jednej drużynie, albo jesteś wrogiem, którego trzeba złamać lub uciszyć. Jeśli się nie poddasz, to wypadasz z gry – odchodzisz. Z. to wybitna postać polskiego życia publicznego. Dzięki sieci kontaktów wśród polityków, ludzi biznesu i kultury realizuje plan tworzenia w Polsce nowych katolickich elit. Prozachodnich, ale konserwatywnych (spod jego skrzydeł wyszło kilka prominentnych postaci świata politycznego i dziennikarskiego). Ale Z. to też zmora młodzieży zakonnej. Tak zwany studentat, czyli wspólnota kleryków przygotowujących się do święceń, to jego oczko w głowie. Osobiście – wbrew zapisom dominikańskich konstytucji, które wymagają, aby robili to oddelegowani do tego, posiadający odpowiednie kompetencje wychowawcy – rządzi i dzieli. Tropi odszczepieńców, tępi niepokornych i niezależnych. Ci, których hołubi, są również bardzo inteligentni i uzdolnieni, ale zarazem ślepo oddani. Nazywa ich liderami. Myślę, że jego celem było zamienić zakon w konserwatywno-liberalny think tank społeczno-religijny.
Jestem na krótkiej liście podejrzanych o niesubordynację. Należę do tych, którzy nie odnajdują się w jego wizji, czyli – jak się wyraża w swoim żargonie – „nie ciągną”. Ale jak dotąd byłem pomijany. Może dlatego, że nie daję się sprowokować i potrafię rozmawiać dyplomatycznie, prowadząc grę z oczekiwaniami przełożonych. Jestem od dawna udręczony tą sytuacją. Moja wiara wisi na włosku. Ale dziś był moment przebudzenia, jasności. Wiem, po co tu jestem. Powodem jest Gościnność Boga, której chciałbym być świadkiem.
Idę na rozmowę z duszą na ramieniu. Nie mam szans w tej konfrontacji, ale postanawiam, że niczego mu nie ułatwię. Pukam, wchodzę. Uderza mnie paternalistyczny luz. Pewna forma spoufalenia, które jest niczym innym niż manifestacją władzy. Z. w spoconym podkoszulku i szortach mówi, żebym usiadł i poczekał. Z żołnierską swadą wkłada przy mnie habit. Najpierw przez głowę wciąga tunikę. Zapina skórzany pas z przewieszonym różańcem, całuje i wkłada na barki szkaplerz, na końcu kaptur, który wprawnym ruchem ręki odrzuca do tyłu.
Rozpoczyna się tyrada na temat tego, czego się dzisiaj dopuściłem. Jestem przygotowany na rozmowę o sianiu intelektualnego zamętu i zgorszenia wśród innych studentów, o podburzaniu przeciwko przełożonym, a nawet o piciu alkoholu bez pozwolenia (robią to wszyscy, ale wiadomo, że to doskonały pretekst, żeby się przyczepić). Ale na coś takiego nie jestem gotowy. Pierwszy cios kładzie mnie na deski. Szybko się jednak otrząsam. Mówi, że to, co powiedziałem, jest z gruntu niechrześcijańskie, niekościelne, niedominikańskie. Bo przecież mamy być świadkami Boga, który wymaga, bo człowiek, nawracając się, musi podporządkować się zasadom i spełniać odtąd określone warunki. Do końca starcia trzymam gardę. Blokuję i odpieram. Unikam otwartej wymiany ciosów, ale potrafię sprawić, że jego ciosy nie dosięgają celu. Chwali się, że rozpoznał filozofów, których cytuję. „Levinas – powiada – ale nas obowiązuje nie Levinas, lecz Ewangelia”. Jest nieprzemakalny i nieubłagany: „Pomiędzy tobą a nami jest różnica nieprzekraczalna, niepokonywalna i nieusuwalna”. Mam to przemyśleć. Na koniec rzuca paternalistyczny komplement, w którym wyczuwam coś na kształt uznania: „Jesteś bardzo inteligentny”.
