Języki prawdy - ebook
Języki prawdy - ebook
Słowo, sztuka, rzeczywistość – znakomite eseje mistrza opowieści.
Salman Rushdie, „mistrz niekończących się opowieści”, w tym zbiorze cymeliów z dziedziny literatury faktu łączy eseje, recenzje, komentarze, osobiste wspomnienia i przemówienia, które dotyczą jego związku ze słowem pisanym i szerzej sztuką oraz kwestii społecznych.
Języki prawdy to kronika intelektualnego zaangażowania Rushdiego w okresie galopujących przemian kulturowych. Prowadząc czytelnika poprzez różnorodne tematy, autor odkrywa naturę opowieści jako ludzkiej potrzeby, bada, co znaczy dla niego twórczość Szekspira, Cervantesa, Becketta czy Ryszarda Kapuścińskiego. Zgłębia naturę prawdy, związków łączących sztukę z życiem oraz takie problemy jak migracje, wielokulturowość i cenzura.
Ożywione charakterystycznym dla Rushdiego dowcipem i olśniewającym stylem Języki prawdy ukazują wnikliwe spojrzenie autora na ewolucję literatury i kultury, a przy tym zabierają nas w ekscytującą podróż po krainie nieustraszonej wyobraźni.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-791-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W REBISIE
Czarodziejka z Florencji
Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy
Dzieci północy
Furia
Grimus
Harun i Morze Opowieści
Joseph Anton. Autobiografia
Luka i Ogień Życia
Ojczyzny wyobrażone
Ostatnie westchnienie Maura
Quichotte
Szatańskie wersety
Śalimar klaun
Wschód, Zachód
Wstyd
Ziemia pod jej stopami
Złoty dom GoldenówBaśnie
1
Dawno, dawno temu, jeszcze przed pojawieniem się książek, były opowieści. Nikt ich nie spisywał, ale ktoś je czasem wyśpiewywał. Na świat przychodziły dzieci i zanim nauczyły się mówić, rodzice śpiewali im na przykład o jaju, które sturlało się z muru, albo o chłopcu i dziewczynce, którzy wspięli się na pagórek i potem zeń spadli. Dzieci rosły, ale wciąż się domagały, by im opowiadać. Domagały się tego niemal tak często jak jedzenia. Opowiadało się im więc o gęsi znoszącej złote jaja, o chłopcu, który sprzedał krowę żywicielkę za garść magicznych fasolek, o niegrzecznym króliku, który wszedł na zakazane pole niedobrego chłopa. Dzieci ubóstwiały te historie i chciały, żeby je im powtarzać wiele, wiele razy. A potem doroślały i znajdowały je w książkach. I oprócz nich także inne historie, wcześniej nieznane: o dziewczynce, która wpadła do króliczej nory, o głupiutkim, ale poczciwym niedźwiadku, prosiaczku, który się wszystkiego bał, i ponurym ośle, o niezwykłej rogatce, o miejscu, gdzie żyją dzikie stwory. Słuchały tych opowieści, czytały je i zakochiwały się w nich, zakochiwały się w historii Mickeya w nocnej kuchni z magicznymi piekarzami podobnymi do filmowego Flipa, w historii Piotrusia Pana, który uważał, że śmierć może być fantastyczną przygodą, w historii Bilbo Bagginsa wygrywającego pojedynek na zagadki z dziwnym stworem z jaskini, który utracił swój skarb, i wtedy budziło się w nich to coś, co mogły pielęgnować potem przez całe życie – wyobraźnia.
Dzieci łatwo zakochiwały się w opowieściach i żyły nimi; codziennie wymyślały różne historie do zabawy: napadały na zamki, podbijały krainy i żeglowały po błękitnym oceanie, a w ich snach roiło się od smoków. Stawały się bajarzami, twórcami i odbiorcami opowieści. Ale niestety nie przestawały też rosnąć i opowieści powoli się od nich oddalały, ktoś je wynosił w pudłach na strych i byłym dzieciom z coraz większym trudem przychodziło opowiadanie i słuchanie, nie mówiąc już o zakochiwaniu się. Niektórym to zaczęło się wydawać wręcz nieważne, niepotrzebne: „Dziecinada”, stwierdzały. Biedacy, ale nie należy o nich myśleć jako o głupich, nudnych, drobnomieszczańskich frajerach – trzeba im współczuć.
Myślę, że jesteśmy, jacy jesteśmy, właśnie dzięki tym książkom i opowieściom, które kiedyś pokochaliśmy, albo że – by nie popaść w przesadę – akt zakochiwania się w książce albo opowieści w jakiś sposób nas zmienia i ukochana baśń staje się cząstką naszego obrazu świata, elementem tego, jak rozumiemy różne rzeczy, jak oceniamy i jak podejmujemy decyzje w codziennym życiu. Jednak może być również tak, że jako osoby dorosłe, już niepotrafiące zakochać się ot tak, zostajemy z zaledwie kilkoma książkami, które możemy nazwać przedmiotem naszej miłości. Może właśnie dlatego dokonujemy wielu złych wyborów.
Nie jest też ta miłość bezwarunkowa ani wieczna. Gdy przekraczamy jakąś barierę wiekową, bywa, że książka przestaje do nas przemawiać – nasze uczucie do niej blednie. Albo na odwrót – im więcej z wiekiem nabywamy mądrości, tym bardziej doceniamy książkę, którą wcześniej odrzuciliśmy; znienacka dobiega nas jej melodia, dajemy się jej oczarować. Sam nie dałem rady dokończyć _Blaszanego bębenka_ Güntera Grassa, gdy czytałem go na studiach. Ta wspaniała powieść dogorywała na półce dobre dziesięć lat, zanim dałem jej drugą szansę, i wtedy stała się jedną z moich najulubieńszych – jedną z tych książek, o których powiedziałbym, że je kocham. Warto sobie zadać pytanie: Które książki szczerze kocham? To interesujące pytanie. Spróbujcie znaleźć na nie odpowiedź. Powie wam ona dużo o tym, kim obecnie jesteście.
Dorastałem w Bombaju, mieście, które dzisiaj nie jest już ani trochę takie jak dawniej i nawet zmieniło nazwę na sympatyczniej brzmiący Mumbaj, ja jednak znam je z czasów tak niepodobnych do dzisiejszych, że wydają się niemożliwie odległe, wręcz bajkowe: taka ucieleśniona wersja mitycznego złotego wieku. Dzieciństwo, jak przypomina nam A.E. Housman w wierszu „Ziemia utraconej radości”¹, to kraina, do której wszyscy kiedyś należeliśmy i którą kiedyś wszyscy utracimy:
Do serca mego powietrze zbójeckie
Wdziera się z krainy, co hen, daleko
Czymże są wzgórza w pamięci niebieskie
Czymże te dachy, czym tamto poletko?
To ziemia jest radości straconej
Widzę ją skrzącą, wyraźną duszy okiem
Znałem kiedyś te drogi wesołe
Lecz już tam nie wrócę. Nie mogę.
W tamtym dalekim Bombaju opowieści i książki z Zachodu, które do mnie docierały, sprawiały wrażenie iście baśniowych. _Królowa Śniegu_ Hansa Christiana Andersena, z okruchami magicznego lustra, które przenikały do ludzkiej krwi i zamieniały serca w lód, była dla małego mieszkańca tropików tym bardziej przerażająca, że nie znał innego lodu prócz tego w lodówce. A _Nowe szaty cesarza_ wydawały się szczególnie rozrywkowe chłopcu, który dorastał zaraz po oderwaniu się Indii od imperium brytyjskiego. I był też _Huckleberry Finn_, zniewalający dla dzieciaka z Bombaju, z powodu nadzwyczajnej swobody działania, jaką dysponował jego tytułowy bohater, choć zachodziłem w głowę, dlaczego tak jest, że zbiegły niewolnik Jim, który usiłuje dotrzeć na Północ, gdzie ludzie nie są niewolnikami, wsiada na tratwę płynącą w dół Missisipi, która przecież płynie na Południe?
Zapewne opowieści z innych krajów zawsze brzmią jak baśnie i z pewnością to właśnie jest jeden z najwspanialszych cudów literatury, że pokazuje nam wiele innych „gdzie indziej”, od podmorskiego świata Małej Syrenki po krainę Oz, i oddaje nam je w posiadanie. Dla mnie jednak prawdziwe baśnie były bliżej domu i zawsze uważałem, że mam wielkie szczęście jako pisarz, bo otaczały mnie, gdy dorastałem.
Niektóre z tych opowieści miały pierwotnie charakter religijny, ale jako że wychowywałem się w domu świeckim, odbierałem je po prostu jako piękne historie. Co nie oznaczało zresztą, że nie wierzyłem w nie. Kiedy dowiedziałem się o istnieniu _Samudry manthany_, hinduistycznej legendy o tym, jak wielki bóg Indra tak długo ubijał Drogę Mleczną, używając jako tłuczka baśniowej góry Mandara, aż zmusił gigantyczny ocean mleka na niebie, by wydał amrytę, nektar nieśmiertelności, zacząłem patrzeć na gwiazdy w inny sposób. W tamtych niesamowicie starożytnych czasach, czyli moim dzieciństwie, jeszcze zanim zanieczyszczenie światłem sprawiło, że większość gwiazd stała się niewidzialna dla mieszkańców miast, pewien chłopiec w ogrodzie w Bombaju wciąż mógł wpatrywać się w nocne niebo, słyszeć muzykę sfer i z pokorną radością podziwiać gruby pas Galaktyki. Wyobrażałem sobie, że kapie z niego magiczny nektar. I że jeśli otworzę usta, wpadnie do nich kropelka, a wówczas i ja stanę się nieśmiertelny.
Na tym właśnie polega uroda baśni oraz jej potomka, czyli fikcji: wiemy, że ta czy inna opowieść jest dziełem wyobraźni, innymi słowy mówi nieprawdę, a zarazem wolno nam wierzyć, że kryje się w niej sama prawda. W takich chwilach granica między tym, co magiczne, a co prawdziwe, zaciera się.
Moja rodzina i ja nie byliśmy hindusami, ale wierzyliśmy, że wielkie baśnie hinduizmu są otwarte również na nas. W dniu dorocznego święta Ganpati, kiedy nieprzebrane tłumy niosły na skraj wody na plaży Ćaupati figury Ganeśi, bóstwa z głową słonia, aby zanurzać je w morzu, odnosiłem wrażenie, że Ganeśa należy także do mnie; był jakby symbolem zbiorowej radości i jedności mieszkańców miasta, a nie członkiem panteonu „konkurencyjnej” wiary. Kiedy się dowiedziałem, że Ganeśa tak bardzo kochał literaturę, że usiadł u stóp Wjasy, hinduskiego Homera, i został skrybą, który spisał wielki poemat epicki _Mahabharata_, to poczułem, że jest jeszcze bardziej mój, a kiedy dorosłem, napisałem powieść _Dzieci północy_ i obdarzyłem jej narratora, Salima, nadzwyczaj wielkim nosem, bo chciałem, by niezależnie od jego muzułmańskich korzeni niemal odruchowo kojarzył się z najbardziej literackim z bogów obdarzonym wielką trąbą zamiast nosa. Zatarcie granic między kulturami religijnymi w tamtym starym, prawdziwie świeckim Bombaju sprawia dzisiaj wrażenie jeszcze jednej rzeczy dzielącej przeszłość Indii od jej gorzkiej, stłamszonej, ocenzurowanej, sekciarskiej teraźniejszości.
_Mahabharata_ i jej odprysk, _Ramajana_, dwie najdłuższe baśnie świata, wciąż są żywe i ważne dla hindusów, także w codziennym życiu, tak jak greccy i rzymscy bogowie byli kiedyś żywi w wyobraźni Zachodu. Dawniej, choć wcale nie tak dawno temu, w krajach Zachodu wystarczyło napomknąć aluzyjnie o szacie Dejaniry i ludzie od razu wiedzieli, o co chodzi: że umierający centaur Nessos namówił Dejanirę, żonę Heraklesa, zwanego też Herkulesem, by zachowała jego krew i nasączyła nią szatę męża, co miało rzekomo zapewnić jego wierność – Nessos wiedział jednak, że jego krew jest trująca i zabije herosa. Dawniej wszyscy wiedzieli, że po śmierci Orfeusza, największego z poetów i śpiewaków, jego odcięta głowa nie przestała śpiewać. Ludzie mogli sięgać po te wizje, bo były metaforami pomagającymi im w zrozumieniu świata. Kiedy umiera artysta, sztuka nie umiera razem z nim. Pieśń żyje dłużej niż śpiewak. A szata Dejaniry ostrzegała nas, że nawet najbardziej wyjątkowy dar może być niebezpieczny. Innym takim darem był oczywiście koń trojański, który wpoił nam wszystkim strach przed Grekami, nawet tymi, którzy przynoszą dary. Zresztą niektórym metaforom z baśni Zachodu także udało się ocaleć.
Baśnie były żywe zarówno w Indiach mojego dzieciństwa, jak i w dzisiejszych, z tą różnicą, że można je teraz poznawać prawie bez czytania, co zapewne ucieszy niektórych, bo _Mahabharata_, najdłuższy poemat w literaturze światowej – liczy dwieście tysięcy wersów, czyli jest dziesięć razy dłuższa od _Iliady_ i _Odysei_ wziętych razem, podczas gdy _Ramajana_ ma około pięćdziesięciu tysięcy wersów, czyli „zaledwie” dwa i pół razy tyle co połączone dzieła Homera. W każdym razie dla młodszych czytelników powstała seria niezwykle popularnych komiksów wydawnictwa _Amar Chitra Katha_, „nieśmiertelne opowieści w obrazkach”, zawierająca mistrzowskie interpretacje fabuł z obu poematów, z kolei dla dorosłych nakręcono dziewięćdziesiąt cztery odcinki telewizyjnej wersji _Mahabharaty_, która była emitowana w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku i biła rekordy oglądalności, sprawiając, że cały kraj stawał w miejscu.
Trzeba jednak zaznaczyć, że wpływ tych opowieści nie zawsze jest pozytywny. Hinduskie partie nacjonalistyczne, na przykład BJP², stosują w swych sekciarskich kampaniach politycznych retorykę przeszłości, aby móc snuć mrzonki o powrocie do _Ram Radźja_, „Królestwa Ramy”, domniemanego złotego wieku hinduizmu, w którym nie dawali się we znaki wyznawcy innych religii. Upolitycznienie _Ramajany_ i hinduizmu w ogólności przez nieprzebierających w środkach przywódców sekt to groźny trend, czego wymowną ilustracją może być atak na _The Hindus_ – znakomite dzieło naukowe jednej z najlepszych znawczyń sanskrytu, Wendy Doniger – i pożałowania godna decyzja indyjskiej filii wydawnictwa Penguin, żeby w reakcji na krytykę fundamentalistów wycofać tę książkę z księgarń i oddać ją na przemiał.
Niektóre baśniowe wątki także często wykraczają poza politykę. W niektórych późniejszych wersjach _Ramajany_ wygnany bóg Rama i jego brat Lakszmana pozostawiają żonę Ramy, Sitę, samą w ich leśnej siedzibie, po czym wyprawiają się na polowanie na złotego jelenia, nie wiedząc, że jeleń to w rzeczywistości zły demon _rakśasa_ w przebraniu. Aby ochronić Sitę podczas ich nieobecności, Lakszmana narysował _rekhę_, zaczarowany kontur; każdy oprócz Ramy, Lakszmany i Sity, kto spróbowałby przekroczyć tę linię, spłonąłby w buchających od niej płomieniach. Tymczasem król demon Rawana przebrał się za żebraka i podszedł pod drzwi Sity, błagając o datek, i Sita przekroczyła linię, aby dać mu, o co prosił. Rawana pochwycił ją wtedy i porwał do królestwa Lanki, a potem Rama i Lakszmana musieli stoczyć z nim wojnę, aby odzyskać Sitę. „Przekraczanie _rekhy_ Lakszmany” stało się metaforą przekraczania granic tego, co dozwolone albo słuszne, posuwania się za daleko, głupiego poddawania się obrazoburstwu i ściągania na siebie straszliwych konsekwencji.
Kilka lat temu w Delhi dwudziestotrzyletnia studentka padła ofiarą brutalnego zbiorowego gwałtu i zmarła później z powodu potwornych obrażeń. Kilka dni po tym okropnym zdarzeniu minister stanu stwierdził, że gdyby ta młoda kobieta nie „przekroczyła _rekhy_ Lakszmany” – innymi słowy, nie wsiadła tamtego wieczoru do autobusu z zaprzyjaźnionym mężczyzną, lecz rozważnie została w domu – to nikt by na nią nie napadł. Później z powodu powszechnego oburzenia odwołał to, co powiedział, ale wykorzystanie przez niego owej metafory ujawniło, że wielu – zbyt wielu! – mężczyzn w Indiach wciąż uważa, że kobietom nie wolno przekraczać pewnych granic. Należy dodać, że w najbardziej tradycyjnych wersjach _Ramajany_, w tym oryginalnej wersji poety Walmikiego, nie ma historii _rekhy_ Lakszmany. I co z tego? Apokryficzna wersja baśni miewa niekiedy równie potężny wydźwięk jak kanoniczna.
Pragnę jednak wrócić do mojego dziecięcego „ja”, do tamtego chłopca oczarowanego opowieściami, których jedynym celem było czarowanie właśnie. Pragnę się oderwać od wielkich poematów religijnych i znów zajrzeć do wspaniałych zasobów błazeńskich, frywolnych, tajemniczych, ekscytujących, komicznych, dziwacznych, surrealnych i bardzo często seksownych narracji ukrytych w głębinach magazynu Wschodu, ponieważ – nie tylko ponieważ, ale owszem, ponieważ – pokazują, ile przyjemności można czerpać z literatury, kiedy wyniesie się Boga poza nawias. Jedną z najbardziej znaczących cech opowieści zebranych pod nazwą _Księga tysiąca i jednej nocy_, by podać choć jeden przykład, jest niemal całkowita nieobecność religii. Mnóstwo seksu, sporo figli, bardzo dużo przebiegłości, potwory, dżinny, gigantyczne ptaszyska ruki, a niekiedy rzeki krwi, ale żadnego Boga. Dlatego właśnie surowi, ceniący cenzurę islamiści tak bardzo tej księgi nie znoszą.
