Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Józki, Jaśki i Franki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Józki, Jaśki i Franki - ebook

Rozpoczynają się wakacje 1908 roku, a wraz z nimi kolonie w Wilhelmówce. Stu pięćdziesięciu chłopców o niespożytych zasobach energii stara się wcielić w życie szalone pomysły, właściwe bezbrzeżnej dziecięcej wyobraźni. Historia przekomarzań, bezgotówkowych interesów, silnych a krótkotrwałych fascynacji zdaje się nie mieć końca. Skąpany w letnim słońcu rozgardiasz starają się opanować wychowawcy, którzy dają chłopcom zarówno mnóstwo swobody, jak i poczucie bezpieczeństwa.

Świat na kolonii nie jest jednak idealny – wakacyjna beztroska przeplatana jest codziennymi problemami: P. starszy, S. i B. zniszczyli ptasie gniazdo, dyżurni oblizują miód, dziewczynki z pobliskiej kolonii rzucają szyszkami, a Piechowicz cisnął komuś grzybem w oko. Takie sprawy zawsze kończą się ugodą, chociaż prawo obowiązuje wszystkich jednakowo i za męczenie żab obowiązuje kara klęczenia przez dziesięć minut.

 

z recenzji „Króla Maciusia Pierwszego”

Polecam tę książkę wszystkim dorosłym, aby sobie przypomnieli, jak wygląda świat z perspektywy dziecka i dzieciom w wieku szkolnym, aby zobaczyły, że pewne sprawy warto zostawić dorosłym.

mini-kultura.pl

Najmłodszych ma zachęcać do zmieniania świata, ale też uczyć, że każda decyzja ma konsekwencje – dla starszych jest jak zwierciadło, w którym odbijają się wyolbrzymione wady dorosłości.

Monika Stachura, zwierciadło.pl

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-069-8
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Bardzo krótki wstęp

Nie­daw­no ukoń­czy­łem opo­wieść o Moś­kach, Jo­skach i Sru­lach¹. Wszyst­ko, co ro­bi­li chłop­cy ży­dow­scy w Mi­cha­łów­ce, było tam do­kład­nie opo­wie­dzia­ne. Książ­ka się po­do­ba­ła².

I jak­że mo­gły się nie po­do­bać cie­ka­we przy­go­dy aż stu pięć­dzie­się­ciu chłop­ców na wsi?

Opo­wieść o Józ­kach, Jaś­kach i Fran­kach za­pew­ne bę­dzie jesz­cze cie­kaw­sza.

Po pierw­sze, las w Wil­hel­mów­ce jest wiel­ki, więc chłop­cy zbie­ra­ją ja­go­dy i grzy­by, a z ga­łę­zi bu­du­ją sza­ła­sy. – Z sza­ła­sów tych dwie po­wsta­ły osa­dy: Mi­ło­sna i Łysa Góra.

Po dru­gie, obok Wil­hel­mów­ki jest ko­lo­nia dla dziew­cząt, Zo­fiów­ka; a stąd wie­le cie­ka­wych zda­rzeń, jak na przy­kład na­pad na do­mek Pau­lin­ki. – Bo i w Wil­hel­mów­ce jest stu pięć­dzie­się­ciu chłop­ców, a mię­dzy nimi, jak się ła­two do­my­śleć, nie brak po­rząd­nych ło­bu­zów.Rozdział pierwszy Podróż. – Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. – Ot, jutro będzie wesoło

Pierw­szy roz­dział Moś­ków po­świę­co­ny był opi­so­wi, jak zbie­ra­li­śmy się na dwor­cu, usta­wi­li w pary, jak ro­dzi­ce że­gna­li się z dzieć­mi, jak wresz­cie ru­szy­li­śmy w dro­gę.

Tam do­zor­ca wy­wo­łu­je z ka­je­tu:

– Fryd­man, Mil­ler, Grin­baum, Brom­berg.

A tu:

– Ko­wal­ski, Gór­ski, Fran­kow­ski, Tre­le­wicz.

Poza tym wszyst­ko tak samo.

W wi­lię po­dró­ży zbie­ra­ją się chłop­cy w biu­rze na Świę­to­krzy­skiej; bada ich le­karz, szewc przy­mie­rza ko­lo­nij­ne obu­wie, fry­zjer strzy­że, gdy kto ma zbyt dłu­gie wło­sy. W dzień wy­jaz­du tak samo do­zor­cy usta­wia­ją ich w pary i po dzwon­ku pro­wa­dzą do wa­go­nów.

Do­zor­ca i tu za­py­tu­je:

– Czy kto z was wor­ka nie zgu­bił? Nie wy­chy­laj­cie się z okien.

– A chłop­cy tak samo pcha­ją się wa­go­nie do okien, wo­ła­jąc:

– Od­suń się, to moje okno. Nie pchaj się, bo ci po łbie na­kła­dę.

In­a­czej w po­wrot­nej dro­dze, kie­dy wszy­scy już do­brze się zna­ją.

Wte­dy każ­de okno zaj­mu­je gru­pa przy­ja­ciół i wza­jem­nie so­bie ustę­po­wać będą:

– Ty te­raz tro­chę po­patrz, po­tem ja znów po­pa­trzę.

I tu rów­nież chłop­cy od­da­ją pocz­tów­ki, żeby co ty­dzień pi­sać do ro­dzi­ców, że do­brze się ba­wią; i tu po­dró­ży to­wa­rzy­szą licz­ne i nad­zwy­czaj­ne przy­go­dy. Jed­ne­mu wę­giel wpadł w oko; ka­za­li mu pluć, żeby wę­giel wy­le­ciał; gdy jed­nak to nie po­mo­gło, do­zor­ca ro­giem chust­ki wy­ło­wił wę­giel z oka i chwa­lił się po­tem:

– A wi­dzisz, a nie mó­wi­łem, żeby się nie wy­chy­lać; wie­dzia­łem, że tak bę­dzie.

To­ma­szew­ski po­wie­wał wor­kiem dla uczcze­nia pa­stusz­ków, któ­rzy kła­nia­ją się albo ję­zyk po­ka­zu­ją po­cią­go­wi; są­siad pchnął go i wo­rek wy­le­ciał. Inny znów chust­ką do nosa że­gnał miesz­kań­ców Wo­ło­mi­na i chust­ka mu wy­fru­nę­ła.

– O, wro­ny, wro­ny… Ooo, bo­cian…

I ani się do­my­śla­ją, że obok na ław­ce sie­dzi Zyg­munt Boć­kie­wicz, któ­re­go już ju­tro na­zwą Boć­kiem – Bo­cia­nem.

– O, ule, ule!

I za­raz ktoś opo­wia­da, jak po­szedł do ula, kie­dy był na wsi u stry­ja, i jak go psz­czo­ły po­gry­zły; mały był jesz­cze wte­dy i głu­pi.

W Tłusz­czu, gdzie po­ciąg się cofa, prze­cho­dząc na inną li­nię³, ko­lo­nij­ni by­wal­cy stra­szą:

– Do War­sza­wy je­dzie­my, o, na­zad wra­ca­my.

A im bli­żej Go­wo­ro­wa⁴, tym czę­ściej roz­le­ga się nie­cier­pli­we py­ta­nie:

– Czy jesz­cze da­le­ko?

Bo cie­ka­wi są zo­ba­czyć ko­lo­nię i każ­dy in­a­czej ją so­bie wy­obra­ża. Je­den my­śli, że miesz­kać będą na wsi w cha­łu­pach, dru­gi, że ko­lo­nia po­dob­na do domu w War­sza­wie i z dłu­gie­go ko­ry­ta­rza pro­wa­dzą drzwi do ma­łych po­ko­ików, gdzie sy­piać będą po kil­ku ra­zem. A już nikt nie wie, co to jest we­ran­da, o któ­rej tyle sły­sze­li.

Leon Ko­peć, któ­re­go Ach­cyk póź­niej na­zy­wał Ko­piej­ką – po­czuł głód sro­gi, Le­wiń­ski dał mu pięć ob­wa­rzan­ków; a Boć­kie­wicz za­ja­da chleb z ma­słem i mówi tro­chę do sie­bie, a tro­chę na pró­bę i do do­zor­cy:

– Ja nig­dy jesz­cze nie je­cha­łem ko­le­ją.

– A przy­jem­nie je­chać ko­le­ją?

– Przy­jem­nie – mówi Boć­kie­wicz i za­ja­da chleb z ma­słem. Mały Su­le­jew­ski, nie prze­czu­wa­jąc zgo­ła, że nie­za­dłu­go bę­dzie męż­nym ka­pi­ta­nem okrę­tu – po­pła­ku­je z ci­cha i nos rę­ka­wem wy­cie­ra: sio­stra przy­rze­kła, że na ko­lo­nię go od­pro­wa­dzi, tym­cza­sem po­szła, sa­me­go zo­sta­wi­ła. Och, lo­sie, lo­sie!

– O, pa­trz­cie, jaki owies.

– To żyto, ośle, nie owies.

– A ty co?

Po­ciąg z hu­kiem wiel­kim przez most prze­jeż­dża – i za­raz ktoś za­py­tu­je: „Jak się ta Wi­sła na­zy­wa?”⁵.

Słu­py wior­sto­we li­czą, spie­ra­ją się, czy mila⁶ ma sie­dem czy czter­na­ście wiorst – i co by się sta­ło, gdy­by tak chło­pak wy­le­ciał.

– Sta­cja Go­wo­rów!

Mal­cy sia­da­ją na fury; star­si pój­dą pie­szo, bo do Wil­hel­mów­ki nie­zbyt da­le­ko.

Słoń­ce za­cho­dzi, chłod­ny wie­trzyk wie­je. – Da­lej w dro­gę.

Kto ma w Zo­fiów­ce sio­strę albo ku­zyn­kę, ten za­py­tu­je, czy prze­cho­dzić bę­dzie­my koło Zo­fiów­ki i czy dziś jesz­cze pój­dzie­my do dziew­cząt.

– Czy dziś jesz­cze do­sta­nie­my ko­lo­nij­ne ubra­nia?

– Czy ju­tro li­sty bę­dzie­my pi­sać?

– Kie­dy pierw­szy raz wy­da­dzą ło­pa­ty do ko­pa­nia?

Bo o ło­pa­tach opo­wia­da­li chłop­cy z po­przed­nie­go se­zo­nu. Py­ta­ją się pa­nów, ale jesz­cze nie­śmia­ło, ale tyl­ko na pró­bę, żeby zo­ba­czyć, czy się nie ob­ra­żą.

– Pro­szę pana, czy na ko­lo­nii są zmo­ry?

– Zmo­ry? Cóż to ma być ta­kie­go?

– Ano, złe du­chy… Bo mó­wią, że ko­lo­nia jest w le­sie, a w le­sie są za­wsze du­chy.

– Nie, na ko­lo­nii nie ma złych du­chów; są tyl­ko do­bre du­chy – wszyst­kie naj­ła­skaw­sze i naj­do­bro­tliw­sze. A w le­sie są grzy­by, po­ziom­ki, ja­go­dy – nie zmo­ry.

Z boku, tro­chę na lewo od szo­sy, czer­wie­ni się gmach mu­ro­wa­ny.

– Już?

– Nie, to do­pie­ro Zo­fiów­ka; tam są dziew­czyn­ki.

Wy­bie­gły przed las i z da­le­ka po­wie­wa­ją chust­ka­mi.

– Wi­wat! – krzy­czą chłop­cy.

Chęt­nie by się za­trzy­ma­li, ale w domu cze­ka­ją z ko­la­cją. Jesz­cze mo­stek, ka­wa­łek lasu, łąka, po­lan­ka. Je­ste­śmy.

– Pa­trz­cie, pie­cu­chy: wy­ście na fu­rach je­cha­li – a my­śmy pie­szo przy­wę­dro­wa­li.

Ko­la­cja, mo­dli­twa – umyć się z dro­gi i jaz­da do łó­żek. A wte­dy opo­wie się, co bę­dzie ju­tro.

Spiesz­nie się myją i raz w raz któ­ryś daje nur­ka do łóż­ka – bo cie­ka­wi, co też im pan o dniu ju­trzej­szym opo­wie. Spiesz­nie się myją i spiesz­nie kła­dą, bo się jesz­cze nie zna­ją i nic nie mają so­bie do po­wie­dze­nia. Spiesz­nie idą do łó­żek, bo jesz­cze są skrę­po­wa­ni i grzecz­ni, bo to pierw­szy wie­czór do­pie­ro.

Wprost nie wy­pa­da pierw­sze­go za­raz wie­czo­ra wleźć pod łóż­ko i prze­cho­dzą­cych ła­pać za nogi albo ukryć się w szat­ni i uda­wać stra­cha, albo scho­wać Tom­ko­wi po­dusz­kę, niby że mu ją skra­dzio­no.

– Czy wszy­scy już leżą?

– Wszy­scy.

– A więc za­czy­nam.

I za­czął pan opo­wia­dać, co bę­dzie ju­tro.

– Rano ha­ła­so­wać nie wol­no, do­pó­ki nie wej­dę na salę i nie po­wiem dzień do­bry; ubra­nia wy­da­my, wa­żyć was bę­dzie­my, pa­znok­cie wam się obe­tnie, ko­lo­nię po­ka­że.

Po­tem pan za­czął co­raz nud­niej mó­wić:

– Trze­ba so­bie wza­jem­nie ustę­po­wać, nie bić się, prze­zwisk nie da­wać, ubrań nie nisz­czyć, zwie­rząt nie mę­czyć, dziew­czyn­kom nie do­ku­czać. – Za­wsze w pierw­szym ty­go­dniu dużo bro­ją chłop­cy: i po cóż – czyż nie le­piej do­brze się spra­wo­wać?

Ale że to, co pan mówi, nie jest zaj­mu­ją­ce, a chłop­cy zmę­cze­ni dro­gą – więc co­raz mniej tych, co słu­cha­ją, a wię­cej tych, co za­snę­li.

Spo­strzegł pan wresz­cie, że wszyst­kich uśpił dłu­gą prze­mo­wą; po­szedł do swe­go po­ko­ju, tyl­ko na wszel­ki wy­pa­dek zo­sta­wił okien­ko na salę otwar­te.

A so­sny już wie­dzą, że nowa par­tia dzie­ci przy­je­cha­ła, i mó­wią:

– Ot, ju­tro bę­dzie we­so­ło.Rozdział drugi Minister w niebieskiej koszuli. – Już znają Boćka. – Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba

Go­dzi­na pią­ta rano. Po wczo­raj­szej po­dró­ży za­pew­ne śpią jesz­cze wszy­scy? – Jak­byś zgadł: już pół sali roz­ma­wia, śmie­je się, bie­ga – nie­cier­pli­wie cze­ka na ha­sło ran­ne­go wsta­nia.

– Ty gdzie miesz­kasz? – Ty jak się na­zy­wasz? – Ty któ­ry raz na ko­lo­nii?

Od­by­wa się waż­na pra­ca w tym szep­cie, prze­ry­wa­nym śmie­chem: gru­pa roz­glą­da się po so­bie, za­po­zna­je z sobą – na złe czy na do­bre?

Dylu-dylu na ba­dy­lu,

Nie po­trze­ba smycz­ka.

Czar­ne oczy u dziew­czy­ny,

Czer­wo­na spód­nicz­ka.

Snadź pio­sen­ka się spodo­ba­ła, bo roz­le­ga się śmiech gło­śniej­szy.

– Chło­pa­ki, ci­cho, pana obu­dzi­cie.

– No to co? Pro­szę pana, niech pan przyj­dzie, co pan tak dłu­go śpi?

– Ku­ku­ry­ku, wsta­waj­ta, chło­pa­ki. Świe­że bu­łecz­ki cze­ka­ją. Ku­ku­ry­ku!

Moc­ny sen pana, któ­ry na­wet przez otwar­te na salę okien­ko nic nie sły­szy, do­brze uspo­sa­bia chłop­ców. Zga­dły so­sny ko­lo­nij­ne: co­raz we­se­lej na sali. Te­raz się po­je­dy­nek na ręcz­ni­ki od­by­wa; sły­chać głu­che ich ude­rze­nia.

– Po­cze­kaj­cie, jak pan przyj­dzie, to po­wiem, że nie da­je­cie spać.

– Idź, po­wiedz. Pa­trz­cie go: ubrał się w nie­bie­ską ko­szu­lę i prze­wo­dzi. Mi­ni­ster: panu po­wie.

– Mi­ni­ster pocz­ty.

– Li­zuch! Skar­ży­py­ta!

Te­raz je­den mówi pół­gło­sem coś cie­ka­we­go za­pew­ne, bo ci­sza za­le­gła: słu­cha­ją. Na sali, po­wta­rzam, od­by­wa się waż­na ro­bo­ta, gru­pa za­po­zna­je się z sobą i, nie wie­dząc wca­le, już wy­bie­ra tych, któ­rzy jej prze­wod­ni­czyć będą tyl­ko czy w do­brym, czy w złym?

– No, chłop­cy, za­śpie­waj­cie; ja wam po­zwa­lam.

– Ci­cho, bąki wi­la­now­skie⁷.

– Ty sam bąk.

– Te, pią­ty tam przy drzwiach, cze­go spać nie da­jesz?

Ktoś goni się po sali, inny klasz­cze w ręce.

– Pa­trz­cie, chło­pa­ki, na dole jest ka­ru­ze­la.

Wszy­scy bie­gną do okien, żeby ka­ru­ze­lę zo­ba­czyć.

– Idź, głu­pi! To kie­rat od stud­ni: ko­nia się wprzę­ga i wodę się krę­ci.

– A jak­że: ko­nia. – Może nie? – Wi­dzisz, tam ośka wisi, co się ko­nia przy­przę­ga. – To się nie ośka wca­le na­zy­wa. – A jak? – Ja sam nie wiem. – Jak nie wiesz, to nie ga­daj. – A wiem, bo ośka jest przy ko­łach.

– Chłop­cy, wróć­cie do łó­żek – ostrze­ga ktoś prze­zor­nie. – Pan mó­wił, żeby nie wsta­wać, aż pan przyj­dzie i po­wie dzień do­bry.

– Dziś pierw­szy dzień, to wol­no.

Nie­zu­peł­nie jed­nak są prze­ko­na­ni, że wol­no, bo nie­chęt­nie, ale po­wra­ca­ją do łó­żek.

– Pro­szę pana, niech pan wsta­nie, nam się przy­krzy.

Trzy mi­nu­ty trwa ci­sza, może za­sną jesz­cze?

Złud­ne na­dzie­je – znów sta­nął któ­ryś na środ­ku sali i mówi gru­bym gło­sem:

– Dzień do­bry, chłop­cy, wsta­waj­cie.

A inny, za­pew­ne mi­ni­ster pocz­ty:

– Po­cze­kaj, pana prze­drzeź­niasz. Wszyst­ko panu po­wiem.

Do szó­stej brak wpraw­dzie dwu­dzie­stu mi­nut, że jed­nak nikt nie śpi, a ro­bo­ty pierw­sze­go dnia dużo, więc moż­na wcze­śniej roz­po­cząć.

– Dzień do­bry, chłop­cy.

– Dzień do­bry.

Otwie­ra­ją oczy, pod­no­szą gło­wy – oto spa­li przy­kład­nie, a pan ich obu­dził. Zu­peł­nie jak w po­wia­st­ce dla grzecz­nych dzie­ci. – Ach, jaki ten pan głu­pi, że ni­cze­go się nie do­my­śla.

– A któ­ry to z was jest mi­ni­strem w nie­bie­skiej ko­szu­li?

Pio­run z ja­sne­go nie­ba! Pan uda­wał, że śpi, i wszyst­ko sły­szał.

Co bę­dzie te­raz? Okrop­ne, prze­ra­ża­ją­ce. Sam na­wet mi­ni­ster pocz­ty się stro­pił.

Ale pan się śmie­je. Wszyst­ko sły­szał, a śmie­je się. Wszyst­ko sły­szał i wca­le się nie gnie­wa. – Pan cho­dzi po sali we­sół, trium­fu­ją­cy, jak Na­po­le­on po wy­gra­nej bi­twie: jed­nym uda­nym ata­kiem zdo­był za­ufa­nie dzie­ci, bez któ­re­go nie tyl­ko książ­ki o dzie­ciach na­pi­sać nie moż­na, ale nie moż­na ani ich ko­chać, ani wy­cho­wy­wać, ani do­zo­ro­wać na­wet.

Ośmiu chłop­ców, któ­rzy śpią przy oknach, będą dy­żur­ny­mi okien: obo­wiąz­kiem ich okna rano otwie­rać. Ci, któ­rzy naj­le­piej łóż­ka po­ście­lą będą dy­żur­ny­mi łó­żek – po jed­nym na każ­dym z pię­ciu rzę­dów.

– No, wsta­wać i myć się po­rząd­nie, bo będę uszy oglą­dał.

Zyg­munt Boć­kie­wicz prze­cią­ga się le­ni­wie i za­py­tu­je sen­nym gło­sem:

– Czy ja mam tak­że wstać? Bo ja bym jesz­cze tro­chę po­spał.

Zbie­gło się pół sali, by obej­rzeć chłop­ca, któ­ry by jesz­cze tro­chę po­spał – już wie­dzą, jak się na­zy­wa – już Boć­kiem go prze­zwa­li – już Ach­cyk, przy­szły woź­ny ko­lo­nij­ne­go sądu, wy­ra­ża przy­pusz­cze­nie:

– On bo­cian, to pew­nie się ża­bów najadł i taki te­raz cięż­ki.

A Ła­zar­kie­wicz⁸ po­pra­wia po­waż­nie:

– Nie mówi się: ża­bów, tyl­ko żab.

Kie­dy pół sali sku­pi­ło się koło Boć­ka, dru­gie pół sali słu­cha cie­ka­we­go opo­wia­da­nia Olka Li­ga­szew­skie­go. Obok Olka śpi Wik­tor. Bu­dzi się w nocy Olek, pa­trzy, a tu nie ma koł­dry – i zląkł się; my­ślał za­pew­ne, że koł­dra wy­fru­nę­ła przez okno jak chust­ka do nosa z po­cią­gu. Za­czy­na bu­dzić Wik­to­ra; Wik­tor pa­trzy, a jego koł­dra leży po dru­giej stro­nie łóż­ka. Koł­dra spaść mu­sia­ła, a on był za­spa­ny, ścią­gnął koł­drę z Olka i sam się w nią owi­nął.

– A ja, pro­szę pana, spa­dłem w nocy z łóż­ka.

– A mnie, pro­szę pana, ko­mar ugryzł.

– To mu­siał być wście­kły ko­mar, pro­szę pana, bo mu taki duży bą­bel wy­sko­czył.

Bie­gną do umy­wal­ni, gdzie są do­bre i złe kra­ny, w złe kra­ny dmu­cha­ją, żeby wię­cej wody le­cia­ło.

– A moje uszy czy­ste, pro­szę pana?

– A moje czy­ste? Eee, pan jemu dłu­go uszy oglą­dał, a mnie tyl­ko tak po łeb­ku.

– Och, jak mi mo­kro w uszach – wzdy­cha ktoś, otrzą­sa­jąc się sro­dze.

Te­raz każ­dy sta­je po pra­wej stro­nie łóż­ka, do­zor­ca roz­da­je bie­li­znę, po­tem spodnie z sza­re­go płót­na, wresz­cie szel­ki i blu­zy.

– Oo, szel­ki z kno­ta zro­bio­ne.

– Oo, jaka luź­na dziur­ka.

– Pro­szę pana – mówi smut­nie mały Ko­sie­radz­ki ze łza­mi w oczach – ta blu­za na mnie za ską­pa.

Za­rem­ba nie cze­kał na blu­zę, bez blu­zy i czap­ki po­le­ciał na we­ran­dę. Spro­wa­dzo­no zbie­ga, a pan taki czte­ro­wiersz uło­żył⁹:

Ło­buz wiel­ki

Imć Za­rem­ba:

Zła­pał szel­ki

I dał dęba.

Wiersz spo­tkał się z uzna­niem nie mniej­szym niż chust­ki do nosa.

– O, chust­ki w tym roku ład­niej­sze, bo ze szla­kiem.

– A moja bez szla­ka.

– Ale two­ja więk­sza.

– Chcesz, za­mień się. – A twój jaki szlak? – Nie­bie­ski. – Ja chcę czer­wo­ny. – Idź, głu­pi: nie­bie­ski lep­szy. – A nie, bo czer­wo­ny. – A naj­le­piej bez szla­ka.

Trąb­ka wzy­wa na mo­dli­twę po­ran­ną.

Na we­ran­dę – brzmi ko­men­da. Dy­żur­ny sali za­my­ka drzwi na klucz.Rozdział trzeci Nieudana próba. – „Pan zatrąbił, pan zatrąbił”. – Pamiętnik chłopca i podpis z zakrętasem

Kie­dy za­pro­po­no­wa­no chłop­com pi­sa­nie pa­mięt­ni­ków¹⁰ i za­po­wie­dzia­no, że tym, któ­rzy je pi­sać ze­chcą, wy­da­ne zo­sta­ną ka­je­ty – wie­lu zna­la­zło się chęt­nych.

– Ja chcę pi­sać, pro­szę pana. – I ja. – I ja tak­że.

Za­czy­na­ło wie­lu, nie wszy­scy jed­nak umie­li; a ci na­wet,

któ­rzy tro­chę umie­li – pi­sa­li parę dni, po­tem im się nu­dzi­ło i prze­sta­wa­li.

Za­nim kto ka­jet otrzy­ma, musi na kart­ce opo­wie­dzieć na pró­bę, jak spę­dził dzień je­den.

Oto nie­uda­na pró­ba An­to­sia:

„Jak rano wsta­łem, pan za­trą­bił i zmó­wi­łem pa­cierz, po­tem pan za­trą­bił i zja­dłem śnia­da­nie, po­tem pan za­trą­bił i po­szli­śmy do ką­pie­li, po­tem pan za­trą­bił i był obiad, i pan za­trą­bił, i po­szli­śmy do lasu”.

– Idź, głu­pi – zgro­mił go ko­le­ga – pan ci nie da ka­je­ta. Nic nie pi­szesz, tyl­ko: „Pan za­trą­bił, pan za­trą­bił”.

– A jak mam pi­sać?

– Jak nie wiesz, to nie pisz, a na po­śmie­wi­sko się nie na­ra­żaj, wi­dzisz.

Po­tem chłop­cy naj­bar­dziej się wy­strze­ga­li, żeby w pa­mięt­ni­ku nie było za dużo: „Pan za­trą­bił”.

Wie­lu chłop­ców pi­sać za­czy­na­ło. Fra­nek Przy­byl­ski, Cha­bel­ski Zyg­munt, Ka­raś­kie­wicz, Fa­bi­siak, Pie­cho­wicz, Gry­czyń­ski Cze­sio, Olek Su­wiń­ski – ale ten zo­stał bur­mi­strzem, ów ka­pi­ta­nem okrę­tu, trze­ci sę­dzią lub pre­ze­sem jed­ne­go z licz­nych to­wa­rzystw – i do koń­ca do­trwa­li tyl­ko: Trosz­kie­wicz i Łę­gow­ski.

Za­miesz­czę tu kil­ka uryw­ków pa­mięt­ni­ka dla tych chłop­ców, któ­rzy by chcie­li kie­dyś też pi­sać – by ich ustrzec od zbyt czę­ste­go i fa­tal­ne­go: „Pan za­trą­bił” – co, jak wia­do­mo, na­ra­ża au­to­ra na po­śmie­wi­sko.

Wy­bie­ram, rzecz ja­sna, uryw­ki naj­cie­kaw­sze.

***

Mój pa­mięt­nik. Wra­że­nia z po­by­tu na ko­lo­nii w Wil­hel­mów­ce.

Pierw­szy dzień na wsi tak spę­dzi­łem.

Wy­je­cha­li­śmy z War­sza­wy we czwar­tek o go­dzi­nie szó­stej po po­łu­dniu. Je­cha­li­śmy ko­le­ją do Go­wo­ro­wa, a po­tem szli­śmy, a młod­si je­cha­li na fu­rach. W Wil­hel­mów­ce pan usta­wił nas w pary i po­sa­dził na ław­ki, że­by­śmy za­wsze tak sie­dzie­li, i roz­da­no ko­la­cję. Po ko­la­cji pan za­pro­wa­dził nas na górę do sy­pial­ni. Gru­pa A i B śpią na dole, a gru­py C i D śpią na pierw­szym pię­trze. Gru­pa E śpi na róż­nych sa­lach, bo są tyl­ko czte­ry sy­pial­nie. W każ­dej gru­pie jest trzy­dzie­stu chłop­ców. Na sali pan po­ka­zy­wał każ­de­mu z nas łóż­ko, dla mnie wy­brał tak­że jed­no łóż­ko i po­ło­ży­łem się, a pan cho­dził po sali i mó­wił, cze­go nie wol­no ro­bić i jak kto ma zmar­twie­nie, żeby przy­szedł do pana. Po­tem nie mo­głem za­snąć, ale za­sną­łem.

Na dru­gi dzień umy­łem się, ubra­łem, po­sła­łem łóż­ko i po­szli­śmy na we­ran­dę. Po paru mi­nu­tach, kie­dy się już wszy­scy ze­bra­li, klę­kli­śmy przed oł­ta­rzem, któ­ry jest na we­ran­dzie, i zmó­wi­li­śmy pa­cierz, a po­tem śpie­wa­li­śmy: Kie­dy ran­ne wsta­ją zo­rze¹¹. Po­tem dy­żur­ni roz­da­li chleb i mle­ko. Po śnia­da­niu pan usta­wił nas w pary i po­ka­zy­wał gra­ni­ce ko­lo­nii, do­kąd wol­no się ba­wić i cho­dzić. Po obie­dzie po­szli­śmy do lasu, ale dziew­czyn­ki nie przy­szły, bo od nich jest da­lej, więc się bały, że bę­dzie deszcz.

Po­tem gra­li­śmy w pa­lan­ta, a po ko­la­cji umy­łem nogi i jak już wszy­scy le­że­li, pan opo­wie­dział hi­sto­rię trzech łó­żek, kto na nich spał przed­tem.

I to jest pró­ba mo­je­go pa­mięt­ni­ka.

So­bo­ta

Dziś by­li­śmy w ką­pie­li. Póź­niej, jak kto umie pły­wać, bę­dzie się mógł ką­pać koło ła­zien­ki, żeby mógł pły­wać.

Po­tem ra­zem z Woj­da­kiem ro­bi­li­śmy dom­ki z pia­sku i mo­sty zwo­dzo­ne, ale chłop­cy nam prze­szka­dza­li i psu­li, więc przy­glą­da­li­śmy się, jak ro­bią inni.

Po obie­dzie gra­łem w war­ca­by, ale chłop­cy za­czę­li krzy­czeć, że chodź­cie, bo pan pusz­cza ogrom­ne­go la­taw­ca. Pan A. pu­ścił go wy­so­ko i świet­nie szedł, bo był duży wiatr, a po­tem pusz­cza­li­śmy pocz­tę do la­taw­ca, ale deszcz za­czął pa­dać, więc go pan ścią­gnął, żeby płót­no nie roz­mo­kło.

Po­tem na we­ran­dzie był sąd na chłop­ca, że mę­czył żabę.

Nie­dzie­la

Dziś jest nie­dzie­la. Oł­tarz był ład­nie ubra­ny i ław­ki były po­pu­sta­wia­ne: za­raz przy­szła Zo­fiów­ka i wi­dzia­łem się z He­len­ką.

Po­tem przy­je­chał ksiądz¹² i od­pra­wił mszę, i dziew­czyn­ki ja­dły u nas dru­gie śnia­da­nie.

Po obie­dzie po­szli­śmy z pod­wie­czor­kiem do lasu i pan opo­wia­dał nam baj­ki, jed­ną śmiesz­ną, a dru­gą o kró­le­wi­czu, i czy­ta­łem książ­kę.

Po śnia­da­niu pan B. ma z nami śpie­wy, i na­uczy­łem się pio­sen­ki:

Dni wio­sen­ne za­wi­ta­ły,

Słon­ko ja­sne, pięk­ne świe­ci.

Skow­ro­ne­czek, pta­szek mały,

Z cie­płych kra­jów do nas leci.

Za skow­ron­kiem, mo­ści pa­nie,

Przy­la­tu­jesz, mój bo­cia­nie.

A za boć­kiem ja­skó­łecz­ka,

Za ja­skół­ką ku­ku­łecz­ka.

I sło­wi­czek ulu­bio­ny

Spiesz­nie cią­gnie w na­sze stro­ny.

Po­tem była ką­piel, a po obie­dzie zbie­ra­łem ga­łę­zie i za­czę­li­śmy bu­do­wać sza­łas, któ­ry pierw­szy raz w ży­ciu ro­bię, więc udał się nie bar­dzo.

***

Po śnia­da­niu były śpie­wy, a po­tem pan po­szedł z nami do lasu i sta­wiał stop­nie ze spra­wo­wa­nia, i py­tał się, komu tu jest do­brze i komu źle. Po­tem na­zbie­ra­li­śmy dużo ga­łę­zi i zbu­do­wa­li­śmy sza­łas, któ­ry się udał.

Po­tem znów by­li­śmy w le­sie i jed­na dziew­czyn­ka, któ­rą na­zy­wa­ją Kro­pe­lecz­ka, ład­nie de­kla­mo­wa­ła.

Po pod­wie­czor­ku gra­łem w pa­lan­ta i za­ro­bi­łem dwie mety, a po­tem po­ło­ży­łem się, żeby tro­chę od­po­cząć, ale za­sną­łem i tak moc­no spa­łem, że nie sły­sza­łem trąb­ki na ko­la­cję, lecz się obu­dzi­łem i jesz­cze zdą­ży­łem.

Po obie­dzie, któ­ry się skła­dał z zupy, ka­szy z pie­cze­nią i chle­ba, do­sta­łem ło­pa­tę i ro­bi­li­śmy z Li­ga­szew­skim wały przy sza­ła­sie.

Po desz­czu było w le­sie dużo grzy­bów, ja zna­la­złem dwa praw­dzi­we i trzy ma­śla­ki, i w le­sie je­den chło­piec zgi­nął, ale się zna­lazł. A po­tem roz­ma­wia­li­śmy o wy­pad­kach.

Wczo­raj za­po­mnia­łem na­pi­sać, że były sztu­ki ma­gicz­ne i dwa gro­sze za­mie­ni­ły się na czter­dzie­ści gro­szy.

Tak spę­dzi­łem dzień wczo­raj­szy.

***

Na­uczy­łem się dużo ład­nych pio­se­nek i taką:

Ja tra­twę z li­ści zro­bię,

Zo­ba­czysz ślicz­ną rzecz.

Po­pły­niem z wodą so­bie,

Aż het, da­le­ko precz.

***

Wczo­raj była wiel­ka za­ba­wa w Zo­fiów­ce i te­atr. Roz­two­rzy­ła się kur­ty­na i była mat­ka cho­ra, i mia­ła trzy cór­ki. Przy­szedł sta­rzec pro­sić o go­ścin­ność i one go za­py­ta­ły, jak uzdro­wić mat­kę, i sta­ru­szek ka­zał przy­nieść wody z lasu.

W dru­gim ak­cie przy­szły dwie cór­ki do lasu, ale po­twór je prze­stra­szył i ucie­kły. Po­tem przy­szła trze­cia cór­ka i koło niej anio­ło­wie. Po­twór wy­szedł z wody i po­wie­dział: „Nie dam ci wody, do­pó­ki nie zo­sta­niesz moją żoną”. Ona się zgo­dzi­ła, wzię­ła wody i po­szła do domu.

W trze­cim ak­cie przy­cho­dzi kró­le­wicz i chce się że­nić z tą cór­ką. Bo ten po­twór w le­sie to był za­cza­ro­wa­ny kró­le­wicz.

***

Dużo jesz­cze cie­ka­wych rze­czy mie­ści­ło się w pa­mięt­ni­ku, a na ostat­niej stro­ni­cy było sta­ran­nie na­pi­sa­ne:

„Ko­niec ca­łe­go ka­je­tu, za­pi­sa­ne­go pa­mięt­ni­kiem, co ro­bi­łem na ko­lo­nii, co wi­dzia­łem i co sły­sza­łem”.

I pod­pis au­to­ra z wiel­kim za­krę­ta­sem.Rozdział czwarty Duże troski małych dzieci. – Wacek już nie mówi „szczeniaku”. – Święte łzy i Towarzystwo Opieki nad Samotnymi

Pa­mię­ta­cie za­pew­ne, jak w Mi­cha­łów­ce tę­sk­nił do domu Le­wek Rech­tle­ben; jak się miły Pra­ger roz­pła­kał, gdy przy­po­mniał so­bie, że ojcu gro­zi ze­sła­nie na Sy­be­rię; jak ktoś inny za­py­ty­wał w li­ście, czy brat już zna­lazł pra­cę i czy za­ra­bia.

Nie­jed­ną tro­skę ser­decz­ną no­szą w du­szy te dzie­ci, któ­re po­zor­nie tak we­so­łe i uśmiech­nię­te wi­ta­ją las i łąkę, gwar­ne za­ba­wy, ja­go­dy, śpie­wy i ką­piel.

Praw­da, Stef­ku – praw­da, Wła­dziu, Ole­siu, Ka­rol­ku – cza­sem małe dzie­ci mają duże tro­ski?

***

Ste­fek Tre­le­wicz zo­sta­wił w War­sza­wie ma­łe­go Wac­ka. Wa­cek ma czte­ry lata i wszy­scy go bar­dzo ko­cha­ją. Cza­sem oj­ciec da ma­łe­mu Wac­ko­wi dwa gro­sze, Wa­cek za­raz nogi za pas i bie­gnie do skle­pi­ku po kar­mel­ki albo cze­ko­lad­kę. A skle­pik jest po dru­giej stro­nie uli­cy, a przez uli­cę tram­waj elek­trycz­ny¹³ prze­jeż­dża. Mały Wa­cek wpaść może pod tram­waj. Nie­daw­no w są­sied­nim domu też tram­waj dziew­czyn­kę prze­je­chał. Kto te­raz pil­nu­je ma­łe­go?

Ta­tuś o siód­mej rano wy­cho­dzi, bo słu­ży w skle­pie z fu­tra­mi, musi sklep wcze­śnie otwie­rać; mama tak­że dzień cały za­ję­ta – kto te­raz ma­łe­go pil­nu­je?

Pła­kał Ste­fek przez dwa wie­czo­ry, trze­cie­go wie­czo­ra pła­kać nie zdą­żył, bo za­snął, po­tem list z domu do­stał i już się po­cie­szył. Tyl­ko pro­si, żeby mu pan osob­no mó­wił do­bra­noc, bo w domu go ta­tuś za­wsze na do­bra­noc ca­łu­je, i pro­si, żeby Lu­tek tak­że przy­cho­dził mó­wić mu do­bra­noc, bo Ste­fek ma w gru­pie C bra­ta Lut­ka.

Kie­dy pierw­szy raz przy­szedł Lu­tek z gru­py C na na­szą salę, za­czę­li go chłop­cy wy­ga­niać:

– Oo, pro­szę pana, cu­dzy się krę­ci. A sio, a sio!

– Co to ja kura – obu­rzył się Lu­tek – żeby na mnie „a sio” wo­łać?

– To nie cu­dzy – a Stef­ka brat.

– Ale nie z na­szej sali.

– To co? on przy­cho­dzi Stef­ko­wi do­bra­noc po­wie­dzieć.

I Lu­tek, cho­ciaż cu­dzy, bo z gru­py C, przy­cho­dzi co wie­czór Stef­ko­wi do­bra­noc po­wie­dzieć, i Ste­fek już się nie boi o ma­łe­go… Tę­sk­nił do domu Kraw­czyk, do­pó­ki do Zo­fiów­ki nie po­szedł i nie prze­ko­nał się na wła­sne żywe oczy, że w Zo­fiów­ce na­praw­dę jest sio­stra i że się z nią bę­dzie mógł czę­sto spo­ty­kać.

Smut­ny jest i Ko­wal­ski, bo za ty­dzień bę­dzie u nich w War­sza­wie we­se­le, będą go­ście, mu­zy­ka i tort z cu­kier­ni, a on tor­tu na­wet nie skosz­tu­je.

***

Wła­dek Szaw­łow­ski mar­twi się o mat­kę.

– Mama bę­dzie mu­sia­ła sama ojcu obiad za­no­sić, bo sio­stra tak­że wy­je­cha­ła na wieś, do stry­ja.

– No i cóż w tym złe­go? Bę­dzie mama ojcu obiad no­si­ła – prze­cież obiad nie taki znów cię­żar.

– Pew­nie, że nie cię­żar, ale do fa­bry­ki da­le­ko, a mama na nogi cho­ru­je i czę­sto gło­wa ją boli.

Wład­ko­wi się przy­krzy. My­ślał, że ko­lo­nie to ja­kaś szko­ła, że się tu dużo na­uczy, a gdy do War­sza­wy wró­ci, za­cznie za­ra­biać i mama nie bę­dzie pra­co­wa­ła tak cięż­ko. Bo jak mama pie­rze, nogi jej puch­ną i gło­wa ją boli.

***

Nie każ­dy po­wie od razu, cze­mu smut­ny, dla­cze­go pła­cze.

Wa­cek pła­cze – Dla­cze­go? – Ząb go boli. – Za­pew­ne w zę­bie jest dziu­ra, moż­na mu watę z kro­pla­mi w ząb wło­żyć. – Nie, nie chce: ząb go nie boli, tyl­ko gło­wa. – Są w ko­lo­nij­nej ap­te­ce prosz­ki na ból gło­wy. – Kie­dy tak, po­wie już praw­dę: nic go nie boli, tyl­ko chce wró­cić do domu, bo mu się tu nie po­do­ba.

I to jed­nak nie było praw­dą. Wa­cek skła­mał, bo nie chciał ojca wła­sne­go ob­ma­wiać. – Po­do­ba mu się ko­lo­nia, ale Wa­cek ma ojca pi­ja­ka.

W dzień wy­jaz­du oj­ciec się strasz­nie z mamą po­kłó­cił, bo mama chcia­ła od­pro­wa­dzić Wac­ka na dwo­rzec, a oj­ciec po­wie­dział, że Wa­cek sam tra­fi, że go dia­bli nie we­zmą. Jak mama wró­ci­ła z dwor­ca, oj­ciec ją pew­nie zbił. W ze­szłym roku, gdy Wa­cek wró­cił z Psar¹⁴, mama le­ża­ła cho­ra, tak ją oj­ciec po­bił.

Gdy Wa­cek jest w domu, ma­mie wodę przy­nie­sie, izbę za­mie­cie, po ojca pój­dzie, to oj­ciec się wsty­dzi i nie prze­pi­je pie­nię­dzy.

Wa­cek jest nie­do­bry, źle się uczy, nie zdał do trze­cie­go od­dzia­łu, z chłop­ca­mi się bije. – Ale na ko­lo­nii bar­dzo się po­pra­wił: już na­wet „szcze­nia­ku” rzad­ko kie­dy po­wie i wte­dy tyl­ko kie­dy go bar­dzo kto zgnie­wa.

***

A cze­mu znów Olek pła­cze?

Olek jest je­dy­na­kiem, mama jego jest wdo­wą; więc ani bra­ta tram­waj nie prze­je­dzie, ani mamy nikt nie ukrzyw­dzi.

Ale mama Olka nie ma na świe­cie ni­ko­go-ni­ko­gu­sień­ko, a te­raz, kie­dy Olek wy­je­chał na ko­lo­nie, mama jest już zu­peł­nie sama-sa­miu­sie­niecz­ka jed­na na świe­cie. Mama szy­je ko­szu­le, tak dłu­go w noc szy­je; kie­dy się Olek tyl­ko obu­dzi, za­wsze wi­dzi, jak mama sie­dzi i szy­je. Mama jest taka do­bra i taka bied­na i nie ma ni­ko­go, ale to ni­ko­go na świe­cie.

Olek pła­cze, a każ­da łza Olka jest tak świę­ta, jak gdy­by w każ­dej łzie Olka był krzyż, a na krzy­żu Chry­stus bar­dzo smut­ny.

Praw­da, że trze­ba się sta­rać, aby Stef­ko­wi, Wac­ko­wi, Ol­ko­wi i wszyst­kim dzie­ciom do­brze, we­so­ło było na ko­lo­nii?

To­też się sta­ra­ją pa­no­wie, a nie­oce­nio­ne za­słu­gi w tym wzglę­dzie po­ło­ży­ło to­wa­rzy­stwo opie­ki nad tymi, któ­rzy ni­ko­go nie mają.

Sie­dzi­bą to­wa­rzy­stwa jest sza­łas Bar­tyz­ka, Po­głu­da i Dą­brow­skie­go na Ły­sej Gó­rze.

Co parę dni za­py­tu­je pan chłop­ców, czy wszy­scy już mają przy­ja­ciół, z któ­ry­mi ra­zem się ba­wią; bo zda­rzyć się może, że ktoś jest nie­śmia­ły albo nie lubi bie­gać i do­ka­zy­wać – i dla­te­go uni­ka zna­jo­mo­ści i nu­dzi się, choć wko­ło tyle we­se­la i śmie­chu.

I tymi wła­śnie, któ­rzy ni­ko­go nie mają, opie­ko­wa­ło się to­wa­rzy­stwo – tam zna­lazł przy­tu­łek Kop­ka-sie­ro­ta.

Wła­ści­wie Kop­ce za­wdzię­cza to­wa­rzy­stwo swe po­wsta­nie.

Ka­ro­lek Kop­ka jest tro­chę głu­pi, jąka się i cza­sem mdle­je. Oj­ciec jego jest stró­żem, mat­ka daw­no umar­ła. Kop­kę biją w domu; raz ude­rzo­no go w gło­wę, dzie­sięć dni cho­ro­wał, a kie­dy wy­zdro­wiał, za­czął się ją­kać i nie był już tak mą­dry, jak przed cho­ro­bą.

I dla­te­go na ko­lo­nii nie bar­dzo chcia­no się z nim ba­wić.

Raz Kop­ka wy­pro­sił so­bie ło­pa­tę. Pan nie od razu chciał mu dać ło­pa­tę, ale Kop­ka pro­sił, bar­dzo pro­sił. Ło­pa­ta nie przy­nio­sła mu szczę­ścia. Kie­dy zo­ba­czy­li chłop­cy, że Kop­ka taki bo­gacz, że do­stał ło­pa­tę, za­raz się zna­la­zło wie­lu przy­ja­ciół, do­rad­ców, wspól­ni­ków.

– Chodź, Kop­ka, ja mam ga­łę­zie, zbu­du­je­my ra­zem sza­łas.

Co było da­lej, trud­no wie­dzieć, dość że za­bra­no Kop­ce ło­pa­tę, nic mu w za­mian nie dano; i za­wlókł się bie­dak do sza­ła­su Bar­tyz­ka, gdzie aku­rat ni­ko­go nie było, tam po­ło­żył się na po­sła­niu z tra­wy i za­snął spła­ka­ny.

I przy­gar­nię­to Kop­kę-sie­ro­tę, po­tem wzię­to do sie­bie Ka­sprzyc­kie­go, któ­ry ma krzy­we nogi po an­giel­skiej cho­ro­bie¹⁵, i Si­niaw­skie­go-Dzia­dy­gę, któ­ry ma twarz przez ospę ze­szpe­co­ną, wresz­cie mi­łe­go Gru­dziń­skie­go, któ­ry z dala się trzy­mał od chłop­ców, bo go mama pro­si­ła, żeby się nie za­da­wał z ło­bu­za­mi, a on sam nie umie od­róż­nić, kto ło­buz, a kto nie ło­buz.

Kie­dy w sza­ła­sie Bar­tyz­ka za­wią­za­ło się To­wa­rzy­stwo Przy­ja­ciół Czy­ta­nia, spo­koj­ny Gru­dziń­ski zo­stał jego pre­ze­sem, bo czy­ta płyn­nie nie tyl­ko po­wiast­ki, ale na­wet wier­sze. – O tym się póź­niej ob­szer­nie opo­wie.Rozdział piąty Przedhistoryczne czasy górki pod dziką gruszą. – Niezawodny przepis na budowanie domków z piasku. – Narodziny, rozwój, zagłada

Na gór­ce, koło dzi­kiej gru­szy, w ubie­głym se­zo­nie wzno­si­ła się groź­na for­te­ca. Jak­kol­wiek już dwa ty­go­dnie upły­nę­ły od ostat­nich bo­jów i nie­je­den deszcz zmy­wał dum­ną twier­dzę – do­sko­na­le się za­cho­wa­ły jej wały i rowy; wid­nie­je jesz­cze ko­piec puł­kow­ni­ka Such­ty, część pierw­sze­go i cały fort dru­gi i chłop­cy uczą się da­wać nur­ki z wa­łów i pły­wać tu na pia­sku.

I tu oto, na polu krwa­wych walk, pierw­si bu­dow­ni­czo­wie, Bień, Iwa­nic­ki i Sło­twiń­ski, wznie­śli pierw­szy do­mek z pia­sku, oto­czy­li go ogród­kiem z ga­łą­zek i kwia­tów i ogro­dzi­li par­ka­nem z pa­ty­ków. Do­mek był bar­dzo pier­wot­ny: nie miał ani drzwi, ani okien, ani ko­mi­na. Nie uwła­cza to jed­nak ho­no­ro­wi na­szych bu­dow­ni­czych. I pierw­szy pa­ro­wóz, i pierw­sza ma­szy­na dru­kar­ska były rów­nież nie­do­sko­na­łe, i do­pie­ro całe po­ko­le­nia na­stęp­ców pra­co­wa­ły nad ulep­sze­niem wy­na­laz­ku.

Wła­ści­wie Bień, Iwa­nic­ki i Sło­twiń­ski nie byli wy­na­laz­ca­mi, bo, jak wieść nie­sie, już w War­sza­wie sztu­ka bu­do­wa­nia dom­ków z pia­sku świę­ci­ła licz­ne try­um­fy. Oto na No­wej Pra­dze¹⁶ zbu­do­wa­li raz chłop­cy całą Ja­sną Górę, nie za­po­mnie­li na­wet o szwedz­kich ku­lach, bo w mu­rach czę­sto­chow­skie­go klasz­to­ru tkwi­ły ja­go­dy cze­rem­chy.

Nie­mniej za­słu­ga ich jest wiel­ka, że po­tra­fi­li w od­le­głej Wil­hel­mów­ce roz­nie­cić ogni­sko szcze­re­go za­pa­łu dla bu­dow­nic­twa.

Nie po­sia­dam dość da­nych, by twier­dzić sta­now­czo, wy­ra­żam jed­nak przy­pusz­cze­nie, że dom­ki z pia­sku z bie­giem cza­su prze­two­rzy­ły się w sza­ła­sy z ga­łę­zi, sza­ła­sy tak do­stoj­ne, że na­wet pa­stuch chro­nił się w nich przed spie­ką, a raz na­wet przed bu­rzą.

Za­ba­wa w dom­ki z pia­sku, pierw­sza wspól­na za­ba­wa na wspól­nym te­re­nie, w cią­gu trzech dni po­wsta­ła, prze­ży­ła okres roz­kwi­tu i upad­ku.

Nie­za­wod­ny prze­pis na bu­do­wa­nie dom­ków z pia­sku za­cho­wa­łem i przy­ta­czam w ca­ło­ści, by słu­żył przy­szłe­mu hi­sto­ry­ko­wi, gdy ze­chce pi­sać dzie­je gór­ki koło dzi­kiej gru­szy:

„Bie­rze się kup­kę pia­sku i się ją okle­pu­je. Jak się ją już okle­pie, to się ją gła­dzi. Pia­sek trze­ba brać z głę­bo­ka, bo na wierz­chu jest su­chy, a z su­che­go nie chce się ro­bić, bo się sy­pie, a wie­ża to się już nig­dy nie ule­pi. Jak się kup­kę okle­pie i ogła­dzi, to już te­raz wszyst­ko za­le­ży od tego, co się chce zro­bić. Drzwi i ramy okien robi się z pa­ty­ków, a do ozdo­by i na basz­ty bie­rze się szysz­ki zwy­czaj­ne albo le­piej zie­lo­ne. Do­mek w cie­niu dłu­żej trwa”. (Fran­ci­szek Przy­byl­ski)

Pierw­sze­go dnia ko­pa­no rę­ka­mi, dru­gie­go dnia pan miał nud­ną prze­mo­wę o tym, że na­le­ży być bar­dzo ostroż­nym – i wy­dał na pró­bę tyl­ko pięć ło­pat.

Dom­ki z pia­sku mają już drzwi, okna, ko­mi­ny – jed­nak­że nie ko­niec na tym.

Ba­dun obok cha­łu­py zro­bił krzyż z dwóch pa­ty­ków zwią­za­nych tra­wą. I wszy­scy za­czę­li ro­bić krzy­że obok dom­ków z pia­sku.

Po­głud obok za­gro­dy wy­ko­pał stud­nię z żu­ra­wiem, a Szyn­kie­wicz, Cy­ga­nem zwa­ny, w ten spo­sób ulep­szył stud­nię, że na żu­ra­wiu za­wie­sił na traw­ce szysz­kę, któ­ra jest ku­błem.

Ka­raś po­krył dach cha­łu­py li­ść­mi brzo­zo­wy­mi, i przez całą go­dzi­nę mod­ne były brzo­zo­we strze­chy.

Do ogro­du Ko­wal­czy­ka we­szła mrów­ka i szła aku­rat dróż­ką.

– O, mrów­ka. O, jak so­bie idzie.

– Cięż­ko jej bied­nej iść po pia­sku.

– To ją puść­cie na tra­wę.

– Głu­pi, w tra­wie jesz­cze go­rzej trud­no.

– O, ja­kie ma nóż­ki. O, na wał idzie, na wał.

– Spad­nie. – Nie spad­nie. – Spa­da. – O, spa­dła.

– Daj, ja ją wy­trę, bo się pia­chem uma­za­ła.

– Idź, mrów­kę bę­dzie wy­cie­rał. Skó­rę byś z niej zdarł.

– A mrów­ka ma skó­rę?

I za­pew­ne mrów­ki we­szły­by te­raz w modę, ale Ter­lec­ki zbu­do­wał za­mek wa­row­ny i most zwo­dzo­ny.

Na­tych­miast za­czę­to bu­do­wać zam­ki wa­row­ne i na wy­ści­gi ulep­sza­no mo­sty zwo­dzo­ne. Łań­cu­chy i liny mo­stów ple­cio­no z si­to­wia, de­ski ro­bio­no z pa­ty­ków.

Cha­bel­ski wy­rył pod zam­kiem pierw­szy loch z trze­ma wyj­ścia­mi. Rzecz ja­sna, że w zam­kach mu­szą być lo­chy. Za­czę­to prze­ra­biać sta­re zam­ki na mod­ne z lo­cha­mi, pod­czas prze­rób­ki nie­je­den się za­wa­lił.

– A nie mó­wi­łem, że się za­wa­li.

– Bo sto­isz i ga­dasz nad gło­wą.

– Nie ga­dam, tyl­ko do lo­chów trze­ba in­a­czej bu­do­wać.

– A jak­że, in­a­czej.

– To idź i zo­bacz, jak oni ro­bią fun­da­men­ty.

Te­raz mod­ne są ka­pli­ce przy zam­kach i basz­ty z szy­szek.

– Cter­dzie­ści dwa sy­sek zna­la­złem – mówi mały Fran­kow­ski, wy­sy­pu­jąc je z kie­sze­ni i z czap­ki.

– A ja zna­la­złem ulę­gał­ki na kule ar­mat­nie.

– Po­każ, patrz, jaki ty je­steś. Daj jed­ną ulę­gał­kę.

– Wi­dzisz go, będę mu da­wał.

– Czy to są aby praw­dzi­we ulę­gał­ki? – ktoś pyta nie­uf­nie.

– A może fał­szy­we?

Wła­ści­ciel praw­dzi­wych ulę­ga­łek wnet zna­lazł wspól­ni­ków do bu­do­wy twier­dzy z basz­ta­mi, wa­ła­mi, ro­wa­mi, lo­cha­mi, zwo­dzo­ny­mi mo­sta­mi i skła­dem amu­ni­cji. Ulę­gał­ki le­żeć będą przy wej­ściu do pro­chow­ni.

Nowe ulep­sze­nie!

Zie­liń­ski zbu­do­wał całą wieś z ko­ścio­łem, a na szo­sie wid­nie­ją la­tar­nie. Na pa­tyk na­sa­dza szysz­kę i la­tar­nia go­to­wa. Tak pro­ste, a prze­cież tak póź­no do­pie­ro przy­szło do gło­wy.

Łę­gow­ski wpro­wa­dził pierw­sze scho­dy i od tej pory na­wet zwy­czaj­ne cha­łu­py mia­ły choć po jed­nym schod­ku przy wej­ściu.

Nie na­le­ży są­dzić, by przy bu­do­wa­niu wszyst­ko od­by­wa­ło się zgod­nie.

Kró­lik z gru­py C po­kłó­cił się ze swą parą przy bu­do­wie cza­tow­ni.

– Tu po­trzeb­na dziur­ka – mówi para.

– Nie po­trze­ba dziur­ki.

– A skąd będą strze­la­li?

Za­my­ślił się Kró­lik, ale że ustę­po­wać nie lubi, więc mówi:

– Z da­chu będą strze­la­li.

Nie­wła­ści­wość po­dob­ne­go roz­wią­za­nia spra­wy zbyt biła w oczy, by para Kró­li­ka nie mia­ła się po­bić z Kró­li­kiem. I w gru­zy roz­padł się gmach pysz­ny, dźwi­gnię­ty z ta­kim mo­zo­łem.

Ileż razy prze­ko­na­li się tu bu­dow­ni­cy, że zgo­dą drob­ne spra­wy wzra­sta­ją, od nie­zgo­dy giną naj­więk­sze!

Con­cor­dia res pa­rvae cre­scunt, di­scor­dia ma­xi­mae di­la­bun­tur¹⁷ – mówi ła­ciń­skie przy­sło­wie.

Jed­nym ło­pa­ty przy­nio­sły po­ży­tek, bo głę­biej ko­pa­li i wil­got­niej­szy mie­li ma­te­riał do bu­do­wy, in­nym ło­pa­ta tyl­ko prze­szka­dza­ła w ro­bo­cie, bo nie­ci­ła nie­zgo­dę. Jed­ni dłu­go gro­ma­dzi­li ma­te­riał do bu­do­wy, a nic nie zro­bi­li, inni mało zro­bi­li, za to dużo pia­sku mają w uszach i za ko­szu­lą; inni wresz­cie za­miast za­ka­sać rę­ka­wy i jąć się do pra­cy, wo­le­li ła­zić i kry­ty­ko­wać wy­sił­ki to­wa­rzy­szów.

– Ten dom tak wy­glą­da, jak­by się miał za­wa­lić. – Okna krzy­we, bra­ma za da­le­ko.

– Pil­nuj swe­go nosa.

Byli tu skrom­ni a skrzęt­ni, twór­cy i na­śla­dow­cy, wy­trwa­li i nie­cier­pli­wi – i zgo­ła trut­nie.

Dru­gie­go dnia dom­ki z pia­sku do­się­gły naj­wyż­sze­go roz­wo­ju, trze­cie­go dnia maj­stro­wa­li już tyl­ko mal­cy, star­si inne te­raz ży­wi­li am­bi­cje.

Słoń­ce wy­su­szy­ło pia­sek i wa­lić się po­czę­ły pysz­ne pa­ła­ce i skrom­ne cha­teń­ki, gór­ka pod dzi­ką gru­szą opu­sto­sza­ła, ale nie na dłu­go.Ja­nusz Kor­czak (właśc. Hen­ryk Goldsz­mit; ur. 1878 lub 1879, zm. 1942) – pi­sarz, le­karz, dzia­łacz spo­łecz­ny i pe­da­gog. Ukoń­czył me­dy­cy­nę na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim, a po kil­ku­let­niej prak­ty­ce w szpi­ta­lu dzie­cię­cym za­jął się or­ga­ni­za­cją dwóch sie­ro­ciń­ców: Na­sze­go Domu (dla dzie­ci pol­skich) oraz Domu Sie­rot (dla dzie­ci ży­dow­skich). W 1926 za­ło­żył ga­ze­tę „Mały Prze­gląd”, pi­sy­wał do „Gło­su”, „Kol­ców”. Jako Sta­ry Dok­tor wy­gła­szał w ra­diu po­ga­dan­ki dla naj­młod­szych. Au­tor po­nad 20 ksią­żek i oko­ło 1400 tek­stów dru­ko­wa­nych w pi­smach. Zgi­nął wraz ze swo­imi wy­cho­wan­ka­mi w obo­zie śmier­ci w Tre­blin­ce. Na­kła­dem wy­daw­nic­twa W.A.B. uka­za­ły się po­wie­ści dla dzie­ci Król Ma­ciuś Pierw­szy (2011) i Król Ma­ciuś Pierw­szy na wy­spie bez­lud­nej (2011), któ­rych ilu­stra­cje zdo­by­ły wy­róż­nie­nie gra­ficz­ne w kon­kur­sie Książ­ka Roku 2011 Pol­skiej Sek­cji IBBY, a tak­że Kaj­tuś Cza­ro­dziej (2012) i Ban­kruc­two ma­łe­go Dże­ka (2012) oraz dzie­ło Pa­mięt­nik i inne pi­sma z get­ta (2012). Książ­ka Józ­ki, Jaś­ki i Fran­ki na­wią­zu­je do wy­da­rzeń z 1908 roku – ko­lo­nii let­niej dla dzie­ci w Wil­hel­mów­ce, na któ­rej Kor­czak był opie­ku­nem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: