- promocja
Johnny. Powieść o księdzu Janie Kaczkowskim - ebook
Johnny. Powieść o księdzu Janie Kaczkowskim - ebook
Zamiast wicąż na coś czekać, zacznij żyć – właśnie dziś. Jest o wiele późnij, niż Ci się wydaje.
Porywająca i wzruszająca opowieść o dwóch facetach z zupełnie różnych światów i o spotkaniu, które jednemu z nich ocaliło życie. Prawdziwa historia przyjaźni księdza Jana Kaczkowskiego, łamiącego stereotypy charyzmatycznego duchownego, i Patryka Galewskiego, recydywisty, a dziś szefa kuchni, chwyta za serce i inspiruje.
Patryk nie miał łatwego startu w życiu. Karierę przestępcy rozpoczął, mając dwanaście lat. Wydawało się, że jego życie już zawsze będzie toczyć się w zawiasach, między kolejnymi odsiadkami, jednak gdy wyrokiem sądu trafia do pracy w puckim hospicjum, poznaje ks. Jana Kaczkowskiego, który odmieni jego los na zawsze.
Gdyby ktoś mnie zapytał, jaka rzecz jest symbolem moich życiowych wyborów, to odpowiedziałbym, że petarda. Bo moja kariera przestępcy rozpoczęła się od włamania do kiosku z petardami i fajerwerkami. Przez petardy zostałem przestępcą, aż pewnego dnia poznałem kulawego i prawie ślepego klechę, którego najsłynniejszym tekstem jest ten o życiu na pełnej petardzie. Bomba, prawda?
Ks. Kaczkowski, niezwykły dziwak, traktowany lekceważąco przez ważne eminencje, miał podejście do młodych gniewnych. Angażował chłopaków z zawodówki, na pozór twardych buntowników, do pomocy chorym. Działając często w niekonwencjonalny sposób, jaki nie przystoi księżom, zjednywał serca i zyskiwał popularność. Powieść Maciej Kraszewskiego to historia wywrotowej przyjaźni, która nie miała prawa się wydarzyć, a zdarzyła się naprawdę. To pełna autentycznych emocji opowieść o życiu, które daje w kość, o wierze, który czyni cuda, i o przyjaźni, która może zmienić życie.
Chcę opowiedzieć prawdę. Moją historię. Dziś jestem człowiekiem. Jestem ten sam, ale nie taki sam. Pewnie będziecie zdziwieni, że tak lekko i dowcipnie opowiadam. Znalazł się ktoś, kto poznał tę nieprawdopodobną historię i postanowił ją opowiedzieć. – Patryk Galewski
Patryk opowiedział mi swoje życie. Odbyłem mnóstwo rozmów z rodzicami, rodzeństwem i ludźmi, którzy dobrze znali Jana Kaczkowskiego. Sam go znałem, przegadaliśmy wiele razy wiele godzin. Obejrzałem prawdopodobnie wszystkie materiały na YouTubie. Jak opowiedzieć tę historię? Jan chciałby dużo humoru, dystansu, sarkazmu. Chciałby wszystkich najważniejszych słów, które wypowiadał w telewizjach, pisał w książkach. Jego przesłanie i jego misja trwają także na kartkach tej książki. – Maciej Kraszewski
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-4011-1 |
Rozmiar pliku: | 636 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PETARDA
Zanim się rozwinę, chcę ostrzec, że czasami będę się wyrażał. Ale nie wyciągajcie z tego pochopnych wniosków. Po prostu czasem nie można inaczej.
Tak już jest, że zawsze kogoś wkurwisz. Wkurwisz, gdy wygrasz, gdy przegrasz, gdy masz górę hajsu, ładną pannę. Wkurwisz, gdy wśród smutnych ryjów tylko twój będzie uśmiechnięty. I to jest trochę wkurwiające, ale czasem wkurwienie jest nawozem pod coś dobrego. W moim Pucku, aby przetrwać, musisz być „swój”, ale jeśli chcesz coś znaczyć, to najpierw musisz się konkretnie wkurwić. Nawet jeśli jesteś świętym.
Za chwilę uczczę mojego świętego. I za chwilę bardzo wielu ludzi się wkurwi, bo odpalenie petardy na sopockim Monciaku jest przegięciem.
Szczególnie o siódmej rano w niedzielę.
Jednak zanim sięgnę do plecaka, dopadnie mnie jedna odkrywcza refleksja.
Gdyby ktoś mnie zapytał, jaka rzecz jest symbolem moich życiowych wyborów, to odpowiedziałbym, że petarda. Bo moja kariera przestępcy rozpoczęła się od włamania do kiosku z petardami i fajerwerkami. Miałem dwanaście lat, gdy wlazłem na dach tej cholernej budki. Dach się załamał i moje chude dupsko wylądowało na stercie różnych „urwirączek”. Nie byłem w stanie się stamtąd wydostać, a kumple dzielnie zwiali. Uwolnili mnie gliniarze, ale tylko po to, aby za chwilę mnie zamknąć. Przez petardy zostałem przestępcą, aż pewnego dnia poznałem kulawego i prawie ślepego klechę, którego najsłynniejszym tekstem jest ten o życiu na pełnej petardzie. Bomba, prawda? Teraz stoję pod kamienicą, w której ksiądz Jan Kaczkowski mieszkał i w której umarł. Okno w jego pokoju jest uchylone. Sopot jeszcze śpi.
Podwijam rękawy, wyciągam z plecaka petardę, ale zamiast ją podpalić, patrzę na moje przedramię pokryte tatuażem, który kiedyś był bezczelną deklaracją. Teraz jest piętnem, które postanowiłem zachować, abym zawsze pamiętał, kim kiedyś byłem.
Pamiętam. Nazywam się Patryk Galewski, a to, co wam opowiem, zdarzyło się naprawdę.
Melina była blisko mojego domu. Klasyka. Smród fajek i potu doprawiony wyziewami spożywanego w dużych ilościach wina spod znaku siarki. Na walającą się po podłodze szklaną amunicję spoglądały ze ściany oczy oraz sutki pań, dzięki którym bywalcy nie raz zamaszyście rozładowywali napięcie. Urocze miejsce, w którym ja, siedemnastoletni Patryk Galewski, pieczętowałem się na wieczność obietnicą życia poza prawem. „OUTLAW”. Wybrałem angielski, bo nigdy nie wiadomo, dokąd człowieka rzuci los. No i ten język jest genialny, skoro najważniejsze angielskie słowo można pokazać jednym wyprostowanym palcem. I wszyscy zrozumieją. A niektórzy w odpowiedzi nawet spuszczą łomot. Na przykład ja. No więc patrzyłem na kolejne gotyckie litery wbijane w skórę mojego prawego przedramienia. A wbijał je maszynką własnej konstrukcji totalnie odurzony i narąbany znajomy ćpun. Maszynka miała silniczek wydłubany ze starego walkmana. Wkład do długopisu i struna do gitary owinięta wchłaniającą atrament nitką dowodziły, że geniusz tkwi w prostocie.
Dla jasności – to nie był mój pierwszy tatuaż. Pierwszy był skromnym czteroliterowym skrótem, który zachęcał do wyrafinowanego seksu z funkcjonariuszami Policji. Ale to „OUTLAW” był najważniejszy. Na mieście dodawał prestiżu, a tuż przed skokiem budził moc.
Gdy zacząłem ustawiać petardę, odezwały się kościelne dzwony i obudziły wspomnienie pewnego słonecznego niedzielnego poranka.
KLAPKI
Najładniejsze domy i zadbane ogródki są zawsze na przedmieściach. Bo tam mieszkają ci, którzy się dorobili. Rajmund handlował czymś, na co popyt w moim miasteczku raczej nigdy nie spadnie. Alkohol był i pozostanie towarem pierwszej potrzeby. Sporo mojej uczciwie ukradzionej kasy zostawiłem w jego sklepie.
Nie dziwi, że dom Rajmunda był zadbany, duży i miał dwie anteny satelitarne, które ptaki najwyraźniej pomyliły z deskami sedesowymi. Inny dowód bogactwa cicho pomrukiwał na podwórku. Mercedes S Klasa. Pół bańki na kółkach. Błyszczał metaliczną czernią i chromowanymi bajerami, a gdy w jego kremowym skórzanym wnętrzu zasiadły żona Rajmunda i jego dziesięcioletnia córka, stało się jasne, że nasz czas się zbliża. Msza, na którą udawali się tej niedzieli, jak każdej, dawała nam wystarczająco dużo czasu na dokonanie rzetelnej kradzieży. Limuzyna odjechała, a my wysiedliśmy i podbiegliśmy do przeszklonej werandy od strony podwórka. Teraz, kiedy rozumiem trudne słowa, takie jak „dywersyfikacja” albo „konsensus”, mogę stwierdzić, że nasz konsensus sprowadzał się do tego, że ja, Bolo i Banan mieliśmy wypełniać wory łupami, Bodzio zaś miał siedzieć w samochodzie i robić wszystko, żeby silnik nie zgasł. Ponieważ klakson nie działał, miał dać znak ryjem, gdyby pojawił się ktoś nadmiernie ciekawski. I tu dochodzimy do drugiego trudnego słowa. Dywersyfikacja miała polegać na rozdzieleniu się wewnątrz domu i indywidualnym oraz wydajnym działaniu, które opisuje szczegółowo artykuł 279 paragraf 1 Kodeksu karnego.
Zauważyłem, że gdy ktoś używa słowa „otóż”, robi wrażenie spokojnego i mądrego. Otóż spokój i mądrość podpowiadają, że idealnym obuwiem dla włamywacza nigdy nie będą plażowe klapki. Ale moim konsultantem tamtego dnia był butapren, cudowny klej do łatania dziur w butach i robienia dziur w mózgach. No więc stałem w klapkach, krótkich spodenkach i powiększałem jedną z moich dziur, wdychając zawartość plastikowej reklamówki. Opary, których główną nutą był rozpuszczalnik, podnosiły szlaban z napisem: „Uwaga! Kłopoty!”.
Pała bejsbolowa otworzyła nam drogę do obfitości. Mój worek na łupy szybko się wypełniał. Skórzana kurtka, miniwieża, dwa zegarki, okulary przeciwsłoneczne. W pokoju dziecięcym zobaczyłem na dywanie makietę domku z lalkami i meblami. Butapren powiedział mi, że jestem Godzillą, więc rozdeptałem tę sielankę. Dostrzegłem w lustrze swoją twarz i byłem ciekaw, czy trafię sobie plunięciem w oko. Trafiłem! Nagle zobaczyłem świnkę skarbonkę. Rzuciłem nią o ścianę i przystąpiłem do zbierania monet i banknotów. Gówniara zebrała prawie średnią krajową! Uczciłem to głębokim wziewem butaprenu i natychmiast poczułem, że chce mi się siku. Strasznie wkurwiał mnie duży miś siedzący w kącie pokoju. Skurwiel gapił się na mnie.
Po chwili rewelacyjnie wchłaniał wilgoć.
Nagle Bolo zaczął się wydzierać, że Rajmund wrócił. Pewnie coś skojarzył, albo jakiś sąsiad nas zobaczył. Tak czy siak, trzeba było spierdalać. Niestety, spierdalanie w klapkach nie groziło rekordem na krótkich dystansach, a wór z łupami też swoje ważył. Byłem przy wyjeździe z podwórka, gdy stanął mi na drodze Rajmund. To był wysoki i napakowany koleś. Miał na sobie garnitur, ale na tym kończyła się jego elegancja.
– Zabiję cię, kurwo!
Ruszył na mnie, a ja dobiegłem do płotu, by przedostać się na teren sąsiedniej posesji. Zdążyłem przerzucić worek, ale gdy sam przeskoczyłem, zapomniałem o nim i pognałem na podwórko. Stało tam kilka samochodów, więc oczywistym stało się dla mnie, że muszę schować się pod jeden z nich. Wpełzłem pod podwozie i czekałem. Coś mi nie pasowało. Po chwili zauważyłem, że auto, pod którym leżę, stoi na cegłówkach. A parę sekund później na moich kostkach zacisnęły się żelazne łapska. Rajmund wytaszczył mnie spod samochodu jak worek kartofli, siadł na mnie okrakiem i zaczął metodycznie masakrować moją twarz. Zasłaniałem się jak mogłem, ale jego ciosy były potężne. Usta wypełniły mi się krwią, słyszałem trzask łamanych zębów.
W końcu Rajmund jednym potwornym ciosem wyłączył mi światło.
W tym samym czasie żona i córka Rajmunda patrzyły na odprawiającego mszę młodego księdza w grubych okularach. Poruszał się niezdarnie i mówił zupełnie inaczej niż stary ksiądz proboszcz.
– Pochodzę z niezbyt religijnego domu, w którym nie brakowało pieniędzy, więc gdy moja mama dowiedziała się, że będę księdzem, załamała się. „Mój syn całe życie żebrakiem!” A ja do niej: „Tak, mamo, ale żebrakiem ekskluzywnym, bo nie przed kościołem, a w kościele!”.
Chwilę czekał, spodziewając się jakiejś reakcji, ale się nie doczekał, więc kontynuował:
– Możecie zrobić coś naprawdę dobrego i potrzebnego. Tam z tyłu stoją piękni młodzi ludzie w żółtych koszulkach i oni kompletnie nie wierzą w ohydne plotki o skąpych Kaszubach.
Może co czwarty obecny wrzucił coś do skarbonki z napisem „Hospicjum Domowe pod Wezwaniem Świętego Ojca Pio”. Młody ksiądz nazywał się Jan Kaczkowski i mówiło się, że będzie w Pucku tylko przez chwilę, a potem wszyscy o nim zapomną.
Nie zapominał o nim jego purpurowy zwierzchnik, którego krańcowo wkurzał ten uparcie wychodzący przed szereg kulawy klecha.
Kiedy po nabożeństwie wyszedł na plac przed kościołem, aż się skurczył na widok wysiadających z czarnej limuzyny dwóch księży. Nawet nie byli w sutannach. Czarne marynarki i czarne koszule sprawiały, że wyglądali jak sycylijscy mafiozi. Dopiero z bliska można było dostrzec koloratki. Jeden z nich trzymał w dłoniach mały neseser. Wyjął z niego jakiś dokument i podał Kaczkowskiemu. Ten, aby go przeczytać, praktycznie przykleił kartkę do twarzy i szorował po niej nosem. Ksiądz z neseserem z uśmiechem tryskał jadem.
– Ty naprawdę myślisz, że jesteś wyjęty spod prawa! To jest wersja oficjalna, podpis szefa lekko nieczytelny, bo się, wkurwiony, trząsł. Żeby ci ułatwić czytanie, wydrukowaliśmy czcionką dwudziestką.
Dokument w dłoni księdza Jana coraz bardziej drżał. Teraz odezwał się drugi ksiądz, ulizany grubasek:
– Dyrektorka liceum napisała nam, że ośmieszasz jej szkołę!
Kaczkowski oderwał nos od dokumentu.
– Jeśli tu nie powstanie nowoczesna szkoła na poziomie, to większość dzieciaków skończy na bezrobociu albo w pierdlu! Wiem, co mówię!
Grubasek zbliżył twarz do twarzy księdza Jana.
– Ty masz mocno nasrane w tym łbie, Kaczkowski...
Ten od nesesera szeroko się uśmiechnął i objął Jana ramieniem.
– Księże prezesie, spokojnie. Znaleźliśmy uroczą parafię w okolicach Przemyśla... Ksiądz nabierze dystansu, odpocznie.
Grubasek postawił sprawę jasno:
– Wycofujesz projekt. Masz tydzień. Dotarło? Koniec mrzonek!
Czarna limuzyna odjechała. Ksiądz Kaczkowski się trząsł. Gdy podbiegli do niego młodzi ludzie ze skarbonką, uśmiechnął się. W Pucku mówiło się, że zbyt często się uśmiechał i zbyt często żartował.
Ja trafiłem do aresztu śledczego i śmiać się nie mogłem, bo po pierwsze nie miałem powodów, a po drugie moja obita twarz na każdy grymas reagowała przeszywającym bólem. Jak już cię złapią i zamkną, życie staje się proste. Stałe godziny żarcia, spacerów, wożą cię na przesłuchania. Kładziesz się spać o stałej porze. I masz dużo czasu na rozkminy. Nigdy nie przyznałbym się wtedy do myśli, które mnie dopadały. Obolały, bez szans na znieczulenie alkoholem albo blantem, leżałem na koju i dociekałem. Czy dostanę zawiasy? Czy rodzina znowu będzie zbierać hajs na grzywny, na adwokata? A jeśli mnie wypuszczą, to co będę robił? Zapierdol bez umowy na jakiejś budowie? Z takimi jak ja? Chlanie, ćpanie, w końcu znowu dawni kumple, kolejne jumy i znowu pierdel? W głębi duszy czułem się jak śmieć. Nie wiedziałem jednak, że inne życie jest możliwe. Jest, ale tylko z innymi ludźmi. W innym miejscu. I trzeba coś potrafić, mieć jakiś fach, jakieś papiery. Trzeba mieć jakiś pomysł. Trzeba mieć kasę.
Byłem nikim, czułem się nikim, a jednocześnie bardzo, bardzo tęskniłem za innym życiem. Za czymś, czego nie potrafiłem sobie nawet wyobrazić, ale przeczuwałem, że gdzieś jest. Musi być. Zwinięty w kłębek, odwrócony do ściany – aby nikt mnie nie zobaczył – po prostu płakałem jak dziecko. Nie potrafiłem tego powstrzymać.
Czy istnieje dobro? Takie dobro, które idzie tam, skąd wszyscy uciekają? Takie, które przytuli i powie: „Nie zostawię cię. Wierzę w ciebie. Nie bój się!”.
Głowę dam sobie uciąć, że podobne myśli ma większość osadzonych. Ale żaden z nich się do tego nie przyzna. Nigdy. Tutaj wzruszenie, łzy to informacja, że jesteś słaby i można, a nawet trzeba cię gnębić. Więc siedzisz jak twardziel w towarzystwie samych twardzieli.
I ci twardziele przywitali mnie z honorami, jak kogoś z rodziny, kto wyskoczył tylko na chwilę. Jako kandydat do grypsującej elity miałem przywileje, które pozwalały mi się zrelaksować. Paradoksalnie, właśnie kiedy mnie zamknęli, przestałem być nikim.
Tymczasem ksiądz Jan Kaczkowski miał być nikim w moim miasteczku. Ważne eminencje uznały, że takiego uszkodzonego klechę trzeba gdzieś ukryć. Ledwo łazi, ledwo widzi. To obciach, co nie? Do tego był megamocny w gadce, a to już groźne. Więc – wypad z zajebistego Sopotu do jakiejś dziury! Szczęść Boże! Wtedy jeszcze go nie znałem, ale ludzie mówili, że nasz proboszcz przyjął sepleniącego dziwoląga. Olewali go. No wiecie – był, bo był. Siedział w konfesjonale jak ja w swojej celi i za kratką widział tylko pustą przestrzeń.
Tylko że ja miałem przynajmniej towarzystwo. Wybitni recydywiści, szanowani zwyrodnialcy, autorytety niemoralne. Penitencjarna arystokracja, do której mnie zaproszono. Tak, byłem z tego dumny. Tak jak dumny był ze mnie mój ojciec, który po skoku na budkę z petardami zaprowadził mnie na spotkanie ze swoimi kumplami – recydywistami. Chwalił się mną, jakbym co najmniej wygrał olimpiadę matematyczną. Wódki nawet dziecku nalali. Zrozumiałem, że na szacunek trzeba zapracować. Więc budowałem swoje CV, głównie kradnąc.
Tu muszę wyjaśnić, że Puck nie jest zbyt bogatym miejscem. Owszem, mamy paru lokalnych szejków, ale w małym miasteczku wszyscy się znają, więc w razie wpadki nawet nie trzeba robić portretów pamięciowych. Gliniarze mnie znali, mieli też trochę moich zdjęć, więc ryzyko wtopy było duże. Ale lato w Pucku to ocean możliwości. Nagle roiło się od turystów, liczba mieszkańców robiła się chyba cztery razy większa. Ja szczególnie czekałem na przyjazd kolonistów. Cała masa dzieciaków z Warszawy i innych dużych miast wypełniała szkoły, pensjonaty, ośrodki wczasowe. Spora część lądowała na polach namiotowych. Należało poczekać parę dni, poobserwować teren, zapamiętać pory aktywności, ogarnąć trasy ucieczki i takie tam. Od razu było widać, czy grupa jest zasobna w atrakcyjne dla mnie rzeczy. Wtedy szedłem na nocne żniwa. Zdejmowałem ze sznurków wszystkie te markowe ciuchy, dżinsy, bluzy, koszulki. Świeże, wyprane i w hurtowych ilościach. Część już następnego dnia miałem na własnej dupie, resztę upłynniałem. Pieniądze zamieniałem na butelki z zawartością rozweselającą i śmieszne papieroski. No i grać lubiłem na automatach. Gdy środki się kończyły, nawiedzałem z kumplami pokoje, namioty, przyczepy, a tam – buty, sprzęt, telefony i komputery aż wyciągały do nas rączki! A my do nich. Ale nie tylko z kolonistów porządny złodziej żyje. Były jeszcze odpusty – namacalny dowód na to, że Bóg kocha wszystkich, także złodziei. Szczególnie wzmacniający tę wiarę był odpust Piotra i Pawła. Odpustowi biznesmeni przyjeżdżali wypełnionymi po dachy samochodami, by sprzedawać badziew, który tylko tego dnia schodził jak lawiny w Himalajach. Świecące zielonkawym światłem Chrystusy na krzyżu, gumowe diabły pokazujące język po naciśnięciu, czerwone lizaki wielkości kołpaka, cukierki, pierniki, wodne pistolety z wizerunkiem Rambo. Szydło, mydło i powidło. Królowie odpustów przyjeżdżali nawet z odległych miejsc, aby zrobić szybką kasę. I przy okazji dostać odpust. Już dzień przed wydarzeniem pojawiali się, aby zająć najlepsze miejsca, i siedzieli w tych swoich autach dzień i noc. Ale czasami musieli wyjść za potrzebą, a czasami po prostu spali. A wtedy ja z kumplami dokonywałem przekształceń własnościowych. Zupełnie jak w Halloween – cukierek albo kasa. Z tą różnicą, że darczyńca nie wiedział, że jest darczyńcą, a jak już się dowiedział, to nie był zbyt wesoły.
Ksiądz Kaczkowski nie pojawiał się na odpustach. Nie był fanem takich religijnych imprez, ale też nikt go tam nie zapraszał. Tak naprawdę nigdzie go nie zapraszali.
Oczytany, wygadany, ładnie pachnący, no i obcy. W Pucku, jeśli nie jesteś swój, to za bardzo nie pogadasz. Nie że cię nie lubią czy że są niemili. Po prostu długa jest droga do kaszubskich serc, a ksiądz Jan był na samym jej początku. Dziś wiem, że całe życie miał pod górę, więc się nie załamał. Poszedł tam, dokąd nikt nie chciał chodzić.
Zamknijcie oczy i przypomnijcie sobie świat, w którym nastolatki wzdychają do Janka z Czterech pancernych, każdy młokos z sypiącym się wąsem marzy o motocyklu WSK, nie używa się dezodorantów, kobiety mają nogi owłosione jak turecki piłkarz, a komputery są tylko dwa w całym kraju i to w rozmiarze autobusu. Właśnie z tamtych czasów pochodziły łóżka w puckim szpitalu. To było miejsce, do którego nie chciałbyś trafić nawet z kosą w brzuchu, bo w trakcie wyciągania mogłaby się zarwać podłoga albo jakiś szczur upierdoliłby lekarza. Łóżka skrzypiały, rdza przebijała się przez warstwy białej farby, a twarde materace i sprana pościel były jedyną prywatną przestrzenią cierpiących ludzi. Masakra. Ale jakimś cudem lekarze dawali radę, a gdy już nic nie mogli poradzić, przychodził ksiądz Jan. Zjawiał się codziennie o osiemnastej, odwiedzał wszystkie sale, spowiadał, udzielał komunii, pocieszał, rozmawiał.
– Dzień dobry, pani Diano – przywitał się pewnego razu z pielęgniarką, która za samo oddanie pacjentom powinna mieć zapewniony apartament królewski w niebie. – W jakiej formie pan Eryk?
Przez uchylone drzwi ośmioosobowej sali dobiegał dźwiękowy miks przytłumionych rozmów, ciężkich oddechów i ledwo słyszalnej muzyki.
– W końcu zaczął się wysypiać, nawet się uśmiechnął – odpowiedziała pielęgniarka. – Jakim cudem ksiądz zdobył ten lek?
– Zawsze działam tak samo: podstęp, korupcja, szantaż i nepotyzm. Żadnych cudów, nad czym ubolewam. Ale widzę, że czymś się pani martwi.
– Grzelak, ten komuch, co księdza tak ohydnie obrażał. To już ostatnie godziny.
– Jest przytomny?
– Tak.
Ksiądz Jan wszedł do sali z lekkim, pogodnym uśmiechem.
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.
– Na wieki wieków.
Od razu podszedł do łysego mężczyzny, który zajmował łóżko przy oknie.
– Dzień dobry. Czy mogę coś dla pana zrobić?
Facet przez dłuższą chwilę wpatrywał się w spokojną twarz księdza. W tym spojrzeniu nie było agresji, nie było szyderstwa. To były oczy kogoś, kto w sobie coś przełamał. Coś postanowił. Kaczkowski miał dar czytania takich sygnałów. Delikatnie, ale pewnie chwycił ciężko oddychającego Józefa Grzelaka za rękę i pochylił się, aby wyraźnie słyszeć słowa konającego.
– Przepraszam... Przepraszam księdza. Wszystkich przepraszam. Jestem skurwysynem, całe życie byłem. Ale chciałem coś powiedzieć, zanim zdechnę. Wiem, że za późno, że już nic nie naprawię. Ale chcę, żeby ksiądz wiedział, że... bardzo żałuję. Niech ksiądz to powie mojej byłej żonie, proszę. Niech ksiądz jej powie. Ona ze mną nie chce rozmawiać. Tu jest jej numer telefonu. Tylko o to proszę.
Jan głęboko westchnął.
– Nie jest za późno. Chrystus zawsze czeka. Czekał na pana. I wszystko rozumie. Jest gotów wszystko wybaczyć. Stworzył nas istotami rozumnymi, dał nam wolną wolę, którą szanuje. Czy chce się pan wyspowiadać?
– Niech ksiądz zadzwoni do Ireny. Tylko o to proszę.
– Rozumiem. Zadzwonię.
Ksiądz dotrzymał słowa już pięć minut później. Przy otwartym oknie w szpitalnej toalecie zapalił papierosa i wybrał numer.
– Dzień dobry, pani Ireno. Nazywam się Jan Kaczkowski i jestem księdzem kapelanem w szpitalu. Dzwonię, aby spełnić ostatnią wolę pani byłego męża, który według mojej wiedzy najpóźniej jutro rano umrze. Pan Józef pragnie panią szczerze przeprosić. Wie pani, ja z racji swojej funkcji naprawdę wiele widziałem i mogę zaręczyć, że jego żal jest szczery i bardzo głęboki. Nie mam prawa naciskać na pani wolną wolę, mam dla pani ogromny szacunek. Ale jako ksiądz i bioetyk wiem, że przemyślane i szczere wybaczenie rozrywa łańcuch zła i naprawdę nas uwalnia. I to działa bez względu na to, czy jesteśmy wierzący, czy nie. Ma pani ogromną moc, pani Ireno.
Gdy przestał mówić, usłyszał jedynie tłumiony szloch. Kobieta się rozłączyła.
Wrócił do pacjentów. Z Bartkiem, wyniszczonym agresywną białaczką młodym chłopakiem, przywitał się skomplikowanym zestawem przybijanych „piątek”, jak to robią ziomki z osiedla. Chłopak założył mu słuchawki, więc przez chwilę słuchał hip hopu. Muzyka w słuchawkach sprawiła, że swój zachwyt wyraził zdecydowanie za głośno:
– Ja pierdzielę! Ale koleś jedzie po bandzie!
Bartek roześmiał się, widząc zaskoczenie pozostałych pacjentów. Ale zmęczone twarze po chwili pojaśniały uśmiechami. Bo przecież w tych przepełnionych szpitalnych salach Kaczkowski nie był dziwadłem z Sopotu. Był właściwym człowiekiem we właściwym miejscu o właściwym czasie. Kimś bliskim. Nie tylko wiedział, ale też czuł, jakiej energii, jakich słów potrzebują ciężko chorzy. Niektórzy łapali się za głowę, widząc, jak podpala pacjentowi papierosa wetkniętego w otwór po tracheotomii. Albo gdy żartował i śpiewał zupełnie niereligijne piosenki. Albo gdy rozmawiał na każdy temat. I słuchał. A często były to najtrudniejsze rozmowy. Pielęgniarki rozstawiały pełny wyblakłych plam parawan, aby dogorywającego człowieka osłonić przed spojrzeniami współlokatorów. Krótka rozmowa z rodziną, o ile ktoś przyszedł, i rozpoczynał się sakrament chorych. Ostatnie oddechy i słowa żarliwej modlitwy niosły się po sali, słyszeli je także ludzie na korytarzu. Potem ksiądz Jan przytulał bliskich zmarłego i zwykłym, ludzkim językiem starał się tłumaczyć, jak sobie poradzić w dramacie śmierci. Potem ci bliscy zabierali to, co zmarły trzymał na szafce – fotografie, telefon, inne przedmioty. Zwłoki wyjeżdżały, zwijano parawan. I tak co parę dni, a czasami codziennie.
Była żona Grzelaka przyszła na oddział pod koniec tamtego dnia. Okazało się, że sama jest już w zaawansowanym wieku, drobna, niziutka. Od razu podeszła do ciężko oddychającego Józefa. „Stary komuch” nie hamował łez. Nie był w stanie, gdy dostrzegł na jej palcu pierścionek z małym diamencikiem.
– Irenka...
– Nie ma we mnie żalu ani nienawiści. Możesz być spokojny.
Parawan, który pielęgniarki rozwinęły wokół nich, owszem, był podniszczony, ale wyznaczał przestrzeń czegoś, o co ksiądz Jan walczył do samego końca. Pojednania. To dlatego właśnie tutaj, w tym rozpadającym się szpitalu w małym miasteczku powstał zaczyn pod dzieło jego życia.