W maju 2010 roku w Egipcie, zaledwie siedem miesięcy przed wybuchem masowych protestów społecznych przeciwko prezydentowi Hosniemu Mubarakowi, grupa islamskich prawników dowiedziała się o nowym wydaniu _Alf lajla wa-lajla_ (oryginalny arabski tytuł _Księgi tysiąca i jednej nocy_) i wniosła powództwo do sądu, domagając się wycofania tej edycji i zakazania dalszego wydawania książki będącej ich zdaniem „wezwaniem do występku i grzechu”, bo zawiera kilka wzmianek o seksie. Na szczęście ich starania spełzły na niczym i później uwagę Egipcjan zajęły ważniejsze sprawy. Właściwie jednak czegoś dowiedli. W tej książce zaiste jest kilka wzmianek o seksie, a zresztą jej bohaterowie wydają się nim bardziej zaabsorbowani niż okazywaniem pobożności, co – jak argumentowali prawnicy – istotnie mogło być wezwaniem do występku dla dogmatyków z wypaczonym spojrzeniem na świat. Uważam, że owo wezwanie jest czymś wspaniałym i że warto go usłuchać, ale fakty dowodzą, że budzi ono wzburzenie w ludziach, którzy nie lubią muzyki, żartów i przyjemności. To wręcz zachwycające, że ten fenomenalny zbiór baśni zachował do dziś moc denerwowania fanatyków tego świata, mimo że minęło tysiąc dwieście lat, odkąd pojawiły się na świecie.
W języku angielskim _Księga tysiąca i jednej nocy_ jest zazwyczaj nazywana „Arabskimi nocami”, ale bynajmniej nie pochodzi ze świata arabskiego. Jest prawdopodobnie hinduska – hinduskie zbiory tradycyjnie zawierają baśnie oparte na kompozycji szkatułkowej, przypominające rosyjskie matrioszki, a także bajki o zwierzętach. Mniej więcej w VIII wieku opowieści te przesączyły się do języka perskiego i zgodnie z ocalałymi skrawkami informacji ich zbiór otrzymał tytuł _Hazar afsane_ – „Tysiąc opowieści”. Zachował się dokument z X wieku, z Bagdadu, który opisuje _Hazar afsane_ i wzmiankuje o jego ramowej strukturze: że jest to rzecz o złym królu, który noc w noc zabija kolejną żonę, aż wreszcie jednej z tych nieszczęśnic udaje się oddalić widmo egzekucji dzięki temu, że opowiada mu baśnie. I tu po raz pierwszy pada imię Szeherezada. Niestety, nie zachował się żaden egzemplarz _Hazar afsane_, tego wielkiego „brakującego ogniwa” literatury światowej, sławnego opasłego tomiszcza, dzięki któremu baśnie Indii wyprawiły się w podróż na zachód, aż w którymś momencie natrafiły na język arabski i przeobraziły się w _Baśnie tysiąca i jednej nocy_, księgę, którą wydawano w najrozmaitszych wersjach, gdyż nie miała ustalonej formy kanonicznej. I podążała coraz dalej na zachód, najpierw do Francji, gdzie ukazała się w XVIII wieku w opracowaniu Antoine’a Gallanda, który dodał kilka opowieści niezamieszczonych w edycji arabskiej – między innymi „Cudowną lampę Aladyna” oraz „Alibabę i czterdziestu rozbójników”. Potem francuska mutacja doczekała się przemiany w angielską, angielska zaś trafiła później do Hollywood, który przetworzył ją na własny język, czyli wcisnął do niej mnóstwo latających dywanów i Robina Williamsa w roli dżinna. (Nawiasem warto odnotować, że w „_Arabskich nocach”_ nie ma żadnych latających dywanów, których z kolei jest wiele w całej wschodniej tradycji, tylko akurat nie w tym dziele. Na przykład pewna legenda głosi, że król Salomon miał taki dywan, który potrafił zmieniać swoje rozmiary – stawał się nawet tak duży, że mógł przetransportować armię: pierwsza flota powietrzna na świecie. Ale w „_Arabskich_ _nocach”_ wszystkie dywany są bierne i nieruchome).
Ta wielka wędrówka narracji inspirowała i wciąż inspiruje sporą część literatury światowej, aż po realizm magiczny w wykonaniu południowoamerykańskich bajkopisarzy, dlatego kiedy sam z kolei wykorzystałem niektóre z tych sztuczek, miałem wrażenie, że za moją sprawą domyka się jakieś koło i że sprowadzam tradycję opowiadania z powrotem do kraju, w którym powstała. Boleję jednak nad zaginięciem _Hazar afsane –_ może kiedyś ktoś tę księgę odnajdzie i to będzie gratka nie lada, bo najlepsza ze wszystkich opowieści doczeka się nareszcie zakończenia. A może też rozwiąże się zagadka ukryta w samym sercu opowieści szkatułkowej, czy raczej na samym jej końcu, i poznam wreszcie odpowiedź na pytanie, które zadaję sobie od lat: czy po upływie tysiąca i jednej nocy Szeherezada i jej siostra Dunjazada stają się w końcu morderczyniami i zabijają swych krwiożerczych małżonków?
Wyznam, że właśnie ten krwawy aspekt opowieści szkatułkowej zafascynował mnie w „_Arabskich nocach”_ najbardziej_._ Dokonajmy zresztą drobnego obliczenia.
Ile tak naprawdę kobiet zabili – król Szahrijar, sasanidzki władca „wyspy lub raczej półwyspu Indii i Chin”, i jego brat, Szahzaman, król barbarzyńskiej Samarkandy? Wszystko ponoć zaczęło się od tego, że Szahzaman ujrzał swą żonę w ramionach pałacowego kucharza, który wyróżniał się tym głównie, że był: a) czarny, b) rosły i c) cały umazany kuchennym tłuszczem. Mimo to, a może właśnie dlatego, królowa Samarkandy bawiła się aż za dobrze, dlatego Szahzaman porąbał ją i jej kochanka na kawałki, które pozostawił na ich łożu rozkoszy, i ruszył do domu brata, gdzie krótko po tym wyśledził przypadkiem swoją szwagierkę, małżonkę Szahrijara, przy ogrodowej fontannie w towarzystwie dziesięciu dwórek i tyluż białych niewolników. Obie te grupy były zajęte dostarczaniem sobie nawzajem uciech cielesnych, królowa natomiast wezwała swego kochanka z dogodnej kryjówki na drzewie. I ów ohydny jegomość był, a owszem, a) czarny, b) rosły i c) ślinił się! Ależ sobie dogadzali: jedna dziesiątka, druga dziesiątka, królowa i jej negr. Ach, ta podłość i perfidia kobiecego rodu i ten niedocieczony jego pociąg do rosłych, brzydkich czarnych mężczyzn, którzy czymś ociekają! Szahzaman opowiedział bratu, co zobaczył, a potem wszyscy: dwórki, biali niewolnicy i królowa, zeszli z tego świata, bo osobiście ściął ich wezyr Szahrijara. „Zaśliniony” czarny kochanek zmarłej połowicy Szahrijara prawdopodobnie uciekł, bo jak inaczej wytłumaczyć jego nieobecność na liście zmarłych?
Królowie Szahrijar i Szahzaman, jak nietrudno było przewidzieć, wzięli odwet na niewiernym rodzie kobiecym. Przez trzy lata każdy codziennie żenił się z nietkniętym dziewczęciem, nocą pozbawiał je kwiatu dziewictwa i zaraz potem nakazywał jego egzekucję. Nie jest jasne, jaką metodą Szahzaman załatwiał w Samarkandzie swoje krwawe interesy, o tym natomiast, jak działał Szahrijar, można już coś powiedzieć. Wiadomo na przykład, że wezyr – ojciec Szeherezady, mądry premier Szahrijara – był zmuszony przeprowadzać te egzekucje osobiście. Wszystkie te piękne, młode zdekapitowane ciała… wszystkie te głowy turlające się po ziemi i karki tryskające krwią… Wezyr był wykształconym dżentelmenem, człowiekiem nie tylko posiadającym władzę, ale też obdarzonym zdolnością odróżniania dobra od zła, a nawet uczuciowym – musiał taki być, bo przecież wychował wcielenie wszelkich cnót, cudownie utalentowaną, obdarzoną tyloma umiejętnościami, bohatersko odważną, szlachetną córkę Szeherezadę, nieprawdaż? I także Dunjazadę – nie zapominajmy o jej małej siostrzyczce Dunjazadzie. Jeszcze jedno grzeczne, bystre, przyzwoite dziewczę. Co mogło się stać z duszą ojca takich wspaniałych panien zmuszanego do uśmiercania setek młodych kobiet, do podrzynania dziewczęcych gardeł i przyglądania się, jak sika z nich krew? Jakaż sekretna furia mogła wykiełkować w jego subtelnej piersi? Nie wiemy. Wiemy natomiast, że poddani Szahrijara bardzo go znielubili i zaczęli uciekać ze stolicy ze swoimi kobietami, przez co zaledwie po trzech latach w mieście nie można było uświadczyć już ani jednej dziewicy.
Ani jednej z wyjątkiem Szeherezady i Dunjazady.
Bilans trzech lat: tysiąc i dziewięćdziesiąt pięć nocy oraz tysiąc dziewięćdziesiąt pięć martwych żon na koncie Szahrijara, tysiąc i dziewięćdziesiąt pięć żon na koncie Szahzamana. Albo tysiąc dziewięćdziesiąt sześć na koncie każdego z nich, jeśli akurat wypadł rok przestępny. Ale lepiej się pomylić i zaniżyć. Niech będzie po tysiąc dziewięćdziesiąt pięć na głowę. I nie zapominajmy o pierwotnych dwudziestu trzech. Aż wreszcie do opowieści weszła Szeherezada, jako nowa żona króla Szahrijara: poleciła swej siostrze Dunjazadzie usiąść u stóp małżeńskiego łoża i czekać, aż akt jej (to znaczy Szeherezady) defloracji się dokona, i potem poprosić o jakąś baśń na dobranoc… W owym momencie Szahrijar i Szahzaman byli już odpowiedzialni za dwa tysiące dwieście trzynaście śmierci. Przy czym wśród zmarłych było tylko jedenastu mężczyzn.
Szahrijar poślubił Szeherezadę i tak go oczarowały jej opowieści, że przestał zabijać kobiety. A Szahzaman, którego literatura bynajmniej nie okiełznała, kontynuował swe akty zemsty, co rano zarzynając dziewicę, której poprzedniej nocy pożądał, demonstrując w ten sposób płci niewieściej, że mężczyźni mają władzę nad kobietami, że mężczyźni odróżniają cudzołóstwo od miłości i że – w wypadku kobiet – nie da się uniknąć powiązania seksualności ze śmiercią. W Samarkandzie rzeź trwała co najmniej tysiąc i jedną noc, ponieważ dopiero pod koniec całego cyklu opowieści Szeherezady – kiedy ta najwspanialsza z bajarek jęła błagać, aby ją oszczędzono, nie w uznaniu jej geniuszu, lecz przez wzgląd na trzech synów, których dała Szahrijarowi w owym czasie, i kiedy Szahrijar wyznał jej miłość, tej ostatniej z tysiąca i dziewięćdziesięciu siedmiu swych żon, i wyzbył się wszelkich morderczych intencji – przedsięwzięcie Szahzamana także dobiegło końca; król Samarkandy, nareszcie oczyszczony z żądzy krwi, poprosił o rękę słodkiej Dunjazady i ją otrzymał.
Według moich obliczeń w owym punkcie czasowym łączna liczba trupów wynosiła co najmniej trzy tysiące dwieście czternaście. Zaledwie jedenaście było płci męskiej.
Przyjrzyjmy się Szeherezadzie, której imię znaczy „urodzona w mieście” i która zaiste prezentowała się jak na dziewczynę z wielkiego miasta przystało: była uzdolnioną dowcipnisią, to sentymentalną, to cyniczną; nawet dziś chciałoby się poznać tak nowoczesną narratorkę. Szeherezada, która schwytała sułtana w pęta swej niekończącej się opowieści. Szeherezada, która snuła opowieści, aby ujść z życiem, przeciwstawiając śmierci fikcję. Statua Wolności zbudowana nie z metalu, lecz ze słów. Szeherezada, która uparła się, wbrew ojcu, że zajmie miejsce w procesji do piekielnej alkowy sułtana. Szeherezada, która wyznaczyła sobie bohaterskie zadanie wytresowania sułtana, by uratować swe siostry. Która wierzyła, która po prostu musiała wierzyć w człowieka w ciele morderczego potwora i w to, że zdoła przywrócić mu człowieczeństwo, opowiadając baśnie.
Cóż za kobieta! Nietrudno zrozumieć, dlaczego król Szahrijar się w niej zakochał. Bo z pewnością się w niej zakochał, ba! – stał się ojcem jej dzieci i zrozumiał, w miarę jak upływały kolejne noce, że jego groźby egzekucji brzmią pusto, że nie może już prosić swojego wezyra, ojca Szeherezady, aby ją ściął. Jego barbarzyństwo stępił geniusz kobiety, która przez tysiąc i jedną noc ryzykowała życie, by ocalić życie innych, która zaufała swej wyobraźni, że oprze się jego brutalności i pokona ją nie siłą, lecz – o dziwo – cywilizując Szahrijara.
Co za szczęściarz z tego sułtana! Tylko (i to jest największa, nierozwiązana zagadka „_Arabskich nocy”_) dlaczego, u licha, ona się w nim zakochała? I dlaczego Dunjazada, jej młodsza siostra, która siedziała u stóp małżeńskiego łoża przez tysiąc i jedną noc, przyglądając się, jak krwiożerczy król pieprzy jej siostrę, a potem słuchała jej opowieści – Dunjazada, wieczna słuchaczka i także podglądaczka – dlaczego zgodziła się wyjść za Szahzamana, człowieka, który miał jeszcze więcej krwi na rękach niż jego oczarowany baśniami brat?
Jak tu zrozumieć te kobiety? W całej tej historii coś jednak zostało przemilczane i owo coś domaga się krzykiem, aby je wyjawić. Wiemy przynajmniej tyle: kiedy wszystkie baśnie zostały już opowiedziane, Szahzaman i Dunjazada wzięli ślub, ale Szeherezada postawiła jeden warunek – że Szahzaman zostawi swoje królestwo i zamieszka u brata, dzięki czemu ona i siostra nie zaznają rozłąki. Szahzaman chętnie to uczynił, a Szahrijar w zastępstwie brata mianował władcą Samarkandy tego samego wezyra, który teraz był także jego teściem. Kiedy wezyr przybył do Samarkandy, został powitany z wielką radością przez mieszkańców i wszyscy miejscowi wielmoże modlili się, żeby władał nimi przez długi czas. I tak też się stało.
Drążę tę starożytną historię i zapytuję: czyżby córka i ojciec coś uknuli? Czy jest możliwe, że Szeherezada i wezyr upichcili jakiś tajny plan? Bo przecież dzięki strategii Szeherezady Szahzaman ustąpił z tronu Samarkandy. I także dzięki strategii Szeherezady jej ojciec przestał być urzędnikiem dworskim i katem wbrew swej woli, a został najprawdziwszym władcą, a co więcej – mędrcem, człowiekiem pokojowym, który zastąpił na tronie krwiożerczego ogra. A potem bez słowa wyjaśnienia nadeszła Śmierć, kosząc jednocześnie Szahrijara i Szahzamana. Przyszła po nich Śmierć, „co odbiera rozkosze i dziesiątkuje narody, pustoszy domostwa i zagarnia cmentarze”. Później ich pałace popadły w ruinę i zostali zastąpieni przez jakiegoś mądrego władcę, nienazwanego z imienia.
Tylko jak i dlaczego przybyła ta, która „odbiera rozkosze”? Jak to się stało, że obaj bracia zmarli jednocześnie, co wyraźnie daje do zrozumienia tekst, i dlaczego ich pałace popadły potem w ruinę? I kim był ich nienazwany mądry następca?
Tego jednak się nie dowiadujemy. Ale z kolei możemy się jeszcze raz zastanowić nad postacią wezyra, przez lata buzującego złością, gdy go zmuszano do przelewania krwi niewinnych. Wyobrazić sobie ten jego długi strach, strach, który liczył sobie tysiąc i jedną noc, gdy jego córki, ciało z jego ciała, krew z jego krwi, znikały za drzwiami sypialni Szahrijara i ich los zawisał na włosku jakiejś bajeczki.
Ile skłonny jest czekać człowiek, żeby się zemścić? Zdoła zaczekać dłużej niż tysiąc i jedną noc?
Moja teoria jest taka, że tym mądrym królem, który wrócił do swego kraju, aby zawładnąć domeną Szahrijara, był wezyr, już jako władca Samarkandy. I że bracia zmarli jednocześnie albo z rąk swych żon, albo wezyra. Ale to tylko teoria. Może odpowiedź kryje się w tamtej wielkiej zaginionej księdze. A może nie. Możemy jedynie sobie… bajać.
Tak czy owak, ostateczna liczba trupów wyniosła trzy tysiące dwieście szesnaście. Z których trzynaście było płci męskiej.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Wiersz _The Land of Lost Content_ Alfreda Edwarda Housmana pochodzi ze zbioru _A Shropshire Lad_, 1896, przeł. K.K. Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczy, chyba że zaznaczono inaczej.
2.
Bharatiya Janata Party – Indyjska Partia Ludowa.