Wychodzę bardziej spocony niż on, ledwo sunę do przodu na nogach z waty. Zbity z tropu, że nie ma żadnych bezpośrednich konsekwencji. Ale wtedy zaczyna narastać we mnie wewnętrzna jasność, której towarzyszą spokój i poczucie kiełkującej wolności. Wiem już, że to koniec. Nie dlatego, że mnie wyrzuci albo rzuci mi pod nogi wszystkie możliwe kłody, żebym nie wytrzymał, złamał się lub odszedł. To ja to rzucam. Nie chcę dalej w tym uczestniczyć. Czuję, że właśnie stamtąd odszedłem. Z każdym krokiem narasta we mnie radość. Gdy wracam do mojej celi, chce mi się tańczyć. Czuję, że zderzyłem się nie z jego odpychającą, opresyjną osobowością, ale z głęboko niechrześcijańskim obliczem Kościoła. Otrząsam pył ze stóp i odchodzę. Po kilku miesiącach, bo muszę dokończyć rok akademicki.
Bardzo zabawne wspomnienie. Do dziś tylko jedno zmieniło się w tym, co myślę na ten temat. Otóż jestem dziś przekonany, że dotknęło mnie wtedy nie wypaczenie chrześcijaństwa, ale coś, co jest wpisane w samą jego istotę. To coś przemówiło właśnie jego ustami. To coś jest głęboko sprzeczne z impulsem Jezusa, rozmijające się z jego doświadczeniem i wrażliwością.
Nie wierzę w ciała zmartwychwstanie
„Jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara” (1 Kor 15, 17)¹. Te słowa św. Pawła nie pozostawiają wątpliwości: zmartwychwstanie Jezusa zajmuje w doktrynie chrześcijańskiej centralne miejsce. Bez niego chrześcijaństwo nie ma sensu. Pisząc o zmartwychwstaniu, chciałbym jednak zostawić doktrynę na boku. Interesuje mnie ono jako klucz do zrozumienia tego, kim był Jezus.
Przyjmuje się, że to, co stało się po jego śmierci, począwszy od zmartwychwstania, wykracza poza pytanie o „Jezusa historycznego”, czyli o to, kim on był w rzeczywistości jako postać historyczna. Że to już kwestia wierzeń, religijnych przekonań i wyobrażeń na jego temat. Że to kreacja, którą określa się jako „Chrystus wiary”. Zgoda. A jednak pytanie o zmartwychwstanie jest kluczowe w poszukiwaniu prawdy o Jezusie. Coś bowiem musiało sprawić, że uczniowie uwierzyli, że Jezus zmartwychwstał – przekształcając go tym samym w Chrystusa. To „coś” z pewnością miało związek z tym, jak postrzegali go za jego życia. To „coś” musieli w nim przeczuwać i zobaczyć wyraźnie po jego śmierci. Co to takiego?
Wielu z nas myli zmartwychwstanie ze wskrzeszeniem, tak jakby chodziło o powrót do życia, jakie wiodło się wcześniej. Ewangeliści opowiadają, że Jezus wskrzesił w ten sposób Łazarza, młodzieńca z Nain i córkę Jaira. Wszyscy oni mieli żyć dalej tak, jak żyli wcześniej. I znów kiedyś umrzeć. Ich życie zostało na kartach Ewangelii przywrócone tak, jakby obudzili się ze śpiączki, wrócili ze śmierci klinicznej. Może to i cud, ale nie zmartwychwstanie.
Jezus nie został wskrzeszony, on miał zmartwychwstać. Paweł mówi o nim, że „już więcej nie umiera, śmierć nad Nim nie ma już władzy” (Rz 6, 9). Jezus zmartwychwstały zjawia się w Ewangeliach trochę jak widmo, przenika przez zamknięte drzwi, znika, rozpływając się w powietrzu, pokazuje się wielu osobom w różnych miejscach jednocześnie. Niby nie duch, bo je i pozwala się dotykać, a jednak jest w tym coś nierzeczywistego, halucynogennego, obsesyjnego…
Nie chcę silić się na naukową obiektywność. Myślę, że jest ona w kontekście pytania o Jezusa nonsensem. A każdy, kto ją sobie przypisuje, jest w najlepszym razie niepoprawnie naiwny. Żyjąc w kulturze od dwóch tysięcy lat związanej z chrześcijaństwem, nikt z nas nie jest jego bezstronnym obserwatorem, każdy został jakoś chrześcijaństwem naznaczony, jakoś w nie uwikłany. Każdy, pytając o nie, pyta też o siebie, o swoje pochodzenie, o swój kulturowy genotyp. Każdy należy do jakiegoś stronnictwa: do grona zwolenników, dystansujących się kontestatorów bądź zagorzałych przeciwników chrześcijaństwa.
Zacietrzewiony wróg Kościoła