Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Jomsborg Noc Kupały - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Jomsborg Noc Kupały - ebook

Wolin ponownie staje się historycznym Jomsborgiem, a jego mieszkańcy Słowianami lub wikingami. Rządy obejmuje Jomsvikingrada. Komendant Burysław Śmiały musi stawić czoło niespotykanym wydarzeniom dziesięć lat po ustawie dechrystianizującej, która zmieniła oblicze miasta.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8273-523-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

_Jomsborg — Wolin — Jomsborg_

Wszystko zaczęło się od legendarnej, niesamowicie walecznej drużyny wikingów — Jomsvikingów, mających swoją siedzibę w Jomsborgu w X i XI wieku. Wiedza o niej pochodzi głównie dzięki przekazom islandzkiej Jomsvikingsagi i Olav Tryggvasons sagi. Współcześnie badaniem dziejów Jomsvikingów zajmują się polscy mediewiści, historycy i archeolodzy. Na popularności zyskuje twier dzenie, że Jomsvikingowie mieli duży wpływ na kształtowanie państwa w okresie Piastów. Można spierać się o to, czy drużyna powstała dzięki norweskiemu królowi Haraldowi Sinozębnemu, czy też jarlowi Palnatokiemu. Jednak bezdyskusyjna pozostaje niezwykła odwaga i determinacja drużyny, którą obowiązywał wyjątkowy kodeks honorowy. Za najważniejszą bitwę z udziałem Jomsvikingów uznaję się bitwę w zatoce Hjorungavagr, która niestety oznaczała również zmierzch znaczenia i siły tych wojów.

Współczesna, nieco popkulturowa fascynacja wikingami w Wolinie rozpoczęła się w od zorganizowania Festiwalu Słowian i Wikingów. Pierwsze takie wydarzenie odbyło się w Wolinie 2 lipca 1993 roku. Na początku siermiężnych przecież jeszcze lat 90. impreza miała charakter raczej lokalny i odbywała się na miejskich błoniach a jej największą atrakcją nie byli wikingowie tylko kucyki sprowadzone z Danii. Jednak z kolejnymi, corocznymi wydaniami festiwal rozrósł się do tysiąca pięciuset uczestników grup rekonstrukcyjnych. Co za tym idzie w sąsiadującym z Wolinem Recławiu na Wyspie Ostrów powstał skansen, by jak najdokładniej odwzorować życie wojów i zachęcić turystów do odwiedzin przez cały rok, a nie tylko na trzy festiwalowe dni. Po ponad dwudziestu edycjach okazało się jednak, że wyspa przeznaczona na skansen jest zdecydowanie za mała i nie jest w stanie pomieścić nawet niemieckich entuzjastów a co dopiero Skandynawów, czy rodzimych grup rekonstrukcyjnych. Turyści przechadzali się coraz mniej chętnie, ponieważ w ścisku podczas festiwalu można było zgubić nie tylko portfel, ale i własne dzieci. Rozwiązaniem było przeniesienie imprezy oraz odbywających się cyklicznie rozmaitych warsztatów archeologicznych bezpośrednio do miasta na Wyspę Wolin. Od teraz całe miasteczko miało stać się skansenem, a grupą rekonstrukcyjną wszyscy jego mieszkańcy. Przed włodarzami miasta stanęło nie lada wyzwanie. Sprzeciw zgłaszali zarówno lewacy jak i prawicowi aktywiści, swoją negatywną opinie wystawili także niezrzeszeni obrońcy swobód obywatelskich, jednak w mieście nie było dużych zakładów pracy, a wizja tego, że będzie można z turystów żyć cały rok wydawała się mieszkańcom nad wyraz kusząca. Referendum trafiło na podatny grunt, za sprawą przede wszystkim przemawiającej kampanii społecznej. Z dnia na dzień w kilkutysięcznym miasteczku pojawiły się reklamy zachwalające to niekonwencjonalne rozwiązanie. Główne hasła: „My wolinianie to my Słowianie”, „A co Ty zrobiłaś dzisiaj dla swojego Wikinga” oraz „We can do it!” opatrzone były przemawiającymi grafikami euro i dolarów wysypujących się ze skórzanego mieszka przystojnego, ale nieco podstarzałego modela, znanego z francuskiej kampanii „polskiego hydraulika”. Referendum połączono z ogromnym festynem dla mieszkańców, na którym to wybrano pierwszą „Miss Wikinga”, co zaowocowało bardzo wysoką frekwencją i ostatecznym przechyleniem szali na rzecz zamiany miasteczka w najokazalszy i najwierniej odwzorowany skansen Europy. Pomysł spodobał się nie tylko mieszkańcom i włodarzom, ale także marszałkowi województwa, który widział już oczyma wyobraźni jak piękne grafiki będą mogły być puszczane na wyświetlaczach w pociągach PKP Regio, oraz samej Unii Europejskiej, dla której projekt okazał się idealny do dotowania dosłownie ze wszystkich możliwych programów operacyjnych — od „Czystego Powietrza”, przez „Jedz Ryby” na „Dziedzictwie Kulturowym” kończąc. I tak Wolin powrócił do historycznej nazwy Jomsborg a jego mieszkańcy, zależnie od swoich osobistych upodobań zostali Słowianami lub wikingami. Rada języka polskiego przy tej okazji uznała oficjalnie słowo „wikingwica”, tak aby Panie przynależne do społeczności wikińskiej nie były gorsze od Słowianek.Rozdział I

_czwartek, 2 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga_

— Oby niemiłosierne bóstwo Nemiza objawiła się tym mądralom, którzy podczas rady plemienia przyjęli uchwałę o transporcie. — Zamruczał pod nosem komendant Burysław próbując po nagraniu ze stacji paliw ustalić właściciela auta przywłaszczającego mienie w postaci płynu do spryskiwaczy wartego 15 welesów. Faktycznie w grodzie, w którym dopuszczono do użytku tylko trzy marki pojazdów: Ferrari ze względu na konia w logo, Volvo ze względu na starożytny symbol żelaza i Volkswagena, którego logo to uproszczona wersja swastyki a dla Słowian jednocześnie symbol szczęścia, bardzo ciężko było wyłonić sprawcę na podstawie nagrania. Tym bardziej, że nie było to Ferrari, których właścicieli nie było w grodzie zbyt wielu.

— Oczywiście, jak zawsze golf. — Jego irytację przerwał dzwoniący telefon. Sięgnął po niego ze zdumieniem, ponieważ w Jomsborgu dopuszczono do użytku tylko sieci Virgin Mobile i Wiking, co powodowało niebywałe problemy z zasięgiem.

— Slava Jomsborgowi! Komendant Burysław Śmiały, słucham.

— Slava! Proszę o przyjazd — znalazłam ciało. Coś tu wisi, proszę szybko! — W głosie kobiety czuć było narastającą ekscytację, pozwalającą mieć przypuszczenie, że jeśli komendant się nie stawi, gotowa sama rozhuśtać trupa, toteż Burysław podjął decyzję o wszczęciu zdecydowanych działań.

— Gdzie?

— No jak gdzie wisi? Na Wzgórzu Wisielców.

Pospiesznie osiodłał więc służbowego konia, ponieważ w pracy nie uznawał korzystania z prywatnego czerwonego golfa V 1.9 TDI, i mniej pospiesznie, z racji wieku Thora przemierzał ulice grodu. Ponieważ po ustawie dechrystianizującej w Jomsborgu pozostały tylko te nazwy urzędowe, które kojarzyły się wystarczająco pogańsko to ulice: Gryfitów, Słowiańska, Trygława i Światowida zajmowały solidarnie po ¼ powierzchni Jomsborga. Po drodze minął relikt Wolina — bloki z wielkiej płyty, które zdecydowano się zostawić z dwóch powodów- od zawsze zarządzała nimi Spółdzielnia Mieszkaniowa Słowianin co idealnie wpisywało się w obecną politykę grodu, oraz okazały się najtrwalsze i wyburzanie ich byłoby zbyt dużym przedsięwzięciem logistycznym. Obecnie zamieszkiwali je tylko najzamożniejsi mieszkańcy — głównie kupcy, włodarze i rękodzielnicy na co dzień poruszający się dumnie ferrari. Cała reszta musiała zadowolić się drewnianymi chatami krytymi strzechą, o najwyżej trzyizbowym rozkładzie i tyko nieliczni posiadali w nich antresole. Na wszystkich tych budynkach zamiast instalacji odgromowych namalowano sześcioramienny symbol gromowładnego boga Peruna, przez co okoliczna straż w sezonie letnim musiała przemianować się z ochotniczej na zawodową.

Po niedługiej chwili Burysław dotarł na miejsce wezwania — niewielkie ogrodzone wzniesienie nazywane Wzgórzem Wisielców było miejscem szczególnym. Należało do najstarszych wczesnośredniowiecznych nekropoli na Pomorzu. Choć pochówki szkieletowe związane są z obrzędami chrześcijańskimi, to w Jomsborgu pojawiły się już 200 lat przed jego wprowadzeniem. Od lat trwają dyskusje czy taka forma dotyczyła chrześcijan żyjących w pogańskim mieście, czy też multikulturowy gród jakim był Jomsborg sprawił, że przyjęto zachodnie wzorce. Mimo wszystko część zmarłych chowano również w obrządku ciałopalnym, a badania archeologiczne na Wzgórzu dowodziły, że odbył się co najmniej jeden pochówek z łodzią, związany najprawdopodobniej ze Skandynawami. Sama nazwa Wzgórza Wisielców znajdującego się na wzniesieniu Gołogóra odnosiła się natomiast do późniejszego okresu, w którym wzgórze było miejscem straceń piratów i zbirów.

Na tym starożytnym kurhanowym cmentarzysku oczom Śmiałego ukazał się zupełnie niecodzienny widok. Zeskakując z konia przypomniał sobie jeszcze rozmowę jaką onegdaj przeprowadził ze swoją byłą już chrześcijańską żoną Częstowojną — fanką kryminałów:

— Sławku, najłatwiej ukryć zwłoki na cmentarzu. Tam nikt nie będzie ich szukał i ruszona świeża ziemia nikogo nie zainteresuje.

— Niegodna Ty, ile razy mam Ci powtarzać, żebyś zwracała się moim pogańskim imieniem, ktoś mógłby Cię przecież usłyszeć. Takie gadanie może wpłynąć niekorzystnie na moja pozycję w mieście. Poza tym przecież my od wielu lat nie chowamy już zmarłych na miejskim cmentarzu, tylko mamy ciekawsze sposoby jak na przykład puszczanie palących się zwłok na tratwie rzeką. Więc jeśli zakopiesz kogoś na cmentarzu, to świeżo wzruszona ziemia na pewno będzie podejrzana.

Wspomnienia o niej były dla policjanta niewygodne jak skórzane spodnie, które wciskając się w jego męskość dość dosadnie przypominały mu o tym, w jakim miejscu przyszło mu żyć.

Sprawa była aktualnie o tyle dziwna, że Wzgórze Wisielców było zamknięte nawet dłużej od miejskiego cmentarza. O jakieś dziesięć wieków dłużej. Burysław przypomniał sobie czasy chrześcijańskie, kiedy to przeprowadzano rewitalizację parku miejskiego i archeolodzy byli zdziwieni faktem, że chowane były tam ciała. Miejsce było teraz wykorzystywane głównie do świąt pogańskich, jednak bardziej jako szopka dla turystów, bo prawdziwe obchody, zgodne z kalendarzem odbywały się na wzniesieniu Młynówka, oraz przy pomniku Trygława. Pierwszym więc skojarzeniem komendanta po przyjeździe na miejsce było właśnie „przedstawienie”. Sama ofiara wisiała na naprędce przygotowanej szubienicy, dokładnie takiej, jaką rysuje się grając w wisielca. I można było już wstępnie zakładać, że nie była to robota miejscowych rzemieślników. Tutejsi szkutnicy znali się na pracy z drewnem jak mało kto, o czym świadczyły wikińskie okręty, głównie drakkary, które po ekspansji na Zachód stały się z czasem modniejsze od posiadania luksusowego jachtu. Wszystkie one wytwarzane były tradycyjnymi metodami i narzędziami, między innymi za pomocą siekier o długim i płaskim ostrzu. To drewno było jednak źle ociosane i marnej jakości.

— Sosna, co najwyżej sosna — mruknął próbując przedostać się bliżej rozpędzając tym samym rozentuzjazmowaną gawiedź na boki.

Sama ofiara ubrana była w dres. Taki dres zazwyczaj mają turyści odwiedzający Jomsborg, bo sami mieszkańcy w życiu nie zamieniliby swoich ręcznie tkanych szat z owczego runa na zwykłą odzież. Dumni z pochodzenia bogatsi mieszkańcy nosili się na kolory żółty i pomarańczowy a biedniejszym pozostawały szare i brązowe szaty. Niebieski jako najtrudniejszy do wybarwienia zarezerwowany był natomiast dla włodarzy. Tak więc opięta na piwnym brzuchu szara szata komisarza mocno kontrastowała z jakąś multikolorową, chrześcijańską szmatą, w którą ubrana była ofiara. Duży dysonans między ubiorem a resztą stanowiła górna partia ciała denata. Miał bowiem nałożony hełm. I to taki prawdziwego woja, nie żaden bubel jaki czasem mieszkańcy wciskają chrześcijanom w zamian za ich walutę. Fragment oręża prawdziwego woja sprawił, że pod Burysławem mimo skórzanych obcisłych spodni ugięły się nogi. Mogło to znaczyć tylko tyle, że pod hełmem znajduje się głowa któregoś z Jomsvikingów. W dawnym Wolinie wybierało się radnych, jednak z czasem zaprzestano tego zbyt zachodniego zwyczaju i zaczęła obradować rada plemienia na czele z jarlem zamiast burmistrza. Sama rada składała się tylko z wojów. A że każdy chciał rządzić w mieście to ten organ administracyjny rozrósł się do stu pięćdziesięciu pięciu dzielnych wojowników nazwanych na rzecz ich przodków Jomsvikingradą. Jako że ratusz nie dysponował tak dużą salą obrad, trzeba było przenieść całą administrację miasta za wyspę Ostrów do dawnego skansenu. Każdy z Jomsvikingów cieszył się znamienitą i nieposzlakowaną opinią w grodzie, więc śmierć prawego pogańskiego woja mogła naprawdę zadrzeć w posadach resztkę murów miasta.

Przełykając głośno ślinę policjant poprosił najwyższą stojącą obok dziewkę, która zdążyła już zrobić sobie selfie z trupem o zdjęcie jego hełmu. Jeszcze zanim kobieta, wzięta przez niego na barana, aby miała możliwość dosięgnąć do lśniącej stali na głowie wykonała to polecenie Burysław poczuł niewysłowioną ulgę. Będąc bliżej ciała zauważył, że ofiara nie ma brody, w związku z czym mało prawdopodobne było, by pod hełmem krył się ubrany w dres wiking. W ułamku sekundy zmienił jednak zdanie, ponieważ pomyślał, że ktoś mógł zgolić brodę wojownikowi. W tym momencie lekko ugięły się pod nim kolana, co spowodowało, że niewiasta na jego barkach straciła równowagę i upuściła hełm, który potoczył się po kolejnych kurhanach.

— Ooo nie! — Rozległ się chwilę potem mruk gawiedzi. Denat był bowiem kompletnie łysy. A to oznaczało, że ewentualne morderstwo lub samobójstwo od razu zeszło w głowie komendanta na dalszy plan.

— Oto mamy kradzież hełmu, trzeba będzie bić w dzwony. Ktoś z Jomsvikingrady został pozbawiony oręża! — krzyknął w stronę nie wiedzieć czemu rumieniących się dziewek.

Ochłonąwszy trochę policjant, po głębszym namyśle i kilku głębszych łykach miodu pitnego ze swojego bukłaka, stwierdził, że chrześcijanin który tu wisiał to też był człowiek. Może trochę ekscentryczny, ale ciężko będzie porzucenie czynności służbowych wyjaśnić przełożonym spoza grodu. W końcu dostał tu posadę i błyskawiczny awans dlatego, że mimo że od dawna jest poganinem, to miał wcześniej w grodzie chrześcijańską żonę spoza miasta, wobec czego umiał sprawnie porozumiewać się z przełożonymi spoza Jomsborga i przynajmniej starać się ich zrozumieć.

Pogonił konia i już na komendzie wezwał posiłki spoza miasta. Wiedział przy tym, że nikt nie będzie chętnie zgłaszał się do pracy w grodzie, i zapewne góra zadecyduje o tym, żeby wezwać kogoś, kto w ostatnim czasie sporo narozrabiał.

Zestresowany komendant zadzwonił do zwierzchnika:

— Slava Jomsborgowi! Komenda w Jomsborgu, komendant Burysław Śmiały, kłaniam się.

— Dzień dobry. W czym mogę pomóc?

— Melduje, że mieliśmy tu samobójstwo. Ktoś się powiesił na Wzgórzu Wisielców i jeszcze przed powieszeniem ukradł hełm Jomsvikinga. Nie robiłbym zamieszania, ale to jest osoba spoza grodu, w sensie turysta.

— A skąd ta pewność?

— Ale jaka pewność? Że się powiesił? Na własne oczy widziałem, że wisi.

— Nie. Skąd ta pewność, że to turysta?

Burysław nie lubił tłumaczyć oczywistych rzeczy ludziom spoza grodu. Po rozstaniu z żoną miał taki incydent, że logował się na popularnych portalach randkowych i próbował flirtować. Spotykał się przy tym z raczej kpiącym podejściem po opowiedzeniu tego, jak mu się żyje w grodzie na co dzień. Nie mógł pojąć, że w całej Europie gród Jomsborg i styl życia mieszkańców zrobił oszałamiającą popularność, a jednak kiedy próbował nawiązać konwersację z kobietą, i mówił, że mieszka w grodzie na największej wyspie w kraju to dostawał w najlepszym przypadku odpowiedź: „to my mamy wyspę? hahahaha”. Dlatego nabrał głęboko powietrza i starając się zanadto nie irytować odpowiedział:

— Mam pewność, że nie jest to mieszkaniec, ponieważ po pierwsze nie znam go, a po drugie był ubrany jak turysta. To znaczy miał na sobie taki bawełniany komplet z sieciówki jak sądzę. Nas tu ubiera rzemieślnik, czyli krawiec i nie mamy osób, które chodzą w dresach. Nawet jak panie uprawiają ten cały modny jogging czy inne kijki, to każda szanująca się Słowianka założy po prostu luźniejszą sukienkę nie krępującą ruchów. Oczywiście mieszkańcy chodzą też na siłownię i tam pewnie zakładają jakieś trykoty, ale okna od środka są zaklejone, żeby nie gorszyć, więc zapewniam pana, że nikt tu nie chodzi w dresie. W dodatku na trzy głowy Trygława, kradzież hełmu Jomsvikinga to jest poważne przestępstwo i poddaje w dużą wątpliwość to, że taki pomysł mógłby przyjść na myśl mieszkańcowi Jomsborga.

— Dobra, przyjęte. Wyślemy na miejsce kogoś, kto się sprawdzi. Potrzebujecie jeszcze czegoś?

— Nie. Nawet tego „kogoś” tak naprawdę nie potrzebujemy, ale rozumiem, że jest to konieczne tak?

— Tak. Ktoś będzie się już kontaktować bezpośrednio z panem komendantem. Do usłyszenia. — Głos po drugiej stronie, który nie zadał sobie nawet trudu, aby się przedstawić w tempie ekspresowym rozłączył się.

— Slava! — Burysław zaczął drapać się po przerzedzonej głowie. Zastanawiał się, czy ściągnąć z patrolowania ulic Astryda, ale po chwili uznał, że i tak na własną rękę nie powinni na razie niczego ruszać, a po drugie jest osoba, którą niezwłocznie powinien powiadomić o fakcie odkrycia zwłok. Uderzył pięścią w blat biurka w duchu przeklinając się za swoje niedopatrzenie. Przed telefonem do zwierzchników należało poinformować jarla.

Po dłuższej chwili błagalnych zawodzeń i tłumaczeń, Haralda udało się udobruchać zaproszeniem na wieczorne spotkanie w Gospodzie Pod Wilczym Pazurem. Jarl został także solennie zapewniony, że od tego momentu będzie na bieżąco informowany o tym, co istotnego dzieje się w grodzie.

Zestresowany Burysław w telefonicznej rozmowie z jarlem nie wspomniał jednak o hełmie. Zaplanował, że już w lokalu dyskretnie podpyta się o to, który członek Jomsvikingrady mógł zgubić ważną część wyposażenia. Może któryś nie stawił się na przykład na dzisiejsze bicie w dzwony i będzie można szybko rozwiązać tę sprawę.

— Slava Jomsborgowi! — Śmiały przekrzyczał tłum zgromadzony w Gospodzie Pod Wilczym Pazurem i rozsiadł się wygodnie na owczej skórze obok Haralda.

— Slava! — odrzekł Sinozębny tubalnym głosem.

Trzeba oddać sprawiedliwość, że przydomek „Harald Sinozębny” pasował bardziej do obecnego jarla, niż do poprzednio piastującej to stanowisko niewysokiej blondynki. Sam szlachetny jarl Harald sprawiał piorunujące wrażenie na każdym turyście, ponieważ wielkością i zapewne kilogramami dorównywał swojemu koniowi. W grodzie była to bardzo cenna cecha i bardzo wielu Jomsvikingów zabiegało o taką sylwetkę przyjmując niebotyczne ilości kalorii, oraz hodując piwny brzuch. Jednak z charakteru jarl Harald był to człowiek łagodnego i poczciwego jak zdawało się Burysławowi usposobienia, toteż dość często i chętnie komendant spotykał się z nim w gospodzie.

Tradycja nakazywała każdego burmistrza nazywać na cześć króla Danii Haralda Sinozębnego, który to według jednych uczynił Jomsborg wielkim, a według drugich sprowadzając wikingów zabił słowiańskość. Nawet Duńczycy, kiedy usłyszeli o tym, że władze Jomsborga rozważają przyłączenie się do Królestwa Danii i wznowienie stosunków handlowych drogą morską pukali się w czoło. W ich odczuciu Harald nie był najlepszym królem, co potwierdzali średniowieczni kronikarze w Jomsvikingsadze. Jednak współcześnie uczniowie w Jomsborgu uczyli się starszej wersji Jomsvikingsagi czytając ją na lekcjach w oryginale, z czego bardzo rad był obecny jarl grodu, przed mianowaniem nazywającym się po prostu Biezprawiem Białookim.

— Zapewne słyszałeś szybciej ode mnie przez posłańców gminnych jak złe wieści mam do przekazania jarlu.

— Doszły mnie słuchy, że ktoś z Jomsvikingów zgubił hełm. Domyślam się, że to któryś z opozycyjnych wojów. Z nimi zawsze jest problem.

— A więc wszyscy stawili się dzisiaj na dzwony? Nikt nie przyszedł w niepełnym rynsztunku?

— Burysławie, nie stawiłem się na te dzwony. Skryba doniósł mi, że coś się wydarzyło w grodzie i cierpliwie czekałem na wieści od ciebie.

— Nikt nie zgłosił mi bezpośrednio kradzieży… Może to kwestia tego, że nadal bardzo ciężko dodzwonić się do komisariatu? — Policjant zamyślił się.

— Może. Ze swojej strony mogę przekazać ci listę Jomsvikingów a ty możesz ich przesłuchać. Zaznaczam tylko, że musisz zrobić to godnie dla woja i z największą wyrozumiałością. Nie potrzeba nam skandalu, jak ostatnio przy wyborach „Miss Wikingwicy”, gdzie woj Jaromir został posądzony o lobbowanie swej lubej.

— Masz słuszność Haraldzie. Zawołajmy dziewkę i wznieśmy toast, aby sprawa szybko się wyjaśniła. Slava wikingom i Słowianom!

— Slava!Rozdział II

_piątek, 3 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga_

Następnego dnia nie tylko głowa Burysława czuła, że mocno przesadził z napitkiem. Wiedział, że wiele za wiele jego myśli pozostanie dzisiaj niewysłowionych przeto zawołał aspiranta Astryda, aby na niego przełożyć część swoich obowiązków.

— Slava Astrydzie, warto abyś umówił się z każdym z Jomsvikingów i dociekł, który z nich został w jakiś niecny sposób pozbawiony swego hełmu.

— Slava Jomsborgowi! Komendancie, to jest niemożliwe. Ich jest ponad 150., zejdą mi na to wieki. Nie ma innej możliwości?

— Gdyby taka była Astrydzie, to powiedziałbym ci o niej.

— Ale może po prostu udam się służbowo na Jomsvikingradę i znajdę tego woja, który przybędzie w niepełnym orężu? Przecież to właśnie tam mają oni obowiązek stawić się w strojach służbowych.

W tym momencie Burysław zirytował się, że tak oczywisty plan nie wyszedł z jego inicjatywy.

— Myślałem o tym Astrydzie, ale myśli me dziś niewypowiedziane w większości zostają.

— Czyli co mam zrobić panie komendancie?

— Co mam zrobić, co mam zrobić… aspirancie zapierdalaj dzisiaj na tę radę. Nie rozumem jak taki tępy człowiek może być kimś więcej niż posterunkowym!

Komendant zawsze miał żal do losu, że ani nie wyglądał ani nie był tak bystry jak aspirant. Łysiejący rozwodnik z zakolami, z przerzedzoną brodą. Dobrze, że nikt jeszcze nie połapał się, że jego warkocz na brodzie jest po prostu doczepem, po który jeździł w wielkiej tajemnicy do miasta wojewódzkiego. Przy nim młody, energiczny i przystojny Astryd Golczewski wyglądał jak prawdziwy policjant, przed którym błyskotliwa kariera otworzy się zapewne na okładce „Pieskiego życia” a skończy ciepłą posadką w wojewódzkiej. Rozmyślania komendanta przerwał niespodziewany dźwięk „My Słowianie” w dźwięcznym wykonaniu Cleo. Komendant przecierał oczy ze zdumienia, że telefon rozbrzmiał drugi raz w ciągu dwóch dni. Bez ociągania odebrał.

— Slava Jomsborgowi! Komendant Burysław Śmiały przy telefonie.

Przedłużająca się cisza w słuchawce po drugiej stronie, pozwoliła Burysławowi na domniemanie, że dzwonił ktoś obcy. Zapewne jakiś chrześcijański telemarketer, oni rzadko byli gotowi na to, że druga strona przesunęła zieloną słuchawkę, a co dopiero na usłyszenie po drugiej stronie czegoś innego niż „czego”. Widział nawet w Internecie, że teraz nie dzwoni już telemarketer tylko Klara Sobieraj, która jest robotem i bardzo przekonująco opowiada o fotowoltaice. Szkoda, że nie dowiedział się tego zanim próbował umówić się z Klarą na randkę w zamian za zgodę na postawienie paneli słonecznych na swoim podwórku. Miałby w życiu jedno rozczarowanie mniej.

— Technik kryminalny Andrzej Bogusz, dzień dobry.

Jeśli wcześniej komendant był zdenerwowany samą obecnością aspiranta Astryda, to teraz był na niego po prostu wkurwiony, za to, że to nie ten przystojny dupek będzie musiał przeprowadzać tę rozmowę.

— Rozumiem, że dzwoni pan w sprawie wczorajszego incydentu.

— Tak. Dzwonię, żeby zapytać, dokąd przenieśliście ciało.

— Towarzyszu — Policjantowi to akurat słowo wydało się najbardziej odpowiednie, słyszał kiedyś to w jakimś polskim filmie historycznym. — ciało wisi.

— Jak to nadal wisi? Przecież to kurwa było wczoraj. Nie zabezpieczyliście miejsca zdarzenia ani nie przewieźliście ciała do kostnicy? — Nie dowierzał technik, puszczając mimo uszu nazwanie siebie towarzyszem.

— No tak — pomyślał komendant — teraz jeszcze morały. Nie rozumie pogan. Nikt nas nie rozumie. Jak z dziećmi…

— Oczywiście że nie zabrałem ciała, bo żaden szanujący się pogański rzemieślnik nie użyczy tratwy ciałopalnej dla chrześcijanina wątpliwego pochodzenia. Nie mamy też chłodni, sprawy zwłok załatwia się u nas od ręki stosem najprzedniejszych polan.

— Sosną? — zakpił Andrzej Bogusz.

— A skąd, ona strasznie dymi. Najlepiej nadaje się do tego brzoza. Długi, ładny płomień — odpowiedział zgodnie z prawdą Burysław.

— Wy tam już zupełnie powariowaliście. Jadę. Nie ruszaj się, mam do was niecałą godzinę drogi, zaraz będę.

Komendant nie zdążył dodać, że nie wjedzie, jeśli nie ma któregoś z akceptowalnych aut i powinien się kierować na parking dla turystów przy dawnym skansenie, bo Andrzej bez ceregieli rozłączył się.

— Slava… — mruknął już do siebie. Niezrażony poleceniem o pozostanie w miejscu wybrał się do znachorki Cassandry po specyfik na kaca.

W niecałą godzinę później zaopatrzony już w wywar z bobrzego sadła podjechał Thorem na parking dla turystów.

— Niech wie, że jestem gotowy do współpracy — mrugnął ni to do parkingowego, który wystawiał mu przepustkę dla Thora, ni to do siebie.

Powiedzieć, że wysiadający ze sportowej Toyoty Supry technik był zdenerwowany, to jak nic nie powiedzieć. Komendant zapomniał nawet o standardowym powitaniu, kiedy to Andrzej Bogusz przeszedł do jawnego natarcia:

— Co tu się odpierdala? Dlaczego nie mogłem wjechać do miasta? Jak ty kurwa chcesz przewieźć to ciało? Konno?

— Proszę się uspokoić, w ten sposób nie będziemy rozmawiać. Na pewno coś wspólnie wymyślimy po drodze. Znachorka, od której kupiłem przed chwilą wyborny medykament, choć muszę przyznać, że przepłaciłem za niego z 20 welesów, ma takie stare służbowe Volvo V90, mam nadzieję, że zgodzi się na taki nietypowy transport zwłok.

— To jedno, a po drugie, dlaczego ten parking tyle kosztuje? Przecież to jawne zdzierstwo, tym bardziej, że czytałem, że po grodzie można jako turysta poruszać się od świtu do zmierzchu bezpłatnie.

— Niby tak, ale działa tu podobna zasada jak w Tatrach. Góry też są bezpłatne, ale parkingi pod nimi to tak dochodowy interes, że przynoszą większe zyski niż hotele i restauracje razem wzięte. Po prostu wyciągnęliśmy wnioski — cierpliwie wytłumaczył Śmiały.

Mocno już zirytowany technik wsiadł razem z policjantem na konia i po trwającej nie dłużej niż dwie minuty podróży zaczął się histerycznie śmiać.

— Proszę przestać, bo rozprasza pan Thora. Co panu towarzyszowi jest?

— Mi? Co TO do cholery jest?

— Zaskoczył pana wjazd do miasta?

— Dlaczego wszystko jest otoczone białymi płytami?

— Towarzyszu Andrzeju. Nie mamy dużo pozostałości po murach miejskich, więc musieliśmy znaleźć inny sposób. W końcu nazwa gród zobowiązuje. Wiele pieniędzy dała nam Unia Europejska, tym samym nakładając na nas konieczność stosownego oznaczenia tego faktu. To co pan widzi, to tablice z informacją z jakiego Programu Operacyjnego i w jakiej wysokości środki zostały nam przez Wspólnotę podarowane. Miesiąc temu otrzymaliśmy jeszcze bardzo ładną dużą tablicę na wyspie Ostrów. Hasło na niej było wynikiem konkursu dla mieszkańców, którego celem było jak najlepiej oddać to, co Unia Europejska dała Jomsborgowi. Zwyciężyło _„10 lat wspólnego kursu Vikingów i Unii Europejskiej na rozwój Jomsborga”._ Wiking pisane przez „V” żeby było bardziej europejsko oczywiście. Dzięki tym wszystkim tablicom mogliśmy całkiem zgrabnie stworzyć z tego płot ciągnący się przez cały gród i ochraniający nas w razie zagrożenia przed najeźdźcami.

— Słyszałem o was co nieco. Różne ploty szły, że odłączyliście się od kraju i żyjecie jak amisze w Stanach. Ale to nie oddaje tego klimatu, to zupełnie nie to. Wy jesteście po prostu naprawdę srogo walnięci.

Dalsza prawie dwukilometrowa podróż upłynęła im całkowitej ciszy, być może dlatego że technikowi dosłownie odjęło mowę na to co zobaczył po wjeździe za białe tablice.

Około dwustumetrowy początkowy fragment ulicy Słowiańskiej najbardziej odzwierciedlał architekturę starego Wolina. Po obu stronach ulicy górowały czteropiętrowe bloki z wielkiej płyty z niewielkimi balkonami wychodzącymi na ulicę. Kiedy do Andrzeja w nieco późniejszym okresie dotarło, że tak właśnie żyją najzamożniejsi mieszkańcy miasta, nie krył swojego zdumienia. Sam zdecydowanie wolałby zająć jedną z pięknych drewnianych chat, które mijali po drodze i cieszyć się podwórkiem, oraz większą niezależnością.

— Co kraj, to obyczaj — pomyślał.

Wzgórze Wisielców usytuowane było na końcu ulicy Słowiańskiej i przylegało do parku miejskiego. Ten niewielki kawałek terenu, według pierwszej oceny Andrzeja Bogusza nie miał nic, co mogłoby zainteresować przeciętnego turystę, chyba że naprawdę jest nekroentuzjastą i uwielbia fotografie przy porośniętych trawą mogiłach.

Widok na napuchniętego już wisielca na Wzgórzu był naprawdę… motywujący. Technik zabrał się więc metodycznie do pracy. Wykonał wiele zdjęć miejsca zbrodni i zebrał ślady, aby wysłać je od razu do laboratorium. Bardzo zdenerwowała go nieroztropność Burysława, który pozwolił na zadeptanie całego placu, jednak udało mu się znaleźć odciski buta sportowego, niepasującego do reszty śladów. Dopiero po zabezpieczeniu całego terenu taśmami i tablicami o zakazie wstępu nakazał komendantowi ściągnięcie ciała. Bardzo żałował, że sprawie nie został nadany tak poważny priorytet, aby można było wezwać medyka sądowego na miejsce ujawnienia zwłok, ponieważ już na pierwszy rzut oka nie zgadzały się plamy opadowe denata. Poza tym sama konstrukcja szubienicy i brak podparcia dla stóp przed założeniem sznura nie pozwała na szybkie przyklepanie samobójstwa. W dość obcesowych słowach kazał Burysławowi zamówić karawan, aby przekazać worek z rozkładającymi się już zwłokami poza granicę grodu. Przed zamknięciem worka, Andrzeja tchnęło przeczucie graniczące z pewnością, że na pewno nikt nie zajrzał do kieszeni dresów. Znalazł tam dowód osobisty wystawiony na Kacpra Stelmachowicza.

— Komendancie, ja nawet nie pytam, dlaczego tego nie sprawdziliście. Napiszę w tej sprawie pismo wyżej, ale mam uzasadnioną obawę, że nikt mi w taki poziom idiotyzmu nie uwierzy.

— Proszę zachować takie uwagi dla siebie. Zawieziemy go za fortyfikację a towarzysza zapraszam na komendę, sprawdzimy dane chrześcijanina i obmyślimy co dalej. Na pewno chce pan towarzysz wiedzieć co ja o tym myślę i jakie kroki już podjąłem w śledztwie samobójcy, który ukradł hełm.

— Mam przekonanie graniczące z pewnością, że jeszcze nie raz się dzisiaj zastanowię nad sensem utrzymywania tylu ludzi na planecie — Andrzej odpowiedział spokojnie, zważywszy na okoliczności.

— Nie widzę związku — burknął Burysław.

Na komendzie nie było żywej duszy. Sam budynek w porównaniu z resztą okolicznych był bardzo nowoczesny i gustowny. Wygląd jego fasady przywodził na myśl prezydencki Biały Dom połączony z angielskim dworkiem. I to właśnie sprawiało, że pasował do reszty zabudowań jak pięść do oka.

— Dlaczego ten budynek wygląda jak prawdziwy dom, a ludzie żyją w słomianych i drewnianych chatkach?

— Cóż, komisariat w czasach Wolina był po drugiej stronie ulicy, miał kształt modernistycznej kostki i z czasem został przykryty czterospadowym czerwonym dachem z blachodachówki. Nie pasował do koncepcji architektonicznej miasta, więc wyburzyliśmy go i mieliśmy na jego miejscu postawić porządną chatę. Ale ten budynek, w którym jesteśmy obecnie miał zagranicznego właściciela, który za nic nie chciał zgodzić się na wyburzenie. Jakieś sądy, trybunały, konwencje genewskie. Furiat. Więc został pozbawiony własności ustawą dechrystianizującą, a w międzyczasie skończyły się publiczne finanse na postawienie nowego budynku dla Policji. W budynku gospodarczym z tyłu urządziłem stajnię dla koni i tak zostało.

— Oki doki, powiedzmy że rozumiem. A gdzie reszta pracowników?

— Jestem tylko ja i prawy poganin Astryd, który prowadzi działania operacyjne w terenie, związane ze śmiercią tego chrześcijanina– odrzekł dumnie Burysław.

— I wam to wystarcza? Na tak potężny gród? — W głosie Andrzeja słychać było wyraźną nutę ironii, której Burysław zadowolony ze swojej poprzedniej odpowiedzi nie zauważył.

— Nie mam większej obsady, bo praktycznie nie ma tu przestępstw. Czasami dochodzi do walk na tle narodowościowym między Słowianami i wikingami. Wikingwica złapie Słowiankę za włosy i strąci jej wianek, albo Słowianka pociągnie rywalkę za warkocz. W ubiegłym roku tylko raz mieszkaniec został dźgnięty mieczem ze skutkiem śmiertelnym, co zważywszy na fakt, że mamy tu masowy dostęp do broni białej nie jest żadnym wydarzeniem. Nadmienię jeszcze, że miało to miejsce w Stonce i sprawa rozchodziła się o to, kto pierwszy wziął koszyk.

— To wy macie tu Stonkę? — Technik nie ukrywał zdumienia.

— Oczywiście, przecież musimy gdzieś robić zakupy. Jeśli zostaje pan towarzysz do jutra radziłbym się tam dzisiaj udać, bo jutro mamy święto państwowe.

W tym czasie Astryd wszedł na most i zastanawiał się, czy skrócić sobie drogę do dawnego skansenu, czy też przejść się nieco nadkładając, ale za to skorzystać z uroków kapryśnego i wietrznego, ale jednak ciepłego dnia.

Do siedziby Jomsvikingrady prowadziły dwie drogi — pierwszą był to wąski trakt poprowadzony wzdłuż nabrzeża między trzcinami. Można było go obrać wyłącznie, gdy szło się pieszo, ponieważ zejście prowadziło bezpośrednio po schodkach z mostu zwodzonego — ten obiekt został również pozostawiony w Jomsborgu, ze względu na swoje praktyczne zastosowanie. Żeglarze nie odwiedzaliby tak chętnie wyspy, gdyby nie można było swobodnie go minąć, a sami wikingowie na swoich długich wikińskich okrętach nie mogliby urządzać sobie przyjęć połączonych z wypłynięciem w zatokę Cichą bądź dalej poprzez Zalew Kamieński do morza. Pozostała trasa alternatywna przez Zalew Szczeciński, jednak samo słowo „wiking” nawiązywało do wypraw morskich, dlatego dobrze było mieć wybór co do trasy tej wyprawy.

Druga oficjalna droga prowadziła przez dawny Recław, po ustawie dechrystianizującej będący dzielnicą Jomsborga, którego to mieszkańcy zbijali obecnie krocie na opłatach parkingowych. I to właśnie tę dłuższą opcję wybrał aspirant.

Teren samego skansenu zachował swój dawny kształt. Wzdłuż prostopadle łączących się alejek ustawione były drewniane chaty, które kiedyś służyły za obiekty rekonstrukcyjne, a dzisiaj stały po prostu puste, gdyż znakomita większość wyposażenia została przeniesiona do Jomsborga, aby w codziennym życiu mogli z niego korzystać mieszkańcy grodu.

Astryd zasiadł na samym końcu drewnianej ławy dla obserwatorów i zaczął uważnie przyglądać się Jomsvikingom przybywającym na radę. Jedyne miejsce siedzące przy ognisku, zajął już jarl Harald i paląc leniwie papierosa typu slim również bacznie obserwował współtowarzyszy. Po jego prawej zbierała się koalicja a po lewej opozycyjni wojowie z partii Palnatokiego. Ognisko jednak nie paliło się najlepiej, głównie przez wzmagający się wiatr i w celu uniknięcia drażniącego nozdrza dymu po raz bodaj pierwszy we współczesnej historii Jomsborga koalicja musiała wymieszać się z opozycją. To bardzo utrudniło Astrydowi liczenie wojów, ale postanowił, że poczeka na pierwsze głosowanie, w którym skryba zmuszony będzie przeliczyć i nazwać Jomsvikingów. Kiedy wreszcie krasne Słowianki rozniosły dzbany z wodą między wojów, rozpoczęło się pierwsze w porządku obrad głosowanie.

— Kto jest za tym, żeby na tegorocznym Festiwalu Słowian i Wikingów zaśpiewał Sarius niech podniesie miecz do góry.

Rozpoczęła się ożywiona dyskusja o tym, dlaczego akurat Sarius a nie jak corocznie Centrala 57 ze swoją piosenką „Małe miasteczka” do którego teledysk był kręcony w starym Wolinie, albo przynajmniej Łona, który swój teledysk do piosenki „Kaloryfer” kręcił właśnie w miejscu, w którym się obecnie znajdowali.

Astryd zaczął nucić sobie pod nosem tekst Łony _„jak to jest, że centralne ogrzewanie, tak bardzo splata mi się z przemijaniem”_ kiedy to Jomsviking Solo zaproponował koncert szant, na co wiking Bo krzyknął:

— Na szanty lewicowi Palnatoidioci to jedźcie sobie na promenadę w Międzyzdrojach. Slava Jomsborgowi!

— Slava! — huknęli prawicowi, koalicyjni Jomsvikingowie.

Argumenty jarla o tym, że Sarius zaśpiewa utwór „Wiking” a i on sam nosi się trochę po słowiańsku, przekonały w końcu wymaganą większość i zaczęło się liczenie lśniącej stali.

Skryba po kolei wywoływał każdego Jomsvikinga i prosił o oddanie głosu akceptującego propozycję poprzez wyciągnięcie miecza z pochwy lub też rzut toporem przed siebie. Zdecydowana większość wojów decydowała się na ten drugi, bardziej widowiskowy sposób, więc im większe emocje wywoływało głosowanie, tym więcej pracy miał później lokalny ośrodek zdrowia.

Wniosek przeszedł większością głosów a Astryd dowiedział się, że na obrady nie stawiło się pięciu wojów, których planował odwiedzić niezwłocznie po jutrzejszym święcie upamiętniającym najazd Magnusa Dobrego na Jomsborg z 1043 roku.

Burysław udzielił Boguszowi gościny lokując go na piętrze komisariatu, gdzie zachowało się całe wyposażenie poprzedniego właściciela. Przestronne trzy pokoje z kuchnią i łazienką bardzo przypadły do gustu technikowi.

Samo poddasze utrzymane było w klimacie, który przywodził na myśl Andrzejowi południe Francji. Był ze swoją żoną na wycieczce w Prowansji. Początkowo, kiedy mówili, że na podróż poślubną wybiorą się do Francji, każdy wspominał o wizycie w Paryżu. Ale Bogusz, przeczytawszy o syndromie paryskim, czyli dosłownie bolesnym rozczarowaniu, jakie spotyka turystów zwiedzających stolicę zakochanych, związanym z tym, że nie spełnia ona wyidealizowanych oczekiwań przedstawionych w filmach, piosenkach czy książkach, nie chciał dostawać bólu głowy czy brzucha stojąc w gigantycznych kolejkach pod Luwrem, czy w okolicy wieży Eiffla, pod którą zamiast zjeść bagietkę, i przyglądać się paryżankom w urokliwych beretach czekali by na nich namolni sprzedawcy tandety z Chin. Prowansję za to wspominali wspólnie jako urokliwą krainę pełną lokalnych wyśmienitych win, serów, oliwy i oczywiście niezapomnianych lawendowych pól, których pastelowy kolor był w jego tymczasowym mieszkaniu motywem przewodnim. Świetnie komponował się przy tym z białą, wygodną kanapą, szklaną witryną na szpargały, a także z pięknymi drewnianymi okiennicami, które założone we wszystkich wykuszowych oknach dawały przyjemny chłód, mimo braku klimatyzacji. Prawdziwym pozytywnym zaskoczeniem była jednak sypialnia, w której poza wygodnym małżeńskim łóżkiem stała wolnostojąca, stylizowana na antyczną wanna.

— Co za miasto kontrastów — pomyślał Andrzej — W centrum ludzie żyją w drewnianych chałupach i za szczyt marzeń uznają mieszkanie w bloku, a ja mam tutaj prawdziwy apartament i luksusy.

W późniejszym czasie jego osąd na skromne życie mieszkańców miasta, polegał jednak znacznym modyfikacjom.

Miasto do wieczora było pięknie udekorowane w pochodnie, drewniane mini łódki i okrągłe tarcze wikingów, toteż Andrzej Bogusz po raz pierwszy zaczął zastanawiać się czy nie zabrać by dzieci na Festiwal do Jomsborga za dwa miesiące. W międzyczasie udało mu się z Burysławem ustalić, że denat pochodził z Podlasia i nie miał z grodem nic wspólnego. Rodzina spod Białegostoku zgłosiła jego zaginięcie, kiedy to po dwóch dniach urlopu nie wrócił do pracy w sklepie ogólnobudowlanym, w którym na co dzień pracował jako magazynier. Dodatkowego smaczku sprawie nadawał fakt, że wraz z Kacprem zaginął wózek widłowy Toyota BTE SPE125.Rozdział IV

_niedziela, 5 izok, X rok po dechrystianizacji Jomsborga_

„… tym co mamaaa w genaaach dała!” — Natarczywy dźwięk dzwonka obudził Andrzeja Bogusza, po namyśle zszedł więc na dół i odebrał telefon na komendzie.

— Slava Jomsborgowi! — W ustach technika powitanie zabrzmiało jak naprawdę dobry żart, toteż medyk sądowy po drugiej stronie zachichotał.

— Serwus? Tak się na to odpowiada? Słuchaj Andrzeju, dobrze, że odebrałeś, jestem już po sekcji, masz wszystko na mailu. Pewne moje wątpliwości rozwieje jeszcze toksykologia, ale na to potrzebujemy jeszcze chwile poczekać. Od początku przypuszczałem, że sprawa nie jest jednoznaczna wiesz?

— Wiem, wiem. Wszystko wiem — przerwał mu technik — Już włączam komputer, powinno się udać, od dwóch dni mam tu problem z zasięgiem Internetu.

— A słuchaj. To prawda, że oni tam jedzą surowe mięso?

— Jeśli ktoś kupi mielone w Stonce, i zrobi sobie tatar to tak. Daj spokój tu nie ma aż takiej dziczy.

— Aaaa. — Doktor był wyraźnie zawiedziony odpowiedzią. — To trzymaj się tam i Sławek Jomsborgowi, czy jak wy się tam żegnacie.

— Sławek Jomsborgowi. — Andrzej z westchnięciem odłożył telefon i zabrał się za czytanie raportu z sekcji.

Dokument wskazywał na to, że denat najpierw został otruty substancją o na razie niezidentyfikowanym pochodzeniu, która doprowadziła do problemów z oddychaniem. Zmarł jednak na skutek włożenia do gardła papierowej kulki. Dopiero po śmierci został powieszony na Wzgórzu Wisielców. Najciekawszym fragmentem była dla Andrzeja informacja o tym, czym była owa kulka w gardle Kacpra. Kartka przedstawiała grafikę z rysunkiem przedstawiającym mężczyznę z jednym skrzydłem i gołębicą z rozpostartymi skrzydłami na jego plecach. Patrząc na załączony do maila skan rysunku Andrzej poczuł niepokój. Zastanawiał się nad znaczeniem grafiki. Dlaczego skrzydło było tylko jedno? Co morderca chciał przez to przekazać? Postanowił, że pokaże rysunek Boguszowi i Astrydowi, bo może jest to graficzne przedstawienie jakiegoś tutejszego przysłowia.

Komendant dotarł do pracy późnym popołudniem w nienajlepszym nastroju, gdyż w swoim życiu kierował się chrześcijańskim przysłowiem, którym posługiwała się jego była żona: „pamiętaj, aby dzień święty święcić.”. Przed nikim nie przyznałby się do tego w pogańskim grodzie, ale naprawdę uwielbiał leniwe niedziele i nie był zwolennikiem jakiejkolwiek aktywności zawodowej w ten dzień. Niestety przebieg zdarzeń, który przedstawił mu telefonicznie Andrzej daleki był od wizji spokojnego dnia bez pracy.

Bez słowa powitania wszedł do budynku i skierował swe kroki prosto do tablicy, którą do południa przygotowywał Astryd, a która miała ułatwić im pracę nad rozpoczynającym się śledztwem, czyli czymś, czego Burysław naprawdę się obawiał. Nie miał żadnego doświadczenia ani obycia w świecie kryminalnym i przestępstw. Jak porównać kradzież paliwa do jakiegoś morderstwa? I jak niby miał ująć sprawcę? Widział co prawda kilka seriali kryminalnych w telewizji, nie tylko tych zagranicznych, ale i rodzimych produkcji. Ale w takich „Detektywach” czy „Gliniarzach” mieli sprzęt, możliwości, informatyków, namierzali numery i nade wszystko takie akcje zdarzały im się co odcinek. Mistrzem rozwiązywania zagadek był dla Śmiałego jednak Ojciec Mateusz.

— W takim Sandomierzu, to sprawy kryminalne były na porządku dziennym i nawet jego gosposia potrafiła je rozwiązać. Jednak nikt nie zgodzi się ściągnąć do Jomsborga księdza, przecież nawet taki technik kryminalny to jest i tak dużo jak na gród. — Podzielił się uwagą z Astrydem, który w odpowiedzi mimowolnie prychnął.

— Może jednak mój pomysł nie jest taki głupi i nasz prorok Jutrowoj ma taki talent jak Ojciec Mateusz, fach niby podobny i też dysponuje rowerem… — Próbował jeszcze przekonać do swoich racji Śmiały.

Tablica była de facto prawie pustą, obdrapaną ścianą, którą Astryd podzielił mazakiem na sekcję. Była raptem ubogą krewną tablic z Netflixowych, skandynawskich serii kryminalnych. Po prawej stronie policjant umieścił nazwiska Jomsvikingów, nieco poniżej znajdowało się zdjęcie ofiary i kartki, którą miał w gardle a także ściągnięte z Internetu zdjęcie wózka widłowego. Lewa strona były to zdjęcia Astryda, Andrzeja i Burysława oznaczone hasłem „zadania”.

To na tej części w pierwszej kolejności zawiesił oko komendant, wydając pomruk niezadowolenia na widok swojego ujęcia pełnej, pękatej sylwetki zestawionej z eleganckimi fotografiami towarzyszy pasującymi wypisz- wymaluj do biznesowego CV składanego do korporacji. Pierwszy po lewej Astryd — rudowłosy, z ogromną, gęstą brodą uśmiechał się w wyprasowanym policyjnym mundurze. Nadmienić należy, że w grodzie rudy kolor włosów, podobnie jak gęsta broda były bardzo pożądanymi cechami, ponieważ świadczyły o dużej płodności posiadacza. Ale śmietanką na torcie było wydrukowane na błyszczącym papierze zdjęcie technika — przystojnego blondyna o krótkim zaroście, który miał na nim tajemniczą minę, pokazującą niewiastom, że łobuz kocha najbardziej, co podbijały wystające znad kołnierzyka bielusieńkiej koszuli zmyślne tatuaże. Zawieszenie komendanta przerwał Astryd:

— Zastanawia się komendant, nad tym co robił symbol Nemizy w gardle naszej ofiary? Sam się nad tym od dłuższego czasu głowię.

— Cooo? Eee tak. Faktycznie. Dodaj tu opis, co ten symbol oznacza, bo nasz pogański technik nie będzie miał bladego pojęcia co to jest a im szybciej stąd wyjedzie, tym lepiej.

— Nie spieszy mi się aż tak. Nawet zaczęło mi się tu podobać. — Andrzej wyłapał sens ostatnich słów Śmiałego. — A co on tak w zasadzie oznacza?

— To nasz bóg nieszczęścia. Kojarzy się ze śmiercią, bo przecina nić życia. Ale jeśli w życiu się cierpi to on to cierpienie szczęśliwie kończy. Jak to mówią może szczęście, może pech — odpowiedział Burysław.

— Może szczęście, może pech? Nie rozumiem takiego podejścia — powiedział technik.

— Jest taka anegdota, którą opowiedziała mi moja była żona, i dzięki temu wiem, że skutki wydarzeń mogą być pozytywne albo negatywne, ale nie jesteśmy w stanie tego stwierdzić, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje nam się, że coś będzie niosło za sobą jednoznacznie dobre albo złe następstwa. Odpowiedź daje dopiero czas, jaki upłynął od danego wydarzenia. I ta opowiastka idzie tak — Nie czekając na akceptację pozostałej dwójki komendant kontynuował: — Pewien prawy wiking w wieku nie pozwalającym już na dalsze zamorskie wyprawy i bitwy, osiadł z rodziną w skromnej chacie, obok której był kawałek pola i zaczął je uprawiać. Ziemia, którą wybrał była wyjątkowo żyzna, toteż inni mieszkańcy grodu wróżyli mu dobre plony. Na to wiking odpowiedział, że ta ziemia to dla jego rodziny: „może szczęście, może pech”. I kiedy już wydawało się, że pole wyżywi nie tylko jego rodzinę, ale nadwyżkę będzie można oddać na okręt, aby dzielni wojowie mieli czym się żywić podczas wyprawy, na jego pole wpadło stado rozpędzonych dzikich koni i stratowało plony. Na to współmieszkańcy grodu zaczęli zawodzić, że spotkało go wielkie nieszczęście. A on patrząc się w ogień odrzekł im, że: „może to szczęście a może pech”. Kolejnego dnia syn prawego wikinga splątał i ujął jednego z tych koni. Był to niebywale piękny ogier, który odtąd miał być chlubą ich stada. Widząc osiodłanego konia wiking powiedział do swojego syna, że: „może to wielkie szczęście, a może wielki pech”. Jego syn próbował ujeździć ogiera, jednak niefortunnie spadł z niego i dostał poważnych obrażeń na skutek których zaczął kuleć. Mieszkańcy grodu plotkowali, jak wielkie nieszczęście spotkało rodzinę wikinga, gdyż jego potomek nie będzie już mógł pomagać w obejściu jak dawniej. Słysząc to wiking rzekł do swojej żony: „może mamy wielkie szczęście a może ogromny pech”. Z kolei kolejnego tygodnia jarl zapowiedział największą zamorską wyprawę i bitwę o jakiej jeszcze w grodzie nie słyszeli. Zgłosić się miał każdy młodzian powyżej 16. roku życia. Jednak ominęło to syna naszego wikinga i może to szczęście a może to pech.

— Czyli rozwód komendanta z Częstowojną może był szczęściem a może pechem? — zagaił aspirant.

— Był jednoznacznie szczęśliwym wydarzeniem! — odburknął Burysław.

— Może nasze szczęście, może pech, ale czas na rozdzielenie zadań. — Bogusz podniósł wściekle różowy, brokatowy marker i pod fotografią Astryda napisał „przesłuchać Sigvaldiego” a pod swoją i Burysława „przesłuchać Thorkella”. Przy sztaplarce postawił duży znak zapytania. Podczas opisu symbolu Nemizy na myśl przyszła mu jedna rzecz.

— Czy Nemiza ma jeszcze jakieś inne oznaczenia?

— Tak — pospieszył z odpowiedzią Astryd — Czasami jest pokazana jako naga kobieta z orłem u boku, i jest jeszcze graficzny symbol, który wygląda mniej więcej tak — Golczewski namalował zgniłozielonym markerem znak:

— Ciekawe, dlaczego sprawca wziął się za rysowanie tak skomplikowanego wzoru mężczyzny, zamiast po prostu narysować ten znak, który tu przedstawiłeś. I co chciał nam przez to powiedzieć? — rozważał na głos technik.

— Oby nie to, że jest seryjnym złodziejem hełmów i tego typu wydarzeń będzie w naszym grodzie więcej — westchnął przeciągle komendant.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: