Joanna d’Arc. Dziewczyna, wojowniczka, heretyczka, święta - ebook
Joanna d’Arc. Dziewczyna, wojowniczka, heretyczka, święta - ebook
Epicka, pasjonująca opowieść o niezwykłej kobiecie, której imię odbijać się będzie echem przez wieki.
Rok 1412. Trwa wojna stuletnia. Pogrążona w chaosie Francja przegrywa z Anglią. Karol VII zmuszony jest do ucieczki, ukrywa się przed wrogami. Ludzie głodują. Królestwo potrzebuje cudu.
Z chaosu wyłania się dziewczyna, która odwróci losy wojny i poprowadzi Francuzów do zwycięstwa.
Katherine J. Chen sprawia, że Joanna d’Arc to już nie mit, nie legenda, a młoda kobieta z krwi i kości: błyskotliwa, czasami lekkomyślna, zawsze nieustępliwa. Opowiada jej historię od niełatwego dzieciństwa przesiąkniętego przemocą, przez błyskawicznie zdobytą sławę, gdy staje na czele potężnej armii, po czas, kiedy dla wielu Joanna staje się niewygodna.
Rzucona w wir dworskich intryg, ściąga na siebie gniew i podejrzliwość tych, którzy czują się zagrożeni.
Joanna – bezwzględna wojowniczka, ofiara spalona na stosie, święta
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9461-5 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
♦ ♦ ♦
JOANNA I JEJ RODZINA
Joanna – dziewczyna ze wsi Domrémy w regionie Armagnac, w południowo-zachodniej Francji
Jacques d’Arc – ojciec Joanny
Isabelle Romée – matka Joanny
Catherine – starsza siostra Joanny
Jacquemin – najstarszy brat Joanny
Jean – drugi brat Joanny
Pierre – młodszy brat Joanny
Durand Laxart – wuj Joanny
Salaud – pies Joanny
MIESZKAŃCY WIOSKI DOMRÉMY
Hauviette – przyjaciółka Joanny
Jehanne – matka Hauviette
Ksiądz
FRANCUSKA RODZINA KRÓLEWSKA
Karol VII – delfin, najstarszy żyjący syn króla Francji i jego następca wydziedziczony z praw do francuskiego tronu
Maria Andegaweńska – _dauphine de France_, żona Karola VII, córka Jolanty Aragońskiej
Jolanta Aragońska – księżna Andegawenii i królowa czterech królestw, matka _dauphine de France,_ zwolenniczka Joanny
Jean de Dunois, zwany Bastardem z Orleanu – nieślubny syn byłego księcia Orleanu, przyjaciel Joanny
Karol – książę Lotaryngii, jeden z pierwszych zwolenników Joanny
Karol VI – ojciec delfina, król Francji aż do swojej śmierci w październiku 1422 r.
Izabela Bawarska – matka delfina, znienawidzona królowa Francji
DUCHOWNI I DWORZANIE
Robert Le Maçon – zaufany doradca delfina, zwolennik Joanny
Georges de La Trémoille – faworyt delfina, przeciwnik Joanny
Regnault de Chartres – arcybiskup Reims, przeciwnik Joanny
Colet de Vienne – wysłannik Jolanty Aragońskiej
ŻOŁNIERZE
Robert de Baudricourt – kapitan garnizonu w Vaucouleurs, mimowolny zwolennik Joanny
Bertrand de Poulengy – rycerz, członek eskorty Joanny w podróży z Vaucouleurs do Chinon
Jean de Metz – giermek, członek eskorty Joanny w podróży z Vaucouleurs do Chinon
Étienne de Vignolles, znany jako La Hire – owiany złą sławą żołnierz, przyjaciel Joanny
Jean d’Aulon – giermek Joanny
Raymond i Louis – młodzi paziowie Joanny
WROGOWIE FRANCJI
Henryk V – król Anglii aż do śmierci w sierpniu 1422 r.
Henryk VI – syn Henryka V i Katarzyny Walezyjskiej (starszej siostry delfina), następca angielskiego tronu
Jan bez Trwogi – książę Burgundii, wróg delfina, zamordowany przez stronników delfina we wrześniu 1419 r.
Filip III Dobry – książę Burgundii, syn Jana, sojusznik Anglii
Jan Lancaster – książę Bedford, regent Anglii, sojusznik BurgundiiO_d prawie stu lat Francja prowadzi z Anglią wojnę, która wybuchła w konsekwencji dawnej waśni o ziemię i prawa krwi._
_We Francji panuje Karol VI, zwany przez poddanych Ukochanym lub Szalonym. To wątły mężczyzna, który cierpi na sporadyczne epizody psychotyczne; wierzy, że jest zrobiony ze szkła. Natomiast władca Anglii Henryk V stanowi kompletne przeciwieństwo biednego, obłąkanego francuskiego monarchy. Ten zahartowany w boju, kipiący wigorem wojownik pragnie podporządkować Francję angielskiej koronie; jest człowiekiem, z którym należy się liczyć i którego trzeba się bać, mężczyzną wytrwale dążącym do osiągnięcia zamierzonego celu. Pod jego wodzą angielska armia odnosi kolejne zwycięstwa, między innymi w bitwie pod Azincourt w 1415 roku, zajmuje też Normandię, Paryż oraz prawie wszystkie ziemie na północ od Loary._
_W próżni powstałej na skutek ubezwłasnowolnienia francuskiego króla o władzę walczy dwóch rywali: Karol VII, delfin, czyli najstarszy żyjący syn króla Francji, oraz kuzyn jego ojca, Jan bez Trwogi, wpływowy i ambitny książę Burgundii. W maju 1418 roku Jan zdobywa Paryż i przepędza delfina ze stolicy. Jednak rok później, z inicjatywy Karola VII, Jan zostaje zamordowany podczas zawierania rozejmu na moście w mieście Montereau-Fault-Yonne. Jest to poważny błąd polityczny, który pociąga za sobą szereg katastrofalnych skutków dla delfina. Po śmierci ojca jedyny syn Jana, Filip III, nowy książę Burgundii, poprzysięga zemstę swemu kuzynowi Karolowi VII i przyrzeka wesprzeć Anglików w walce z Francuzami. W tym momencie liczą się więc trzy siły, dwie z nich, Anglia i Burgundia, zawierają sojusz przeciwko trzeciemu graczowi, Francji._
_W 1420 roku dochodzi do przewrotu politycznego, król Anglii Henryk V i król Francji Karol VI podpisują w Troyes traktat, na mocy którego zhańbiony delfin zostaje odsunięty od sukcesji do francuskiego tronu, a ponadto zostaje zaaranżowane małżeństwo między Henrykiem V a Katarzyną Walezyjską, najmłodszą córką Karola VI. Traktat z Troyes stanowi, że ich syn i przyszli potomkowie będą panować nad obydwoma królestwami, a Henryk zastąpi delfina jako następca Karola VI._
_Wydarzenia zmuszają siedemnastoletniego delfina – teraz „podejrzanego o nieślubne pochodzenie” – do szukania schronienia w dolinie Loary, gdzie osiada ze swym dworem. Czasy są niepewne. Miasto, jednego dnia zajęte przez Anglików, może nazajutrz zostać odbite przez Francuzów, i na odwrót. Chociaż Karola VII otacza grono zwolenników – tych, którzy nie uznają lub nie akceptują postanowień traktatu z Troyes i wierzą, że roszczenia delfina do tronu są uzasadnione, bo nie chcą żyć pod rządami Anglika – dla Francji i jej mieszkańców nastaje trudny okres. Wielu wystąpiło przeciwko delfinowi. Jego własna matka, Izabela Bawarska, nie uznaje go już za swojego syna. Jego rodzona siostra Katarzyna poprzez małżeństwo stanęła po stronie wroga. Duża część francuskiej ziemi została zajęta przez nieprzyjaciela, aczkolwiek niemałym kosztem dla angielskiego skarbca. Choć zgodnie z prawem krwi jest prawowitym spadkobiercą francuskiego tronu, delfin musi zakończyć wojnę z Anglią i Burgundią, jeśli kiedykolwiek ma w pełni objąć władzę w swoim królestwie i zaprowadzić w nim pokojowe rządy._
_W tym właśnie momencie zaczyna się nasza opowieść._I
♦ ♦ ♦
DOMRÉMY, LATO 1422 R.
Ma zebrać kamienie, ale nie jakieś drobne otoczaki, tylko masywne bryły o ostrych krawędziach. Chłopcy z Domrémy już gromadzą się na polu, gdy tymczasem ona pochyla się i grzebie w ziemi dłońmi o poczerniałych paznokciach, wyciągając kolejne znaleziska. Ze spódnicy, mocno zacisnąwszy jej rąbek, utworzyła tobołek, który napełnia ciężkimi skarbami.
Kiedy jej brat Jacquemin gwiżdże, pozostali – pokraczna, niewydarzona armia, której jest dowódcą z racji starszeństwa, bo ma szesnaście lat, a poza tym jest najwyższy – podchodzą do niego, wymachując rękami. Z jego ust, jak pojedynczy wąs, zwisa wygięta w łuk łodyga pszenicy. Podnosi wzrok na palące popołudniowe słońce na tle przejrzystego błękitu nieba, wyciąga nogę, potrząsa stopą, jakby mu zdrętwiała. Gorący wiatr porusza powietrzem, targa włosy na ich głowach. Tchnienie ciszy pośród traw. Jeden z chłopców ziewa, szeroko otwierając usta.
Joanna pokazuje Jacqueminowi, co zebrała, a on z aprobatą kiwa głową. Jest wodzem, więc wybiera kamienie jako pierwszy. Sięga po dwa największe i podnosi wzrok na pozostałych. Joanna nie spieszy się, powoli podchodzi do ustawionych w rzędzie chłopców. Rozdziela między nich resztę, ale przydział pocisków nie jest losowy. Uważnie taksuje każdą wyciągniętą dłoń, oceniając, czy jest przyzwyczajona do drzazg, nacięć i zadrapań, do walk w pyle na podwórzach i w stogach siana, a może jeszcze nie została wtajemniczona w rytuały chłopięcych bójek i ciężkiej pracy. Na pewno nie da kamienia większego od dłoni, bo obdarowany nie byłby w stanie porządnie go chwycić ani tym bardziej precyzyjnie nim rzucić. Wręcza więc przyjaciołom brata, barczystym dwunasto- i trzynastolatkom, kamienie, które jej zdaniem do nich pasują, są takie jak oni: tępe i masywne.
Dla najmłodszego członka prowizorycznej armii, którego zna tylko z widzenia i imienia, zachowuje najlepszy. Chłopak ma siedem lat – jest od niego starsza o trzy lata – i teraz starannie, jakby w zadumie, obgryza paznokcie jednej dłoni, podczas gdy druga zwisa bezwładnie u jego boku. Kiedy Joanna podaje mu kamień, on nawet po niego nie sięga, więc dziewczynka chwyta za tę drugą bezczynną rękę, której nie trzyma przy ustach, i wciska mu w dłoń jego przydział. Dwie sztuki. Pierwszy to nic szczególnego, jest zwyczajny, jak to kamień, lecz drugi – gładki, wąski, jakby zrobiony na wymiar. W przeciwieństwie do pozostałych ma wyszczerbioną krawędź. Uśmiechnęła się, kiedy jej dłoń napotkała ostry rant w ciepłej ziemi.
– Pewnie nie przyjdą – odzywa się Jacquemin, wyraźnie znudzony. Podrzuca kamień jak żongler rozgrzewający się przed występem, zgrabnie chwyta go w locie. – Tchórze – dodaje.
W tej właśnie chwili na skraju polany słychać szelest, niemal niedostrzegalne poruszenie, które sprawia, że podskakują; uszy Joanny wypełnia dudnienie jej własnego serca. Nadchodzi nieprzyjaciel i na sekundę, dosłownie na ułamek sekundy, zamierają na widok tego, co mają przed oczami. Jakby patrzyli w lustro, bo na każdego chłopca z francuskiego Domrémy, który przyszedł, przypada jego odpowiednik, brat bliźniak z Maxey, burgundzkiej wioski oddalonej o niecałe pół godziny drogi w pogodny dzień. To ich sąsiedzi i jednocześnie zaprzysięgli wrogowie. Dziesięciu na dziesięciu.
Tylko ona, numer jedenaście, się wyróżnia: dziewczyna ubrana w wyblakłą, czerwoną wełnianą sukienkę, ze splątanymi, opadającymi na ramiona ciemnymi włosami. Jacquemin cicho warczy: „Uciekaj stąd, Joanno”, a ona patrzy na niego wilkiem, lecz niespiesznie przesuwa się na obrzeża pola bitwy. Opiera się o drzewo, krzyżuje ramiona na piersi i obserwuje starcie. Jej brat o tym nie wie, ale ukryła w kieszeni trzy kamienie, a kiedy teraz patrzy w dół, zauważa u swoich stóp grubą gałąź przypominającą maczugę. Dobrze być przygotowanym.
Naprzeciwko siebie stoją dwie obdarte zgraje. Od razu widać, w których miejscach ich matki lub siostry łatały koszule i spodnie, przebarwione kwadraty zostały naszyte na kolanach i łokciach, gdzie materiał łatwo się ściera. Słychać, jak burczy im w brzuchach. Chłopcy zawsze są głodni, mimo że zazwyczaj dostają większe porcje, a w jej domu trzeba szybko jeść, jeśli chce się dostać swój kawałek chleba i miskę zupy. Dobrze o tym wie, ponieważ ma trzech braci (dwóch starszych i jednego młodszego). Kiedy brakuje jedzenia, bez przerwy rozmawiają o tym, co by spałaszowali, gdyby tylko mogli: plastry soczystej wołowiny, wędzone filety świeżo złowionego pstrąga, i fantazjują o ucztach, które by urządzali, gdyby byli panami na włościach. Czasami, gdy są w dobrym nastroju, pozwalają jej przykucnąć obok i słuchać, wtedy ślina zbiera się w jej ustach, bo ma apetyt nie mniejszy od nich, też zawsze chodzi głodna. Zwykle jednak przeganiają ją, a jeśli nie dają rady, bo zapiera się, nieruchomieje i ani się ruszy ze swojego miejsca, to milkną i czekają, aż znuży się ciszą i pójdzie sobie z własnej woli.
Nikt do końca nie wie, jak zaczęły się ich pozorowane bitwy ani dlaczego dzieci z francuskiego Domrémy i burgundzkiego Maxey obrzucają się kamieniami, choć ich ojcowie potrafią zachować powściągliwy pokój. Chłopcy zbierają się na polu. Stają twarzą w twarz, wycierają w rękawy nitki mlecznych smarków, które zwisają im z nosów, mają zaróżowione policzki, lecz nie ze złości, ale od gorąca, jest piękny dzień lata. Harde spojrzenia, obojętne twarze, zaciśnięte szczęki. Tylko nieliczni wyglądają na urodzonych wojowników: tacy zawsze się wyróżniają przez sposób, w jaki patrzą na wroga – bez mrugnięcia powieką, w bezruchu i ciszy – w jaki podnoszą i przechylają głowy. Wyrostki z Maxey są gotowi. Wyciągają z kieszeni ręce, w których ściskają ciemne kamienie. Joanna zastanawia się, która z sióstr je pozbierała i czy pociski wybrane przez inną dziewczynę, jej burgundzki odpowiednik – która być może też ma na imię Joanna – będą równie dobre jak te, które sama wygrzebała z ziemi. Oczywiście szybko dochodzi do wniosku, że na pewno nie. Podniosła tylko najlepsze kamienie dla żołnierzy swojego brata.
Jak zaczyna się bitwa? Która ze stron zaatakuje pierwsza? Czy ruszą na siebie jednocześnie jak dłonie składane do modlitwy? Nieraz o tym dyskutowała z wujem Durandem Laxartem podczas jednej z jego licznych wizyt. Mimo niskiego urodzenia i braku wykształcenia jest myślicielem, gawędziarzem, wędrowcem, który w ciągu czterdziestu czy pięćdziesięciu lat przeżył niejedno. Nikt nie wie, w jakim dokładnie jest wieku. Kiedy się uśmiecha, pokazuje idealnie równy rząd białych, całych, niewyszczerbionych zębów, którego nie szpeci żaden poczerniały kikut, żadnego też nie brakuje, więc z łatwością może uchodzić za trzydziestolatka. Imał się różnych zajęć: był chłopcem okrętowym, kucharzem, czeladnikiem garbarza, najemnym robotnikiem płaconym od godziny, zatrudnianym na dzień czy miesiąc, harował na polach, w dokach, a nawet, jak twierdzi, na szafocie jako pomocnik kata.
Jak więc zaczyna się bitwa? Opowiadał jej historie o słynnych potyczkach, legendarnych starciach wojsk, które ruszały do boju z pieśnią na ustach. Modlitwą. Wrzaskiem. Przekleństwem. W to piękne letnie popołudnie, na rozległej połaci ziemi niczyjej, wciśniętej między dwie wioski, bitwa zaczyna się od pytania.
– Kto to jest? – prycha dowódca z Maxey, wskazując na nią.
Joanna uprzedza Jacquemina i sama odpowiada:
– Mówisz do mnie, ty burgundzki śmieciu?
Być może to kamienie ukryte w spódnicach dodają jej śmiałości. A może kij leżący obok stopy, bo wie, że w ułamku sekundy może zacisnąć go w garści.
Jacquemin rzuca jej mordercze spojrzenie, jakby mówił: „Zmykaj stąd, zanim powiem ojcu, że tu byłaś, i wtedy gorzko pożałujesz”, a dowódca przeciwników spluwa na ziemię. Robi to z taką siłą, że spodziewasz się ujrzeć jego przedni ząb, a nawet dwa toczące się po trawie. Joanna znajduje się w bezpiecznej odległości – plwocina opadła daleko od niej – ale jest zaskoczona. Zwykle wystarczy, że się odezwie, by odstraszyć braci, zmusić ich do cofnięcia się. Jeszcze mocniej przylega plecami do drzewa, jakby chciała się zakotwiczyć w jego pniu.
– Armaniacka pizda! – wyzywa ją dowódca Burgundów, a kamień przecina powietrze; Joanna nie potrafi powiedzieć, z której strony nadlatuje. Ten, kto nim cisnął, niekoniecznie zamachnął się na konkretny cel, zauważa. Ma nadzieję, że to nie Guillaume, że nie pospieszył się i nie zmarnował skarbu o ostrej krawędzi.
Kamienie fruwają, wzbijając się w powietrze jak wściekłe, świszczące ptaki. Za każdym razem, gdy któryś trafi – w ramię lub brzuch – rozlega się bolesny jęk.
Kiedy kończy się amunicja, dochodzi do bezpośredniego starcia, któremu bliżej do sztubackiej szarpaniny, bo każdy chłopiec chwyta drugiego o podobnym wzroście i wadze i razem toczą się po ziemi jakby zlepieni w jedno ciało. Zęby wgryzają się w kostki. Kciuki wciskają w zamknięte oczy. Chaotyczna plątanina chudych kończyn, rozedrgany, chybotliwy taniec wśród tumanów wzniesionego kurzu. Piskliwe wrzaski młodszych dzieci wciskają się między okrzyki starszych. Dołączyłaby, ale nie wie jak, bo nie może już odróżnić wroga od swoich. Następnym razem, konstatuje, pomogłoby, gdyby chłopcy z Domrémy jakoś się oznaczali, choćby kawałkiem materiału w tym samym kolorze, przewiązanym wokół ramienia. Albo Burgundowie mogliby się przebrać za rogate diabły. To również załatwiłoby sprawę. Myśl wywołuje uśmiech na jej twarzy.
Kiedy tylko tu przyszli, Joanna od razu zauważyła ciemną granicę drzew otaczających pole i powiedziała: „Popatrz, Jacquemin, o tam”. Głosem, który niezmiennie wzbudzał morderczy błysk w oczach ich ojca, zrugała brata: „Trzeba było gromadzić kamienie już od tygodni. Każda bitwa, jej termin, godzina i miejsce są ustalane przez dowódców z dużym wyprzedzeniem. Mogliśmy – bo uważa się za część grupy – wyszukać najlepsze pociski, włożyć je do worków i za pomocą liny zawiesić na wierzchołkach drzew. Potem chłopcy wspięliby się ukradkiem, zasadzili na wroga i zaatakowali zaraz po przybyciu wyrostków z Maxey. Nieprzyjaciel pomyślałby, że niebo albo sam Bóg rzuca w nich kamieniami. Posikaliby się ze strachu. Wzięliby nogi za pas”.
Brat tylko na nią spojrzał. Zawsze był oszczędny w słowach. Ojciec uważa, że to jedna z jego mocnych stron; według niej jest po prostu powolny. „Chcesz zostać? To… – warknął, nie kończąc zdania. Wyciągnął rękę i niedbale wskazał na pole. – Szukaj kamieni”.
Z daleka dostrzega dowódcę z Maxey, który zwarł się z Jacqueminem, aż ma ochotę szarpnąć bratem mimo dzielącej ich odległości, potrząsnąć nim. Nie minęło pięć minut, a już potrzebujesz mojej pomocy! Pochyla się. Zaciska prawą dłoń na kiju. Rusza w stronę odsłoniętych pleców wroga, słońce pada na jego głowę, która przypomina teraz smużkę pomarańczowego płomienia. Unosi kij, gotowa uderzyć, a także odeprzeć każdego, kto ją zaatakuje…
Zatrzymuje ją skowyt.
Nie dotarła jeszcze do walczących, a gałąź wypada jej z ręki. Obraca się, by popatrzeć w kierunku, z którego dobiegł ten odgłos, początkowo nawet nie wie, na co patrzy. A potem nagle ją oświeca: w środku skłębionych ciał utworzyła się wyrwa. Cisza, która osobliwie rezonuje, bo gryzie się ze sceną bitwy. W narożniku, gdzie dwóch chłopców wciąż powinno obrzucać się pięściami i kopniakami, jeden się odsuwa. Drugi leży nieruchomo na ziemi. Joanna wytęża wzrok, nawet z tej odległości widzi trwogę wymalowaną na wykrzywionej twarzy tego, który cofając się, potyka się o własne stopy i niemal przewraca. Zakrywa usta, wyciera dłonie o przód koszuli, tymczasem pozostali zaczynają kolejno podnosić wzrok znad szamotaniny. Jej spojrzenie wraca do chłopca, który się nie rusza.
Wie, kim jest, zanim jej oczy rozpoznają twarz. Młodszy od niej o trzy lata, siedmioletni Guillaume. Promienie słońca, które palą ją w kark, są wciąż te same, a jednak inne. Jest w nich teraz pewna ostrość, są jak koniuszek noża przyciśnięty do skóry. Chłopcy odsuwają się, żeby ją przepuścić. Być może myślą, że skoro jest dziewczynką, będzie mogła coś zrobić, pomóc.
Poruszenie w grupie wroga: zdezorientowane i pobladłe ze strachu twarze; łobuzy czmychają w stronę Maxey, gdzie zewrą burgundzkie szeregi i do niczego się nie przyznają. Nikt za nimi nie woła ani nie biegnie, by ich zatrzymać. Gdy Joanna podchodzi do Guillaume’a, już ich nie ma, umykają przez trawy i cienie drzew zwinnie jak złodzieje nocą.
Kiedy nad nim staje, oddycha z ulgą: chłopak żyje. Potem klęka i ma wrażenie, jakby połknęła jeden z kamieni. Próbuje przekonać samą siebie, że rana wcale nie jest taka straszna, na jaką wygląda, z nacięcia wypływa zaskakująco dużo krwi. Widzi, że szaroniebieskie jak zachmurzone niebo oczy Guillaume’a są otwarte i utkwione w odległym punkcie gdzieś na horyzoncie.
Za sobą słyszy, jak Jacquemin poprzysięga zemstę. Odwraca się, to nie pora na krwawe waśnie. Teraz to ona posyła mu twarde spojrzenie i wyrzuca z siebie zwięzłe polecenia.
– Ściągnij pomoc – rozkazuje.
Jej brat wydaje z siebie stłumione skamlenie jak pies, na którego nadepnięto, ale rusza pędem. Trzech chłopców podąża za nim. Ci, którzy zostają, wyglądają, jakby zaraz mieli zwymiotować. Odwracają wzrok, a Joanna domyśla się, że przeraża ich widok krwi. Jest jej strasznie dużo.
Ich wioska jest mała, wszyscy się tu znają. Nieraz widywała Guillaume’a siedzącego na progu chaty, gdy tymczasem jego matka zajmowała się ogródkiem, który uważano za najlepszy w całym Domrémy. Chłopiec brał na ręce szarego kota, którego trzymali w domu dla odstraszenia myszy, i pocierał policzki, najpierw jeden, a potem drugi, o grzbiet zwierzęcia. Jak na swój wiek był drobny, a kot musiał swoje ważyć, więc noszenie go kosztowało niemało wysiłku, mimo to zawsze taszczył go na ramieniu jak worek mąki, gładził mu uszy i próbował tulić, jakby był niemowlęciem, chociaż kocur opierał się jego pieszczotom. Joanna myśli teraz, że chłopiec, który okazuje tyle czułości zwierzęciu, nie może być zły. Odrywa pasek materiału od spódnicy i przyciska do głowy rannego, wełniana tkanina błyskawicznie ciemnieje, robi się niemal czarna, a ona czuje lepkość na palcach. Trawa od linii potylicy do podstawy szyi jest zbroczona czerwienią, jakby zafarbowano kawałek ziemi, zanurzono belę zielonego jak mech sukna w kadzi szkarłatu. Słyszy zduszony jęk wydobywający się z gardła rannego, odbija się echem w jej własnym. Jak gdyby na krótką chwilę on i ona zostali scaleni w jedno; czuje to, co on: zawroty głowy, oszołomienie, narastające nudności, choć nie ma czym wymiotować. Jej dłonie, raz zimne, raz gorące i znów zimne, odrywają tym razem większy kawałek sukienki; przykrywa nim ranę i przyciska. By przegonić mdłości, które wzbudza zapach krwi, wyrzuca z siebie słowa, choć wie, zanim nawet opuszczą jej usta, że są puste.
– To tylko niewielkie skaleczenie. Trzymaj się. Pomoc jest już w drodze.
Chce zapytać Guillaume’a, jak do tego doszło. Czym oberwał? Kamieniem, kawałkiem drewna czy po prostu pięścią? Czy ten, który to zrobił, ukrył broń? Ale milczy. Wie, że on umrze, i myśli: Moja twarz nie powinna być ostatnią, jaką widzi na tym świecie. Powinna być przy nim matka, ojciec lub siostra. Nawet kot. Nie ja, przecież ledwo się znamy.
Uświadamia sobie, że zapisuje szczegóły w pamięci: obraz ciała, które w ciągu siedmiu radosnych lat wyrosło z niemowlęcia na chłopca, zmieniło powijaki na spodnie. Jego pucułowata twarz jeszcze nie straciła dziecięcej krągłości. Ma gładką i prawdopodobnie miękką skórę, włosy spływają w jasnobrązowych puklach, są barwy skąpanej w słonecznym blasku ziemi na ugorze. Jego krew też wygląda na młodą, a ręce ma zaciśnięte w pięści, jakby wciąż walczył. Teraz jedna się rozluźnia, a dłoń Joanny wychodzi jej na spotkanie. Zaskoczona czuje, że coś w nią spada. Spuszcza wzrok i widzi kamienie, które mu dała. Oba. Nie użył ich. Zamyka je w dłoni. Chce zapytać, choć walczy z napływającymi łzami: Dlaczego się nimi nie posłużyłeś, ty durniu? Co za głupek i tchórz. Dla ciebie przecież zachowałam najlepsze.
Dzielą ich tylko trzy lata, lecz ich ręce w niczym nie są podobne. Jej są zrogowaciałe, szorstkie, on natomiast ma dłonie rozpieszczanego dziecka, któremu oszczędzono ciężkiej pracy. Jedyną skazą, którą może dostrzec, jest różowa blizna, cienka kreska długości cala po wewnętrznej stronie, od czubka kciuka. To na pewno sprawka kota. Z wyjątkiem zakrwawionej głowy jest ideałem, okazem zdrowia i siły. Na chwilę ogarnia ją panika, boi się, że zranią go jej duże i chropowate łapy, ich twardy i mocny uścisk.
Czuje, kiedy uchodzi z niego ostatnie tchnienie. Jakby wzdychał rozczarowany, że nikt poza nią nie przyszedł go pożegnać.
Potem nagle, w jednej chwili, pojawiają się mężczyźni, a ona powoli wstaje. Odpychają ją, a dwóch dorosłych, zazwyczaj nieodłącznych kompanów ojca, gapi się, jakby coś było z nią nie tak. Myślą chyba, że też jest ranna, bo ręce, nadgarstki i ubranie tam, gdzie klęczała, są zakrwawione, sukienka jest podarta. Czy to robota Maxey, pytają, jakby to, co się wydarzyło, było dziełem całej wioski. Ale ona mówi, że nie, że to krew Guillaume’a, i pokazuje im szmatkę, której użyła, żeby zatamować krwotok. Ze zrozumieniem kiwają głowami i przestają zwracać na nią uwagę.
Ojciec Guillaume’a, oderwany od pracy na polu, zanosi ciało syna z powrotem do Domrémy, do matki, babci, starszej siostry i kota. Głowa martwego dziecka opada na ramię mężczyzny, a za nimi ciągnie się po trawie karmazynowy wężowy ślad.
Joanna odchodzi ostatnia. Stoi wpatrzona w niebo, jakby czekała, aż rozżarzone słońce wyjaśni jej, co się właśnie stało. Według niej trzeba nadać temu sens. Umarł chłopiec. Patrzyła, jak umierał. Dlaczego umarł? Za co?
Kiedy wraca do siebie, zauważa, że jedną z dłoni wciąż ma zaciśniętą w pięść. Jest zaskoczona wysiłkiem, jakiego wymaga rozwarcie własnych palców, odsłonięcie kamieni, które wcześniej przekazała Guillaume’owi, a które potem jej zwrócił. Trzymała je tak mocno, że odcisnęły na dłoni różowoczerwone wgłębienia, które przypominają drobne ślady ptaków. Wyrzuca zwykły kamień, ale zachowuje ten specjalny, ten z ostrą krawędzią. Wsuwa go do kieszeni. Uzmysławia sobie, zaskoczona spokojem, z jakim dochodzi do tego wniosku, że gdyby to jej ojciec, Jacques d’Arc, był ojcem Guillaume’a, chłopak rzuciłby kamieniami, by się ratować. Użyłby pięści i bardzo możliwe, że wciąż by żył.
Ojciec powiedział braciom (podsłuchiwała ukryta poza zasięgiem ich wzorku): Nigdy nie zobaczymy wielkiej bitwy tutaj, nie w Domrémy. Czy możecie sobie wyobrazić Azincourt lub Crécy na tych polach? Nie. Nawet za tysiąc lat! I śmiał się, dłubiąc w zębach brudnymi paznokciami w kolorze czarnej ziemi.
Lecz jeśli poświęcimy chwilę, by się zastanowić nad tym, jak zaczyna się bitwa, to się okaże, że ta między Francją a Burgundią, między Domrémy a Maxey, między obrzucającymi się kamieniami dziećmi urodzonymi w różnych wioskach, zaczęła się trzy lata temu. Historia jest powszechnie znana i właściwie dość prosta w swym przekazie, to opowieść o zemście, o tym, jak w miasteczku Montereau-Fault-Yonne delfin kazał zabić Jana bez Trwogi, gdyż ten ostatni zagarnął dla siebie zbyt wiele władzy. A syn Jana, Filip, obecny książę Burgundii, ogłosił, że nie spocznie, dopóki delfin nie wyzionie ducha.
Delfin jednak wciąż żyje, ale w ich wiosce zginął chłopiec. Bo na tym właśnie – jak skwitował jej wuj Durand, kończąc inną opowieść o bitwach – polega wojna. Jednego dnia jest dobrze, świat się kręci w najlepszym porządku. Sprawy możnych są wyłącznie problemem starych królewskich rodów, które nie mają nic wspólnego z biednymi wieśniakami spożywającymi kapustę do każdego posiłku. Książęta toczą spory i waśnie, ale ziemia jest uprawiana, trawa jest koszona, snopy są wiązane. Aż pewnego dnia znudzony wartownik wspina się po schodach na mur obronny i zerkając przez blanki, zauważa dziesięciotysięczną armię czekającą, by się poddał. Pewnego dnia chłop budzi się w środku nocy z czubkiem miecza przyciśniętym do żeber. Nie zawsze rodzice i dziadkowie umierają pierwsi. Ojciec harujący w pocie czoła słyszy wołanie, szybko, pospiesz się, więc biegnie i wpada na polanę, jakby wkroczył w koszmar, by ujrzeć twarz, którą zna od dnia narodzin. Twarz, która już nigdy się nie obudzi. Jest zimna, kiedy jej dotyka.