- W empik go
Józef Balsamo, T.III - ebook
Józef Balsamo, T.III - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gilbert – jakżeśmy to już powiedzieli – po rozstaniu się z Filipem wmieszał się w tłum. Ale tym razem serca jego już nie przepełniała wezbrana fala radosnego oczekiwania. Przeciwnie, serce jego przepełnione było żalem i goryczą. Przyjęcie, jakiego doznał od Filipa, który był gotów wyświadczyć mu przyjacielską przysługę, nie mogło ukoić jego głębokiej rany.
Andrea nie miała najmniejszego pojęcia o tym, że jej postępowanie w stosunku do Gilberta było okrutne. Piękna i łagodna dziewczyna ani przez chwilę nie przypuszczała, że jakaś radość czy cierpienie mogą być wspólne jej i synowi jej mamki. Za dumną była, aby zniżyć się kiedykolwiek do sfery ludzi niższego pochodzenia. Było dla niej zupełnie obojętne, czy jej uczucia rzucają na nich światło lub cień. Tym razem chłód jej pogardy dotknął boleśnie Gilberta. Andrea postępując zgodnie ze swym usposobieniem, nie zdawała sobie nawet sprawy ze swej wyniosłej postawy.
Młody chłopak, jak rozbrojony gladiator musiał znosić jej wzgardliwy uśmiech i lekceważące słowa. Za młody był jeszcze, aby mógł znaleźć pociechę w filozoficznych poglądach, toteż pogrążył się w bezbrzeżnej rozpaczy.
Torując sobie drogę wśród tłumu nie widział przed sobą nic – ani koni, ani ludzi. Z pochyloną głową gnał przed siebie, niby raniony odyniec. Gdy się przebił nareszcie, gdy rozejrzał się wokół siebie, odetchnął trochę swobodniej. Był przynajmniej samotny, był wśród zieloności nad wodą.
Zupełnie bezwiednie znalazł się nad brzegiem Sekwany, prawie naprzeciw wyspy Świętego Dionizego.
Wyczerpany rozpaczą, szarpiącą jego duszę, rzucił się na murawę i objąwszy rękami głowę począł jęczeć jak zranione zwierzę, jakby te jęki mogły lepiej wyrazić jego boleść niż słowa.
W tej to chwili wszystkie jego nadzieje jakkolwiek nieśmiałe i mgliste, jego chęć wybicia się siłą geniuszu i pracy, jego pragnienia zdobycia w społeczeństwie takiego stanowiska, które zbliżyłoby go do ubóstwianej istoty – rozprysły się niby bańka mydlana. Cokolwiek by zdziałał, kimkolwiek by został, dla niej pozostanie tylko Gilbertem, istotą pogardzaną, niższą od niej, istotą, o którą jej ojciec niepotrzebnie się kiedyś troszczył.
Łudził się, że gdy Andrea zobaczy go w Paryżu, gdy się dowie jak wiele już zdziałał, z jaką energią postanowił walczyć z losem, jak postanowił pokonać wszystkie trudności i przeszkody – zechce mu sama dodać siły i odwagi słowem i wejrzeniem. Zamiast tego spotkał się z jej zimną, pogardliwą obojętnością.
Oburzona była przecież, gdy dowiedziała się, że miał kiedyś śmiałość spojrzeć na jej nuty, gdy śpiewała. Gdyby dotknął ich, choćby niechcący, prawdopodobnie rzuciłaby je bez namysłu w ogień.
Dla charakterów słabych zawód miłosny jest ciosem, który łamiąc serce wzmaga jeszcze bardziej ich miłość. Wyrażają cni swe uczucia przez łzy i żale. W takim wypadku w swej bierności podobni są do owcy stojącej pod nożem. Często z cierpieniem wiążą oni nadzieję, że spotka ich za to nagroda. Są przekonani, że ich cierpliwość doprowadzi w końcu, choćby nieprędko, do upragnionego celu.
Inaczej odczuwają zawód miłosny charaktery silne, miotane gwałtownymi uczuciami. Buntują się one tak bardzo przeciw własnemu cierpieniu, że ich miłość łatwo zamienia się w nienawiść.
Gilbert, powalony cierpieniem, nie był w stanie zdać sobie sprawy z tego, czy w tej chwili kochał czy nienawidził Andreę. Czuł, że cierpi i buntował się przeciw cierpieniu, wiedząc, że musi postanowić coś, co mogłoby ukoić jego ból – Andrea mnie nie kocha – mówił sobie – ale czyż miałem prawo spodziewać się jej miłości? Powinnaby jednak mieć dla. mnie tę choćby tylko obojętną sympatię, na jaką zasługuje każdy uczciwy człowiek borykający się z trudnościami, walczący odważnie z losem. Dlaczegóż jej brat rozumie mnie tak dobrze?… Kto wie może ty z czasem staniesz tak wysoko jak Colbert lub Vaubaa? – powiedział mi przed chwilą. I gdybym zdobył stanowisko równe jednemu lab drugiemu, pan Filip de Taverney nie zawahałby się powierzyć mi losu swej siostry, oddałby mi ją za żonę równie chętnie, jak gdybym pochodził z wysokiego rodu. A zna przecież moje niskie pochodzenie! Ale dla niej… o, dla miej… czuję to teraz aż nadto dobrze… dla niej Colbert czy Vauban nie przestałby być Gilbertem. Nie przestałaby mną pogardzać za tę plamę, której zetrzeć nie jestem w stanie. Za to, że… się urodziłem pod ubogim dachem.
Tak! taki Gdybym nawet potrafił zwyciężyć wszystkie przeszkody, gdybym dokonał czynów najbardziej bohaterskich, to aureola sławy, wyższość, jaką by mi świat przyznał, dla niej byłaby niczym. Dla niej pozostanę na zawsze istotą niższą, niegodną jej uznania, bo nierówną jej urodzeniem. O kobi eto! Słaba istoto! Zbiorze wszelakich niedoskonałości!
Piękna, wyniosła postawa, wysokie czoło, oczy pełne blasku, czarujący głos – wszystko to zda się są oznaki równie szlachetnej duszy!… A jednak woale tak nie jest. Obok wspaniałej urody Andrea przesiąknięta jest przesądami swej kasty. Równymi jej wydają się owi bezmyślni! młokosi, co mając wszystkie warunki pozostają do samej śmierci głupcami. Dla niej oni – to mężczyźni, to ludzie, na których godzi się zwrócić uwagę. A Gilbert? Gilbert to pies. Mniej może nawet niż pies!… Zapytywała ramie o Mahona. O Gilberta nie zapytałaby na pewno nikogo!
Nie wie ona, że jestem im równy siłą, może nawet od nich silniejszy. Nie wie, że gdy przywdzieję strój, jaki oni noszą, będą tak samo piękny, nie wie ona, że mam żelazną wolą i gdy zechcę…
Zły uśmiech zarysował się w tej chwili na jego ustach. Nie skończył rozpoczętego zdania. Zmarszczył czoło i pochylił głowę na piersi.
Co się działo w jego duszy, jaka myśl straszliwa zrodziła się w jego głowie? Któż to potrafi odgadnąć?
Nic złego też zapewne nie domyślał się ów rybak, który kierując łódkę w stronę brzegu, nucił piosenkę o Henryku IV, nie domyślała się młoda kobieta, jak się zdaje praczka, która przechodząc obok niego mijała go ostrożnie, myśląc, że natrafiła na złodzieja, który czatuje na przechodniów.
Przeleżał tak nieruchomo, pogrążony w myślach około pół godziny, po czym powstał już spokojny i opanowany. Zeszedł nad brzeg rzeki, napił się wody, obejrzał wokoło i dostrzegł tłumy ludzi na drodze prowadzącej z Saint-Denis,
Spośród tej ciżby wynurzyły się karety jadące wolno w tłumie ludu zgromadzonego wzdłuż drogi do Saint-Ouen.
Ponieważ następczyni tronu chciała, aby uroczystość miała charakter familijny, gawiedź korzystała z tego na swój sposób. Czepiano się dworskich pojazdów, nieraz wdrapywano się aż na kozły, a służba dworska w myśl otrzymanych rozkazów nikomu nie czyniła w tym żadnych przeszkód.
Gilbert natychmiast poznał karetę Andrei. Filip towarzyszył jej konno, przy drzwiczkach.
– Aha – rzekł do siebie Gilbert – dobrze. Muszę się dowiedzieć, gdzie jedzie. Pójdę w tamtą stronę.
I ruszył w ślad za karetą.
Następczyni tranu jechała na kolację, na którą została zaproszona przez Ludwika XV. Wziąć udział w kolacji mieli tylko najbliżsi członkowie rodziny: hrabia Prowansji i hrabia d'Artois, ale król pozwolił sobie na dziwną fantazję wpisując na listę zaproszonych i panią Dubarry, chociaż zaraz podał tę listę synowej wraz z ołówkiem i poprosił, aby skreśliła nazwiska tych osób, ktarych towarzystwo jej nie odpowiada.
Następczyni tronu przebiegła wzrokiem listę, a gdy doszła do nazwiska faworyty zadrżała i pobladła, pomna jednak rad swej matki, stłumiła oburzenie a zwracając królowi listę i ołówek rzekła z uśmiechem:
– Bardzo mi będzie przyjemnie znaleźć się od razu w tak ścisłym gronie rodzinnym.
Gilbert nic o tym nie wiedział i ze zdziwieniem ujrzał pojazd pani Dubarry, eskortowany przez Zamorę na białym koniu.
Dzięki ciemności Gilbert nie został przez nikogo dostrzeżony. Wcisnął się w zarośla, położył na trawie i czekał.
Stary król był bardzo wesoły i ożywiony. Zachowanie się synowej względem pani Dubarry wprawiało go w zachwyt. Następca tronu nie podzielał naturalnie tej radości – posępny i milczący opuścił towarzystwo przed kolacją, oświadczywszy, że ból głowy zmusza go do udania się na spoczynek.
Kolacja, przeciągnęła się do jedenastej w nocy.
Osoby należące do świty, a w ich liczbie znajdowała się i Andrea, zasiadły w oddzielnym pawilonie i posilały się przy dźwiękach muzyki. Ponieważ pawilon ten okazał się za ciasny dla pomieszczenia w nim wszystkich, rozstawiono także stoły na trawnikach. Zasiadło parzy nich pięćdziesięciu panów. Usługiwała służba pałacowa we wspaniałych liberiach.
Gilbert ze swego ukrycia widział wszystko dokładnie. Wyjął z kieszeni kawałek chleba kupiony w Aichy-la-Garenme i zaczął zajadać, nie tracąc z oczu tego, co się przed nim działo.
Po kolacji następczyni tronu ukazała się na balkonie. Król był obok niej. Pani Dubarry z wrodzonym taktem, który budził podziw nawet u jej największych wrogów, pozostała w głębi pokoju.
Każdy z panów przechodził kolejno pod balkonem, i składał głęboki ukłon królowi oraz następczyni tronu. Ludwik XV wymieniał jej po nazwisku tych, kórych nie znała. Od czasu do czasu uprzejme słówko lub wesoły żarcik wyrywał się z ust księżniczki, radując osobę, do której był zwrócony.
Gilbert przyglądał się z daleka tej scenie i myślał sobie:
– Toć ja przecie jestem wyższy od tych ludzi, bo za skarby całego świata nie zrobiłbym tego, co oni.
Przyszła kolej na pana de Taverney i jego rodzinę. Gilbert uniósł się w zaroślach, aby lepiej słyszeć i widzieć.
– Dziękuję ci, panie Filipie! Możesz odprowadzić ojca i siostrę – odezwała się następczyni tronu. Po czym zwróciwszy się do starego barona dodała:
– Nie mam jeszcze mieszkania dla pana, panie Taverney. Wracaj więc z córką do Paryża. Gdy zainstaluję się w Wersalu, nie omieszkam was do siebie wezwać.
Baron z synem i z córką skłonił się do samej ziemi. Następczyni powiedziała jeszcze coś do nich, ale Gilbert nie słuchał już dłużej. Wyszedł z ukrycia, przemknął zręcznie pomiędzy służbą i powozami, i zwrócił się ku rogatkom.
Ponieważ pan Tavenney przyjechał dworską karetą, odnaleziono ją niebawem i wkrótce ojciec, syn i córka byli gotowi do drogi.
– Siądź na kozioł obok stangreta, przyjacielu – powiedział Filip do lokaja, gdy ten zamykał drzwiczki powozu.
– A to po co? – zamruczał stary baron.
– Bo biedak ledwo się trzyma na nogach, taki strudzony. Od samego rana na służbie.
Gilbert nie usłyszał, co baron odpowiedział. Lokaj siadł na koźle.
Gilbert podsunął się bliżej.
W chwili kiedy kareta miała ruszyć, zauważono, że jeden rzemień lejc odwiązał się.
Stangret zszedł z kozła.
– To już chyba bardzo późno – odezwał się baron.
– Strasznie jestem znużona. Czy przynajmniej znajdę wygodne spanie? – wtrąciła Andrea.
– Mam nadzieję! – odpowiedział Filip. – Wysłałem z Soisson, La Briego i Nicole z listem do jednego z moich paryskich przyjaciół, prosząc, aby zamówił dla nas apartament, jaki zajmują jego matka i siostry, gdy przebywają w Paryżu. Lokal to niezbyt wspaniały ale dość wygodny. Obecnie nie chodzi nam o to, by imponować, lecz aby przeczekać.
– Na honor, Filipie – rzekł baron – przecież nie będzie nam gorzej niż w Taverney.
– Z pewnością, mój ojcze – rzekł Filip uśmiechając się smutno.
– Ile będziemy mieli pokoi? – zagadnęła Andrea.
– Zobaczysz wkrótce, moja droga – odpowiedział ojciec. – Czy dałeś, Filipie, adres stangretowi?
Gilbert miał nadzieję, że dowie się adresu. Stało się jednak inaczej. Związano rzemień, stangret wskoczył na kozioł i konie ruszyły.
– Mniejsza o to – szepnął Gilbert – pójdę za nimi. Wszak stąd nie więcej jak mila drogi do Paryża.
Ale, że konie dworskie biegną szybko, gdy ich tłum nie wstrzymuje, biedny Gilbert spostrzegł wkrótce, iż nie potrafi nadążyć za karetą. Nie namyślając się długo wskoczył na siedzenie w tyle pojazdu, wolne teraz, gdyż lokaj siedział obok stangreta. Natychmiast przyszło mu na myśl, że umieścił się w tyle karety Andrei, jakby był lokajem dziewczyny.
– O nie! – powiedział do siebie. – To miejsce nie dla mnie. Po czym chwycił się obydwiema rękami za antaby i jechał tak wisząc w powietrzu.
– Dowiem się, gdzie mieszka – rzekł do siebie po cichu – dowiem się koniecznie. Jeszcze jedna nocstracona, ale mniejsza o to. Wypocznę sobie jutro przepisując nuty. Zresztą mam jeszcze trochę pieniędzy i jeżeli zechcę, mogę sobie na to pozwolić, aby się parę godzin przespać.
Przejeżdżali w tej chwili przez wielki plac, na środku którego wznosił się pomnik.
– Zdaje się, że to Plac Zwycięstwa – pomyślał z radością i zdziwieniem.
Powóz skrącił. W oknie pojazdu ukazała się główka Andrei.
– Oto pomnik nieboszczyka króla. Zaraz będziemy na miejscu – powiedział Filip. Powóz toczył się po znacznej pochyłości. Gilbert o mało co nie spadł pod koła.
Zatrzymano się. Filip wyskoczył pierwszy, podał rękę siostrze, potem ojcu i wszyscy troje znaleźli się na ulicy.
Gdy powóz się zatrzymał, Gilbert zeskoczył, przebiegł na drugą stronę ulicy i stanął przyczaiwszy się za słupem.
– No, czy ci hultaje każą nam do rana czekać na ulicy? – zawołał gniewnie stary baron.
W tejże chwili otwarto drzwi, w których ukazali się La Brie i Nicole.
Podróżni znikinęli w ciemnym podwórzu i drzwi natychmiast zaryglowano.
Powóz ze służbą odjechał, wracając do królewskich stajen.
Dom, do którego weszli podróżni, nie miał w sobie nic szczególnego, ale kareta przejeżdżając oświetliła swymi latarniami sąsiedni dom i Gilbert przeczytał:
„Hotel d'Armenonville”
Nie wiedział dotąd, jak się nazywała ulica.
Poszedł w stronę, w którą odjechał powóz, doszedł do rogu i ze zdziwieniem zobaczył studnię, z której codziennie pijał.
O dziesięć kroków dalej, skręciwszy w inną ulicę, poznał piekarnię, gdzie kupował zwykle chleb.
Nie dowierzając własnym oczom jeszcze raz wrócił na róg i przy bladym świetle latarni wyczytał napis, który zauważył trzy dni temu, gdy wracał z botanicznej wyprawy z panem Rousseau: „Ulica Plâtriére.”
Tak więc, mieszkał najwyżej o jakie sto kroków od mieszkania państwa Taverney. Miał ich równie blisko jak w Taverney.
Wkrótce potem znalazł się pod drzwiami swego mieszkania, namacał sznurek, pociągnął – drzwi się otworzyły. Wszedł na schody i dotarł do swej izdebki.
Znużenie fizyczne wzięło górę nad podnieceniem, toteż wkrótce zasnął twardym snem, zapominając o wszystkim.ROZDZIAŁ LIV PAWILON
Powróciwszy późno, Gilbert położył się zaraz spać i zasnął kamiennym snem. Ponieważ zapomniał zasłonić okno, słońce obudziło go już o piątej rano. Wstał zaniepokojony, że spał zbyt długo. Jako dziecko wsi Gilbert umiał oznaczyć czas według położenia słońca i ciepła oraz barw jego promieni. Pobiegł poradzić się swojego zegara.
Bladość światła oświetlającego szczyty drzew uspokoiła go. Nie tylko nie zaspał, ale wstał za wcześnie.
Zajął się zaraz swoją toaletą i po chwili stanął ubrany przed oknem. Wystawił gorące czoło na orzeźwiający chłód poranka, poszukał wzrokiem pałacu d'Armenorville starając się rozpoznać dom, w którym zamieszkała Andrea.
Przypomniał sobie, jak pytała Filipa: „A czy są tam jakie drzewa?” O, gdyby zamieszkała w tym tu zupełnie pustyni domu, położonym w ogrodzie – pomyślał i jednocześnie spojrzał znowu w tamtą stronę, usłyszawszy jakiś hałas.
Jakież było jego zdziwienie, gdy zobaczył otwierające się jedno okno pawilonu. Dość długo mocował się ktoś z tym oknem, widocznie z powodu spaczonych od wilgoci rana lub zardzewiałych zawiasów nie dawało się otworzyć. Na koniec pchnięte silnie, skrzypnęły okiennice, okno otwarło się na rozcież i ukazała się młoda dziewczyna zaczerwieniona z wysiłku i otrzepująca zakurzone ręce.
Zaskoczony Gilbert krzyknął i cofnął się o krok. Ta dziewczyna, zaspana jeszcze trochę, przeciągająca się i wdychająca rześkie powietrze – to była Nicole.
Nie miał już teraz żadnej wątpliwości. Wczoraj Filip oznajmił ojcu i siostrze, że La Brie i Nicole przygotowali dla nich mieszkanie. Pawilon więc był tym mieszkaniem. Dom przy ulicy Coq-Héron, do którego udali się podróżni, otoczony był ogrodem ciągnącym się aż do końca ulicy Plâtriére.
Gilbert cofnął się o krok, ponieważ nie chciał, aby go Nicole zauważyła w okienku na poddaszu. Gdyby mieszkał na pierwszym piętrze i gdyby przez otwarte okno można było dostrzec bogate obicia i okazałe meble, pewnie by się nie chował. Niestety, mieszkanko na piątym piętrze stawiało go zbyt nisko w hierarchii społecznej, aby nie miał powodów do ukrywania się. Zresztą widzieć, nie będąc widzianym, przynosi zawsze niemałe korzyści.
Gilbert obawiał się ponadto, że gdyby Andrea dowiedziała się o jego zamieszkaniu w sąsiedztwie, może by zechciała przeprowadzić się gdzie indziej, albo starałaby się unikać przechadzek po ogrodzie.
Miłość własna zaślepiała go, a zarazem jątrzyła. Jak bowiem traktowała go Andrea i co mogło ją do niego zbliżyć? Czyż nie należała do kategorii tych kobiet, które wychodzą z kąpieli w obecności lokaja lub chłopa, ponieważ w ich oczach lokaj lub chłop nie są mężczyznami?
Nicole jednak nie należała do kategorii tych kobiet, toteż lepiej było nie pokazywać się jej na oczy. To było powodem, dla którego Gilbert cofnął się od okna.
Wkrótce jednak ciekawość pchnęła go tam ponownie. Podszedł ostrożnie i ukryty za framugą spojrzał naprzeciwko.
Po chwili otworzyło się inne okno, poniżej tego, w którym stała Nicole, i ukazała się biała postać Andrei. Dziewczyna dopiero co obudziła się. Odziana w peniuar, szukała pantofelka, który jej się zsunął z nogi i zapodział pod krzesłem.
Ilekroć Gilbert widział Andreę, przysięgał sobie daremnie, że musi ją znienawidzić, zamiast poddawać się miłości. Nie zdając sobie z tego sprawy, oparł się o ścianę. Serce biło mu gwałtownie, jakby za chwilę miało pęknąć, i krew gorącą falą napłynęła mu do głowy.
Gdy nieco ochłonął, zaczął zastanawiać się, jak się ma zachować, aby widzieć, będąc niepostrzeżony. Szybko udało mu się znaleźć sposób. Wziął jedną z sukien Teresy, przypiął szpilką do sznura przeciągniętego nad oknem i spoza tej zaimprowizowanej firanki mógł obserwować Andreę bez obawy, że zostanie dostrzeżony.
Andrea, podobnie jak przedtem Nicole, przeciągnęła się, wznosząc w górę ramiona. Peniuar rozchylił się nieco. Potem dziewczyna oparła się o parapet i wyjrzała przez okno, spoglądając na ogród.
Na twarzy jej odmalowało się zadowolenie. Chociaż bardzo rzadko uśmiechała się do ludzi, nie skąpiła uśmiechu, gdy otaczały ją tylko rzeczy lub przyroda. Uśmiechnęła się więc do wysokich drzew i cienistej ściany zieleni.
Przesunęła spojrzeniem po pobliskich domach i przez chwilę patrzyła na dom, w którym mieszkał Gilbert. Z punktu obserwacyjnego Andrei można było widzieć tylko poddasze, ale dziewczyna nie zwróciła na nie uwagi. Cóż ją mogło tam zainteresować? Przecież nie ludzie zamieszkiwali tak wysoko.
Rozglądając się dokoła Andrea była naturalnie pewna, że nikt jej nie obserwuje i że w takim ustroniu nie ma pogrzeby obawiać się spojrzeń ciekawskich czy złośliwych, a nawet frywolnych paryżan, których tak się lękają kobiety z prowincji.
Upewniwszy się co do tego, Andrea zostawiła okno otwarte, podeszła do kominka i zadzwoniła. W lekkim półcieniu pokoju zaczęła się ubierać, a raczej rozbierać.
Weszła Nicole, otworzyła torebkę toaletową ze skóry jaszczurki, która pamiętała czasy królowej Anny, wyjęła szyldkretowy grzebień i rozpuściła włosy Andrei. Spłynęły na ramiona dziewczyny i okryły ją gęstym płaszczem.
Gilbert nie mógł powstrzymać westchnienia. Ledwie poznawał piękne włosy Andrei, które moda i etykieta nakazywały przysypywać pudrem. Za to danym mu było poznać Andreę na pół ubraną, stokroć piękniejszą w tym niepełnym, niedbałym stroju niż w najbogatszych sukniach. Ręce zaczęły mu drżeć, zacisnął spierzchnięte wargi. Od długiego wpatrywania się w jeden punkt oczy zamgliły się wilgocią.
Przypadek zrządził, że w trakcie czesania Andrea podniosła głowę i spojrzała w kierunku izdebki Gilberta.
– Tak, tak! Patrz sobie, ile zechcesz – szepnął – Nie nie zobaczysz, a ja widzę wszystko.
Jednak młodzieniec mylił się. Andrea dostrzegła zawieszoną w oknie suknię, przylegającą jak zawój do głowy Gilberta. Wskazała okno poddasza Nicole i obydwie zaczęły zastanawiać się nad dziwacznym zjawiskiem.
Ta niema dla Gilberta scena podnieciła go. Wprost sycił się jej oglądaniem, nie domyślając się, że może ona posiadać innego jeszcze obserwatora.
Poczuł nagle, że czyjaś ręka zerwała mu z głowy suknię Teresy, odwrócił się jak rażony piorunem i napotkał spojrzenie Rousseau.
– Cóż to, u licha, robisz, mój panie?! – zawołał filozof ze zmarszczonymi brwiami i gniewną miną przypatrując się, badawczo sukni żony.
– Nic, proszę pana, zupełnie nic… – wyjąkał Gilbert, starając się odwrócić uwagę Rousseau od okna.
– Nic? To dlaczego chowałeś się pod suknię?
– Słońce mnie raziło…
– Okno wychodzi na zachód, a słońce cię razi już o wschodzie. Masz oczy nazbyt delikatne, młodzieńcze.
Gilbert wymamrotał kilka bezsensownych słów i czując, że się plącze zamilkł ukrywszy głowę w dłoniach.
– Kłamiesz i boisz się – rzekł Rousseau – a zatem uczyniłeś coś złego.
Wypowiedziawszy te zwięzłe i logiczne słowa, które do reszty zmieszały Gilberta, Rausseau podszedł ku oknu. Młodzieniec bez namysłu, jednym skokiem znalazł się przy nim.
– Aha! – powiedział filozof tonem, który ściął krew w żyłach młodzieńca. – W pawilonie teraz ktoś mieszka.
Gilbert milczał.
– I to w dodatku ludzie – mówił dalej Rousseau – którzy widocznie znają moje mieszkanie, bo pokazują je sobie.
Gilbert cofnął się szybko w obawie, aby go nie poznano. Jego zachowanie nie uszło uwagi Rousseau. Pojął przyczynę obawy Gilberta.
– Nie, nie, mój przyjacielu – rzekł chwytając młodzieńca za rękę – te kobiety jakoś zbytnio się interesują naszym mieszkaniem. Chodź no tu bliżej.
I pociągnął go do samego okna.
– Och, nie, proszę pana, nie! – krzyknął Gilbert, próbując się wyrwać.
Ale aby się wyrwać, trzeba było mieć siły, na których wprawdzie Gilbertowi nie zbywało, a także zręczność, którą jednak paraliżował szacunek dla mistrza. Ten właśnie szacunek powstrzymał go.
– Ty znasz te kobiety i one ciebie znają, czy tak? – zipytał Rousseau.
– Nie, nie, proszę pana.
– Skoro tak, to czemu nie chcesz się pokazać?
– Panie Rousseau, musiał pan mieć w swoim życiu tajemnice, nieprawdaż? Proszę o łaskę i dla moich…
– Ach, zdrajco! – krzyknął Rousseau. – Znam te tajemnice. Jesteś nasłany przez Grimmów i Holbachów! Oni cię nauczyli, jak się masz zachować, żeby zyskać moją przychylność, wśliznąłeś się do mnie i zdradzasz mnie. O, ja głupiec i bezrozumny miłośnik natury, myślałem, że pomagam jednemu z takich jak ja, a tymczasem wprowadziłem do swojego domu szpiega.
– Szpiega?! – zawołał Gilbert z oburzeniem.
– No, powiedz, kiedy mnie sprzedasz, Judaszu? –- ciągnął Rousseau, przyciskając do siebie suknię Teresy i drapując się w nią mimo woli, co zamiast efektu wzniosłości czyniło go po prostu śmiesznym.
– Pan mnie znieważa – rzekł Gilbert.
– To zniewaga, mały wężu?! Przecież przydybałem cię, jak porozumiewałeś się na migi z moimi wrogami i jak gestami opowiadałeś im może treść dzieła, nad którym pracuję!
– Gdybym chciał pana zdradzić, przepisałbym bez prze – szkody rękopisy leżące na biurku, zamiast przekazywać ich treść gestami.
Prawdziwość tych słów była tak oczywista, iż Rousseau pojął, że jego pretensje są niedorzeczne jak zawsze wówczas, kiedy opanowuje go kompleks lęku.
– Ubolewam nad tym – mówił dalej gniewnie – ale doświadczenie nauczyło mnie być surowym. Doznałem w życiu wielu zawodów, bywałem wielokrotnie zdradzany, opuszczany i prześladowany przez wszystkich. Jak wiesz, jestem jednym z tych znakomitych nieszczęśliwców, których rządy traktują jako wyrzutków społeczeństwa. W takiej sytuacji wolno mi być podejrzliwym. Straciłem do ciebie zaufanie i dlatego musisz opuścić mój dom.
Gilbert nie spodziewał się takiego zakończenia perory. Jakże to, ma zostać wypędzony?
Zacisnął kurczowo dłonie i przez mgnienie jego oczy zaiskrzyły się. Zaraz jednak pomyślał, że odchodząc z tego domu straci nie tylko możliwość widywania Andrei, ale i przyjaźń filozofa, co byłoby nieszczęściem, i jednocześnie wstydem.
Zdusił w sobie urazę, która tak okrutnie dotknęła jego wybujałą miłość własną i rzekł błagalnie:
– Niech mnie pan wysłucha, jedno tylko sławo…
– Nie chcę, muszę być nieubłagany – zawołał Rousseau. – Niesprawiedliwość ludzka uczyniła mnie okrutniejszym od tygrysa. Utrzymujesz kontakty z moimi nieprzyjaciółmi, idź więc do nich, nie przeszkadzam. Nic tu po tobie!
– Ależ, proszę pana te dwie młode panny nie są wcale pana wrogami. To panna Andrea i Nicole.
– Co za panna Andrea? – zapytał Rousseau, przypominająć sobie, że nieraz już słyszał to imię z ust Gilberta.
– Panna Andrea jest córką barona de Taverney… Co ja mówię, przepraszam… To jest ta, którą kocham bardziej niż pan kochał pannę Galley, pannę Warrens i inne kobiety. To za nią szedłem pieszo, bez pieniędzy, bez chleba, dopóki nie zwaliło mnie na drodze wyczerpanie i cierpienie. Żeby ją zobaczyć, poszedłem wczoraj do Saint-Denis, za nią biegłem aż do Muette, a potem do sąsiedniej ulicy. Dzisiaj ujrzałem ją przypadkowa w tym pawilonie. I dla niej… chciałbym zostać Tureniuszem, Richelieu albo Rousseau.
Rousseau znał tajemnice ludzkiego serca i rozróżniał odcienie jego uniesień. Wiedział, że najbardziej wytrawny aktor niezdolny byłby wydobyć z siebie tak nabrzmiałych łzami i namiętnością słów, jakie płynęły z ust Gilberta.
– A więc ta młoda dama to panna Andrea? – spytał.
– Tak, to ona.
– Znasz ją?
– Jestem synem jej mamki.
– A więc kłamałeś mówiąc, że nie znasz jej i jeżeli nie jesteś zdrajcą, to w każdym razie kłamcą.
– Pan mi rozdziera serce – rzekł Gilbert – i doprawdy mniejszym złem byłoby, gdyby mnie pan zabił.
– To frazesy w stylu Diderota i Marmontela. Jesteś kłamcą.
– No więc dobrze, jestem kłamcą, ale tym gorzej dla pana, że nie rozumiał pan powodów tego kłamstwa. Kłamca, kłamca! Ach, odchodzę… Żegnam pana. Odchodzę w rozpaczy i ta rozpacz legnie na pana sumieniu.
– Rousseau gładził podbródek, patrząc spod oka na młodzieńca. Jakże wiele mieli wspólnych cech!
– Jedno z dwojga – myślał – albo ten chłopak ma szlachetne serce, albo jest łotrem. Ale jeżeli istnieje spisek przeciwko mnie, czemużbym nie miał trzymać w ręku jego nici?
Gilbert zatrzymał się w drzwiach i położywszy rękę na klamce czekał na ostatnie słowo, które by go odepchnęło lub zatrzymało
– Dość już tego – rzekł Rousseau. – Jeżeli jesteś do tego stopnia zakochany, to niestety tym gorzej dla ciebie. Ale późno już i pora wziąć się do roboty. Straciłeś cały dzień wczorajszy, a dziś mamy trzydzieści stron do przepisania. Śpiesz się zatem, Gilbercie.
Młodzieniec chwycił rękę filozofa i przycisnął do ust. Nie uczyniłby tego na pewno z ręką królewską.
Zanim wyszli, Rousseau zbliżył się jeszcze do okna i spojrzał na pawilon. Andrea właśnie zdejmowała peniuar i brała suknię z rąk Nicole, kiedy zobaczyła w okienku poddasza bladą twarz filozofa. Cofnęła się szybko i kazała pokojówce zamkąć okno.
– Moja siwa głowa przestraszyła ją – powiedział Rousseau. – O młodości, młodości, jakżeś jest piękna! – dodał wzdychając i zacytował:
O gioventu primavera del etá! O primavera gioventu del amo!
Powiesiwszy na gwoździu suknię Teresy, poszedł wolno za Gilbertem. Jakże chętnie zamieniłby jego młodość na swoją sławę, nie ustępującą sławie Woltera i odbierającą równie wielkie hołdy całego świata!ROZDZIAŁ LV DOM PRZY ULICY SAINT-CLAUDE
Ulica Saint-Claude, przy której hrabia de Foenix miał się spotkać z kardynałem de Rohan, niewiele różniła się w tamtej epoce od dzisiejszej; nie tyle w każdym razie, aby nie można tu było odnaleźć miejsc, które spróbujemy opisać.
Podobnie jak dzisiaj, ciągnęła się od ulicy Saint-Louis do bulwaru. Na ulicę Saint-Louis wychodziła pomiędzy klasztorem Sakrametntek i pałacem de Voysins, podczas gdy dzisiaj jej wylot znajduje się między kościołem a sklepem kolonialnym. W stronę bulwaru opadała w dół.
Na całej jej długości znajdowało się piętnaście domów. Siedem latarni oświetlało ją nocą. Posiadała dwie odnogi, ślepe uliczki, z których jedna kończyła swój bieg na murach pałacu de Voysins, a druga na rozległym ogrodzie klasztoru.
Tę drugą uliczkę, ocienioną drzewami ogrodu, osłaniał położony po przeciwnej stronie klasztoru wysoki szary mur domu, wychodzącego na ulicę Saint-Claude.
Szary i posępny mur podobny był do twarzy Cyklopa. Miał jedno oko lub, jeśli kto woli, okno, okratowane i odpychająco czarne. Widocznie dawno go nie otwierano, gdyż zasnuwała je pajęczyna.
Poniżej znajdowały się drzwi, nabite szerokimi ćwiekami. Wygląd drzwi wskazywał nie to, że się przez nie przechodziło, ale że można było to uczynić.
Nikt w tej części ulicy nie mieszkał, jeśli nie liczyć szewca, pracującego w drewnianej budce i cerowaczki, która przechowywała uszkodzoną odzież i bieliznę w beczce. Oboje chronili się pod gałęziami akacji klasztornych, które od godziny dziewiątej rano zsyłały na zakurzoną ziemię ożywczy chłód.
Wieczorem cerowaczka wracała do domu, szewc zamykał swój pałac i uliczka pustoszała, pozostając pod strażą owego zakratowanego okna, patrzącego ponuro na świat.
Oprócz wspomnianych już drzwi dom posiadał główne wejście od ulicy Saint-Claude. Była tu brama ozdobiona płaskorzeźbami z czasów Ludwika XIII i zaopatrzona w kołatkę z głową gryfa, o którym hrabia de Foenix wspominał kardynałowi de Rohan, umawiając się na spotkanie.
Okna domu wychodziły na bulwar i były otwarte od samego rana.
Paryż w owej epoce nie był miastem spokojnym i bezpiecznym, zwłaszcza w tej dzielnicy, nic więc dziwnego, że okna chroniły żelazne kraty, a mury jeżyły się kolcami.
Pierwsze piętro domu, o którym mówimy, było podobne niemal do fortecy. Dla zabezpieczenia przed rabusiami i kochankami jego balkony posiadały wystające kolce żelazne. Głęboki rów oddzielał dom od bulwaru, żeby zaś dostać się do tej fortecy z ulicy, trzeba byłoby drabin długich na trzydzieści stóp, takiej bowiem wysokości był mur, poza którym znajdowało się podwórze.
Dzisiaj przed tym domem zatrzymałby się z pewnością każdy przechodzień, zdziwiony jego wyglądem, ale w roku 1770 nie przedstawiał on niczego osobliwego. Nie wyróżniał się też specjalnie od innych domów tej dzielnicy i jeżeli spokojni mieszkańcy ulic Saint-Louis i Saint-Claude unikali go, to nie z powodu jego ponurego wyglądu ani złej sławy, której jeszcze nie posiadał, ale dlatego, że w sąsiedztwie, tuż przy bramie Świętego Ludwika, znajdował się bezludny zazwyczaj i odstraszający bulwar. Nie zachęcał też do zapuszczania się w ten zaułek most Aux Choux, którego arkady, przerzucone nad brudnym ściekiem, wydawały się każdemu dobrze zorientowanemu paryżaninowi nie do przebycia.
W rzeczy samej bulwar prowadził z tej strony do Bastylii. Na przestrzeni ćwierć mili znajdowało się tutaj zaledwie dziesięć domów i dlatego ojcowie miasta nie uważali za stosowne zainstalować latarni na tym pustkowiu. Tak więc o godzinie ósmej wieczorem w lecie i o czwartej zimą było tu zupełnie ciemno i roiło się od złodziejaszków.
Jednakże około godziny dziewiątej wieczorem któregoś dnia pustym bulwarem jechała śpiesznie wytworna kareta, ozdobiona herbem hrabiego de Poenix. On sam wyprzedzał ją o dwadzieścia kroków na Dżeridzie, który parskał ustawicznie, gdyż gęsty i brudny pył uliczny osiadał mu na nozdrzach.
W karecie z zapuszczonymi firankami spoczywała na poduszkach Lorenza, pogrążona w głębokim śnie.
Na turkot zajeżdżającej karety, jakby za dotknięciem różdżki czarodziejskiej, brama otwarła się i wchłonęła w swoje mroczne wnętrze przybyłych.
Hrabia de Foenix nie potrzebował otaczać się tajemnicą, żadne bowiem ciekawe oko nie śledziło go w tym pustkowiu. Gdyby wiózł z sobą wszystkie skarby klasztoru Saint-Denis, z którego wracał, nikt by tego na pewno nie zauważył.
W tym miejscu godzi się powiedzieć parę słów o wnętrzu tego domu, do którego nieraz będziemy zaglądać.
Podwórze, porośnięte trawą rozsadzającą bruk, miało po prawej stronie stajnię, a po lewej wozownię. W głębi podwórza znajdował się rodzaj ganku, ukrywającego drzwi wejściowe. Do drzwi prowadziły schody po obydwu stronach ganku, o dwunastu stopniach.
Parter pałacu, przynajmniej w jego części dostępnej, składał się z ogromnego przedpokoju, z sali jadalnej, zdobnej w bogate naczynia srebrne rozsławione na pałkach kredensu, i z salonu, którego wygląd wskazywał, że dopiero co został umeblowany na przyjęcie nowoprzybyłych mieszkańców.
Z przedpokoju prowadziły szerokie schody na pierwsze piętro. Były tu tylko trzy pokoje, ale biegły mierniczy, spojrzawszy na rozmiary zewnętrznych murów pałacu, zauważyłby z pewnością, że te trzy pokoje nie wypełniają całej powierzchni mieszkalnej domu powyżej parteru. I rzeczywiście, kryło się tu jeszcze inne mieszkanie, o którego istnieniu wiedział tylko właściciel.
W przedpokoju, obok posągu bożka Harpokratesa, który trzymał palec na ustach zdając się nakazywać milczenie, znajdowały się nieduże drzwi, ukryte wśród ornamentów ściennych. Drzwi te otwierały się za naciśnięciem sprężyny i ukazywały schody wiodące na drugie piętro, gdzie znajdował się mały pokój o dwóch zakratowanych oknach wychodzących na podwórze.
Pokój ten musiał zamieszkiwać mężczyzna. Przed łóżkiem, kanapą i fotelami rozesłane były kosztowne skóry lamparcie, lwie i tygrysie, o błyszczących szklanych oczach i z groźnie wyszczerzonymi zębami. Ściany pokrywała skóra z Kordoby w dziwaczne, ale wdzięczne desenie. Wisiały na niej rozmaite rodzaje broni, począwszy od tomahawka Huronów, a skończywszy na sztylecie malajskim, od miecza rycerskiego z rękojeścią w kształcie krzyża do arabskiego kindżału, od szesnastowiecznej rusznicy wysadzanej kością słoniową do strzelby damasceńskiej ze złota z XVIII wieku.
Pokój zdawał się nie mieć innego wyjścia poza tym, które wiodło na schody. Jeżeli było inne, to musiała być dobrze zamaskowane.
Służący Niemiec w wieku około trzydziestu lat był jedyną istotą snującą się od kilku dni po obszernym domu. Zaraz po przyjeździe hrabiego zaryglował bramę wjazdową i podszedłszy do karety otworzył drzwiczki, wziął na ręce uśpioną Lorenzę i zaniósł do przedpokoju. Położył ją na stole pokrytym pąsowym suknem i przykrył jej nogi białym szalem, którym była otulona.
Następnie wyszedł zapalić od latarni karety siedmioramienny świecznik i powrócił ze światłem. Zajęło mu to bardzo niewiele czasu, kiedy jednak wszedł do przedpokoju, Lorenzy już tam nie było.
Hrabia de Foenix zdążył ją przenieść po schodach do pokoju z licznymi okazami broni. Zamknąwszy starannie drzwi, zbliżył się do kominka i przycisnął nogą ukrytą sprężynę. Tylna ściana kominka obróciła się bezszelestnie na zawiasach, ukazując wejście na schody. Hrabia z uśpioną kobietą wszedł i zamknął tajemnicze przejście.
Po schodach wysłanych holenderskim aksamitem dotarł do pokoju o ścianach obitych atłasem w haftowane artystycznie kwiaty i ptaki. Takim samym atłasem pokryte były mebla z pozłacanego drzewa. Dwie wielkie szafy z szyldkretu, inkrustowane miedzią, toaleta z drzewa różanego, piękne łóżko, klawesyn, fotele i sofy, a także przedmioty z sewrskiej porcelany zdobiły apartament, do którego należał jeszcze mały buduar i garderoba.
Dwa okna, zasłonięte ciężkimi firankami, nie dopuszczały tutaj dziennego światła. Buduar i garderoba nie posiadały okien. Zawieszone u sufitu oliwne lampy oświetlały wnętrze dniem i nocą. Lampy te można było wyciągać przez otwór w suficie, aby uzupełniać zapas wonnej oliwy.
Niczym niezmącona cisza panowała w pokoju, jak gdyby to było miejsce oddalone sto mil od świata Ze wszystkich stron błyszczało złoto, piękne malowidła wprost uśmiechały się ze ścian i misternie rżnięty kryształ czeski gorzał jak ogniste oczy.
Wszedłszy tu, hrabia złożył Lorenzę na sofie, wyjął z kieszeni srebrne pudełko, które kiedyś zaciekawiło Gilberta, i zapaliwszy przytknął płomień do różowych świec w kandelabrach stojących na kominku. Następnie ukląkł przed sofą na poduszce i rzekł do uśpionej:
– Lorenzo!
Młoda kobieta drgnęła, uniosła się na łokciu, ale nic nie odpowiedziała. Oczy jej były zamknięte.
– Lorenzo! – powtórzył hrabia. – Czy śpisz snem naturalnym czy hipnotycznym?
– Śpię snem hipnotycznym – odpowiedziała Lorenza.
– Czy będziesz odpowiadać na moje pytania?
– Myślę, że tak.
– A więc dobrze – rzekł hrabia i po chwili milczenia mówił dalej: – Zajrzyj do pokoju księżnej Ludwiki, który opuściliśmy przed niespełna godziną.
– Patrzę…
– I widzisz?
– Tak.
– Czy jest tam jeszcze kardynał de Rohan?
– Nie widzę go.
– Co robi księżna?
– Modli się przed snem.
– Zajrzyj na korytarze i dziedziniec klasztorny; czy nie widzisz tam Jego Eminencji?
– Nie, nie widzę.
– Zobacz, czy jego powóz stoi przed bramą.
– Nie stoi.
– Spójrz na drogę, którą jechaliśmy.
– Patrzę.
– Czy nie widać tam karet?
– Widać, kilka.
– A wśród nich nie rozpoznałaś karety kardynała?
– Nie.
– Popatrz bliżej Paryża.
– Patrzę.
– Jeszcze bliżej.
– Ach, teraz widzę!
– Gdzie?
– Przy rogatkach.
– Czy zatrzymał się?
– Właśnie zatrzymuje się. Lokaj schodzi na ziemię…
– Czy mówi co?
– Chce coś powiedzieć.
– Słuchaj uważnie, Lorenzo. Muszę wiedzieć, co mu kardynał powie.
– Spóźniłeś się z tym nakazem i nie zdążyłam dosłyszeć. Ale czekaj, czekaj… Lokaj coś mówi do stangreta.
– Co mówi?
– „Jedź przez bulwar na ulicę Saint-Claude”.
– Dobrze, Lorenzo. Dziękuję.
Hrabia napisał kilka słów na kartce, zawinął ją na miedzianej blaszce, zapewne aby ją obciążyć, potem pociągnął za sznurek dzwonka i przycisnął sprężyną, która odsłoniła otwór. Wrzucił weń kartkę i otwór zamknął się natychmiast.
W ten sposób hrabia porozumiewał się z Fritzem w czasie, kiedy znajdował się w pokojach z ukrytym wejściem.
Wysławszy kartkę, hrabia wrócił do Lorenzy i powtórzył:
– Dziękuję ci.
– Jesteś więc ze mnie zadowolony? – spytała młoda kobieta.
– Tak, droga Lorenzo.
– A więc daj mi nagrodę.
Balsamo uśmiechnął się i przywarł wargami do jej warg. Ciałem Lorenzy wstrząsnął dreszcz rozkoszy.
– Och, Józefie, Józefie – szepnęła niemal boleśnie. – Jakże ja ciebie kocham!
I wyciągnęła do niego ramiona, aby go przytulić do piersi.