Jo - ebook
Jo - ebook
Warszawski śledczy Borys Iwanicki przyjeżdża do niewielkiego miasteczka na północy Kaszub, by rozwiązać sprawę makabrycznego morderstwa. Po dotarciu do hotelu nie potrafi wyjaśnić, dlaczego przyjechał na miejsce spóźniony o kilka godzin, skąd wzięło się błoto na jego butach i po co wynajął aż dwa pokoje. Nie ma jednak czasu się nad tym zastanawiać, bo już pierwszej nocy zderza się z kaszubską obrzędowością, w której stare i mroczne rytuały mieszają się z ludowymi przesądami i katolicką religijnością.
W powieści trup ściele się gęsto, jawa miesza się ze snem i szybko okazuje się, że psychopatę schwytać może jedynie drugi psychopata. Morderca zastawia wiele pułapek, ale w tą najniebezpieczniejszą próbuje schwytać czytelnika, który nie raz podczas czytania będzie musiał zadawać sobie pytania o podstawy ludzkiej moralności.
Łukasz Muszyński, zastępca redaktora naczelnego portalu Filmweb, stwierdził, że ta historia to „Harry Angel” i „Wicker Man” po kąpieli w chłodnej bałtyckiej toni. Gęsty kaszubski wywar z kryminału, folkowego horroru oraz psychologicznego dreszczowca. Pełna zwrotów akcji, rozgrywająca się na granicy jawy i snu opowieść o potworach w ludzkiej skórze. Autor sięga po znajome gatunkowe tropy i z wprawą przenosi je na rodzime podwórko. Mocne wrażenia gwarantowane.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8391-565-4 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czarzbónka/Czarownica
Borys Iwanicki wpatrywał się w drobinki kurzu tańczące leniwie w smudze światła, która przecinała na pół gabinet Nadziei Lewandowskiej. Świetlna tuba, wpadająca do pomieszczenia przez okno, przywodziła na myśl stare animowane filmy o UFO. Drobinki kurzu wyglądały jak maleńcy ludzie porywani do statku kosmicznego. Borys wbijał wzrok w światło i z całych sił starał się powstrzymać tiki, które od jakiegoś czasu znów go męczyły. Nie miał ochoty szukać przyczyn tego nawrotu.
– Skup się, proszę. – Głos terapeutki brzmiał łagodnie. To była już kolejna wizyta, a Nadzieja wciąż nie okazywała zniecierpliwienia, choć była zmuszona w kółko i w kółko powtarzać wciąż te same pytania. – Czy w czasie prowadzenia sprawy morderstw na Pomorzu przyjmowałeś jakieś leki? Czy byłbyś w stanie sporządzić listę tego, co wtedy brałeś?
Na chwilę przed rozwodem Borys miewał fantazje erotyczne o swojej terapeutce. Nadzieja „dla przyjaciół Nadia” Lewandowska była drobną blondynką o lekko zadartym nosie i bladej, obsypanej piegami cerze. Dzięki wielkim niebieskim oczom, będąc trochę po trzydziestce, wyglądała tak, jakby była trochę po dwudziestce. Aby pacjenci odbierali ją poważniej, ubierała się jak psycholożki z filmów familijnych: ołówkowe spódnice i białe koszule zapinane aż pod szyję. Do tego wszystkiego wysokie szpilki. Skutek był oczywiście odwrotny – ośmiu na dziesięciu policjantów (bo to właśnie nimi zajmowała się Lewandowska) wyobrażało sobie w czasie sesji, jak kocha się z lekarką na kozetce lub biurku.
Borys wcale nie należał do tych dwudziestu procent porządnych. Gdy pierwszy raz udał się do doktor Lewandowskiej, to Anna, jego była żona, dopuszczała go do siebie raz na miesiąc, a później jeszcze rzadziej. Przy czym po wszystkim mężczyzna żałował, że w ogóle do czegoś doszło. Za każdym razem powtarzali te same sekwencje ruchów, później przez kilka sekund trwali w niezręcznej ciszy i wracali do swoich obowiązków. O żadnych eksperymentach też nie było mowy. Na rzeczy, o których jego kumple z pracy opowiadali w szatni, on mógł liczyć jedynie w urodziny, a później już wcale.
Po rozwodzie było jeszcze gorzej. Podczas sesji Borys w ogóle nie mógł skupić się na tym, co mówiła lekarka. Pożerał ją wzrokiem jak pies, który ma zbyt krótki łańcuch, by sięgnąć do miski z jedzeniem. Choć czasem bywało też tak, że zamiast tego wyobrażał sobie, jak wspólnie oglądają seriale, przytulają się i zasypiają na tapczanie. Czasami – w jego głowie – kupowali psa, podobnego do tego, którego zabrała mu była żona.
Czy coś brałem? Tak! Jestem w pieprzonej depresji! – pomyślał. Na głos jednak skłamał:
– Nie, nic. W dniu, w którym powiedziano mi, że wyjeżdżam z Warszawy. Odstawiłem nawet prozac. Chciałem mieć jasny umysł.
Nadzieja wyglądała tak, jakby mu nie uwierzyła. Zanotowała coś na laptopie, który trzymała na kolanach. Snop światła, który wcześniej przecinał gabinet, wyparował.
– Dobrze więc – powiedziała lekarka. – Zacznijmy od samego początku. Przyjechałeś do Beki…
* * *
Saab 99 coupé z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego drugiego roku, na żółtych warszawskich tablicach, w kolorze jasnobrązowy metalik, minął właśnie znak z nazwą miejscowości. Borys nie miał pojęcia, dlaczego „Beka” było na nim napisane dwa razy.
Miał całkiem dobry humor – ostatni raz nad morzem był ze trzy lata temu z żoną i córką. Wnętrze samochodu – eleganckie, w brązowej skórze i z drewnianymi elementami – wypełniał śpiew Zbigniewa Wodeckiego. Policjant podgłośnił oldskulowe radio na kasety i zawył razem z mistrzem: „Lubię, lubię wracać tam, gdzie byłem już! Pod ten balkon pełen…” Nie dokończył wersu, tylko zaciągnął się „dymem” z papierosa typu iqos.
Zauważył, że krajobraz po obu stronach drogi zaczął się zmieniać. Choinki (aby dojechać do Beki, trzeba było przejechać przez las) zaczęły karleć, a pokryta igliwiem ściółka odsłaniała siwe łaty, w których ziemia mieszała się z jasnym piaskiem. Po chwili w oddali zamajaczył srebrny Bałtyk. Z tej odległości niemożliwe było dostrzeżenie linii horyzontu, a morze zdawało się połączone z nieboskłonem, jak w biblijnym Genesis.
Borys zwolnił samochód, gdy zaczęły pojawiać się budynki – chciał obejrzeć miasteczko. Pierwsze wrażenie? To nie Polska, tylko jakaś mała mieścina w Niemczech lub Austrii. Większość domów zbudowano zapewne przed wojną. Były to albo niskie budynki z czerwonej cegły, przykryte spadzistymi popielatymi dachami, albo wyższe szachulcowe o białych ścianach poprzecinanych brunatną lub czarną kratą z drewna.
Po kilku sekundach zaczął jednak dostrzegać elementy typowe dla polskiego krajobrazu – na przykład reklamozę. Nie była ona może tak przytłaczająca, jak w niektórych górskich miejscowościach na Podhalu, ale jednak skutecznie oszpecała to miejsce. „Blacharz za 200 m” i strzałka. „Wypożyczalnia skuterów wodnych” – napis był tak wyblakły, że ledwo dało się go przeczytać. „Wulkanizator”, „Odzież na wagę” i tak dalej, i tak dalej…
Pomiędzy dwoma starymi budynkami, które dziś stały w bezpośrednim sąsiedztwie drogi, a wybudowane zostały zapewne sto lat temu pośrodku pola, ukrył się postpeerelowski sklep. Był to żółty prostopadłościan z płaskim dachem i okratowanymi oknami. Na szyldzie napisano po prostu SKLEP. Borys doskonale wiedział, co zastanie wewnątrz: stara sprzedawczyni w granatowym kitlu, niedziałające lodówki z ciepłym mlekiem, jogurtami i miękkim żółtym serem. Na ladzie drożdżówki obsiadłe przez muchy lub osy, a obok kasy te dziwaczne akwaria wypełnione cukierkami sprzedawanymi na wagę.
Choć szczerze nienawidził takiego klimatu, to zjechał na prawo i zajął jedyne miejsce parkingowe pod SKLEPem. Podejrzewał, że przez najbliższy miesiąc będzie niestety skazany na SKLEP, a teraz potrzebował wkładów do iqosa.
Po zatrzymaniu samochodu przejrzał się w lusterku. Fryzurę wciąż miał nienaganną: kruczoczarne włosy – góra przeczesana na bok, a boki wygolone na zero. Nos miał duży, wąski i garbaty; oczy ogromne, ciemne i niebieskie. Wszystkie te elementy – przez to, że umiejscowione były na pociągłej bladej twarzy o zapadniętych policzkach – nadawały mu trochę szczurzy wygląd. A jednak niektórym kobietom się podobał.
Zerknął na drewniany (hipsterski – jak mówiła jego córka) umocowany na pasku ze sztucznej skóry zegarek, z którym się nie rozstawał. Dopiero dochodziło południe.
Po wyjściu z samochodu trzy razy sprawdził, czy Sabina (jak pieszczotliwie nazywał swój wóz) jest zamknięta. Nerwica natręctw, którą odziedziczył po matce, odchodziła i wracała. Tak samo, jak tiki nerwowe – chrząkanie połączone z napinaniem mięśni twarzy i karku. Z tikami walczył od czasu rozwodu – też z różnym skutkiem.
Po zrobieniu dwóch kroków pożałował, że zostawił w samochodzie swój wełniany płaszcz – długi za kolano, w kolorze butelkowej zieleni. Z pozycji kierowcy zdawało mu się, że na zewnątrz jest upalnie, a jednak czuć już było jesień. A może to bryza znad morza była tak chłodna?
SKLEP wyglądał wewnątrz dokładnie tak, jak się tego spodziewał. Dodatkowo nad ladą wisiał plastikowy różowy różaniec.
– Dzień dobry! – przywitał się ze sprzedawczynią, która odpowiedziała mu, wydając z siebie jakiś niezrozumiały dźwięk, coś pomiędzy słowem (którego chyba nie znał) a chrząknięciem.
– Poproszę wkłady do iqosa, te najmocniejsze, i może jakąś lokalną gazetę. – Borys chciał sprawdzić, czy tutejsze media piszą o morderstwie.
Sprzedawczyni znów odpowiedziała coś niezrozumiale pod nosem i położyła na ladzie wkłady i dwa tytuły gazet.
Podirytowany takim traktowaniem Borys tylko wyciągnął z portfela kartę i zamachał nią sprzedawczyni przed twarzą. Kobieta wcale nie wyglądała, jakby ją to w jakiś sposób ruszyło – podsunęła policjantowi terminal, a gdy głośne bipnięcie oznajmiło, że transakcja została zaakceptowana, poszła bez słowa na zaplecze.
Borys wyszedł ze SKLEPu i przystanął, by przewertować gazety. Pierwszy tytuł uświadomił mu, dlaczego nie rozumiał podstarzałej kasjerki. Gazeta nosiła tytuł „Zwãk” i wypełniona była artykułami zapisanymi po kaszubsku. Tak przynajmniej podejrzewał. Udało mu się rozszyfrować kilka słów, ale i tak nie był w stanie zrozumieć, o czym traktują. Przełożeni w Warszawie uwrażliwili go w tej kwestii.
„Kaszubski to język, a nie gwara. Nie myl się w rozmowach z miejscowymi, bo możesz narobić sobie wrogów albo zarobić w zęby” – tłumaczył mu kiedyś kolega, który pochodził z jakiejś wiochy na południu Kaszub.
Odetchnął z ulgą, gdy okazało się, że druga gazeta – „Kaszubskie Info” – była pisana po polsku. Sprawdził, co w ostatnim czasie „grzało” lokalsów. Po małej miejscowości spodziewał się jakichś pierdół, ale było nawet gorzej, niż przewidywał.
Na pierwszej stronie była informacja o tym, że „znów widziano dziwne światła nad lasem, na wysokości bagien”. Informacja o morderstwie też była, ale tylko w miniaturce u dołu pierwszej strony.
Dalsze artykuły były takim typowym dziennikarskim pierdololo – tak Borys nazywał informacje o skradzionych kurach, ostrzeżenia przed satanizmem, który miał być znów popularny wśród młodzieży i tak dalej.
Poczuł dziwne mrowienie na karku i zrozumiał, że jest obserwowany.
Podniósł wzrok znad gazety. Wgapiały się w niego dwie dziewczyny. W Warszawie nazywali takie „zmorami Polańskiego”. To czarny humor, ale coś w tym było. Nie sposób było odgadnąć, ile miały lat. Mogły mieć trzynaście, a mogły mieć dwadzieścia trzy. Borys obstawiał, że znajdowały się gdzieś w połowie skali. Zapewne dopiero wchodziły w dorosłość. Jedna była na wrotkach, a druga opierała się o deskorolkę. Obie w kaskach i z mocnym makijażem. Miał nadzieję, zapewne płonną, że jego własna córka jeszcze się tak nie maluje.
Zrozumiał, że patrzą nie na niego, a na zdjęcie zamordowanej dziewczyny na pierwszej stronie „Kaszubskiego Info”.
– Znałyście ją? – zapytał. – Nazywam się Borys Iwanicki i przyjechałem tu z Warszawy, by dowiedzieć się, kto to zrobił. Czy ta dziewczyna była waszą koleżanką? – Pokazał im odznakę.
Z początku wystraszył się, że dziewczęta go nie zrozumiały. Jezu, czy to możliwe, że ludzie tu nie znają polskiego? – pomyślał z niepokojem. Jednak po kilku sekundach dziewczyna z deską odpowiedziała mu pytaniem na pytanie:
– Pan jest z Warszawy? Skąd konkretnie?
Borys zmierzył ją wzrokiem: miała na sobie krótką czerwoną spódniczkę w szkocką kratę, białą koszulę i czarną skórzaną kurtkę. Pod kaskiem chowała fryzurę w stylu Harley Queen z hollywoodzkiego hitu Legion samobójców. Czterdziestoczteroletni policjant znał ten typ – szkolna gwiazdeczka, która sądzi, że krótko po maturze wyjedzie do wielkiego miasta i zrobi karierę w modelingu.
– W zasadzie, to oryginalnie jestem z Podkarpacia – przyznał. W oczach małej blondi dostrzegł zawód. – W Warszawie prawie nie ma osób z Warszawy. Każdy jest słoikiem z większym lub mniejszym stażem. To co z tą dziewczyną? Była waszą koleżanką?
– Jo, to Sonia – odpowiedziała druga z dziewczyn. Szturchnięta przez blondi szybko się poprawiła: – To znaczy tak. Znałyśmy się ze szkoły.
To był z kolei typ dresiary. Miała na sobie ortalionowy zestaw, który kupiła chyba na dziale męskim (wszystko było o dwa rozmiary za duże). Jej kruczoczarne włosy – zapewne zasługa taniej farby ze SKLEPu – idealnie pasowały do oczu obrysowanych czarną kredką. Do tego wszystkiego złoty łańcuch – raczej ze stoiska na jakimś rynku, a nie od jubilera.
– Ona miała dużo lepsze zdjęcia – powiedziała dziewczyna z deską, wskazując długim chudym palcem na pierwszą stronę „Kaszubskiego Info”.
Borys spojrzał na fotografię. Według niego zdjęcie było całkiem okej. Fakt, dziewczyna z gazety wyglądała tak, jakby była o dekadę młodsza od jego rozmówczyń. Na co dzień pewnie nosiła się tak jak te dwie, a zdjęcie do gazety dali rodzice lub nauczyciele.
Nie zamierzał dziś jeszcze zaczynać pracy nad sprawą, ale nie potrafił powstrzymać się przed zadaniem jednego, kluczowego pytania.
– Macie jakieś podejrzenia co do tego, kto mógł to zrobić? Czy Sonia miała jakichś wrogów? Ktoś jej źle życzył?
Nie przeliczył się. Okazało się, że dziewczęta miały swoją teorię. Ta jednak nieomal zwaliła go z nóg.
– To stara Sydonia Bork. To ona zrobiła. Nienawidzi nas wszystkich – odpowiedziała szybko blondi.
– To jakaś wasza nauczycielka? – Borys próbował szybko przetwarzać informacje. Nie spodziewał się, że od razu dostanie imię i nazwisko podejrzanego (w tym przypadku podejrzanej).
– Jënë, doch to niemożliwe! – Dresiara parsknęła śmiechem i dostała z łokcia od blondi za wtrącanie kaszubizmów.
– Sydonia żyła w szesnastym wieku i była czarownicą – powiedziała z pełną powagą dziewczyna z deską.
Borys stwierdził z irytacją, że nastolatki robią sobie z niego jaja. Z ciekawości jednak zapytał:
– Aha, skoro żyła w szesnastym wieku, to jak to możliwe, że grasuje teraz w Bece? Zaraz, już wiem. Pewnie jest nieśmiertelna? Mieszka w tamtym lesie – wskazał drzewa za sobą – w domku na kurzej łapce?
– Nie, nie mieszka – odpowiedziała blondynka, marszcząc brwi. – Sydonia nie żyje. Kaszubscy władcy kazali ją sciąć i spalić jej zwłoki. Wcześniej jednak zdążyła przekląć ich wszystkich, a także ich potomków. To, co się stało, to właśnie wynik tej klątwy.
Policjant nie miał ochoty tego słuchać, a poza tym robiło się coraz chłodniej. Sięgnął do kieszeni na piersi i wyciągnął długopis oraz mały notesik. Wyrwał kartkę i podał blondynce.
– Okej, spróbuję się z wami później skontaktować. Może przyjdzie wam do głowy jakiś inny podejrzany. Zapiszcie mi, proszę, swoje imiona, nazwiska i numery telefonu.
Dziewczyny posłusznie zanotowały swoje dane i oddały mu kartkę. Rzucił im „dzięki” i wsiadł do samochodu. Wedle tego, co napisały, nazywały się: Weronika Theus i Anita Reich. Borys nie miał zielonego pojęcia, jak wymówić ich nazwiska. Doświadczenie podpowiadało mu, że blondi to Anita, bo nad „i” stawiała serduszka. Choć zamienił z nią zaledwie kilka zdań, stwierdził, że to typ osoby, która może pisać w ten sposób.
Zanim ruszył, z ciekawości wygooglował Sydonię Bork. W Wikipedii była notatka o Sydonii von Borck. Urodziła się w tysiąc pięćset czterdziestym ósmym roku w miejscowości Strzmiele, w dzisiejszym Zachodniopomorskiem, i rzeczywiście obcięto jej głowę i spalono na stosie. Miało to miejsce w Szczecinie, pod pretekstem uprawiania czarów, choć w rzeczywistości chodziło o to, że rościła sobie prawa do jakiegoś spadku czy czegoś takiego – była niewygodna dla pomorskich władców. Na Wikipedii była też informacja o klątwie. Sydonia przeklęła ród Gryfitów. To wszystko jednak działo się daleko od Beki.
Borys oparł czoło o drewnianą kierownicę i wziął dwa głębokie wdechy. Zaczyna się świetnie – pomyślał. Po raz tysięczny dzisiaj sprawdził, czy adres, który wbił w GPS-a na telefonie, jest taki sam jak ten, który zapisał sobie w notesie. Jego manię wzmógł fakt, że jechał już godzinę dłużej, niż wyliczyło mu Google Maps. Następnie zamknął notes i przez ułamek sekundy walczył ze sobą, by nie otworzyć go z powrotem i nie sprawdzić znowu – wiedział, że jeśli to zrobi, to będzie siedział pod SKLEPem jeszcze dobre pięć minut, powtarzając tę czynność w kółko i w kółko.
Odpalił Sabinkę i wyjechał z powrotem na główną szosę. Chwilę później skręcił w prawo, w płytową drogę im. Abrahama. Nazwa ulicy zaintrygowała go jeszcze w Warszawie, ale ostatecznie nie sprawdził, skąd się wzięła. Na rozwidleniu stał „spadochroniarz” – tak Borys w głowie nazywał krzyże, na których Jezus miał nad głową charakterystyczny daszek przypominający spadochron lub paralotnię. Iwanicki nie był praktykujący, ale nie był też antyklerykałem – lubił natomiast czarny i obrazoburczy humor.
Im dalej odjeżdżał od głównej drogi, tym mniej jednolita była architektura Beki. Poniemieckie domki i dworki mieszały się z nowoczesnymi bliźniakami i drewnianym altankami, które zbudowano zapewne na wynajem dla turystów. Dało się zauważyć silne przywiązanie miejscowych do religii – na kilku podwórkach stały kapliczki z Maryjkami (Borys nazywał je „akwariami”, bo Matki Boskie zazwyczaj stały w nich za szkłem); na większości drzwi właściciele nakreślili kredą „C + M + B”. To wszystko kojarzyło się policjantowi z jego rodzinnym Podkarpaciem. Mimo to czuć było też nadmorski charakter miasteczka – na wielu posesjach stały łódki czy inne przedmioty wykorzystywane przez rybaków.
„Cel znajduje się po prawej stronie” – oznajmił robotycznym kobiecym głosem GPS. Prawie w tej samej chwili Borys zobaczył hotel „Pod Stolemami”. Wyglądał dokładnie tak, jak na zdjęciach w Internecie. Niestety.
Trzypiętrowy budynek był typowym owocem samowolki budowlanej lat dziewięćdziesiątych, co oznaczało, że nie pasował zupełnie do niczego. Gdyby nie wielki czerwony napis „HOTEL”, można by przypisać mu dowolną funkcję. Mógłby to być szpital, liceum, remiza... – cokolwiek.
Motywem przewodnim architekta artysty, który stworzył tego potwora, musiała być po prostu zieleń. Tynk miał niezdrowy miętowy kolor; przeszklenia, które dzieliły hotel na dwa skrzydła, miały obramowania z jaskrawej zielonej stali; a dach (a raczej szereg miniaturowych spadzistych daszków) pokrywała dachówka w kolorze ciemnoszpinakowym.
Borys zaparkował w wyznaczonym miejscu. Trzy razy sprawdził, czy wyłączył radio. Następnie wysiadł z auta i natychmiast wsiadł do niego z powrotem, aby dla pewności sprawdzić jeszcze raz. Wziął głęboki wdech, głośno przełyknął ślinę, powstrzymał napad tików, i wysiadł z samochodu. Narzucił płaszcz i przejrzał się w szybie Sabinki. Butelkowy kolor płaszcza idealnie pasował do jego ciemnobrązowych spodni w kant i białej koszuli z kieszonką na piersi. Jego ubrania wyglądały, jakby były zupełnie nowe i włożone pierwszy raz. Tylko skórzane buty miał całe zabłocone. Poprawił dłonią włosy i otworzył bagażnik – wyjął z niego oldskulowy drewniany kufer podróżny i walizkę z brązowej skóry. Na dużą sportową torbę, która również się tam znajdowała, nawet nie spojrzał.
Położył walizkę na kufrze i znów wsiadł do samochodu, żeby sprawdzić, czy na pewno wyłączył radio. Wysiadł i zamknął drzwi. Trzy razy szarpnął za klamkę, sprawdzając, czy na pewno są zamknięte.
Teraz mógł iść.
Okazało się, że ściany wewnątrz hotelu mają taki sam kolor jak te na zewnątrz – z tą różnicą, że namalowano na nich zupełnie niepasujący do nich kolorystycznie ludowy wzór kwiatowy (Borys stwierdził, że to pewnie haft kaszubski). Podłoga wyłożona była ciemnozieloną i mocno już zużytą wykładziną. Dokładnie naprzeciwko szklanych drzwi stała recepcja. Półokrągła lada, która na szczęście była w naturalnym kolorze drewna, a nie zielona, była tak zawalona stosami pluszowych fok, rekinów, pocztówek i breloczków – zupełnie jak stanowiska na oddziałach Poczty Polskiej – że Borys z początku nie zauważył recepcjonistki.
– Dzień dobry! Witómë w Bece! – krzyknęła wesołym tonem pulchna brunetka ubrana w zielony uniform z wyszytym na piersi czerwonym logiem „Pod Stolemami”. Wyglądała w tym stroju jak jakaś działaczka WWF, a nie pracownica hotelu.
– Dzień dobry – odpowiedział równie wesoło.
Ucieszyło go, że po burczącej coś pod nosem ekspedientce SKLEPu i nabijających się z niego nastolatkach spotkał w końcu w Bece kogoś, kto wydawał się przyjaźnie do niego nastawiony.
– Pisałem z panią Żanetą Meyer. Przepraszam, jeśli źle wymawiam nazwisko. Borys Iwanicki z Warszawy.
– Jo, jo, wszystko wiem – zapewniła go recepcjonistka. – Dwa pokoje z łazienką i widokiem na ulicę. Nie było z tym problemu, bo będziecie jedynymi gośćmi hotelu. Śniadanie do pokoju o godzinie szóstej…
– Zaraz, zaraz. Jeden pokój. Na pewno pisałem o jednym. Jak pani widzi, przyjechałem sam.
Przez moment dziewczyna wydawała się zbita z pantałyku, ale trwało to zaledwie chwilę. Zatrzepotała rzęsami i na jej twarz powrócił uśmiech.
– Pewnie się pomyliłam. Czasami tak mam. Już sprawdzam! – powiedziała żywiołowo, ale Borys gestem dłoni dał jej znać, że nie musi otwierać skrzynki mailowej. Po chwili zastanowienia stwierdził, że skoro i tak za wszystko płaci podatnik, a nie on, to dodatkowy pokój, który zagwarantuje mu brak hałaśliwych sąsiadów, to całkiem dobry pomysł.
– Niech już zostanie, jak jest. Przynajmniej nikt nie będzie puszczał disco polo za ścianą.
– No to zostawiam. Doskonale! Dalej zapisałam sobie, że chciał pan, aby obsługiwała pana jedna, niezmieniająca się osoba, która będzie przynosiła panu posiłki.
To również nie stanowiło dla Borysa problemu.
W tym momencie dziewczyna urwała i wyszczerzyła równiutkie białe ząbki w szerokim uśmiechu.
– Nawiasem mówiąc, to będę ja, czyli Sandra Szreder-Najmajer – powiedziała i przez ladę wyciągnęła do Iwanickiego pulchną dłoń.
Policjant zauważył to dopiero po chwili, gdy oderwał wzrok od paskudnej wykładziny. Ujął rękę recepcjonistki samymi palcami.
– Sandro, czy mój pokój będzie zielony? – zapytał, nie puszczając jej ciepłej dłoni.
Dziewczyna w lot zrozumiała, o co mu chodziło, i zaniosła się wysokim, dźwięcznym śmiechem.
Tak, jego pokój również był zielony. Ciemnozielona wykładzina z holu, schodów i korytarza wlewała się do środka pod drzwiami niczym chemiczna kałuża. Ściany pokryte były tapetą w pionowe zielone pasy – blado miętowe i w kolorze groszku. Łóżko, które stało pośrodku pokoju, przodem do okna i wyjścia na balkon, przykryte było kapą w kolorze miejskiego trawnika. Okna były zasłonięte białymi firankami, ale istniała również możliwość przysłonięcia ich ciemnozielonymi kotarami z materiału, który przywodził na myśl ściany namiotu. Kafelki w łazience były w odcieniu zieleni, który budził skojarzenia z toaletami w szkołach i szpitalach. Pokrywały całą podłogę, prysznic i ściany do połowy.
Poza tym w pokoju znajdowały się: eleganckie drewniane biurko (prawdopodobnie zabytkowe), zupełnie niepasująca do niego i wyglądająca na tanią szafka nocna oraz leciwa lampka z (o dziwo!) białym abażurem, na którym wyhaftowano kwieciste wzory kaszubskie.
Otworzył kufer i rzucił okiem na jego nudne wnętrze. Jego bagaż wyglądał jak kawałek ciasta czekoladowego z kremową pianką – na dole leżały spodnie w różnych odcieniach brązu, a na górze koszule w różnych odcieniach bieli. Gdzieś pod tym wszystkim były jeszcze bokserki, skarpetki i kosmetyczka. Borys rozejrzał się po pokoju. Dostrzegł przemalowaną na zielono szafę ze sklejki. Gdy ją otworzył i poczuł charakterystyczny zapach stęchlizny, zrezygnował z wypakowywania ubrań.
Dużo ciekawsza była zawartość walizki. Policjant miał tam laptopa i swój „zestaw małego chemika”. Mógł wziąć prysznic, przebrać się i przespacerować na wydmy, ale mógł też…
Przed całą tą sprawą z rozwodem Borys miał jeden nałóg – papierosy. A pracował w warszawskim wydziale zabójstw – z największymi degeneratami polskiej policji. Ani on, ani jego terapeutka nie potrafili powiedzieć, czy to rozwód uwolnił lawinę, czy tylko obudził to, co i tak drzemało w jego głowie.
„Jeżeli długo patrzysz w otchłań, otchłań zaczyna patrzeć w ciebie” – Friedrich Nietzsche. Borys był dowodem na to, że słowa filozofów czasem naprawdę opisują rzeczywistość.
Przez lata oglądania ciał i rozpracowywania zwyrodnialców różnej maści jego umysł był nieustannie obijany metalową pałką. Póki pozostawał w szczęśliwym małżeństwie, zdawało się, że jest niewrażliwy na te uderzenia. Gdy jego związek z Anną zaczął się sypać – wtedy pojawiły się sińce i opuchlizna, a rany zaczęły się otwierać i zachodzić ropą.
Nadzieja powiedziała mu, podczas jednej z wielu sesji, że ośrodek nagrody w jego mózgu jest tak zniekształcony, że niemożliwe jest całkowite uleczenie jego chorej psychiki. Mógł pozostawać na wiecznym głodzie i nauczyć się go ignorować albo folgować zdegenerowanym popędom i konserwować chorobę trawiącą jego głowę.
Obecnie był uzależniony od leków i środków pobudzających, których działanie na koniec dnia musiał niwelować środkami uspokajającymi. Był uzależniony od pornografii i od masturbacji. Zaczynał też zauważać u siebie początki uzależnienia od alkoholu.
Jego przypadek był fatalny. Tiki i nerwica natręctw w zasadzie uniemożliwiały mu walkę z demonami. Wolna wola jakby nie istniała w życiu Borysa Iwanickiego.
Jego mózg doskonale wiedział, jak go podejść. Policjant był niesamowitym przypadkiem narkomana, który nie potrzebował wyzwalaczy z zewnątrz, bo miał je w sobie.
Jeśli zauważył, że ktoś w pracy wpatruje się w niego z powodu tików, to jego mózg automatycznie wysyłał żądanie zadośćuczynienia. Odwracał więc ekran i – w biurze typu open space, pełnym innych policjantów – włączał pornosa bez dźwięku. To oczywiście też wyzwalacz. Szedł więc do łazienki i – nie zważając na smród gówna i szczyn – dogadzał sobie. Ulga była tylko chwilowa, jakby wraz z nasieniem pozbywał się też dopaminy.
Wracał więc do biurka i w ciągu kwadransa znajdywał powód, by wyjść szybciej z pracy.
Schodził na parking, wsiadał do samochodu, odpalał silnik i po dziesięciu minutach zawracał do biura, żeby sprawdzić, czy na pewno skasował historię przeglądania. Wiedział, że skasował, ale musiał sprawdzić.
Czerwieniąc się, znów wychodził z biura, a jego mózg znów wysyłał ten sam sygnał. Przyjeżdżał więc pod blok, wysiadał z samochodu (do którego wracał jeszcze dwa lub trzy razy) i chwilę po przekroczeniu progu mieszkania odpalał komputer. Filmów szukał często, więc potrzebował coraz gorszych i mniej normalnych materiałów. Tak działał ośrodek nagrody, który wciąż potrzebował nowych doznań. Zainstalował więc przeglądarkę TOR i zaczął używać VPN, by mieć pewność, że nikt z biura nie dowie się o tym, jak spędza czas wolny.
Siedział tak do późnych godzin nocnych, a jego organizm był wycieńczony. Nie nadawał się do pracy. Tu również z pomocą przychodził TOR – w Darkniecie znajdywał dilerów, którzy mieli lekarstwa na jego osłabienie. Kolejny wyzwalacz, bo gdy się tak szprycował, to później nie mógł spać. Brał więc leki nasenne lub pił.
W taki oto sposób stresująca praca, odziedziczona choroba, zmęczenie i problemy w domu z żoną – przede wszystkim brak zaspokojenia seksualnego wpływający na jego samoocenę – zrobiły z niego narkomana.
Teraz patrzył na walizkę i wiedział, że zapewne nie opuści już dzisiaj pokoju.
Dziewięć razy sprawdzał, czy dobrze zamknął drzwi. Siedem razy zasłaniał i odsłaniał okna zielonymi kotarami. Dwadzieścia-cztery razy zdejmował słuchawki, sprawdzając, czy dźwięk na pewno nie roznosi się po pokoju. Dopiero wtedy odpalił wyszukiwarkę i wycisnął dwie różowe tabletki z w połowie opróżnionego już blistra.
* * *
Może jednak nie zamknął drzwi, a może Sandra użyła zapasowych kluczy. Tak czy inaczej – pulchna recepcjonistka stała przed nim, szczerząc równiutkie białe ząbki. Uśmiecha się czy śmieje się ze mnie? – zastanawiał się Borys. W tym momencie zrozumiał, że siedzi na łóżku ze spodniami spuszczonymi do kostek. Poczuł, jak jego twarz oblewa się gorącym rumieńcem.
Nie pamiętał, by się rozbierała, a jednak siedziała już na nim zupełnie naga. Wpijał swoje szponiaste palce w jej boczki jak w wypełnioną pierzem miękką kołdrę. Miała duże i ciepłe uda. Wyraźnie czuł jej ciężar.
Gdy zbliżał się do orgazmu, poczuł, że dziewczyna jest zbyt ciężka. Wystraszył się, że jego miednica zaraz zacznie pękać. Chciał ją zrzucić, ale była od niego silniejsza. Chwyciła go za nadgarstki. Zaczął wierzgać nogami. Stopami zrzucił coś, co się rozbiło. Nie wiedział co – w pokoju nie było przecież żadnego szkła.
Spojrzał do góry, by zobaczyć jej twarz, ale zasłaniały ją monstrualne piersi. Nie mógł złapać oddechu. Poczuł, że jego nozdrza wypełniają się ciepłą galaretą. Z całej siły i całą swoją wolą wypchnął powietrze z nosa. Galareta wylała się na jego usta i brodę. Złapał oddech – w tym samym momencie łóżko pod jego plecami zniknęło i zaczął spadać.
* * *
Obudził się przestraszony i zlany zimnym potem. W pokoju było zupełnie ciemno – nie zobaczył nawet własnej dłoni, gdy zamachał nią sobie przed twarzą. Mokra koszula lepiła się do jego pleców. Od klimatyzacji w samochodzie dostał kataru i przez sen zasmarkał sobie twarz. Gęstego gluta, który lepkim pomostem łączył jego nos z ustami, wytarł w rękaw.
Wstał i chciał zrobić krok, ale niewidzialna dłoń chwyciła go za kostkę. Podłoga uniosła się do pionu i uderzyła go w twarz i klatkę piersiową. Wtedy przypomniał sobie, że spodnie i bokserki wciąż ma opuszczone do kostek.
Po omacku dłonią znalazł włącznik od lampy. Światło go oślepiło i przez kilka sekund widział tylko rozmazaną zieloną plamę zamiast pokoju. Złapał ostrość i spojrzał na rękaw – to jednak nie katar, a krew sączyła mu się z nosa. Teraz wyraźnie czuł na ustach jej metaliczny posmak. Biała koszula miejscami zrobiła się niemal przeźroczysta od potu.
Był osłabiony. Sięgnął po nowe pudełko tabletek. W głowie mu dudniło – wciąż słyszał dźwięk rozbijanego szkła ze snu.
Gdy tabletki zaczęły działać, zrozumiał, że naprawdę słyszy bite szkło. Podbiegł do okna i oniemiał. Na zewnątrz trwały zamieszki. Ludzie, jak w transie, rozbijali butelki, kieliszki, a nawet telewizory! Kobiety szarpały się z mężczyznami. Szybko dopadł do kufra i zaczął szukać pistoletu.
Chwilę później był już na zewnątrz. To, co działo się na płytowej drodze pod hotelem, było totalnym szaleństwem. Ulicą Abrahama ciągnęła długa procesja wyraźnie pijanych kobiet i mężczyzn. Niektórzy trzymali w dłoniach butelki wódki lub piwa – gdy stwierdzali, że są puste, to po prostu ciskali nimi o ziemię, a te rozbijały się z charakterystycznym hukiem.
W tłumie wyróżniały się pary – kobiety i mężczyźni – szarpiące się ze sobą. Mężczyźni odskakiwali od kobiet, a potem podbiegali i je popychali. Kobiety nie pozostawały im dłużne i rzucały się na mężczyzn z taką samą zapalczywością!
Borys wyciągnął odznakę, przyjął pozycję sędziego piłkarskiego karzącego zawodnika czerwoną kartką i ruszył do przodu. Zszokowany stwierdził jednak, że nikt nie zwraca na niego uwagi. Obrócił się i wpadł na człowieka, który trzymał w rękach egzotycznie wyglądający artefakt. Dziwny przedmiot budził skojarzenia z afrykańskimi instrumentami rytualnymi – była to włócznia z kolorową maską i dzwonkami. Pijany mężczyzna potrząsał tym rytmicznie, niczym afrykański szaman, i krzyczał słowa, których Borys nie był w stanie zrozumieć.
Zrobił krok do tyłu i wpadł na chłopaka, który obiema rękoma obejmował sporych rozmiarów drewnianą beczkę, z której wystawała kita włosia – niczym koński ogon. Kobieta i mężczyzna, którzy jeszcze chwilę temu się ze sobą szarpali, teraz biegli w stronę policjanta. Mężczyzna napiął wystający ogon, a kobieta zaczęła opluwać włosie, zraszając je chmurą maleńkich kropelek wody lub wódki. Nagle z beczki zaczął wydobywać się przerażający dźwięk. Borys zrozumiał, że w środku musi być zamknięte jakieś zwierzę – małe koźlę lub oślątko.
Przypomniał sobie artykuł – ten o satanizmie – który czytał w gazecie zakupionej w SKLEPie i wszystko zrozumiał. Jakaś lokalna sekta odprawiała pod hotelem rytuały voodoo. Chemia we krwi kazała mu działać, serce zamieniło się w werbel. Sięgnął po pistolet, który przed wyjściem wcisnął sobie za pasek – chciał oddać w niebo dwa lub trzy strzały ostrzegawcze.
Wtedy jednak ktoś chwycił go za ramię. Zadziałał instynkt. Policjant błyskawicznie się odwrócił i wycelował broń przed siebie. Na szczęście nie wystrzelił.
Stała przed nim drobna i wyraźnie przerażona dziewczyna. Na oko mogła mieć z dwadzieścia lat – nie więcej. Ciemne włosy miała ostrzyżone na krótko, jak chłopak. Okulary retro na jej drobnym, lekko zadartym nosie wyglądały jak olbrzymi motyl o idealnie okrągłych i przeźroczystych skrzydłach. Wielkimi zielonymi oczami zezowała w tym momencie na lufę policyjnego walthera P99.
W filmowo wyglądającym geście powoli uniosła ręce do góry – przykrótki czarny T-shirt z płonącym logo jakiegoś metalowego zespołu podwinął się i odsłonił jej płaski brzuch.
– Spokojnie – powiedziała do niego lub do siebie. Usta miała małe, w kształcie serduszka. Wargi pomalowane na wiśniowo. – To tylko Polter Abend, narzeczeński zwyczaj. Spójrz tam. – Powolnym ruchem dłoni wskazała na czoło korowodu, gdzie młodzi, chłopak i dziewczyna, trwali w namiętnym pocałunku.
Piętnaście minut później siedzieli na wysokiej wydmie i patrzyli na czarne morze. Popijali ciepłą ziołową gdańską wódkę z płatkami złota – Danziger Goldwasser. Wiki – bo tak miała na imię dziewczyna – opowiadała Borysowi o kaszubskim zwyczaju zaślubin. Policjant nie rozumiał, po co, u licha, rozbijać szkło.
– To germański zwyczaj, sięgający jeszcze czasów pogańskich. Kiedyś spełniał funkcje apotropaiczne – powiedziała bez zająknięcia, ale lekko czkając.
– Czyli chodziło o wypędzanie duchów? – zapytał, chcąc jej zaimponować tym, że wie, co oznacza „apotropaiczne”.
– Konkretnie to złych duchów. Poltergeistów. Rozumiesz, polterabend i poltergeisty – powiedziała i głośno się roześmiała. Była już mocno wstawiona. – Czy jakby się okazało, że mam przy sobie jointa, to musiałbyś mnie skuć? – zapytała nagle i figlarnie zatrzepotała rzęsami.
– Nie – odpowiedział przeciągle. – Jestem z wydziału zabójstw, a nie narkotykowego, i nie mam problemu z takimi rzeczami.
Bo mam problem z innymi – pomyślał i też się zaśmiał, a ona nie spytała, co go tak bawi.
Gdy Wiki odpalała spliffa, Borys wypytywał dalej:
– A te dziwaczne przedmioty jak do rytuałów voodoo? Dzida i beczka z jakimś zwierzęciem w środku?
– Co? – spytała dziewczyna wyraźnie zbita z pantałyku. Nagle zrozumiała, o co mu chodzi. – A! Diabelskie skrzypce to ta „dzida”, i burczybas, beczka. Przysięgam, że w środku nie ma żadnego zwierzaka. – Ostatnie słowo wypowiedziała niewyraźnie, zaciągając się dymem. – To też z czasów pogańskich. Skrzypiec pomorscy Słowianie używali dawniej do grania „diabelskiej muzyki” w czasie zaduszek, dziadów, halloween czy jak tam chciałbyś to nazwać. – Zaciągnęła się dymem i kontynuowała wykład: – Dźwiękami burczybasu z kolei witano kiedyś nowy rok. No, ale teraz i skrzypce, i burczybas wyciąga się przy każdej nadarzającej się okazji.
– Okej. Ostatnie pytanie – obiecał. – Szarpiące się ze sobą pary. To też jakiś kaszubski zwyczaj?
– Wiem, o co chodzi. To dzëk, taniec imitujący piracką bójkę – mówiła, wypuszczając z ust dym. – Powinni go tańczyć tylko mężczyźni, ale – uśmiechnęła się – mamy dwudziesty pierwszy wiek.
* * *
Borys obudził się wygięty kacem, ale to nic – na kaca miał proszki lepsze od tych, które reklamują w telewizji. Ruchem kciuka wyłączył budzik w telefonie. Odkleił głowę od zaślinionej poduszki. Ucieszył się, że jest w swoim pokoju hotelowym. W dodatku sam.
Nie pamiętał, jak wrócił do hotelu – to go trochę martwiło. Był pewien, że wrócił w środku nocy, co oznaczało, że ktoś musiał go wpuścić.
Zeszła noc? W głowie miał pokaz slajdów: narkotyczne wyjście na zewnątrz, dziwne rytuały tubylców, wódka na plaży z jakąś małolatą. W czaszce miał helikopter, a w żołądku ognisko. Jednocześnie chciało mu się jeść i wymiotować. Musiał wciągnąć kreskę, ale zbytnio go mdliło, by mógł wstać. Z drugiej strony mdliło go też od własnego zapachu.
Myślą niczym zaklęciem zmusił swoje ciało do ruchu. Usiadł na skraju łóżka – bujał się przy tym w tył i przód jak skoczek narciarski, który siedząc na belce startowej, szykuje się do zjazdu. Adam Małysz z Warszawy odepchnął się mocno i wystartował. Warunki miał niesprzyjające, wiatr szarpał nim w locie. Ostatecznie wylądował bez telemarku obok walizki.
Ćpuński Gollum w charakterystycznym przykucu zaczął szukać w walizce swojego ssskarbu.
Oto i jest: przeźroczysta torebeczka, wypełniona białym proszkiem. Magiczny pył, który przeniesie Piotrusia Pana z powrotem do krainy Zagubionych Chłopców. Obiema dłońmi uniósł ją do góry tak, jak ksiądz podnosi hostię podczas przemienienia.
Na biurko rzucił się niczym rozbitek na tratwę. Usypując na blacie równą kreskę, sparafrazował exposé Tadeusza Mazowieckiego z tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego dziewiątego roku:
– Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Bekę z obecnego stanu załamania. – Zaśmiał się jak wariat. – Jak mogę być singlem, będąc jednocześnie tak błyskotliwy? – zapytał sam siebie.
Rano zawsze miał dobry humor albo wmawiał sobie, że go ma. W ciągu dnia zaliczał tyle potknięć, że depresja w końcu go dopadała – zazwyczaj gdzieś tak późnym popołudniem. Był jak egipski bóg Ra. Budził się jako skarabeusz i do południa ochoczo toczył swoją kulkę z gnoju, wierząc, że to kuliste słońce. Następnie docierało do niego, czym jest i co robi. Wtedy zmieniał się w stetryczałego starca i umierał. A rano – rezurekcja i wiara w to, że bez niego w Egipcie nigdy nie wstałby nowy dzień.
Kreska zaczęła działać – prąd poszedł po kablach i silnik w końcu odpalił, ale nie wszystkie kontrolki zniknęły z zegarów. Bak był pusty, a maszyna brzmiała tak, jakby uszkodzono jej tłumik. Jego żołądek głośno wołał: „Jeść!”.
Kciukiem pogładził córkę po włosach – nawet nie zauważył, że to robi – miał ją na tapecie w telefonie, który odblokował, by sprawdzić godzinę. Dochodziła szósta, co oznaczało, że zaraz powinna zjawić się…
– Frisztëk! – Usłyszał zza drzwi głos Sandry. – Śniadanie!
– Biegnę! – odkrzyknął.
Omiótł wzrokiem pokój – nie było źle. Omiótł wzrokiem siebie – gorzej. Na rękawie koszuli miał własny całun z Manoppello. Krwawy veraicon, który stworzył wczoraj, wycierając nos w rękaw.
Szybko zdjął z siebie koszulę i schował ją pod kołdrą. Teraz miał na sobie podkoszulek typu „żonobijka”. Przejrzał się w lustrze w łazience. Dziwne, że w ogóle dawał jakieś odbicie, bo spoglądał na niego wampir i to raczej nie Edward ze Zmierzchu. Wypłukał zęby, przeczesał włosy dłonią – musiało wystarczyć.
– Śniadanko. Punkt szósta! – Sandra przywitała Borysa szerokim uśmiechem.
Dziewczyna nie miała pojęcia, że zeszłej nocy włamała się do jego pokoju i go zgwałciła. Sen był jednak tak realistyczny, że Borys nie mógł spojrzeć jej w oczy.
Na hotelowym wózku, który wyglądał jak te w filmach, znajdowały się: jajecznica z łososiem i pomidorami (a według Sandry – prażnica z laksã ë tomatama), czarna kawa, śmietanka, cukier i ciemne pieczywo.
– A tutaj małe co nieco na później – powiedziała dziewczyna z uśmiechem i (Borys nie zauważył skąd) wyciągnęła kanapki zawinięte w folię aluminiową.
Policjant wziął od niej srebrną cegiełkę i teatralnie ją powąchał, wolną ręką czyniąc gesty niczym włoski krytyk kulinarny.
– Jeśli rozwiążemy tę sprawę jeszcze dziś, to w raporcie napiszę, że to dzięki tym kanapkom, Sandro – oznajmił i się uśmiechnął.
– Och, nawet ich pan jeszcze nie spróbował – żachnęła się dziewczyna. Było jednak widać po niej, że komplement sprawił jej przyjemność.
– Nie musiałem – odpowiedział jej, robiąc poważną minę. – Czuję ich zapach. Nawet jeśli będą obrzydliwe, to będę je po prostu wąchał do końca dnia.
Sandra przewróciła oczami, zarumieniła się i dosłownie w podskokach uciekła z wózkiem w głąb korytarza.
* * *
Godzinę później – po śniadaniu, prysznicu, robótkach ręcznych i walce z biegunką, która jest nieodzowną towarzyszką narkotyków – wychodził z hotelu. Jego zielony płaszcz łopotał za nim na wietrze, przyczepiony do grzbietu jak flaga do drzewca masztu. Sabinka czekała na niego tam, gdzie ją zostawił – jego piękna towarzyszka, opalona jak Latynoska. Z czułością dotknął lakieru – byli prawie równolatkami. Żona zabrała Borysowi dom na Żoliborzu (choć „zabrała” to duże słowo – oddał go jej, gdy otrzymała prawo do opieki nad córką), ale samochód mu zostawiła, bo wiedziała, ile włożył w niego pracy i pieniędzy.
Zanim wsiadł do auta, zwalczył pokusę powrotu do pokoju, by sprawdzić, czy na pewno zamknął drzwi.
Rozlał się na fotelu jak ciecz. Jego ciało spłynęło w dół, a plecy płaszcza odwrotnie – zdawały się wspinać w górę oparcia. Wyglądał przez to zabawnie – jak garbus lub osiłek bez szyi. Włożył dłoń do schowka i z miną magika grzebiącego w cylindrze wyjął losową kasetę. Następnie wsunął ją do radia. Chwila szumu i z głośników zabrzmiał głos Marka Grechuty i piosenka Dni, których jeszcze nie znamy.
W GPS w telefonie wbił adres komisariatu w Bece. Choć teoretycznie wiedział, że musi tylko jechać prosto ulicą Abrahama (Muszę w końcu spytać kogoś o tę nazwę!) do skrzyżowania, a następnie przeciąć je i jechać dalej prosto ulicą Młodokaszubów, to i tak wolał się upewnić.
Sabinka zamruczała, zaświeciła oczami reflektorów i wyprowadziła go na asfalt.
Nie zdążył nawet dojechać do „spadochroniarza”, a zatrzymała go autostopowiczka ze znajomą twarzą. Tego poranka Wiki była ubrana bardziej odpowiednio do jesiennej aury. Miała na sobie sięgający do kolan jasny trencz. Płaszcz upodobniał ją do Audrey Hepburn w słynnej deszczowej scenie z filmu Śniadanie u Tiffany’ego. Zamiast gustownych czółenek miała jednak białe adidasy na bardzo wysokiej platformie. Audrey w takich nie biegała.
Ruchem dłoni ściągnęła go na pobocze, jak policjant zatrzymujący kierowcę do kontroli. Gdy zobaczyła, że rzeczywiście się zatrzymuje, uśmiechnęła się jak nastolatka. Wskoczyła mu do samochodu i natychmiast dała wyraz temu, jak swobodnie się czuła – ściszyła radio.
– Jedziesz na komisariat? Podwieziesz mnie? – To nie brzmiało jak pytanie. – Ja też akurat w tamtą stronę – wyjaśniła.
– Tak, jasne – odpowiedział z uśmiechem i odpalił pojazd.
Rozpięła płaszcz – miała pod nim czarną sztruksową mini i granatowy T-shirt z nadrukowanym symbolem komiksowego superbohatera – Supermana.
Poczuł, że mu się przyglądała, i rzucił jej pytające spojrzenie. Parsknęła śmiechem.
– Pamiętasz coś z wczoraj? – zapytała.
– Szczerze mówiąc, to niewiele. Nie pamiętam, jak dotarłem do hotelu – odpowiedział zgodnie z prawdą. Nagle uderzyła go pewna myśl. – Ale my chyba nie… No wiesz, co mam na myśli?
– A chciałbyś? – Zaśmiała się jeszcze weselej, a Borys siłą woli starał się powstrzymać tiki. – Nie, do niczego nie doszło – powiedziała, a policjant odetchnął z ulgą.
To nie dlatego, że mu się nie podobała – wręcz przeciwnie. Nie czułby też specjalnych wyrzutów – nie była przecież dzieckiem. Bał się jednak, że aż tak stracił kontrolę nad sobą. No i tego, że nie pamiętał czegoś takiego.
– Chciałbyś może znów spotkać się na wydmach? Dziś ma być ostatnia ciepła noc – mówiła pozbawionym wstydu głosem, a on czuł, jak oblewa go fala gorąca.
– Może chciałbym – odpowiedział, nie dając po sobie poznać podniecenia.
Wiki zaczęła szukać czegoś po kieszeniach płaszcza. W końcu wyciągnęła mały kartonik, który mu podała.
– To moja wizytówka. Możesz zawsze do mnie zadzwonić – powiedziała.
Obrócił kartę między palcami trzymającymi kierownicę i przeczytał: „Wiktoria Ritter, red. w »Kaszubskie Info«”. Zaczynał rozumieć. A ona jeszcze potwierdziła to, czego i tak się domyślił.
– Pracuję w gazecie, jak widzisz – powiedziała, przecierając okulary. – Pomyślałam sobie, że to ciekawie się złożyło, że na siebie wpadliśmy. Może to takie polterabendowe przeznaczenie?
– Wiki… – zaczął cicho, ale nie usłyszała, skupiona na przecieraniu szkieł i swojej wyuczonej mówce.
– Może mógłbyś mi podsyłać jakieś niusy ze śledztwa? Wiadomo, że bez szczegółów, ale…
– Nie – powiedział, tym razem głośno i wyraźnie. Zatrzymał samochód. – Jest mi naprawdę przykro – ciągnął dalej – ale chyba musimy się tu rozstać. Będzie też lepiej, jeśli ta podwózka zakończy tę znajomość.
Spojrzał na nią, miał nadzieję, że groźnie, choć było mu naprawdę przykro i musiał walczyć z tikami. Wyglądała na rozczarowaną. Przeczesała dłonią włosy, które były tak krótkie, że nie ukryły nawet do końca jej palców. Założyła okulary. Teraz nie przypominała mu Audrey Hepburn, tylko skinheadkę.
– Myślałam, że się polubiliśmy. Jesteś uroczy. Szczególnie, gdy skręcasz jointy.
Mówiąc to, podstawiła mu pod nos ekran telefonu. Kciukiem przesuwała zdjęcia, na których zobaczył swojego złego, ćpuńskiego bliźniaka, który liże bletkę i kruszy do niej zioło. Na dalszych zdjęciach pił wódkę i pozował z pistoletem.
Dopadła go seria tików. Zaczął chrząkać, napinać mięśnie twarzy i karku. Wiki musiała się przestraszyć, bo schowała telefon i poklepała go po policzku.
– Ej, co jest? Będziesz żył? – Wielkie zielone oczy rozszerzyły się w autentycznym przerażeniu.
Odsunął jej rękę. Była leciutka jak piórko. Opanował się.
– Wszystko okej. To tylko tiki. Idź już. – Mówił niskim, oschłym głosem, którego zazwyczaj używał podczas przesłuchań. Podziałał, znów miała poważny wyraz twarzy.
– Dobrze, czekam o dziesiątej na wydmach. Tam, gdzie wczoraj.
Przed wyjściem z samochodu bezczelnie pocałowała go w policzek. Spojrzał w lusterko – na jego bladej skórze idealnie odbił się ślad jej ciemnoczerwonych, małych ust.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI