Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Józef Balsamo, T.III - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Józef Balsamo, T.III - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 424 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ LIII PO­WRÓT Z SA­INT-DE­NIS

Gil­bert – jak­że­śmy to już po­wie­dzie­li – po roz­sta­niu się z Fi­li­pem wmie­szał się w tłum. Ale tym ra­zem ser­ca jego już nie prze­peł­nia­ła wez­bra­na fala ra­do­sne­go ocze­ki­wa­nia. Prze­ciw­nie, ser­ce jego prze­peł­nio­ne było ża­lem i go­ry­czą. Przy­ję­cie, ja­kie­go do­znał od Fi­li­pa, któ­ry był go­tów wy­świad­czyć mu przy­ja­ciel­ską przy­słu­gę, nie mo­gło uko­ić jego głę­bo­kiej rany.

An­drea nie mia­ła naj­mniej­sze­go po­ję­cia o tym, że jej po­stę­po­wa­nie w sto­sun­ku do Gil­ber­ta było okrut­ne. Pięk­na i ła­god­na dziew­czy­na ani przez chwi­lę nie przy­pusz­cza­ła, że ja­kaś ra­dość czy cier­pie­nie mogą być wspól­ne jej i sy­no­wi jej mam­ki. Za dum­ną była, aby zni­żyć się kie­dy­kol­wiek do sfe­ry lu­dzi niż­sze­go po­cho­dze­nia. Było dla niej zu­peł­nie obo­jęt­ne, czy jej uczu­cia rzu­ca­ją na nich świa­tło lub cień. Tym ra­zem chłód jej po­gar­dy do­tknął bo­le­śnie Gil­ber­ta. An­drea po­stę­pu­jąc zgod­nie ze swym uspo­so­bie­niem, nie zda­wa­ła so­bie na­wet spra­wy ze swej wy­nio­słej po­sta­wy.

Mło­dy chło­pak, jak roz­bro­jo­ny gla­dia­tor mu­siał zno­sić jej wzgar­dli­wy uśmiech i lek­ce­wa­żą­ce sło­wa. Za mło­dy był jesz­cze, aby mógł zna­leźć po­cie­chę w fi­lo­zo­ficz­nych po­glą­dach, to­też po­grą­żył się w bez­brzeż­nej roz­pa­czy.

To­ru­jąc so­bie dro­gę wśród tłu­mu nie wi­dział przed sobą nic – ani koni, ani lu­dzi. Z po­chy­lo­ną gło­wą gnał przed sie­bie, niby ra­nio­ny ody­niec. Gdy się prze­bił na­resz­cie, gdy ro­zej­rzał się wo­kół sie­bie, ode­tchnął tro­chę swo­bod­niej. Był przy­najm­niej sa­mot­ny, był wśród zie­lo­no­ści nad wodą.

Zu­peł­nie bez­wied­nie zna­lazł się nad brze­giem Se­kwa­ny, pra­wie na­prze­ciw wy­spy Świę­te­go Dio­ni­ze­go.

Wy­czer­pa­ny roz­pa­czą, szar­pią­cą jego du­szę, rzu­cił się na mu­ra­wę i ob­jąw­szy rę­ka­mi gło­wę po­czął ję­czeć jak zra­nio­ne zwie­rzę, jak­by te jęki mo­gły le­piej wy­ra­zić jego bo­leść niż sło­wa.

W tej to chwi­li wszyst­kie jego na­dzie­je jak­kol­wiek nie­śmia­łe i mgli­ste, jego chęć wy­bi­cia się siłą ge­niu­szu i pra­cy, jego pra­gnie­nia zdo­by­cia w spo­łe­czeń­stwie ta­kie­go sta­no­wi­ska, któ­re zbli­ży­ło­by go do ubó­stwia­nej isto­ty – roz­pry­sły się niby bań­ka my­dla­na. Co­kol­wiek by zdzia­łał, kim­kol­wiek by zo­stał, dla niej po­zo­sta­nie tyl­ko Gil­ber­tem, isto­tą po­gar­dza­ną, niż­szą od niej, isto­tą, o któ­rą jej oj­ciec nie­po­trzeb­nie się kie­dyś trosz­czył.

Łu­dził się, że gdy An­drea zo­ba­czy go w Pa­ry­żu, gdy się do­wie jak wie­le już zdzia­łał, z jaką ener­gią po­sta­no­wił wal­czyć z lo­sem, jak po­sta­no­wił po­ko­nać wszyst­kie trud­no­ści i prze­szko­dy – ze­chce mu sama do­dać siły i od­wa­gi sło­wem i wej­rze­niem. Za­miast tego spo­tkał się z jej zim­ną, po­gar­dli­wą obo­jęt­no­ścią.

Obu­rzo­na była prze­cież, gdy do­wie­dzia­ła się, że miał kie­dyś śmia­łość spoj­rzeć na jej nuty, gdy śpie­wa­ła. Gdy­by do­tknął ich, choć­by nie­chcą­cy, praw­do­po­dob­nie rzu­ci­ła­by je bez na­my­słu w ogień.

Dla cha­rak­te­rów sła­bych za­wód mi­ło­sny jest cio­sem, któ­ry ła­miąc ser­ce wzma­ga jesz­cze bar­dziej ich mi­łość. Wy­ra­ża­ją cni swe uczu­cia przez łzy i żale. W ta­kim wy­pad­ku w swej bier­no­ści po­dob­ni są do owcy sto­ją­cej pod no­żem. Czę­sto z cier­pie­niem wią­żą oni na­dzie­ję, że spo­tka ich za to na­gro­da. Są prze­ko­na­ni, że ich cier­pli­wość do­pro­wa­dzi w koń­cu, choć­by nie­pręd­ko, do upra­gnio­ne­go celu.

In­a­czej od­czu­wa­ją za­wód mi­ło­sny cha­rak­te­ry sil­ne, mio­ta­ne gwał­tow­ny­mi uczu­cia­mi. Bun­tu­ją się one tak bar­dzo prze­ciw wła­sne­mu cier­pie­niu, że ich mi­łość ła­two za­mie­nia się w nie­na­wiść.

Gil­bert, po­wa­lo­ny cier­pie­niem, nie był w sta­nie zdać so­bie spra­wy z tego, czy w tej chwi­li ko­chał czy nie­na­wi­dził An­dreę. Czuł, że cier­pi i bun­to­wał się prze­ciw cier­pie­niu, wie­dząc, że musi po­sta­no­wić coś, co mo­gło­by uko­ić jego ból – An­drea mnie nie ko­cha – mó­wił so­bie – ale czyż mia­łem pra­wo spo­dzie­wać się jej mi­ło­ści? Po­win­na­by jed­nak mieć dla. mnie tę choć­by tyl­ko obo­jęt­ną sym­pa­tię, na jaką za­słu­gu­je każ­dy uczci­wy czło­wiek bo­ry­ka­ją­cy się z trud­no­ścia­mi, wal­czą­cy od­waż­nie z lo­sem. Dla­cze­góż jej brat ro­zu­mie mnie tak do­brze?… Kto wie może ty z cza­sem sta­niesz tak wy­so­ko jak Col­bert lub Vau­baa? – po­wie­dział mi przed chwi­lą. I gdy­bym zdo­był sta­no­wi­sko rów­ne jed­ne­mu lab dru­gie­mu, pan Fi­lip de Ta­ver­ney nie za­wa­hał­by się po­wie­rzyć mi losu swej sio­stry, od­dał­by mi ją za żonę rów­nie chęt­nie, jak gdy­bym po­cho­dził z wy­so­kie­go rodu. A zna prze­cież moje ni­skie po­cho­dze­nie! Ale dla niej… o, dla miej… czu­ję to te­raz aż nad­to do­brze… dla niej Col­bert czy Vau­ban nie prze­stał­by być Gil­ber­tem. Nie prze­sta­ła­by mną po­gar­dzać za tę pla­mę, któ­rej ze­trzeć nie je­stem w sta­nie. Za to, że… się uro­dzi­łem pod ubo­gim da­chem.

Tak! taki Gdy­bym na­wet po­tra­fił zwy­cię­żyć wszyst­kie prze­szko­dy, gdy­bym do­ko­nał czy­nów naj­bar­dziej bo­ha­ter­skich, to au­re­ola sła­wy, wyż­szość, jaką by mi świat przy­znał, dla niej by­ła­by ni­czym. Dla niej po­zo­sta­nę na za­wsze isto­tą niż­szą, nie­god­ną jej uzna­nia, bo nie­rów­ną jej uro­dze­niem. O kobi eto! Sła­ba isto­to! Zbio­rze wsze­la­kich nie­do­sko­na­ło­ści!

Pięk­na, wy­nio­sła po­sta­wa, wy­so­kie czo­ło, oczy peł­ne bla­sku, cza­ru­ją­cy głos – wszyst­ko to zda się są ozna­ki rów­nie szla­chet­nej du­szy!… A jed­nak wo­ale tak nie jest. Obok wspa­nia­łej uro­dy An­drea prze­siąk­nię­ta jest prze­są­da­mi swej ka­sty. Rów­ny­mi jej wy­da­ją się owi bez­myśl­ni! mło­ko­si, co ma­jąc wszyst­kie wa­run­ki po­zo­sta­ją do sa­mej śmier­ci głup­ca­mi. Dla niej oni – to męż­czyź­ni, to lu­dzie, na któ­rych go­dzi się zwró­cić uwa­gę. A Gil­bert? Gil­bert to pies. Mniej może na­wet niż pies!… Za­py­ty­wa­ła ra­mie o Ma­ho­na. O Gil­ber­ta nie za­py­ta­ła­by na pew­no ni­ko­go!

Nie wie ona, że je­stem im rów­ny siłą, może na­wet od nich sil­niej­szy. Nie wie, że gdy przy­wdzie­ję strój, jaki oni no­szą, będą tak samo pięk­ny, nie wie ona, że mam że­la­zną wolą i gdy ze­chcę…

Zły uśmiech za­ry­so­wał się w tej chwi­li na jego ustach. Nie skoń­czył roz­po­czę­te­go zda­nia. Zmarsz­czył czo­ło i po­chy­lił gło­wę na pier­si.

Co się dzia­ło w jego du­szy, jaka myśl strasz­li­wa zro­dzi­ła się w jego gło­wie? Któż to po­tra­fi od­gad­nąć?

Nic złe­go też za­pew­ne nie do­my­ślał się ów ry­bak, któ­ry kie­ru­jąc łód­kę w stro­nę brze­gu, nu­cił pio­sen­kę o Hen­ry­ku IV, nie do­my­śla­ła się mło­da ko­bie­ta, jak się zda­je pracz­ka, któ­ra prze­cho­dząc obok nie­go mi­ja­ła go ostroż­nie, my­śląc, że na­tra­fi­ła na zło­dzie­ja, któ­ry cza­tu­je na prze­chod­niów.

Prze­le­żał tak nie­ru­cho­mo, po­grą­żo­ny w my­ślach oko­ło pół go­dzi­ny, po czym po­wstał już spo­koj­ny i opa­no­wa­ny. Ze­szedł nad brzeg rze­ki, na­pił się wody, obej­rzał wo­ko­ło i do­strzegł tłu­my lu­dzi na dro­dze pro­wa­dzą­cej z Sa­int-De­nis,

Spo­śród tej ciż­by wy­nu­rzy­ły się ka­re­ty ja­dą­ce wol­no w tłu­mie ludu zgro­ma­dzo­ne­go wzdłuż dro­gi do Sa­int-Ouen.

Po­nie­waż na­stęp­czy­ni tro­nu chcia­ła, aby uro­czy­stość mia­ła cha­rak­ter fa­mi­lij­ny, ga­wiedź ko­rzy­sta­ła z tego na swój spo­sób. Cze­pia­no się dwor­skich po­jaz­dów, nie­raz wdra­py­wa­no się aż na ko­zły, a służ­ba dwor­ska w myśl otrzy­ma­nych roz­ka­zów ni­ko­mu nie czy­ni­ła w tym żad­nych prze­szkód.

Gil­bert na­tych­miast po­znał ka­re­tę An­drei. Fi­lip to­wa­rzy­szył jej kon­no, przy drzwicz­kach.

– Aha – rzekł do sie­bie Gil­bert – do­brze. Mu­szę się do­wie­dzieć, gdzie je­dzie. Pój­dę w tam­tą stro­nę.

I ru­szył w ślad za ka­re­tą.

Na­stęp­czy­ni tra­nu je­cha­ła na ko­la­cję, na któ­rą zo­sta­ła za­pro­szo­na przez Lu­dwi­ka XV. Wziąć udział w ko­la­cji mie­li tyl­ko naj­bliż­si człon­ko­wie ro­dzi­ny: hra­bia Pro­wan­sji i hra­bia d'Ar­to­is, ale król po­zwo­lił so­bie na dziw­ną fan­ta­zję wpi­su­jąc na li­stę za­pro­szo­nych i pa­nią Du­bar­ry, cho­ciaż za­raz po­dał tę li­stę sy­no­wej wraz z ołów­kiem i po­pro­sił, aby skre­śli­ła na­zwi­ska tych osób, kta­rych to­wa­rzy­stwo jej nie od­po­wia­da.

Na­stęp­czy­ni tro­nu prze­bie­gła wzro­kiem li­stę, a gdy do­szła do na­zwi­ska fa­wo­ry­ty za­drża­ła i po­bla­dła, po­mna jed­nak rad swej mat­ki, stłu­mi­ła obu­rze­nie a zwra­ca­jąc kró­lo­wi li­stę i ołó­wek rze­kła z uśmie­chem:

– Bar­dzo mi bę­dzie przy­jem­nie zna­leźć się od razu w tak ści­słym gro­nie ro­dzin­nym.

Gil­bert nic o tym nie wie­dział i ze zdzi­wie­niem uj­rzał po­jazd pani Du­bar­ry, eskor­to­wa­ny przez Za­mo­rę na bia­łym ko­niu.

Dzię­ki ciem­no­ści Gil­bert nie zo­stał przez ni­ko­go do­strze­żo­ny. Wci­snął się w za­ro­śla, po­ło­żył na tra­wie i cze­kał.

Sta­ry król był bar­dzo we­so­ły i oży­wio­ny. Za­cho­wa­nie się sy­no­wej wzglę­dem pani Du­bar­ry wpra­wia­ło go w za­chwyt. Na­stęp­ca tro­nu nie po­dzie­lał na­tu­ral­nie tej ra­do­ści – po­sęp­ny i mil­czą­cy opu­ścił to­wa­rzy­stwo przed ko­la­cją, oświad­czyw­szy, że ból gło­wy zmu­sza go do uda­nia się na spo­czy­nek.

Ko­la­cja, prze­cią­gnę­ła się do je­de­na­stej w nocy.

Oso­by na­le­żą­ce do świ­ty, a w ich licz­bie znaj­do­wa­ła się i An­drea, za­sia­dły w od­dziel­nym pa­wi­lo­nie i po­si­la­ły się przy dźwię­kach mu­zy­ki. Po­nie­waż pa­wi­lon ten oka­zał się za cia­sny dla po­miesz­cze­nia w nim wszyst­kich, roz­sta­wio­no tak­że sto­ły na traw­ni­kach. Za­sia­dło pa­rzy nich pięć­dzie­się­ciu pa­nów. Usłu­gi­wa­ła służ­ba pa­ła­co­wa we wspa­nia­łych li­be­riach.

Gil­bert ze swe­go ukry­cia wi­dział wszyst­ko do­kład­nie. Wy­jął z kie­sze­ni ka­wa­łek chle­ba ku­pio­ny w Aichy-la-Ga­ren­me i za­czął za­ja­dać, nie tra­cąc z oczu tego, co się przed nim dzia­ło.

Po ko­la­cji na­stęp­czy­ni tro­nu uka­za­ła się na bal­ko­nie. Król był obok niej. Pani Du­bar­ry z wro­dzo­nym tak­tem, któ­ry bu­dził po­dziw na­wet u jej naj­więk­szych wro­gów, po­zo­sta­ła w głę­bi po­ko­ju.

Każ­dy z pa­nów prze­cho­dził ko­lej­no pod bal­ko­nem, i skła­dał głę­bo­ki ukłon kró­lo­wi oraz na­stęp­czy­ni tro­nu. Lu­dwik XV wy­mie­niał jej po na­zwi­sku tych, kó­rych nie zna­ła. Od cza­su do cza­su uprzej­me słów­ko lub we­so­ły żar­cik wy­ry­wał się z ust księż­nicz­ki, ra­du­jąc oso­bę, do któ­rej był zwró­co­ny.

Gil­bert przy­glą­dał się z da­le­ka tej sce­nie i my­ślał so­bie:

– Toć ja prze­cie je­stem wyż­szy od tych lu­dzi, bo za skar­by ca­łe­go świa­ta nie zro­bił­bym tego, co oni.

Przy­szła ko­lej na pana de Ta­ver­ney i jego ro­dzi­nę. Gil­bert uniósł się w za­ro­ślach, aby le­piej sły­szeć i wi­dzieć.

– Dzię­ku­ję ci, pa­nie Fi­li­pie! Mo­żesz od­pro­wa­dzić ojca i sio­strę – ode­zwa­ła się na­stęp­czy­ni tro­nu. Po czym zwró­ciw­szy się do sta­re­go ba­ro­na do­da­ła:

– Nie mam jesz­cze miesz­ka­nia dla pana, pa­nie Ta­ver­ney. Wra­caj więc z cór­ką do Pa­ry­ża. Gdy za­in­sta­lu­ję się w Wer­sa­lu, nie omiesz­kam was do sie­bie we­zwać.

Ba­ron z sy­nem i z cór­ką skło­nił się do sa­mej zie­mi. Na­stęp­czy­ni po­wie­dzia­ła jesz­cze coś do nich, ale Gil­bert nie słu­chał już dłu­żej. Wy­szedł z ukry­cia, prze­mknął zręcz­nie po­mię­dzy służ­bą i po­wo­za­mi, i zwró­cił się ku ro­gat­kom.

Po­nie­waż pan Ta­ven­ney przy­je­chał dwor­ską ka­re­tą, od­na­le­zio­no ją nie­ba­wem i wkrót­ce oj­ciec, syn i cór­ka byli go­to­wi do dro­gi.

– Siądź na ko­zioł obok stan­gre­ta, przy­ja­cie­lu – po­wie­dział Fi­lip do lo­ka­ja, gdy ten za­my­kał drzwicz­ki po­wo­zu.

– A to po co? – za­mru­czał sta­ry ba­ron.

– Bo bie­dak le­d­wo się trzy­ma na no­gach, taki stru­dzo­ny. Od sa­me­go rana na służ­bie.

Gil­bert nie usły­szał, co ba­ron od­po­wie­dział. Lo­kaj siadł na koź­le.

Gil­bert pod­su­nął się bli­żej.

W chwi­li kie­dy ka­re­ta mia­ła ru­szyć, za­uwa­żo­no, że je­den rze­mień lejc od­wią­zał się.

Stan­gret zszedł z ko­zła.

– To już chy­ba bar­dzo póź­no – ode­zwał się ba­ron.

– Strasz­nie je­stem znu­żo­na. Czy przy­najm­niej znaj­dę wy­god­ne spa­nie? – wtrą­ci­ła An­drea.

– Mam na­dzie­ję! – od­po­wie­dział Fi­lip. – Wy­sła­łem z So­is­son, La Brie­go i Ni­co­le z li­stem do jed­ne­go z mo­ich pa­ry­skich przy­ja­ciół, pro­sząc, aby za­mó­wił dla nas apar­ta­ment, jaki zaj­mu­ją jego mat­ka i sio­stry, gdy prze­by­wa­ją w Pa­ry­żu. Lo­kal to nie­zbyt wspa­nia­ły ale dość wy­god­ny. Obec­nie nie cho­dzi nam o to, by im­po­no­wać, lecz aby prze­cze­kać.

– Na ho­nor, Fi­li­pie – rzekł ba­ron – prze­cież nie bę­dzie nam go­rzej niż w Ta­ver­ney.

– Z pew­no­ścią, mój oj­cze – rzekł Fi­lip uśmie­cha­jąc się smut­no.

– Ile bę­dzie­my mie­li po­koi? – za­gad­nę­ła An­drea.

– Zo­ba­czysz wkrót­ce, moja dro­ga – od­po­wie­dział oj­ciec. – Czy da­łeś, Fi­li­pie, ad­res stan­gre­to­wi?

Gil­bert miał na­dzie­ję, że do­wie się ad­re­su. Sta­ło się jed­nak in­a­czej. Zwią­za­no rze­mień, stan­gret wsko­czył na ko­zioł i ko­nie ru­szy­ły.

– Mniej­sza o to – szep­nął Gil­bert – pój­dę za nimi. Wszak stąd nie wię­cej jak mila dro­gi do Pa­ry­ża.

Ale, że ko­nie dwor­skie bie­gną szyb­ko, gdy ich tłum nie wstrzy­mu­je, bied­ny Gil­bert spo­strzegł wkrót­ce, iż nie po­tra­fi na­dą­żyć za ka­re­tą. Nie na­my­śla­jąc się dłu­go wsko­czył na sie­dze­nie w tyle po­jaz­du, wol­ne te­raz, gdyż lo­kaj sie­dział obok stan­gre­ta. Na­tych­miast przy­szło mu na myśl, że umie­ścił się w tyle ka­re­ty An­drei, jak­by był lo­ka­jem dziew­czy­ny.

– O nie! – po­wie­dział do sie­bie. – To miej­sce nie dla mnie. Po czym chwy­cił się oby­dwie­ma rę­ka­mi za an­ta­by i je­chał tak wi­sząc w po­wie­trzu.

– Do­wiem się, gdzie miesz­ka – rzekł do sie­bie po ci­chu – do­wiem się ko­niecz­nie. Jesz­cze jed­na noc­stra­co­na, ale mniej­sza o to. Wy­pocz­nę so­bie ju­tro prze­pi­su­jąc nuty. Zresz­tą mam jesz­cze tro­chę pie­nię­dzy i je­że­li ze­chcę, mogę so­bie na to po­zwo­lić, aby się parę go­dzin prze­spać.

Prze­jeż­dża­li w tej chwi­li przez wiel­ki plac, na środ­ku któ­re­go wzno­sił się po­mnik.

– Zda­je się, że to Plac Zwy­cię­stwa – po­my­ślał z ra­do­ścią i zdzi­wie­niem.

Po­wóz skrą­cił. W oknie po­jaz­du uka­za­ła się głów­ka An­drei.

– Oto po­mnik nie­bosz­czy­ka kró­la. Za­raz bę­dzie­my na miej­scu – po­wie­dział Fi­lip. Po­wóz to­czył się po znacz­nej po­chy­ło­ści. Gil­bert o mało co nie spadł pod koła.

Za­trzy­ma­no się. Fi­lip wy­sko­czył pierw­szy, po­dał rękę sio­strze, po­tem ojcu i wszy­scy tro­je zna­leź­li się na uli­cy.

Gdy po­wóz się za­trzy­mał, Gil­bert ze­sko­czył, prze­biegł na dru­gą stro­nę uli­cy i sta­nął przy­cza­iw­szy się za słu­pem.

– No, czy ci hul­ta­je każą nam do rana cze­kać na uli­cy? – za­wo­łał gniew­nie sta­ry ba­ron.

W tej­że chwi­li otwar­to drzwi, w któ­rych uka­za­li się La Brie i Ni­co­le.

Po­dróż­ni zni­ki­nę­li w ciem­nym po­dwó­rzu i drzwi na­tych­miast za­ry­glo­wa­no.

Po­wóz ze służ­bą od­je­chał, wra­ca­jąc do kró­lew­skich sta­jen.

Dom, do któ­re­go we­szli po­dróż­ni, nie miał w so­bie nic szcze­gól­ne­go, ale ka­re­ta prze­jeż­dża­jąc oświe­tli­ła swy­mi la­tar­nia­mi są­sied­ni dom i Gil­bert prze­czy­tał:

„Ho­tel d'Ar­me­no­nvil­le”

Nie wie­dział do­tąd, jak się na­zy­wa­ła uli­ca.

Po­szedł w stro­nę, w któ­rą od­je­chał po­wóz, do­szedł do rogu i ze zdzi­wie­niem zo­ba­czył stud­nię, z któ­rej co­dzien­nie pi­jał.

O dzie­sięć kro­ków da­lej, skrę­ciw­szy w inną uli­cę, po­znał pie­kar­nię, gdzie ku­po­wał zwy­kle chleb.

Nie do­wie­rza­jąc wła­snym oczom jesz­cze raz wró­cił na róg i przy bla­dym świe­tle la­tar­ni wy­czy­tał na­pis, któ­ry za­uwa­żył trzy dni temu, gdy wra­cał z bo­ta­nicz­nej wy­pra­wy z pa­nem Ro­us­se­au: „Uli­ca Plâtri­ére.”

Tak więc, miesz­kał naj­wy­żej o ja­kie sto kro­ków od miesz­ka­nia pań­stwa Ta­ver­ney. Miał ich rów­nie bli­sko jak w Ta­ver­ney.

Wkrót­ce po­tem zna­lazł się pod drzwia­mi swe­go miesz­ka­nia, na­ma­cał sznu­rek, po­cią­gnął – drzwi się otwo­rzy­ły. Wszedł na scho­dy i do­tarł do swej iz­deb­ki.

Znu­że­nie fi­zycz­ne wzię­ło górę nad pod­nie­ce­niem, to­też wkrót­ce za­snął twar­dym snem, za­po­mi­na­jąc o wszyst­kim.ROZ­DZIAŁ LIV PA­WI­LON

Po­wró­ciw­szy póź­no, Gil­bert po­ło­żył się za­raz spać i za­snął ka­mien­nym snem. Po­nie­waż za­po­mniał za­sło­nić okno, słoń­ce obu­dzi­ło go już o pią­tej rano. Wstał za­nie­po­ko­jo­ny, że spał zbyt dłu­go. Jako dziec­ko wsi Gil­bert umiał ozna­czyć czas we­dług po­ło­że­nia słoń­ca i cie­pła oraz barw jego pro­mie­ni. Po­biegł po­ra­dzić się swo­je­go ze­ga­ra.

Bla­dość świa­tła oświe­tla­ją­ce­go szczy­ty drzew uspo­ko­iła go. Nie tyl­ko nie za­spał, ale wstał za wcze­śnie.

Za­jął się za­raz swo­ją to­a­le­tą i po chwi­li sta­nął ubra­ny przed oknem. Wy­sta­wił go­rą­ce czo­ło na orzeź­wia­ją­cy chłód po­ran­ka, po­szu­kał wzro­kiem pa­ła­cu d'Ar­me­no­rvil­le sta­ra­jąc się roz­po­znać dom, w któ­rym za­miesz­ka­ła An­drea.

Przy­po­mniał so­bie, jak py­ta­ła Fi­li­pa: „A czy są tam ja­kie drze­wa?” O, gdy­by za­miesz­ka­ła w tym tu zu­peł­nie pu­sty­ni domu, po­ło­żo­nym w ogro­dzie – po­my­ślał i jed­no­cze­śnie spoj­rzał zno­wu w tam­tą stro­nę, usły­szaw­szy ja­kiś ha­łas.

Ja­kież było jego zdzi­wie­nie, gdy zo­ba­czył otwie­ra­ją­ce się jed­no okno pa­wi­lo­nu. Dość dłu­go mo­co­wał się ktoś z tym oknem, wi­docz­nie z po­wo­du spa­czo­nych od wil­go­ci rana lub za­rdze­wia­łych za­wia­sów nie da­wa­ło się otwo­rzyć. Na ko­niec pchnię­te sil­nie, skrzyp­nę­ły okien­ni­ce, okno otwar­ło się na roz­cież i uka­za­ła się mło­da dziew­czy­na za­czer­wie­nio­na z wy­sił­ku i otrze­pu­ją­ca za­ku­rzo­ne ręce.

Za­sko­czo­ny Gil­bert krzyk­nął i cof­nął się o krok. Ta dziew­czy­na, za­spa­na jesz­cze tro­chę, prze­cią­ga­ją­ca się i wdy­cha­ją­ca rześ­kie po­wie­trze – to była Ni­co­le.

Nie miał już te­raz żad­nej wąt­pli­wo­ści. Wczo­raj Fi­lip oznaj­mił ojcu i sio­strze, że La Brie i Ni­co­le przy­go­to­wa­li dla nich miesz­ka­nie. Pa­wi­lon więc był tym miesz­ka­niem. Dom przy uli­cy Coq-Héron, do któ­re­go uda­li się po­dróż­ni, oto­czo­ny był ogro­dem cią­gną­cym się aż do koń­ca uli­cy Plâtri­ére.

Gil­bert cof­nął się o krok, po­nie­waż nie chciał, aby go Ni­co­le za­uwa­ży­ła w okien­ku na pod­da­szu. Gdy­by miesz­kał na pierw­szym pię­trze i gdy­by przez otwar­te okno moż­na było do­strzec bo­ga­te obi­cia i oka­za­łe me­ble, pew­nie by się nie cho­wał. Nie­ste­ty, miesz­kan­ko na pią­tym pię­trze sta­wia­ło go zbyt ni­sko w hie­rar­chii spo­łecz­nej, aby nie miał po­wo­dów do ukry­wa­nia się. Zresz­tą wi­dzieć, nie bę­dąc wi­dzia­nym, przy­no­si za­wsze nie­ma­łe ko­rzy­ści.

Gil­bert oba­wiał się po­nad­to, że gdy­by An­drea do­wie­dzia­ła się o jego za­miesz­ka­niu w są­siedz­twie, może by ze­chcia­ła prze­pro­wa­dzić się gdzie in­dziej, albo sta­ra­ła­by się uni­kać prze­cha­dzek po ogro­dzie.

Mi­łość wła­sna za­śle­pia­ła go, a za­ra­zem ją­trzy­ła. Jak bo­wiem trak­to­wa­ła go An­drea i co mo­gło ją do nie­go zbli­żyć? Czyż nie na­le­ża­ła do ka­te­go­rii tych ko­biet, któ­re wy­cho­dzą z ką­pie­li w obec­no­ści lo­ka­ja lub chło­pa, po­nie­waż w ich oczach lo­kaj lub chłop nie są męż­czy­zna­mi?

Ni­co­le jed­nak nie na­le­ża­ła do ka­te­go­rii tych ko­biet, to­też le­piej było nie po­ka­zy­wać się jej na oczy. To było po­wo­dem, dla któ­re­go Gil­bert cof­nął się od okna.

Wkrót­ce jed­nak cie­ka­wość pchnę­ła go tam po­now­nie. Pod­szedł ostroż­nie i ukry­ty za fra­mu­gą spoj­rzał na­prze­ciw­ko.

Po chwi­li otwo­rzy­ło się inne okno, po­ni­żej tego, w któ­rym sta­ła Ni­co­le, i uka­za­ła się bia­ła po­stać An­drei. Dziew­czy­na do­pie­ro co obu­dzi­ła się. Odzia­na w pe­niu­ar, szu­ka­ła pan­to­fel­ka, któ­ry jej się zsu­nął z nogi i za­po­dział pod krze­słem.

Ile­kroć Gil­bert wi­dział An­dreę, przy­się­gał so­bie da­rem­nie, że musi ją znie­na­wi­dzić, za­miast pod­da­wać się mi­ło­ści. Nie zda­jąc so­bie z tego spra­wy, oparł się o ścia­nę. Ser­ce biło mu gwał­tow­nie, jak­by za chwi­lę mia­ło pęk­nąć, i krew go­rą­cą falą na­pły­nę­ła mu do gło­wy.

Gdy nie­co ochło­nął, za­czął za­sta­na­wiać się, jak się ma za­cho­wać, aby wi­dzieć, bę­dąc nie­po­strze­żo­ny. Szyb­ko uda­ło mu się zna­leźć spo­sób. Wziął jed­ną z su­kien Te­re­sy, przy­piął szpil­ką do sznu­ra prze­cią­gnię­te­go nad oknem i spo­za tej za­im­pro­wi­zo­wa­nej fi­ran­ki mógł ob­ser­wo­wać An­dreę bez oba­wy, że zo­sta­nie do­strze­żo­ny.

An­drea, po­dob­nie jak przed­tem Ni­co­le, prze­cią­gnę­ła się, wzno­sząc w górę ra­mio­na. Pe­niu­ar roz­chy­lił się nie­co. Po­tem dziew­czy­na opar­ła się o pa­ra­pet i wyj­rza­ła przez okno, spo­glą­da­jąc na ogród.

Na twa­rzy jej od­ma­lo­wa­ło się za­do­wo­le­nie. Cho­ciaż bar­dzo rzad­ko uśmie­cha­ła się do lu­dzi, nie ską­pi­ła uśmie­chu, gdy ota­cza­ły ją tyl­ko rze­czy lub przy­ro­da. Uśmiech­nę­ła się więc do wy­so­kich drzew i cie­ni­stej ścia­ny zie­le­ni.

Prze­su­nę­ła spoj­rze­niem po po­bli­skich do­mach i przez chwi­lę pa­trzy­ła na dom, w któ­rym miesz­kał Gil­bert. Z punk­tu ob­ser­wa­cyj­ne­go An­drei moż­na było wi­dzieć tyl­ko pod­da­sze, ale dziew­czy­na nie zwró­ci­ła na nie uwa­gi. Cóż ją mo­gło tam za­in­te­re­so­wać? Prze­cież nie lu­dzie za­miesz­ki­wa­li tak wy­so­ko.

Roz­glą­da­jąc się do­ko­ła An­drea była na­tu­ral­nie pew­na, że nikt jej nie ob­ser­wu­je i że w ta­kim ustro­niu nie ma po­grze­by oba­wiać się spoj­rzeń cie­kaw­skich czy zło­śli­wych, a na­wet fry­wol­nych pa­ry­żan, któ­rych tak się lę­ka­ją ko­bie­ty z pro­win­cji.

Upew­niw­szy się co do tego, An­drea zo­sta­wi­ła okno otwar­te, po­de­szła do ko­min­ka i za­dzwo­ni­ła. W lek­kim pół­cie­niu po­ko­ju za­czę­ła się ubie­rać, a ra­czej roz­bie­rać.

We­szła Ni­co­le, otwo­rzy­ła to­reb­kę to­a­le­to­wą ze skó­ry jasz­czur­ki, któ­ra pa­mię­ta­ła cza­sy kró­lo­wej Anny, wy­ję­ła szyld­kre­to­wy grze­bień i roz­pu­ści­ła wło­sy An­drei. Spły­nę­ły na ra­mio­na dziew­czy­ny i okry­ły ją gę­stym płasz­czem.

Gil­bert nie mógł po­wstrzy­mać wes­tchnie­nia. Le­d­wie po­zna­wał pięk­ne wło­sy An­drei, któ­re moda i ety­kie­ta na­ka­zy­wa­ły przy­sy­py­wać pu­drem. Za to da­nym mu było po­znać An­dreę na pół ubra­ną, sto­kroć pięk­niej­szą w tym nie­peł­nym, nie­dba­łym stro­ju niż w naj­bo­gat­szych suk­niach. Ręce za­czę­ły mu drżeć, za­ci­snął spierzch­nię­te war­gi. Od dłu­gie­go wpa­try­wa­nia się w je­den punkt oczy za­mgli­ły się wil­go­cią.

Przy­pa­dek zrzą­dził, że w trak­cie cze­sa­nia An­drea pod­nio­sła gło­wę i spoj­rza­ła w kie­run­ku iz­deb­ki Gil­ber­ta.

– Tak, tak! Patrz so­bie, ile ze­chcesz – szep­nął – Nie nie zo­ba­czysz, a ja wi­dzę wszyst­ko.

Jed­nak mło­dzie­niec my­lił się. An­drea do­strze­gła za­wie­szo­ną w oknie suk­nię, przy­le­ga­ją­cą jak za­wój do gło­wy Gil­ber­ta. Wska­za­ła okno pod­da­sza Ni­co­le i oby­dwie za­czę­ły za­sta­na­wiać się nad dzi­wacz­nym zja­wi­skiem.

Ta nie­ma dla Gil­ber­ta sce­na pod­nie­ci­ła go. Wprost sy­cił się jej oglą­da­niem, nie do­my­śla­jąc się, że może ona po­sia­dać in­ne­go jesz­cze ob­ser­wa­to­ra.

Po­czuł na­gle, że czy­jaś ręka ze­rwa­ła mu z gło­wy suk­nię Te­re­sy, od­wró­cił się jak ra­żo­ny pio­ru­nem i na­po­tkał spoj­rze­nie Ro­us­se­au.

– Cóż to, u li­cha, ro­bisz, mój pa­nie?! – za­wo­łał fi­lo­zof ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi i gniew­ną miną przy­pa­tru­jąc się, ba­daw­czo suk­ni żony.

– Nic, pro­szę pana, zu­peł­nie nic… – wy­ją­kał Gil­bert, sta­ra­jąc się od­wró­cić uwa­gę Ro­us­se­au od okna.

– Nic? To dla­cze­go cho­wa­łeś się pod suk­nię?

– Słoń­ce mnie ra­zi­ło…

– Okno wy­cho­dzi na za­chód, a słoń­ce cię razi już o wscho­dzie. Masz oczy na­zbyt de­li­kat­ne, mło­dzień­cze.

Gil­bert wy­mam­ro­tał kil­ka bez­sen­sow­nych słów i czu­jąc, że się plą­cze za­milkł ukryw­szy gło­wę w dło­niach.

– Kła­miesz i bo­isz się – rzekł Ro­us­se­au – a za­tem uczy­ni­łeś coś złe­go.

Wy­po­wie­dziaw­szy te zwię­złe i lo­gicz­ne sło­wa, któ­re do resz­ty zmie­sza­ły Gil­ber­ta, Raus­se­au pod­szedł ku oknu. Mło­dzie­niec bez na­my­słu, jed­nym sko­kiem zna­lazł się przy nim.

– Aha! – po­wie­dział fi­lo­zof to­nem, któ­ry ściął krew w ży­łach mło­dzień­ca. – W pa­wi­lo­nie te­raz ktoś miesz­ka.

Gil­bert mil­czał.

– I to w do­dat­ku lu­dzie – mó­wił da­lej Ro­us­se­au – któ­rzy wi­docz­nie zna­ją moje miesz­ka­nie, bo po­ka­zu­ją je so­bie.

Gil­bert cof­nął się szyb­ko w oba­wie, aby go nie po­zna­no. Jego za­cho­wa­nie nie uszło uwa­gi Ro­us­se­au. Po­jął przy­czy­nę oba­wy Gil­ber­ta.

– Nie, nie, mój przy­ja­cie­lu – rzekł chwy­ta­jąc mło­dzień­ca za rękę – te ko­bie­ty ja­koś zbyt­nio się in­te­re­su­ją na­szym miesz­ka­niem. Chodź no tu bli­żej.

I po­cią­gnął go do sa­me­go okna.

– Och, nie, pro­szę pana, nie! – krzyk­nął Gil­bert, pró­bu­jąc się wy­rwać.

Ale aby się wy­rwać, trze­ba było mieć siły, na któ­rych wpraw­dzie Gil­ber­to­wi nie zby­wa­ło, a tak­że zręcz­ność, któ­rą jed­nak pa­ra­li­żo­wał sza­cu­nek dla mi­strza. Ten wła­śnie sza­cu­nek po­wstrzy­mał go.

– Ty znasz te ko­bie­ty i one cie­bie zna­ją, czy tak? – zi­py­tał Ro­us­se­au.

– Nie, nie, pro­szę pana.

– Sko­ro tak, to cze­mu nie chcesz się po­ka­zać?

– Pa­nie Ro­us­se­au, mu­siał pan mieć w swo­im ży­ciu ta­jem­ni­ce, nie­praw­daż? Pro­szę o ła­skę i dla mo­ich…

– Ach, zdraj­co! – krzyk­nął Ro­us­se­au. – Znam te ta­jem­ni­ce. Je­steś na­sła­ny przez Grim­mów i Hol­ba­chów! Oni cię na­uczy­li, jak się masz za­cho­wać, żeby zy­skać moją przy­chyl­ność, wśli­zną­łeś się do mnie i zdra­dzasz mnie. O, ja głu­piec i bez­ro­zum­ny mi­ło­śnik na­tu­ry, my­śla­łem, że po­ma­gam jed­ne­mu z ta­kich jak ja, a tym­cza­sem wpro­wa­dzi­łem do swo­je­go domu szpie­ga.

– Szpie­ga?! – za­wo­łał Gil­bert z obu­rze­niem.

– No, po­wiedz, kie­dy mnie sprze­dasz, Ju­da­szu? –- cią­gnął Ro­us­se­au, przy­ci­ska­jąc do sie­bie suk­nię Te­re­sy i dra­pu­jąc się w nią mimo woli, co za­miast efek­tu wznio­sło­ści czy­ni­ło go po pro­stu śmiesz­nym.

– Pan mnie znie­wa­ża – rzekł Gil­bert.

– To znie­wa­ga, mały wężu?! Prze­cież przy­dy­ba­łem cię, jak po­ro­zu­mie­wa­łeś się na migi z mo­imi wro­ga­mi i jak ge­sta­mi opo­wia­da­łeś im może treść dzie­ła, nad któ­rym pra­cu­ję!

– Gdy­bym chciał pana zdra­dzić, prze­pi­sał­bym bez prze – szko­dy rę­ko­pi­sy le­żą­ce na biur­ku, za­miast prze­ka­zy­wać ich treść ge­sta­mi.

Praw­dzi­wość tych słów była tak oczy­wi­sta, iż Ro­us­se­au po­jął, że jego pre­ten­sje są nie­do­rzecz­ne jak za­wsze wów­czas, kie­dy opa­no­wu­je go kom­pleks lęku.

– Ubo­le­wam nad tym – mó­wił da­lej gniew­nie – ale do­świad­cze­nie na­uczy­ło mnie być su­ro­wym. Do­zna­łem w ży­ciu wie­lu za­wo­dów, by­wa­łem wie­lo­krot­nie zdra­dza­ny, opusz­cza­ny i prze­śla­do­wa­ny przez wszyst­kich. Jak wiesz, je­stem jed­nym z tych zna­ko­mi­tych nie­szczę­śliw­ców, któ­rych rzą­dy trak­tu­ją jako wy­rzut­ków spo­łe­czeń­stwa. W ta­kiej sy­tu­acji wol­no mi być po­dejrz­li­wym. Stra­ci­łem do cie­bie za­ufa­nie i dla­te­go mu­sisz opu­ścić mój dom.

Gil­bert nie spo­dzie­wał się ta­kie­go za­koń­cze­nia pe­ro­ry. Jak­że to, ma zo­stać wy­pę­dzo­ny?

Za­ci­snął kur­czo­wo dło­nie i przez mgnie­nie jego oczy za­iskrzy­ły się. Za­raz jed­nak po­my­ślał, że od­cho­dząc z tego domu stra­ci nie tyl­ko moż­li­wość wi­dy­wa­nia An­drei, ale i przy­jaźń fi­lo­zo­fa, co by­ło­by nie­szczę­ściem, i jed­no­cze­śnie wsty­dem.

Zdu­sił w so­bie ura­zę, któ­ra tak okrut­nie do­tknę­ła jego wy­bu­ja­łą mi­łość wła­sną i rzekł bła­gal­nie:

– Niech mnie pan wy­słu­cha, jed­no tyl­ko sła­wo…

– Nie chcę, mu­szę być nie­ubła­ga­ny – za­wo­łał Ro­us­se­au. – Nie­spra­wie­dli­wość ludz­ka uczy­ni­ła mnie okrut­niej­szym od ty­gry­sa. Utrzy­mu­jesz kon­tak­ty z mo­imi nie­przy­ja­ciół­mi, idź więc do nich, nie prze­szka­dzam. Nic tu po to­bie!

– Ależ, pro­szę pana te dwie mło­de pan­ny nie są wca­le pana wro­ga­mi. To pan­na An­drea i Ni­co­le.

– Co za pan­na An­drea? – za­py­tał Ro­us­se­au, przy­po­mi­na­jąć so­bie, że nie­raz już sły­szał to imię z ust Gil­ber­ta.

– Pan­na An­drea jest cór­ką ba­ro­na de Ta­ver­ney… Co ja mó­wię, prze­pra­szam… To jest ta, któ­rą ko­cham bar­dziej niż pan ko­chał pan­nę Gal­ley, pan­nę War­rens i inne ko­bie­ty. To za nią sze­dłem pie­szo, bez pie­nię­dzy, bez chle­ba, do­pó­ki nie zwa­li­ło mnie na dro­dze wy­czer­pa­nie i cier­pie­nie. Żeby ją zo­ba­czyć, po­sze­dłem wczo­raj do Sa­int-De­nis, za nią bie­głem aż do Mu­et­te, a po­tem do są­sied­niej uli­cy. Dzi­siaj uj­rza­łem ją przy­pad­ko­wa w tym pa­wi­lo­nie. I dla niej… chciał­bym zo­stać Tu­re­niu­szem, Ri­che­lieu albo Ro­us­se­au.

Ro­us­se­au znał ta­jem­ni­ce ludz­kie­go ser­ca i roz­róż­niał od­cie­nie jego unie­sień. Wie­dział, że naj­bar­dziej wy­traw­ny ak­tor nie­zdol­ny był­by wy­do­być z sie­bie tak na­brzmia­łych łza­mi i na­mięt­no­ścią słów, ja­kie pły­nę­ły z ust Gil­ber­ta.

– A więc ta mło­da dama to pan­na An­drea? – spy­tał.

– Tak, to ona.

– Znasz ją?

– Je­stem sy­nem jej mam­ki.

– A więc kła­ma­łeś mó­wiąc, że nie znasz jej i je­że­li nie je­steś zdraj­cą, to w każ­dym ra­zie kłam­cą.

– Pan mi roz­dzie­ra ser­ce – rzekł Gil­bert – i do­praw­dy mniej­szym złem by­ło­by, gdy­by mnie pan za­bił.

– To fra­ze­sy w sty­lu Di­de­ro­ta i Mar­mon­te­la. Je­steś kłam­cą.

– No więc do­brze, je­stem kłam­cą, ale tym go­rzej dla pana, że nie ro­zu­miał pan po­wo­dów tego kłam­stwa. Kłam­ca, kłam­ca! Ach, od­cho­dzę… Że­gnam pana. Od­cho­dzę w roz­pa­czy i ta roz­pacz le­gnie na pana su­mie­niu.

– Ro­us­se­au gła­dził pod­bró­dek, pa­trząc spod oka na mło­dzień­ca. Jak­że wie­le mie­li wspól­nych cech!

– Jed­no z dwoj­ga – my­ślał – albo ten chło­pak ma szla­chet­ne ser­ce, albo jest ło­trem. Ale je­że­li ist­nie­je spi­sek prze­ciw­ko mnie, cze­muż­bym nie miał trzy­mać w ręku jego nici?

Gil­bert za­trzy­mał się w drzwiach i po­ło­żyw­szy rękę na klam­ce cze­kał na ostat­nie sło­wo, któ­re by go ode­pchnę­ło lub za­trzy­ma­ło

– Dość już tego – rzekł Ro­us­se­au. – Je­że­li je­steś do tego stop­nia za­ko­cha­ny, to nie­ste­ty tym go­rzej dla cie­bie. Ale póź­no już i pora wziąć się do ro­bo­ty. Stra­ci­łeś cały dzień wczo­raj­szy, a dziś mamy trzy­dzie­ści stron do prze­pi­sa­nia. Śpiesz się za­tem, Gil­ber­cie.

Mło­dzie­niec chwy­cił rękę fi­lo­zo­fa i przy­ci­snął do ust. Nie uczy­nił­by tego na pew­no z ręką kró­lew­ską.

Za­nim wy­szli, Ro­us­se­au zbli­żył się jesz­cze do okna i spoj­rzał na pa­wi­lon. An­drea wła­śnie zdej­mo­wa­ła pe­niu­ar i bra­ła suk­nię z rąk Ni­co­le, kie­dy zo­ba­czy­ła w okien­ku pod­da­sza bla­dą twarz fi­lo­zo­fa. Cof­nę­ła się szyb­ko i ka­za­ła po­ko­jów­ce zam­kąć okno.

– Moja siwa gło­wa prze­stra­szy­ła ją – po­wie­dział Ro­us­se­au. – O mło­do­ści, mło­do­ści, jak­żeś jest pięk­na! – do­dał wzdy­cha­jąc i za­cy­to­wał:

O gio­ven­tu pri­ma­ve­ra del etá! O pri­ma­ve­ra gio­ven­tu del amo!

Po­wie­siw­szy na gwoź­dziu suk­nię Te­re­sy, po­szedł wol­no za Gil­ber­tem. Jak­że chęt­nie za­mie­nił­by jego mło­dość na swo­ją sła­wę, nie ustę­pu­ją­cą sła­wie Wol­te­ra i od­bie­ra­ją­cą rów­nie wiel­kie hoł­dy ca­łe­go świa­ta!ROZ­DZIAŁ LV DOM PRZY ULI­CY SA­INT-CLAU­DE

Uli­ca Sa­int-Clau­de, przy któ­rej hra­bia de Fo­enix miał się spo­tkać z kar­dy­na­łem de Ro­han, nie­wie­le róż­ni­ła się w tam­tej epo­ce od dzi­siej­szej; nie tyle w każ­dym ra­zie, aby nie moż­na tu było od­na­leźć miejsc, któ­re spró­bu­je­my opi­sać.

Po­dob­nie jak dzi­siaj, cią­gnę­ła się od uli­cy Sa­int-Lo­uis do bul­wa­ru. Na uli­cę Sa­int-Lo­uis wy­cho­dzi­ła po­mię­dzy klasz­to­rem Sa­kra­metn­tek i pa­ła­cem de Voy­sins, pod­czas gdy dzi­siaj jej wy­lot znaj­du­je się mię­dzy ko­ścio­łem a skle­pem ko­lo­nial­nym. W stro­nę bul­wa­ru opa­da­ła w dół.

Na ca­łej jej dłu­go­ści znaj­do­wa­ło się pięt­na­ście do­mów. Sie­dem la­tar­ni oświe­tla­ło ją nocą. Po­sia­da­ła dwie od­no­gi, śle­pe ulicz­ki, z któ­rych jed­na koń­czy­ła swój bieg na mu­rach pa­ła­cu de Voy­sins, a dru­ga na roz­le­głym ogro­dzie klasz­to­ru.

Tę dru­gą ulicz­kę, ocie­nio­ną drze­wa­mi ogro­du, osła­niał po­ło­żo­ny po prze­ciw­nej stro­nie klasz­to­ru wy­so­ki sza­ry mur domu, wy­cho­dzą­ce­go na uli­cę Sa­int-Clau­de.

Sza­ry i po­sęp­ny mur po­dob­ny był do twa­rzy Cy­klo­pa. Miał jed­no oko lub, je­śli kto woli, okno, okra­to­wa­ne i od­py­cha­ją­co czar­ne. Wi­docz­nie daw­no go nie otwie­ra­no, gdyż za­snu­wa­ła je pa­ję­czy­na.

Po­ni­żej znaj­do­wa­ły się drzwi, na­bi­te sze­ro­ki­mi ćwie­ka­mi. Wy­gląd drzwi wska­zy­wał nie to, że się przez nie prze­cho­dzi­ło, ale że moż­na było to uczy­nić.

Nikt w tej czę­ści uli­cy nie miesz­kał, je­śli nie li­czyć szew­ca, pra­cu­ją­ce­go w drew­nia­nej bud­ce i ce­ro­wacz­ki, któ­ra prze­cho­wy­wa­ła uszko­dzo­ną odzież i bie­li­znę w becz­ce. Obo­je chro­ni­li się pod ga­łę­zia­mi aka­cji klasz­tor­nych, któ­re od go­dzi­ny dzie­wią­tej rano zsy­ła­ły na za­ku­rzo­ną zie­mię ożyw­czy chłód.

Wie­czo­rem ce­ro­wacz­ka wra­ca­ła do domu, szewc za­my­kał swój pa­łac i ulicz­ka pu­sto­sza­ła, po­zo­sta­jąc pod stra­żą owe­go za­kra­to­wa­ne­go okna, pa­trzą­ce­go po­nu­ro na świat.

Oprócz wspo­mnia­nych już drzwi dom po­sia­dał głów­ne wej­ście od uli­cy Sa­int-Clau­de. Była tu bra­ma ozdo­bio­na pła­sko­rzeź­ba­mi z cza­sów Lu­dwi­ka XIII i za­opa­trzo­na w ko­łat­kę z gło­wą gry­fa, o któ­rym hra­bia de Fo­enix wspo­mi­nał kar­dy­na­ło­wi de Ro­han, uma­wia­jąc się na spo­tka­nie.

Okna domu wy­cho­dzi­ły na bul­war i były otwar­te od sa­me­go rana.

Pa­ryż w owej epo­ce nie był mia­stem spo­koj­nym i bez­piecz­nym, zwłasz­cza w tej dziel­ni­cy, nic więc dziw­ne­go, że okna chro­ni­ły że­la­zne kra­ty, a mury je­ży­ły się kol­ca­mi.

Pierw­sze pię­tro domu, o któ­rym mó­wi­my, było po­dob­ne nie­mal do for­te­cy. Dla za­bez­pie­cze­nia przed ra­bu­sia­mi i ko­chan­ka­mi jego bal­ko­ny po­sia­da­ły wy­sta­ją­ce kol­ce że­la­zne. Głę­bo­ki rów od­dzie­lał dom od bul­wa­ru, żeby zaś do­stać się do tej for­te­cy z uli­cy, trze­ba by­ło­by dra­bin dłu­gich na trzy­dzie­ści stóp, ta­kiej bo­wiem wy­so­ko­ści był mur, poza któ­rym znaj­do­wa­ło się po­dwó­rze.

Dzi­siaj przed tym do­mem za­trzy­mał­by się z pew­no­ścią każ­dy prze­cho­dzień, zdzi­wio­ny jego wy­glą­dem, ale w roku 1770 nie przed­sta­wiał on ni­cze­go oso­bli­we­go. Nie wy­róż­niał się też spe­cjal­nie od in­nych do­mów tej dziel­ni­cy i je­że­li spo­koj­ni miesz­kań­cy ulic Sa­int-Lo­uis i Sa­int-Clau­de uni­ka­li go, to nie z po­wo­du jego po­nu­re­go wy­glą­du ani złej sła­wy, któ­rej jesz­cze nie po­sia­dał, ale dla­te­go, że w są­siedz­twie, tuż przy bra­mie Świę­te­go Lu­dwi­ka, znaj­do­wał się bez­lud­ny za­zwy­czaj i od­stra­sza­ją­cy bul­war. Nie za­chę­cał też do za­pusz­cza­nia się w ten za­ułek most Aux Cho­ux, któ­re­go ar­ka­dy, prze­rzu­co­ne nad brud­nym ście­kiem, wy­da­wa­ły się każ­de­mu do­brze zo­rien­to­wa­ne­mu pa­ry­ża­ni­no­wi nie do prze­by­cia.

W rze­czy sa­mej bul­war pro­wa­dził z tej stro­ny do Ba­sty­lii. Na prze­strze­ni ćwierć mili znaj­do­wa­ło się tu­taj za­le­d­wie dzie­sięć do­mów i dla­te­go oj­co­wie mia­sta nie uwa­ża­li za sto­sow­ne za­in­sta­lo­wać la­tar­ni na tym pust­ko­wiu. Tak więc o go­dzi­nie ósmej wie­czo­rem w le­cie i o czwar­tej zimą było tu zu­peł­nie ciem­no i ro­iło się od zło­dzie­jasz­ków.

Jed­nak­że oko­ło go­dzi­ny dzie­wią­tej wie­czo­rem któ­re­goś dnia pu­stym bul­wa­rem je­cha­ła śpiesz­nie wy­twor­na ka­re­ta, ozdo­bio­na her­bem hra­bie­go de Po­enix. On sam wy­prze­dzał ją o dwa­dzie­ścia kro­ków na Dże­ri­dzie, któ­ry par­skał usta­wicz­nie, gdyż gę­sty i brud­ny pył ulicz­ny osia­dał mu na noz­drzach.

W ka­re­cie z za­pusz­czo­ny­mi fi­ran­ka­mi spo­czy­wa­ła na po­dusz­kach Lo­ren­za, po­grą­żo­na w głę­bo­kim śnie.

Na tur­kot za­jeż­dża­ją­cej ka­re­ty, jak­by za do­tknię­ciem różdż­ki cza­ro­dziej­skiej, bra­ma otwar­ła się i wchło­nę­ła w swo­je mrocz­ne wnę­trze przy­by­łych.

Hra­bia de Fo­enix nie po­trze­bo­wał ota­czać się ta­jem­ni­cą, żad­ne bo­wiem cie­ka­we oko nie śle­dzi­ło go w tym pust­ko­wiu. Gdy­by wiózł z sobą wszyst­kie skar­by klasz­to­ru Sa­int-De­nis, z któ­re­go wra­cał, nikt by tego na pew­no nie za­uwa­żył.

W tym miej­scu go­dzi się po­wie­dzieć parę słów o wnę­trzu tego domu, do któ­re­go nie­raz bę­dzie­my za­glą­dać.

Po­dwó­rze, po­ro­śnię­te tra­wą roz­sa­dza­ją­cą bruk, mia­ło po pra­wej stro­nie staj­nię, a po le­wej wo­zow­nię. W głę­bi po­dwó­rza znaj­do­wał się ro­dzaj gan­ku, ukry­wa­ją­ce­go drzwi wej­ścio­we. Do drzwi pro­wa­dzi­ły scho­dy po oby­dwu stro­nach gan­ku, o dwu­na­stu stop­niach.

Par­ter pa­ła­cu, przy­najm­niej w jego czę­ści do­stęp­nej, skła­dał się z ogrom­ne­go przed­po­ko­ju, z sali ja­dal­nej, zdob­nej w bo­ga­te na­czy­nia srebr­ne roz­sła­wio­ne na pał­kach kre­den­su, i z sa­lo­nu, któ­re­go wy­gląd wska­zy­wał, że do­pie­ro co zo­stał ume­blo­wa­ny na przy­ję­cie no­wo­przy­by­łych miesz­kań­ców.

Z przed­po­ko­ju pro­wa­dzi­ły sze­ro­kie scho­dy na pierw­sze pię­tro. Były tu tyl­ko trzy po­ko­je, ale bie­gły mier­ni­czy, spoj­rzaw­szy na roz­mia­ry ze­wnętrz­nych mu­rów pa­ła­cu, za­uwa­żył­by z pew­no­ścią, że te trzy po­ko­je nie wy­peł­nia­ją ca­łej po­wierzch­ni miesz­kal­nej domu po­wy­żej par­te­ru. I rze­czy­wi­ście, kry­ło się tu jesz­cze inne miesz­ka­nie, o któ­re­go ist­nie­niu wie­dział tyl­ko wła­ści­ciel.

W przed­po­ko­ju, obok po­są­gu boż­ka Har­po­kra­te­sa, któ­ry trzy­mał pa­lec na ustach zda­jąc się na­ka­zy­wać mil­cze­nie, znaj­do­wa­ły się nie­du­że drzwi, ukry­te wśród or­na­men­tów ścien­nych. Drzwi te otwie­ra­ły się za na­ci­śnię­ciem sprę­ży­ny i uka­zy­wa­ły scho­dy wio­dą­ce na dru­gie pię­tro, gdzie znaj­do­wał się mały po­kój o dwóch za­kra­to­wa­nych oknach wy­cho­dzą­cych na po­dwó­rze.

Po­kój ten mu­siał za­miesz­ki­wać męż­czy­zna. Przed łóż­kiem, ka­na­pą i fo­te­la­mi ro­ze­sła­ne były kosz­tow­ne skó­ry lam­par­cie, lwie i ty­gry­sie, o błysz­czą­cych szkla­nych oczach i z groź­nie wy­szcze­rzo­ny­mi zę­ba­mi. Ścia­ny po­kry­wa­ła skó­ra z Kor­do­by w dzi­wacz­ne, ale wdzięcz­ne de­se­nie. Wi­sia­ły na niej roz­ma­ite ro­dza­je bro­ni, po­cząw­szy od to­ma­haw­ka Hu­ro­nów, a skoń­czyw­szy na szty­le­cie ma­laj­skim, od mie­cza ry­cer­skie­go z rę­ko­je­ścią w kształ­cie krzy­ża do arab­skie­go kin­dża­łu, od szes­na­sto­wiecz­nej rusz­ni­cy wy­sa­dza­nej ko­ścią sło­nio­wą do strzel­by da­ma­sceń­skiej ze zło­ta z XVIII wie­ku.

Po­kój zda­wał się nie mieć in­ne­go wyj­ścia poza tym, któ­re wio­dło na scho­dy. Je­że­li było inne, to mu­sia­ła być do­brze za­ma­sko­wa­ne.

Słu­żą­cy Nie­miec w wie­ku oko­ło trzy­dzie­stu lat był je­dy­ną isto­tą snu­ją­cą się od kil­ku dni po ob­szer­nym domu. Za­raz po przy­jeź­dzie hra­bie­go za­ry­glo­wał bra­mę wjaz­do­wą i pod­szedł­szy do ka­re­ty otwo­rzył drzwicz­ki, wziął na ręce uśpio­ną Lo­ren­zę i za­niósł do przed­po­ko­ju. Po­ło­żył ją na sto­le po­kry­tym pą­so­wym suk­nem i przy­krył jej nogi bia­łym sza­lem, któ­rym była otu­lo­na.

Na­stęp­nie wy­szedł za­pa­lić od la­tar­ni ka­re­ty sied­mio­ra­mien­ny świecz­nik i po­wró­cił ze świa­tłem. Za­ję­ło mu to bar­dzo nie­wie­le cza­su, kie­dy jed­nak wszedł do przed­po­ko­ju, Lo­ren­zy już tam nie było.

Hra­bia de Fo­enix zdą­żył ją prze­nieść po scho­dach do po­ko­ju z licz­ny­mi oka­za­mi bro­ni. Za­mknąw­szy sta­ran­nie drzwi, zbli­żył się do ko­min­ka i przy­ci­snął nogą ukry­tą sprę­ży­nę. Tyl­na ścia­na ko­min­ka ob­ró­ci­ła się bez­sze­lest­nie na za­wia­sach, uka­zu­jąc wej­ście na scho­dy. Hra­bia z uśpio­ną ko­bie­tą wszedł i za­mknął ta­jem­ni­cze przej­ście.

Po scho­dach wy­sła­nych ho­len­der­skim ak­sa­mi­tem do­tarł do po­ko­ju o ścia­nach obi­tych atła­sem w ha­fto­wa­ne ar­ty­stycz­nie kwia­ty i pta­ki. Ta­kim sa­mym atła­sem po­kry­te były me­bla z po­zła­ca­ne­go drze­wa. Dwie wiel­kie sza­fy z szyld­kre­tu, in­kru­sto­wa­ne mie­dzią, to­a­le­ta z drze­wa ró­ża­ne­go, pięk­ne łóż­ko, kla­we­syn, fo­te­le i sofy, a tak­że przed­mio­ty z sewr­skiej por­ce­la­ny zdo­bi­ły apar­ta­ment, do któ­re­go na­le­żał jesz­cze mały bu­du­ar i gar­de­ro­ba.

Dwa okna, za­sło­nię­te cięż­ki­mi fi­ran­ka­mi, nie do­pusz­cza­ły tu­taj dzien­ne­go świa­tła. Bu­du­ar i gar­de­ro­ba nie po­sia­da­ły okien. Za­wie­szo­ne u su­fi­tu oliw­ne lam­py oświe­tla­ły wnę­trze dniem i nocą. Lam­py te moż­na było wy­cią­gać przez otwór w su­fi­cie, aby uzu­peł­niać za­pas won­nej oli­wy.

Ni­czym nie­zmą­co­na ci­sza pa­no­wa­ła w po­ko­ju, jak gdy­by to było miej­sce od­da­lo­ne sto mil od świa­ta Ze wszyst­kich stron błysz­cza­ło zło­to, pięk­ne ma­lo­wi­dła wprost uśmie­cha­ły się ze ścian i mi­ster­nie rżnię­ty krysz­tał cze­ski go­rzał jak ogni­ste oczy.

Wszedł­szy tu, hra­bia zło­żył Lo­ren­zę na so­fie, wy­jął z kie­sze­ni srebr­ne pu­deł­ko, któ­re kie­dyś za­cie­ka­wi­ło Gil­ber­ta, i za­pa­liw­szy przy­tknął pło­mień do ró­żo­wych świec w kan­de­la­brach sto­ją­cych na ko­min­ku. Na­stęp­nie ukląkł przed sofą na po­dusz­ce i rzekł do uśpio­nej:

– Lo­ren­zo!

Mło­da ko­bie­ta drgnę­ła, unio­sła się na łok­ciu, ale nic nie od­po­wie­dzia­ła. Oczy jej były za­mknię­te.

– Lo­ren­zo! – po­wtó­rzył hra­bia. – Czy śpisz snem na­tu­ral­nym czy hip­no­tycz­nym?

– Śpię snem hip­no­tycz­nym – od­po­wie­dzia­ła Lo­ren­za.

– Czy bę­dziesz od­po­wia­dać na moje py­ta­nia?

– My­ślę, że tak.

– A więc do­brze – rzekł hra­bia i po chwi­li mil­cze­nia mó­wił da­lej: – Zaj­rzyj do po­ko­ju księż­nej Lu­dwi­ki, któ­ry opu­ści­li­śmy przed nie­speł­na go­dzi­ną.

– Pa­trzę…

– I wi­dzisz?

– Tak.

– Czy jest tam jesz­cze kar­dy­nał de Ro­han?

– Nie wi­dzę go.

– Co robi księż­na?

– Mo­dli się przed snem.

– Zaj­rzyj na ko­ry­ta­rze i dzie­dzi­niec klasz­tor­ny; czy nie wi­dzisz tam Jego Emi­nen­cji?

– Nie, nie wi­dzę.

– Zo­bacz, czy jego po­wóz stoi przed bra­mą.

– Nie stoi.

– Spójrz na dro­gę, któ­rą je­cha­li­śmy.

– Pa­trzę.

– Czy nie wi­dać tam ka­ret?

– Wi­dać, kil­ka.

– A wśród nich nie roz­po­zna­łaś ka­re­ty kar­dy­na­ła?

– Nie.

– Po­patrz bli­żej Pa­ry­ża.

– Pa­trzę.

– Jesz­cze bli­żej.

– Ach, te­raz wi­dzę!

– Gdzie?

– Przy ro­gat­kach.

– Czy za­trzy­mał się?

– Wła­śnie za­trzy­mu­je się. Lo­kaj scho­dzi na zie­mię…

– Czy mówi co?

– Chce coś po­wie­dzieć.

– Słu­chaj uważ­nie, Lo­ren­zo. Mu­szę wie­dzieć, co mu kar­dy­nał po­wie.

– Spóź­ni­łeś się z tym na­ka­zem i nie zdą­ży­łam do­sły­szeć. Ale cze­kaj, cze­kaj… Lo­kaj coś mówi do stan­gre­ta.

– Co mówi?

– „Jedź przez bul­war na uli­cę Sa­int-Clau­de”.

– Do­brze, Lo­ren­zo. Dzię­ku­ję.

Hra­bia na­pi­sał kil­ka słów na kart­ce, za­wi­nął ją na mie­dzia­nej blasz­ce, za­pew­ne aby ją ob­cią­żyć, po­tem po­cią­gnął za sznu­rek dzwon­ka i przy­ci­snął sprę­ży­ną, któ­ra od­sło­ni­ła otwór. Wrzu­cił weń kart­kę i otwór za­mknął się na­tych­miast.

W ten spo­sób hra­bia po­ro­zu­mie­wał się z Frit­zem w cza­sie, kie­dy znaj­do­wał się w po­ko­jach z ukry­tym wej­ściem.

Wy­sław­szy kart­kę, hra­bia wró­cił do Lo­ren­zy i po­wtó­rzył:

– Dzię­ku­ję ci.

– Je­steś więc ze mnie za­do­wo­lo­ny? – spy­ta­ła mło­da ko­bie­ta.

– Tak, dro­ga Lo­ren­zo.

– A więc daj mi na­gro­dę.

Bal­sa­mo uśmiech­nął się i przy­warł war­ga­mi do jej warg. Cia­łem Lo­ren­zy wstrzą­snął dreszcz roz­ko­szy.

– Och, Jó­ze­fie, Jó­ze­fie – szep­nę­ła nie­mal bo­le­śnie. – Jak­że ja cie­bie ko­cham!

I wy­cią­gnę­ła do nie­go ra­mio­na, aby go przy­tu­lić do pier­si.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: