- W empik go
John Barleycorn, czyli Wspomnienia alkoholika - ebook
John Barleycorn, czyli Wspomnienia alkoholika - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 385 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystko to zdarzyło się pewnego dnia podczas wyborów. W ciepłe kalifornijskie popołudnie jechałem konno w dół Doliny Księżycowej z farmy, znanej z wzorowej hodowli stadnin, do małej wioski, by głosować tak lub nie na mnóstwo projektowanych reform konstytucyjnych w stanie Kalifornia. Z powodu gorącego dnia piłem kilka razy przed głosowaniem, piłem również po głosowaniu. Przejeżdżałem przez wzgórze pokryte winem oraz przez falujące pastwiska wzorowej farmy i przybyłem do domu, aby jeszcze raz wypić podczas kolacji.
– Jakże głosowałeś w sprawie reformy wyborczej? – zapytała Charmian.
– Głosowałem za reformą.
Charmian wyraziła zdumienie, ponieważ wiadomo było wszystkim, że za młodych lat, pomimo moich gorących uczuć demokratycznych, oponowałem zawsze przeciw równouprawnieniu kobiet. W późniejszym i bardziej już tolerancyjnym wieku godziłem się, co prawda bez entuzjazmu, na równouprawnienie jako na nieuniknione zło socjalne.
– A dlaczego jednak głosowałeś za reformą? – zapytała Charmian.
Odpowiedziałem. Odpowiedziałem wyczerpująco. Odpowiedziałem z oburzeniem. Im dłużej odpowiadałem, tym więcej byłem oburzony. (Nie, bynajmniej nie byłem pijany. Koń, na którym jechałem, nazywał się przecież
„Bandyta”. Chciałbym widzieć pijanego jadącego na nim. Ale jak to określić? – Byłem podniecony. Czułem się znakomicie. Byłem żartobliwie wesoły).
– Kiedy kobiety staną u urny wyborczej, będą głosowały za prohibicją – powiedziałem. Przecież to właśnie żony, siostry, matki, tylko one wbiją ostatni gwóźdź w trumnę Johna Barleycorna.
– Ja zaś myślałam, że jesteś przyjacielem Johna Barleycorna – wtrąciła Charmian.
– Jestem nim. Byłem nim. Nie jestem nim. Nie byłem nim nigdy. Wtedy najmniej jestem jego przyjacielem, kiedy przebywam z nim i kiedy się zdaje, że jestem najbardziej z nim zaprzyjaźniony. On jest królem kłamców. On jest najszczerszym prawdomówcą. Jest też dostojnym towarzyszem, z którym się obcuje jak z bogami. On jest również w lidze z Kostuchą. Jego drogi prowadzą do nagiej prawdy i do śmierci. On daje jasną wyobraźnię i mętne sny. On jest wrogiem życia i nauczycielem mądrości, pozażyciową mądrością. On jest mordercą o czerwonych rękach i on zabija młodość.
Charmian patrzyła na mnie, i wiedziałem, że dziwi się, skąd przyszły mi podobne myśli do głowy.
Mówiłem dalej. Jak zaznaczyłem, byłem podniecony. Każda myśl w moim mózgu była wykończona. Każda myśl w maleńkiej swej celi była gotowa rozbijać drzwi, jak więźniowie oczekujący na wyłamanie zamków. I każda myśl była wizją wyrazistą, ostro zarysowaną, nieomylną. Mózg mój był przeniknięty jasnością białego światła alkoholu. John Barleycorn gubił się w chaosie prawdomówności zdradzając najskrytsze tajemnice. A ja byłem jego wyrazicielem. Mnóstwo wspomnień z przeszłości cisnęło mi się do głowy, wszystkie uszeregowane jak żołnierze podczas wielkiej rewii. Dobierałem je i rozważałem, niektóre szczegółowo. Byłem panem swych myśli, mistrzem wymowy, jak również mistrzem w uogólnianiu doświadczeń, zdolnym nieomylnie ustanawiać daty i konkretyzować swoje wnioski. Gdyż w ten sposób John Barleycorn nęcił i łudził płodząc mikroby pożerające inteligencję, podszeptując swoje fatalne poglądy na prawdę, wnosząc jasne błyski w monotonię dnia powszedniego.
W ogólnych zarysach opowiadałem nieraz Charmian o mej przeszłości i scharakteryzowałem jej moją psychikę. Nie byłem dziedzicznym alkoholikiem. Nie urodziłem się z organiczną predyspozycją do alkoholu. Pod tym względem jestem zupełnie normalny. Alkoholizm mój był nabyty. I nabyty z wielkim trudem. Alkohol był dla mnie rzeczą wstrętną, gorszą od wszelkich innych obrzydliwości. Nawet obecnie nie znoszę smaku wódki. Piłem tylko dla kurażu. I od piątego roku życia aż do dwudziestego piątego nie nauczyłem się dość cenić owego kurażu. Dwadzieścia lat przykrej praktyki w alkoholizmie sprawiło, że ten nabyty nałóg kazał stale memu buntującemu się organizmowi tolerować alkohol, i kończyło się na tym, że w rezultacie pożądałem go coraz więcej.
Skreśliłem moje pierwsze zetknięcie się z Johnem Barleycornem, opowiedziałem o moim pierwszym oburzeniu, jak również o walkach stoczonych z samym sobą i wskazywałem stale na ten szczegół, który pokonywał mój opór, mianowicie – łatwy dostęp do alkoholu. I nie tylko to, ale i to również, że każdy ciekawszy moment w mym życiu popychał mnie do pijaństwa. Każde poznanie nowego towarzysza, spotkanie marynarza, górnika czy wędrowca z dalekich krajów, zawsze, gdzie tylko mężczyźni znajdą się razem, aby podzielić się swymi myślami, ideami, swą sławą czy śmiałością, by wytchnąć, zapomnieć o ciężarze przepracowanych dni i nocy – wszystko to odbywa się przy kieliszku. Szynk jest miejscem zebrań. Mężczyźni skupiają się tam, jak ludzie pierwotni skupiali się wokół ognisk albo około wejścia do jaskiń.
Przypomniałem Charmian domy na łodziach, do których nie miała dostępu na Południowym Pacyfiku, gdzie kędzierzawi ludożercy chronili się przed swymi kobietami, ucztowali i upijali się w tych uświęconych miejscach zakazanych dla kobiet pod karą śmierci. Opowiedziałem, jak w młodości za pośrednictwem szynków uchroniłem się przed ciasnotą kobiecego wpływu dla szerokiego, wolnego świata mężczyzny. Wszystkie drogi wiodą do szynku. Tysiące romantycznych przygód i dróg życia krzyżują się w szynku, a stamtąd prowadzą wokół całego świata. – Faktem jest – konkluduję moją spowiedź – że łatwy dostęp do alkoholu spowodował mój nałóg. Mniejsza zresztą o to. Miałem zwyczaj śmiać się z pijaków. Dziś – jestem zdecydowanym alkoholikiem. Trzeba było dwudziestu lat, aby ten nałóg zakorzenił się we mnie, a dziesięciu na to, aby się utrwalił ostatecznie. W rezultacie zaspokajanie mego nałogu nie było niczym dobrym. Z natury jestem wesoły, serdeczny. W chwilach kiedy towarzyszy mi John Barleycorn, cierpię potępieńczo i opanowuje mnie całkowicie pesymizm.
– Lecz, spieszę dodać (muszę zawsze coś dodać), John Barleycorn, trzeba mu to przyznać, mówi prawdę. To jest właśnie przekleństwo pijaństwa. Tak zwana prawda nie jest prawdziwa. Są kłamstwa życiowe, którymi żyje życie, a John Barleycorn je demaskuje.
– Jednakże to zwraca się przeciw życiu – powiedziała Charmian.
– Masz rację! – odrzekłem. – To jest właśnie szatańskie wyrafinowanie. John Barleycorn pracuje dla śmierci. Dlatego głosowałem dziś za reformą. Czytam w księdze mego życia, że łatwy dostęp do alkoholu spowodował mój nałóg. Widzisz, stosunkowo niewielu ludzi rodzi się alkoholikami. Oczywiście, uważam za alkoholika człowieka, którego organizm domaga się alkoholu i ciągnie go nieprzeparcie do kieliszka. Większa część alkoholików rodzi się nie tylko bez specjalnego pociągu do alkoholu, lecz wprost przeciwnie, z prawdziwym wstrętem. I nie pierwszy ani dwudziesty, ani nawet setny kieliszek sprowadza nałóg, lecz nawyknienie wzmaga się stopniowo, tak samo jak nałóg palenia, chociaż jest daleko łatwiej wpaść w nałóg palenia aniżeli w nałóg pijaństwa. Ludzie przyzwyczajają się pić, ponieważ alkohol jest tak dostępny. Kobiety rozumieją to dobrze. One za to płacą, owe żony, siostry i matki. I kiedy będą miały prawo głosu – przeforsują zakaz handlu alkoholem. A najważniejsze, że to będzie ich ofiarna praca dla przyszłych pokoleń. Gdy alkohol nie będzie tak dostępny i nie będzie takich częstych okazji do pijaństwa – okaże się, że nie jest wcale tak potrzebny. To znaczy, że życie będzie o wiele bardziej owocne dla ludzkości, dla młodych chłopców i dojrzałych mężczyzn, a życie młodych dziewcząt i dojrzałych kobiet dorówna szczęśliwością życiu mężczyzn.
– Dlaczego nie napiszesz tego wszystkiego przez wzgląd na młode pokolenie?– zapytała Charmian. – Dlaczego nie napiszesz tego, aby pomóc żonom, siostrom i matkom, jak mają zużytkować reformę wyborczą?
– Pamiętnik alkoholika – drwiłem, a raczej drwił John Barleycorn, bo przecież on jest tu przy stole obecny i w moich żartach przebija się jego szyderstwo, to jest właśnie gra Johna Barleycorna – żart i wesołość obracać nieznacznie w drwiny.
– Nie – odpowiedziała Charmian ignorując gburowatość Johna Barleycorna, tak jak to umie robić wiele kobiet.
– Scharakteryzowałeś tak dobrze nie alkoholika, nie degenerata, ale zwyczajnego pijaka, który zawarł znajomość z Johnem Barleycornem w ciągu długich lat ocierając się o niego ramieniem. Opisz to i nazwij: „Pamiętniki alkoholika”.ROZDZIAŁ II
Lecz zanim zacznę pisać, muszę prosić czytelnika, aby towarzyszył mi z całą życzliwością, a ponieważ życzliwość jest warunkiem zrozumienia, muszę skłonić czytelnika, aby zaczął od zrozumienia mnie, dla kogo i o czym chcę pisać. Przede wszystkim jestem pijakiem z przyzwyczajenia. Nie mam organicznej predyspozycji do alkoholu. Głupi nie jestem, świnią nie jestem. Znam kunszt pijaństwa od A do Z, i wyrobiłem sobie zdanie o działaniu alkoholu. Nigdy wprawdzie nie byłem pijany do nieprzytomności ani też nie chwiałem się na nogach. Krótko mówiąc, piłem jak zwykły, normalny człowiek. To jest zasadniczy punkt sprawy: piszę o wpływie alkoholu na zwykłego, normalnego człowieka. Nie mam ani słowa do powiedzenia o rzadkich, nie wchodzących w rachubę, wyjątkowych degeneratach.
Mówiąc ogólnie, spotykamy dwa typy alkoholików. Jeden to człowiek znany wszystkim, głupi, bez wyobraźni, którego umysł zjedzony jest przez bakcyle. Taki chodzi przeważnie szeroko rozstawiając nogi, chwiejąc się wpada często do rynsztoka, a u szczytu swej ekstazy widzi niebieskie myszy i różowe słonie. Taki typ służy zawsze jako temat do kpin i dowcipów w pismach humorystycznych.
Drugi typ pijaka ma wyobraźnię żywą. Nawet wtedy gdy najwięcej wypił, chodzi prosto i naturalnie, nie chwieje się ani nie pada i wie zawsze dokładnie, gdzie jest i co robi. To nie ciało, ale umysł jego jest pijany.
Może nawet olśniewać iskrzącym dowcipem albo okazywać rozlewną serdeczność. Albo też może widzieć zjawy i duchy rozumujące logicznie w formie sylogizmów. W tych momentach człowiek ten bezlitośnie zdziera łuską najpiękniejszych złudzeń życia i ponuro rozmyśla o żelaznej obręczy konieczności zaciśniętej około jego duszy. To jest godzina, w której przebiegły John Barleycorn triumfuje. Jakże łatwo dla każdego człowieka stoczyć się do rynsztoka. Ale jest to straszna chwila dla człowieka trzymającego się prosto i mocno na nogach dojść naraz do przekonania, że w całym wszechświecie nie znajdzie innego wyzwolenia jedynie tylko w przeczuwanym momencie śmierci. Człowiek ten przeżywa właśnie godzinę Białej Logiki (o czym dalej obszerniej), wtedy jasno pojmuje, że może znać tylko prawo rzeczy – znaczenia rzeczy nigdy. To jest ta niebezpieczna godzina. Stopy nieszczęśnika dotknęły już ścieżki prowadzącej do grobu.
Wszystko stało się jasne dla niego. Wszystkie dociekania mózgowe na temat nieśmiertelności są albo paniką przerażonych śmiercią zmysłów, albo przeklętym, po trzykroć przeklętym darem wyobraźni. Owi nieszczęśnicy nie mają nawet instyktu śmierci brak im woli, aby przyjąć śmierć ze spokojem wówczas, kiedy ta stoi tuż obok. Oni sami się oszukują, łudząc się, że uda im się przechytrzyć grę i przemycić się pozostawiając innym ciemny grób albo niszczący żar krematorium. Lecz człowiek ów w godzinie Białej Logiki wie, że tamci oszukują się i przechytrzą tylko siebie. Ten sam los czeka wszystkich. Nie ma pod słońcem nic nowego nawet wtedy, kiedy słabe dusze tęsknią do nieśmiertelności. Wie on jednak dobrze, wie dobrze, ten trzymający się mocno na nogach. Złożony jest tylko z ciała, wina i przebłysków promieni słońca oraz pyłu ziemskiego, jest słabiutkim mechanizmem zrobionym na krótką chwilę, aby być obiektem do analizy zarówno dla lekarzy duszy jak i lekarzy ciała, aby ostatecznie zostać wyrzuconym na kupę odpadków.
Naturalnie wszystko to jest chorobą duszy i chorobą ciała. Człowiek wyobraźni taką karą opłacać musi swą przyjaźń z Johnem Barleycornem. Karę tę łatwiej i prościej płaci człowiek głupi. Pije aż do tępej nieświadomości. Śpi snem zaczadzonego, a jeżeli śni, sny jego są mgliste i nieokreślone. Ale człowiekowi wyobraźni Barleycorn potrafi nasłać swe bezlitosne, upiorne sylogizmy Białej Logiki. Wówczas patrzy on na życie i jego przejawy oczami chorego na żółtaczkę, pesymisty, filozofa niemieckiego. Rozdziera wszelkie iluzje. Przewartościowuje wszystkie wartości. Dobro jest złem, prawda jest oszustwem, a życie to kpiny. Z wysokości swego maniactwa, z pewnością Boga osądza całe życie jako zło. Żona, dzieci, przyjaciele, w jasności światła jego logiki to tylko podstęp i fałsz. Już odtąd nie da się wziąć „na kawał”. On ich przejrzał na wskroś i wszystko, co w nich widzi, to tylko ułomność, lichota, plugastwo politowania godne. To są tylko nędzne, małe egoizmy. Ot, jak wszystkie inne stworzonka ludzkie, trzepoczące się w krótkim tańcu życia niby jętka majowa. Oni nie są wyzwoleni. To tylko marionetki trafu. I on jest takim. On to wie. Lecz jest różnica: on to widzi; on z tego zdaje sobie sprawę, on to wie. On zna tylko jedno wyzwolenie: może uprzedzić dzień swej śmierci. Może wyzwolić się ze wszystkiego, co nie jest dobre dla człowieka stworzonego po to, aby żył, kochał i był kochany. Tak, samobójstwo, gwałtowne lub powolne, nagły skon albo stopniowe wygasanie przez szereg lat jest ceną należną Johnowi Barleycornowi. Żaden jego przyjaciel nie może uniknąć tej rzetelnej, należnej mu zapłaty.ROZDZIAŁ III
Miałem pięć lat, gdy upiłem się po raz pierwszy. Zdarzyło się to pewnego upalnego dnia, kiedy ojciec mój orał w polu. Posłano mnie z domu o pół mili drogi, abym zaniósł mu wiadro piwa. – Ma się rozumieć, nie rozlewaj po drodze – dodano mi polecenie na pożegnanie.
A było to, jak sobie przypominam, wiadro bardzo szerokie u góry i bez przykrycia. Wskutek ciężaru szedłem nierównym krokiem i piwo przelewało się przez brzegi i oblewało mi nogi. A jednak pomyśleć: jakie ono musi być dobre. Piwo jest bardzo cenną rzeczą. Doszedłem do przekonania, że musi być znakomite w smaku. Albo, inaczej, dlaczego mi nigdy w domu nie pozwolono pić piwa? Inne rzeczy, również zabraniane mi przez starszych, okazały się bardzo dobre. I piwo także musi być wyborne. Możesz zaufać starszym. Oni wiedzą. A zresztą wiadro jest za pełne. Piwo chlapie mi na nogi i wylewa się na ziemię. Dlaczego ma się marnować? Nikt nie pozna, czy ja wypiłem, czy rozlałem.
Byłem tak mały, że aby nachylić wiadro, usiadłem i objąłem je nogami. Zrazu chlipnąłem pianę. Byłem rozczarowany. Cały urok prysnął. Widocznie piana nie była najlepsza. Smak jej wcale nie przypadł mi do gustu. Nagle przypomniałem sobie, że przed piciem piwa dorośli zgarniają pianę na bok. Zagłębiłem twarz w pianę i chlipnąłem czystego napoju. Nie smakował mi również. Jednakże piłem. Wszakże dorośli wiedzą, co robią. Obliczając szkodę, jaką zrobiłem z uwzględnieniem rozmiaru wiadra u góry i ilości przeze mnie wypitej, a także rozlanej z powodu zanurzenia twarzy aż po uszy, trudno byłoby dokładnie określić, ile naprawdę mogłem wypić. Co prawda łykałem je jak lekarstwo, ze wstrętem, pospiesznie, aby przejść już tę próbę ogniową.
Dreszcz przebiegł me ciało, kiedy ruszyłem w dalszą drogę, zdecydowałem więc, że przyjemny smak widocznie przyjdzie później. Spróbowałem jeszcze kilka razy w ciągu tej długiej drogi. Nagle zaambarasowałem się, że tak wiele piwa brakuje w wiadrze, lecz przypomniałem sobie, w jaki sposób zwietrzałemu piwu przywracają pozory świeżości; wziąłem patyk i zacząłem mącić nim piwo, póki na wierzchu nie ukazała się piana.
Ojciec nie zauważył nic podejrzanego. Wypił piwo ze skwapliwością spoconego oracza, oddał mi wiadro i zaczął orać dalej. Usiłowałem biec obok koni. Przypominam sobie, że chwiałem się i padałem prawie pod kopyta końskie i że ojciec ściągnął gwałtownie lejce, aby konie mnie nie stratowały. Mówił mi później, że brakowało tylko cala, a byłbym nie uniknął przygniecenia. Niejasno co prawda, ale przypominam sobie, że ojciec zaniósł mnie na rękach pod drzewo, na skraj pola, gdy tymczasem cały świat wirował w mojej głowie, a ja miałem poczucie czegoś śmiertelnie wstrętnego, jak gdybym dopuścił się odrażającego grzechu.
Przespałem całe popołudnie pod drzewem, a kiedy ojciec potrząsnął mną, aby mnie zbudzić, byłem już tylko małym, chorym chłopcem. Byłem wyczerpany, zaledwie wlokłem nogi, byłem osłabiony, a w żołądku czułem ostry ból i zaburzenie, które rozprzestrzeniło się aż do gardła i mózgu. Czułem się jak zatruty, kiedy organizm musi stoczyć gwałtowną walkę z trucizną. Rzeczywiście, byłem zatruty.
Mijały tygodnie i miesiące, a ja nie czułem już żadnej ochoty do picia piwa, tak jak unikałem pieca kuchennego po oparzeniu się. Starsi mają rację. Piwo nie jest dla dzieci. Oni wprawdzie nie z tego powodu zabraniają dzieciom pić piwo, bo dlaczegoż w takim razie każą nam brać pigułki albo olej rycynowy.
O ile chodzi o mnie, wolę się już obyć bez piwa. Tak, do końca życia obyłbym się bez niego. Ale okoliczności ułożyły się inaczej. W otoczeniu w którym żyję, John Barleycorn powraca. Nie ma sposobu, by go uniknąć. Wszystkie ścieżki wiodą do niego. I trzeba było dwudziestu lat stałego kontaktu z nim, wymiany powitań, moczenia języka, aby odkryć nareszcie w sobie niewolniczy popęd do tego łotra.ROZDZIAŁ IV
Następna moja hulanka z Johnem Barleycornem zdarzyła mi się w siódmym roku życia. Tym razem moja imaginacja mnie oszukała i bałem się stoczyć z nim walkę.
Pracując ciągle na roli moja rodzina przeniosła się do wzorowej farmy na smutne wybrzeża w hrabstwie. San Mateo, na południe od San Francisco. W tych czasach była do dzika, odludna okolica i często słyszałem, jak matka moja chwaliła się, że należymy do starej rodziny amerykańskiej a nie jesteśmy imigrantami z Irlandii ani z Włoch, jak nasi sąsiedzi. W całej naszej okolicy oprócz nas była tylko jeszcze jedna stara, amerykańska rodzina.
Pewnego niedzielnego poranka znalazłem się, nie pamiętam już jak i dlaczego, na farmie Morrisey. Zebrało się tam również kilkunastu młodych ludzi z sąsiednich farm. Poza tym byli tam także starsi farmerzy pijąc już od wczesnego ranka, a niektórzy od poprzedniego wieczoru. Rodzina Morrisey była bardzo liczna włączając wszystkich zięciów i wujów ciężko obutych, o wielkich pięściach i grubych głosach.
Nagle rozległ się pisk dziewcząt i okrzyki: „Bójka!”. Zrobił się rumor. Mężczyźni rzucili się ku drzwiom kuchennym. Dwóch siwiejących już olbrzymów z rozognionymi twarzami tłukło się tam wzajemnie. Jeden z nich był to Black Matt, który, jak wszyscy mówili, zabił w tych czasach dwóch ludzi. Kobiety piszczały cicho, zaklinały, cisnęły się jedna za drugą i zakrywając oczy spoglądały poprzez palce. Ale ja nie. Jest to zupełnie trafne przypuszczenie, że byłem najbardziej zainteresowanym widzem. Być może, że pragnąłem zobaczyć taką zadziwiającą rzecz: człowieka zabitego. W każdym razie mogłem zobaczyć człowieka walczącego. Spotkało mnie jednak wielkie rozczarowanie. Black Matt i Tom Morrisey zaledwie zdołali chwytać jeden drugiego, z trudnością podnosząc swe niezgrabnie obute nożyska, co robiło wrażenie zabawnego tańca słoni. Byli za bardzo pijani, aby się bić. Wreszcie rozdzielono ich i zaprowadzono z powrotem do kuchni, aby przy kieliszku umocnili swą nadwerężoną przyjaźń.
Wkrótce potem wszyscy razem zaczęli mówić, gardłować, krzyczeć, jak to ogromni, barczyści, wiejscy ludzie potrafią, kiedy wódka zburzy ich milczące usposobienie. A ja, mały siedmioletni brzdąc, przerażony, zdumiony, drżałem na całym ciele jak spłoszony jeleń gotujący się do ucieczki, patrzyłem przez otwarte drzwi i podziwiałem wybryki tych ludzi. Ale to już było dla mnie czymś niepojętym, kiedy zobaczyłem, jak Black Matt i Tom Morrisey rozciągnęli się na stole ramię przy ramieniu obejmując się i chlipiąc w najczulszej przyjaźni.
Pijaństwo w kuchni trwało dalej, a dziewczęta na dworze stawały się coraz bardziej niespokojne. Znały one dobrze podobne sceny i były przekonane, że to się źle skończy. Protestowały, jak mogły, i zaznaczały, że nie chcą pozostać dłużej tam, gdzie może zajść coś okropnego, a niektóre z nich doradzały, by udać się do wielkiej farmy pewnego Włocha, oddalonej o cztery mile, gdzie można by urządzić tańce. Natychmiast utworzyły się pary, chłopak z dziewuchą, i wyruszono w dół po piaszczystej drodze. Każdy chłopak idąc ze swą ukochaną wiedział, że siedmioletni dzieciak słucha i wnet zostanie uświadomiony w sprawach miłosnych całej okolicy. Zresztą ja również znalazłem sobie dziewuchę. Z małą irlandzką dziewczyną w moim wieku tworzyliśmy parę. Byliśmy jedynymi dziećmi w tym żywiołowo rozkochanym towarzystwie, chociaż najstarsza para liczyła zaledwie po dwadzieścia lat. Płeć żeńska – były to okazy od czternastu do szesnastu lat, spacerujące ze swymi chłopakami. Lecz my – ja z moją małą Irlandką – byliśmy wyjątkowo młodzi; szliśmy pod rękę, a czasami wzorując się na starszych obejmowałem ją wpół. Ale nie była to wygodna pozycja. Czułem się jednakże wielce dumny w ten uroczysty niedzielny poranek idąc w dół po długiej, smutnej drodze wśród piaszczystych wzgórków. Ja także miałem swą dziewczynę i byłem małym mężczyzną.
Dom mieszkalny na owej włoskiej farmie był urządzony po kawalersku. Mimo to wizyta nasza spotkała się z gorącym przyjęciem. Napełniono dla wszystkich kielichy czerwonym winem, a długi stołowy pokój częściowo opróżniono na tańce. Młodzi pili i tańczyli do upadłego. Dla mnie muzyka była czymś czarodziejskim. Nie słyszałem nigdy czegoś tak wspaniałego. Młody Włoch obejmując dziewczynę grał poza jej plecami i tańczył równocześnie. Wszystko to zachwycało mniej nie tańczyłem sam, tylko siedziałem przy stole i szeroko rozwartymi oczami wpatrywałem się w zadziwiające czary życia. Byłem przecież tylko małym chłopcem i musiałem tak wiele uczyć się w życiu. Po pewnym czasie włoscy chłopcy zaczęli sobie sami dolewać wina; zapanował żartobliwy i gorący nastrój. Zauważyłem, że niektórzy z nich chwiali się na nogach i upadali w tańcu, a nawet jeden zasnął w kącie. Słyszałem również, że niektóre dziewczęta zaczęły utyskiwać i chciały odejść, inne natomiast były zadowolone z łaskotek, gotowe pogodzić się ze wszystkim, co mogło je tam spotkać.
Kiedy nasz gospodarz poczęstował mnie winem w ogólnej kolejce, odmówiłem. Doświadczenie z piwem było dostateczną dla mnie przestrogą, i nie miałem żadnej ochoty spotkać się znowu z tym specjałem ani też wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Na nieszczęście, młody
Włoch, Peter, jakaś zatracona dusza, widząc mnie samotnie siedzącego przy stole w pewnym momencie wpadł na szalony pomysł i podsunął mi kielich napełniony do połowy winem.
Włoch siedział naprzeciwko mnie w drugim końcu stołu. Odmówiłem. Twarz mu się zachmurzyła i zaczął natarczywie zmuszać mnie do wypicia wina. Nagle opadła mnie jakaś groza – groza, którą muszę wytłumaczyć. Moja matka miała na niektóre sprawy swój pogląd. Przede wszystkim uparcie twierdziła, że bruneci, i w ogóle wszystkie typy plemion o ciemnych oczach, są obłudni. Nawiasem mówiąc moja matka była blondynką. Dalej, była przekonana, że ludy romańskie o ciemnych oczach są głęboko zmysłowe, podstępne i z gruntu zbrodnicze. Przepojony dziwactwami i lękiem mej matki, przypomniałem sobie jej twierdzenie, że jeżeli obrazisz Włocha, bez względu na to czy świadomie, czy mimo woli, on musi się zemścić i wepchnie ci nóż w plecy. Był to jej zwykły frazes: – Wepchnie ci nóż w plecy.
Chociaż z rana tegoż dnia pragnąłem żarliwie zobaczyć Black Matta zabijającego Toma Morrisey'a, w owej chwili nie miałem wcale ochoty dostarczyć tancerzom widowiska z siebie z wepchniętym nożem w plecach. Wówczas nie umiałem odróżnić teorii od praktyki. Wierzyłem święcie w słuszność twierdzeń mej matki co do charakteru Włochów. Miałem przy tym bardzo słabe zaufanie do niezłomnych zasad gościnności tych ludzi. Widziałem w nich przecież podstępnych, zmysłowych, zbrodniczych Włochów, u których znalazłem się w gościnie. Wpojono we mnie, że jeżeli ich obrażę, rozprawią się ze mną nożem tak niezawodnie, jak niezawodnie koń kopnie kogoś, kto podejdzie za blisko i będzie go drażnił. W dodatku ten Włoch miał owe straszne, czarne oczy, o których tyle słyszałem od matki. To były istotnie inne oczy aniżeli te, które widziałem wokoło, inne niż oczy niebieskie, szare, piwne mojej rodziny, inne niż oczy jasne lub idealnie niebieskie Irlandczyków. Chociaż Peter wypił przedtem niewiele, jednakże oczy jego były iskrząco czarne i miały błyski iście diabelskie. Było w nich coś tajemniczego, niepojętego, a czymże byłem ja, siedmioletnie dziecko, abym mógł zanalizować i poznać się na żartobliwej grozie ich wyrazu. Widziałem w nich tylko moją niechybną śmierć i odmówiłem wypicia wina już bardzo niezdecydowanie. Czarne oczy stawały się coraz sroższe i bardziej rozkazujące, a Peter podsuwał mi kielich coraz bliżej.
Coż miałem począć? Widziałem śmierć przed oczami i chociaż dotychczas nie doświadczałem jeszcze lęku przed śmiercią – w tej chwili doznałem go. Podniosłem kielich do ust, i oczy Petra rozjaśniły się. Było to wielką ulgą dla mnie. Ale wino było udręczeniem. Było to tanie, świeże wino, gorzkie i kwaśne, wytłoczone z liści, z odpadków winogron i resztek z beczek, a smakowało o wiele gorzej niż owo piwo sprzed dwóch lat. Nie pozostało mi nic innego, jak wypić je tak, jak pije się lekarstwo. Tak też zrobiłem. Przechyliłem głowę i połknąłem jednym haustem. Przełykałem je tak jak truciznę, bo przecież to była trucizna dla mych dziecięcych tkanek i błon.
Przypominając sobie to zdarzenie rozumiem teraz, że Peter był zdumiony. Nalał mi znowu pół kielicha i podsunął mi poprzez stół. Struchlałem ze strachu, zrozpaczony losem, który przypadł mi w udziale, przełknąłem drugi kielich podobnie jak pierwszy.
Tego było za wiele dla Petra. Musiał się pochwalić fenomenalnym dzieckiem, jakie odkrył. Zawołał Dominika, młodego wąsatego Włocha, aby popatrzył na widowisko. Tym razem dali mi pełny kielich. Każdy zrobi wszystko, aby żyć! Chwyciły mnie bóle w żołądku, opanowałem jednak mdłości i przełknąłem znowu kielich wina.
Dominik nigdy jeszcze nie widział dziecka o takiej heroicznej wytrzymałości. Dwa razy jeszcze napełniano mi kielich, zawsze po brzegi, i pilnowano, aby cała zawartość zniknęła w mym gardle. Wówczas mój popis obudził ogólne zainteresowanie. Robotnicy włoscy w średnim wieku, starzy wieśniacy nie mówiący po angielsku i ci wszyscy, którzy nie tańczyli z dziewczętami, otoczyli mnie wokoło. Byli czarni, wyglądali dziko, w czerwonych koszulach opasanych pasami, a wiedziałem, że tacy noszą noże; otoczyli mnie w krąg, podobni do bandy piratów. Peter i Dominik kazali mi popisywać się przed nimi pijaństwem.
Może nie mam dostatecznej fantazji, może jestem głupi, może w moich pojęciach jestem uparty i tępy jak osioł, ale nie chciałbym się znaleźć nigdy w podobnie krytycznej sytuacji. Chłopcy i dziewczęta tańczyli, i nie było nikogo, kto by mi przyszedł z pomocą. Ile wypiłem, nie wiem. W mojej pamięci o tym zdarzeniu pozostało na długie lata wspomnienie strachu, jaki czułem wśród tej zgrai morderców; pozostał obraz niezliczonej liczby kielichów czerwonego wina podsuwanych mi poprzez stół i wlewanych przeze mnie do palącego gardła. Wino było bardzo złe, lecz nóż w plecach jeszcze gorszy, a ja chciałem żyć za każdą cenę.
Rozważając dziś zdarzenia owego dnia z pomocą mego pijackiego doświadczenia rozumiem teraz, dlaczego nie zwaliłem się wówczas omdlały pod stół. Jak mówiłem, byłem struchlały, zamarły ze strachu, byłem sparaliżowany. Jedyny ruch, jaki wykonywałem, było to przenoszenie nieskończonej ilości kielichów do ust. Byłem zatrutym, nieruchomym naczyniem do wina. Wlewałem je inercyjnie do sparaliżowanego ze strachu żołądka. Byłem za bardzo odurzony, aby mój organizm mógł reagować. A cała zgraja Włochów przyglądała się i podziwiała fenomenalne dziecko, które wychylało z zimną krwią tyle wina, jak automat. Nie będzie to wcale przechwałką pyszałka, gdy ośmielę się stwierdzić, iż czegoś podobnego nikt z nich nigdy nie widział. Czas uchodził. Wreszcie pijani chłopcy, którzy prowadzili rej wśród trzeźwych dziewczyn, postanowili odjechać. Znalazłem się przy drzwiach obok mej małej towarzyszki. Ona nie miała jeszcze mego doświadczenia, ale była trzeźwa. Przyglądała się z ciekawością niepewnym ruchom chłopców, którzy usiłowali iść prosto obok swych dziewczyn, i wreszcie zaczęła ich naśladować. Wydawało mi się to bardzo zabawne, i również zacząłem zataczać się tak jak pijani chłopcy. Ale moja Irlandka była trzeźwa, a mnie przy każdym prędkim ruchu uderzało wino do głowy. Nawet kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, musiałem być daleko rozważniejszy od niej. W kilka minut później stanąłem zdumiony. Zobaczyłem, jak jeden z chłopaków zakołował się z pół tuzina razy i zatrzymał się raptownie nad brzegiem rowu, ponuro wpatrując się w głąb i ponuro rozmyślając wpadł do niego. Był to dla mnie dziwnie drażniący i śmieszny wypadek. Chwiejąc się zbliżyłem się do rowu z mocnym przeświadczeniem, że utrzymam się na brzegu. Oprzytomniałem jednak w rowie, w chwili kiedy kilka przestraszonych dziewcząt wyciągało mnie stamtąd.
Po tym wypadku nie próbowałem już udawać pijanego. Przestało mnie to bawić. Dostałem zawrotu głowy i ciężko oddychałem szeroko otwartymi ustami. Dziewczęta prowadziły mnie pod ręce, ale nogi moje były jakby ołowiane. Alkohol uderzał mi do głowy, uciskał serce. Gdybym był wątłym dzieckiem, jestem przekonany, że eksperyment ten byłby mnie zabił. I tak wiem, że byłem bliski śmierci, z czego zresztą dziewczęta nie zdawały sobie sprawy. Słyszałem, jak się kłóciły między sobą, czyja to wina; niektóre z nich płakały nade mną obawiając się nieprzyjemnych skutków postępowania chłopców. Ale nie interesowałem się tym wcale. Dusiłem się i potrzebowałem powietrza. Ruch był dla mnie męczarnią. Musiałem oddychać ciężko, z trudnością, chociaż dziewczęta podtrzymywały mnie, było jednakże cztery mile do domu. Pamiętam jak błędnymi oczami ujrzałem jakiś mały mostek w poprzek drogi, gdzieś w dalekiej przestrzeni. W rzeczywistości nie było do niego nawet stu stóp. Kie – dy doszliśmy, osunąłem się i rozciągnąłem się na nim dysząc ciężko. Dziewczęta usiłowały mnie podnieść, ale byłem bezwładny i dusiłem się. Krzyk dziewcząt zaalarmował Larry'ego, młodego siedemnastoletniego pijaka, który próbował mnie ocucić, wskazując mi na piersi. Przypominam to sobie jak przez mgłę, jak również i to, że dziewczęta przykucnąwszy szamotały się z nim, póki nie zdołały go odciągnąć. Zresztą nie wiedziałem o niczym, dopiero później opowiadano mi, że Larry zranił się pod mostem i całą noc tam przepędził.
Kiedy przyszedłem do siebie, było już ciemno. Nieśli mnie nieprzytomnego cztery mile i wreszcie położyli mnie do łóżka. Byłem chory i pomimo strasznego osłabienia serca i tkanek, ciągle jeszcze wpadałem w delirium. Wszystko, co żyło najokropniejszego i przerażającego w mej dziecięcej wyobraźni, męczyło mnie, najstraszliwsze wizje stawały się dla mnie czymś realnym. Widziałem zbrodniarzy w momencie mordu, byłem ścigany przez bandytów. Piszczałem, walczyłem, wyrywałem się. Moje cierpienia były nieopisane. W chwilach przytomności słyszałem głos matki: – On oszalał. Mózg dziecka tego nie wytrzyma. – A kiedy wpadałem znowu w delirium, dręczyła mnie myśl, że zostanę zamknięty w murach szpitala dla wariatów i dozorcy będą mnie bili, i będę otoczony wrzeszczącymi szaleńcami.
Jeden obraz wrył się głęboko w moją dziecięcą wyobraźnię. Było to opowiadanie starszych o okropnych norach w San Francisco, w dzielnicy chińskiej. W chwilach delirium wędrowałem pod ziemią poprzez tysiące tych nor i poza zamkniętymi żelaznymi drzwiami cierpiałem strasznie, i przeżywałem własną śmierć po tysiące razy. A kiedy szukałem ojca, zobaczyłem go siedzącego w tych podziemnych norach przy kartach grającego z Chińczykiem, o wielką stawkę złota. Wtedy cała moja wściekłość wyładowała się w najpotworniejszym przekleństwie. Usiłowałem się podnieść, szarpałem się, kiedy mnie chcieli przytrzymać, i kląłem mego ojca, aż ściany drżały. Wszystkie niezrozumiałe dla dziecka brudy, o których obiegały plotki po całej okolicy i o których opowiadali sobie mężczyźni, uprzytomniłem sobie i chociaż nigdy przedtem nie… śmiałem wymówić podobnych słów – teraz płynęły one ze mnie potokiem; przeklinałem mego ojca siedzącego tam pod ziemią i grającego z długowłosym Chińczykiem o krogulczych pazurach.
Dziwne zaiste, że serce i mózg mój wytrzymały tę straszną noc. Arterie i nerwy siedmioletniego dziecka zaledwie zdolne były oprzeć się okropnemu paroksyzmowi, który mną wstrząsał. Tej nocy, gdy ja wiłem się w kleszczach Johna Barleycorna, nikt nie zasnął w naszym domu o cienkich ścianach. Larry pod mostem na pewno nie uległ podobnemu atakowi delirium. Jestem przekonany, że jego sen był tępy, bez mar i że nazajutrz rankiem obudził się trochę pewno kwaśny i nadęty i jeżeli on jeszcze dziś żyje – to w ogóle nie pamięta tej nocy, przeszła bowiem dla niego bez szczególniejszych wrażeń. Eksperyment ten pozostawił na zawsze uraz w moim mózgu. Opisując to zdarzenie dziś, w trzydzieści lat później, każdy obraz widzę wyraźnie, ostro zarysowany, każdy ból odczuwam tak żywo i dokładnie, jak czułem owej nocy.
Odchorowałem to ciężko i nie potrzebowałem żadnych przestróg mej matki, aby unikać na przyszłość Johna Barleycorna. Moja matka była przerażona do głębi. Czuła, że popełniłem coś złego, bardzo złego, że postąpiłem wbrew jej naukom. Ale dlaczego to się stało, nigdy nie pozwolono mi wypowiedzieć się, a zresztą brakowałoby mi właściwych słów, aby wyjaśnić przyczyny mego postępku. Jakże mogłem powiedzieć matce, że to właśnie jej dowodzenia były bezpośrednią przyczyną mego wybryku? Gdyby nie jej teorie o czarnych oczach i o charakterze Włochów, nigdy nie byłbym wziął do ust tego kwaśnogorzkiego wina. I nawet później, jako dorosły mężczyzna, nie powiedziałem jej nigdy prawdy o tej żałosnej sprawie.
W czasie mej choroby uświadomiłem sobie niektóre fakty, zresztą bardzo jasne dla wszystkich. Popełniłem grzech wielki, byłem winny, a jednocześnie czułem całą niesprawiedliwość losu. Nie była to przecież moja wina, nie chciałem zrobić nic złego. Uczyniłem jednak mocne postanowienie nie tknąć nigdy trunków. Może żaden wściekły pies nie bał się tak wody jak ja alkoholu.
Doświadczenie, które nabyłem, tak smutne dla mnie, nie zdołało jednakże ocalić mnie od haniebnej znajomości z Johnem Barleycornem. Wszystko naokoło pchało mnie siłą ku niemu. Przede wszystkim wszyscy dorośli, nie wyłączając mojej matki bardzo krańcowej w swych poglądach, zapatrywali się na mój wybryk zbyt tolerancyjnie. Był to dla nich dobry kawał, coś bardzo zabawnego. Nikt się tego nie wstydził. Nawet chłopcy i dziewczęta żartowali sobie i kpili z różnych szczegółów tego zdarzenia. Opowiadali sobie z humorem, jak Larry wskoczył na mnie, jak spał pod mostem, i co się przytrafiło chłopakowi, który wpadł do rowu. Tak jak powiedziałem, o ile mogłem zauważyć, nikt się tego nie wstydził. Było to coś śmiesznego, diabelnie dowcipnego, jaskrawy i głośny epizod w monotonnym życiu robotników na tym smutnym, spowitym mgłami wybrzeżu.
Włoscy farmerzy opowiadali sobie o moim wybryku jako o czymś naturalnym; klepali mnie po ramieniu, aż wreszcie odczułem coś jakby dumę z heroicznego czynu. Piotr i Dominik, a także i inni Włosi, chełpili się moim pijackim bohaterstwem. Ludzie ci byli amoralni. Zresztą – wszyscy pili. Nie było ani jednego abstynenta w tej kompanii. Nawet nauczyciel w naszej wiejskiej szkółce, siwiejący już pięćdziesięcioletni mężczyzna, dawał nam urlopy z okazji swych zapasów z siłą Johna Barleycorna, w których bywał zwykle pokonany. Nie miałem więc żadnych duchowych przeszkód dzielących mnie od Johna Barleycorna. Moje obrzydzenie do niego było czysto fizyczne. Nie znosiłem po prostu smaku przeklętych trunków.ROZDZIAŁ V
Nie przezwyciężyłem właściwie nigdy fizycznego wstrętu do alkoholu. Ale go stale zwalczałem. I dotąd zwalczam go zawsze, ile razy piję. Podniebienie moje nigdy nie przestaje protestować, a podniebieniu można ufać, że wie, co jest dobre dla organizmu. Ale przecież ludzie nie piją dla następstw, które alkohol wywołuje w ich ciele. Piją, bo to sprawia nadzwyczajny efekt mózgu, a że trunek musi przejść przez ciało, tym gorzej dla ciała.
Ale wracając do mych lat dziecięcych mam jeszcze jedno wspomnienie, które, oprócz wstrętu do alkoholu, wryło się również głęboko w mój umysł. Były to szynki.
Nieraz gdy siedziałem na naładowanym wozie, we mgle, z nogami ścierpniętymi od nieruchomej pozy, kiedy konie człapały zwolna po ciężkiej drodze przez piaszczyste pagórki, jedna jaskrawa wizja skracała mi tę nużącą podróż.
Obraz szynku w Colmie, gdzie mój ojciec wciągnięty przez kogokolwiek wstępował często, aby pić. A ja rozgrzewałem się przy wielkim piecu i dostawałem lodowaty cukier. Był to bajeczny przysmak. Szynki były doskonałym miejscem pod wszystkimi względami. Powracając z uciążliwej drogi spędzałem chętnie godzinę w szynku delektując się lodowatym cukrem. Żułem najmniejsze cząsteczki, nie marnowałem ani okruszynki z cukierka, ssałem go, póki nie zrobiła się cieniuteńka i nadzwyczaj smaczna masa. Nigdy świadomie nie połknąłem tej masy. Żułem ją, ssałem obracając językiem, rozpłaszczałem ją wewnątrz podniebienia to z jednej strony, to z drugiej, aż na koniec wśliznęła mi się i zmieszana ze śliną tonęła w głębi przełyku. Nawet Horace Fletcher był niczym dla mnie w porównaniu z lodowatym cukrem.
Lubiłem szynki. Szczególnie lubiłem szynki w San Francisco. Można tam było dostać wszelkie najwyborniejsze smakołyki: chleb świętojański, lodowaty cukier, sery, sosiski, sardynki, wspaniałe przysmaki, jakich nigdy nie widziałem na naszym skromnym stole w domu. Pamiętam, pewnego dnia szynkarz zrobił mi jakąś mieszaninę syropu i sodowej wody. Ojciec nie zapłacił za to. To był poczęstunek szynkarza i odtąd szynkarz stał się moim ideałem. Myślałem, śniłem o nim latami.
Chociaż miałem wówczas zaledwie siedem lat, pamiętam go jeszcze doskonale mimo że nie widziałem go nigdy od tego czasu. Szynk znajdował się w południowej części San Francisco przy ulicy Market, po stronie zachodniej. Wewnątrz, przy wejściu, po lewej stronie był bufet. Po prawej, naprzeciwko ściany znajdował się pokój do śniadań. Był to długi, wąski pokój, w głębi którego za beczkami z piwem rozstawione były małe stoliki i krzesła. Szynkarz niebieskooki, o jasnych jedwabistych włosach spoglądał spod czarnej jedwabnej czapeczki. Pamiętam, że był ubrany w brązowy surdut, a nawet doskonale przypominam sobie miejsce w pośrodku szeregu butelek, skąd wziął jedną z nich, czerwonego koloru, z syropem. Szynkarz rozmawiał z ojcem długo, a ja ciągnąłem mój słodki napój i rozpływałem się. I dziś jeszcze, po tylu latach, rozpływam się nad samym wspomnieniem.
Pomimo mego dwukrotnego doświadczenia, tak smutnego, w szynku wabił mnie i pociągał John Barleycorn, panujący i dostępny. W tym zawiera się znaczenie szynku i ten przemożny wpływ, który pozostawia ślady w umyśle dziecka.