- W empik go
Józki, Jaśki i Franki - ebook
Józki, Jaśki i Franki - ebook
Rozpoczynają się wakacje 1908 roku, a wraz z nimi kolonie w Wilhelmówce. Stu pięćdziesięciu chłopców o niespożytych zasobach energii stara się wcielić w życie szalone pomysły, właściwe bezbrzeżnej dziecięcej wyobraźni. Historia przekomarzań, bezgotówkowych interesów, silnych a krótkotrwałych fascynacji zdaje się nie mieć końca. Skąpany w letnim słońcu rozgardiasz starają się opanować wychowawcy, którzy dają chłopcom zarówno mnóstwo swobody, jak i poczucie bezpieczeństwa.
Świat na kolonii nie jest jednak idealny – wakacyjna beztroska przeplatana jest codziennymi problemami: P. starszy, S. i B. zniszczyli ptasie gniazdo, dyżurni oblizują miód, dziewczynki z pobliskiej kolonii rzucają szyszkami, a Piechowicz cisnął komuś grzybem w oko. Takie sprawy zawsze kończą się ugodą, chociaż prawo obowiązuje wszystkich jednakowo i za męczenie żab obowiązuje kara klęczenia przez dziesięć minut.
z recenzji „Króla Maciusia Pierwszego”
Polecam tę książkę wszystkim dorosłym, aby sobie przypomnieli, jak wygląda świat z perspektywy dziecka i dzieciom w wieku szkolnym, aby zobaczyły, że pewne sprawy warto zostawić dorosłym.
mini-kultura.pl
Najmłodszych ma zachęcać do zmieniania świata, ale też uczyć, że każda decyzja ma konsekwencje – dla starszych jest jak zwierciadło, w którym odbijają się wyolbrzymione wady dorosłości.
Monika Stachura, zwierciadło.pl
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-069-8 |
Rozmiar pliku: | 6,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niedawno ukończyłem opowieść o Mośkach, Joskach i Srulach¹. Wszystko, co robili chłopcy żydowscy w Michałówce, było tam dokładnie opowiedziane. Książka się podobała².
I jakże mogły się nie podobać ciekawe przygody aż stu pięćdziesięciu chłopców na wsi?
Opowieść o Józkach, Jaśkach i Frankach zapewne będzie jeszcze ciekawsza.
Po pierwsze, las w Wilhelmówce jest wielki, więc chłopcy zbierają jagody i grzyby, a z gałęzi budują szałasy. – Z szałasów tych dwie powstały osady: Miłosna i Łysa Góra.
Po drugie, obok Wilhelmówki jest kolonia dla dziewcząt, Zofiówka; a stąd wiele ciekawych zdarzeń, jak na przykład napad na domek Paulinki. – Bo i w Wilhelmówce jest stu pięćdziesięciu chłopców, a między nimi, jak się łatwo domyśleć, nie brak porządnych łobuzów.Rozdział pierwszy Podróż. – Nudne opowiadanie, którego nie warto słuchać. – Ot, jutro będzie wesoło
Pierwszy rozdział Mośków poświęcony był opisowi, jak zbieraliśmy się na dworcu, ustawili w pary, jak rodzice żegnali się z dziećmi, jak wreszcie ruszyliśmy w drogę.
Tam dozorca wywołuje z kajetu:
– Frydman, Miller, Grinbaum, Bromberg.
A tu:
– Kowalski, Górski, Frankowski, Trelewicz.
Poza tym wszystko tak samo.
W wilię podróży zbierają się chłopcy w biurze na Świętokrzyskiej; bada ich lekarz, szewc przymierza kolonijne obuwie, fryzjer strzyże, gdy kto ma zbyt długie włosy. W dzień wyjazdu tak samo dozorcy ustawiają ich w pary i po dzwonku prowadzą do wagonów.
Dozorca i tu zapytuje:
– Czy kto z was worka nie zgubił? Nie wychylajcie się z okien.
– A chłopcy tak samo pchają się wagonie do okien, wołając:
– Odsuń się, to moje okno. Nie pchaj się, bo ci po łbie nakładę.
Inaczej w powrotnej drodze, kiedy wszyscy już dobrze się znają.
Wtedy każde okno zajmuje grupa przyjaciół i wzajemnie sobie ustępować będą:
– Ty teraz trochę popatrz, potem ja znów popatrzę.
I tu również chłopcy oddają pocztówki, żeby co tydzień pisać do rodziców, że dobrze się bawią; i tu podróży towarzyszą liczne i nadzwyczajne przygody. Jednemu węgiel wpadł w oko; kazali mu pluć, żeby węgiel wyleciał; gdy jednak to nie pomogło, dozorca rogiem chustki wyłowił węgiel z oka i chwalił się potem:
– A widzisz, a nie mówiłem, żeby się nie wychylać; wiedziałem, że tak będzie.
Tomaszewski powiewał workiem dla uczczenia pastuszków, którzy kłaniają się albo język pokazują pociągowi; sąsiad pchnął go i worek wyleciał. Inny znów chustką do nosa żegnał mieszkańców Wołomina i chustka mu wyfrunęła.
– O, wrony, wrony… Ooo, bocian…
I ani się domyślają, że obok na ławce siedzi Zygmunt Boćkiewicz, którego już jutro nazwą Boćkiem – Bocianem.
– O, ule, ule!
I zaraz ktoś opowiada, jak poszedł do ula, kiedy był na wsi u stryja, i jak go pszczoły pogryzły; mały był jeszcze wtedy i głupi.
W Tłuszczu, gdzie pociąg się cofa, przechodząc na inną linię³, kolonijni bywalcy straszą:
– Do Warszawy jedziemy, o, nazad wracamy.
A im bliżej Goworowa⁴, tym częściej rozlega się niecierpliwe pytanie:
– Czy jeszcze daleko?
Bo ciekawi są zobaczyć kolonię i każdy inaczej ją sobie wyobraża. Jeden myśli, że mieszkać będą na wsi w chałupach, drugi, że kolonia podobna do domu w Warszawie i z długiego korytarza prowadzą drzwi do małych pokoików, gdzie sypiać będą po kilku razem. A już nikt nie wie, co to jest weranda, o której tyle słyszeli.
Leon Kopeć, którego Achcyk później nazywał Kopiejką – poczuł głód srogi, Lewiński dał mu pięć obwarzanków; a Boćkiewicz zajada chleb z masłem i mówi trochę do siebie, a trochę na próbę i do dozorcy:
– Ja nigdy jeszcze nie jechałem koleją.
– A przyjemnie jechać koleją?
– Przyjemnie – mówi Boćkiewicz i zajada chleb z masłem. Mały Sulejewski, nie przeczuwając zgoła, że niezadługo będzie mężnym kapitanem okrętu – popłakuje z cicha i nos rękawem wyciera: siostra przyrzekła, że na kolonię go odprowadzi, tymczasem poszła, samego zostawiła. Och, losie, losie!
– O, patrzcie, jaki owies.
– To żyto, ośle, nie owies.
– A ty co?
Pociąg z hukiem wielkim przez most przejeżdża – i zaraz ktoś zapytuje: „Jak się ta Wisła nazywa?”⁵.
Słupy wiorstowe liczą, spierają się, czy mila⁶ ma siedem czy czternaście wiorst – i co by się stało, gdyby tak chłopak wyleciał.
– Stacja Goworów!
Malcy siadają na fury; starsi pójdą pieszo, bo do Wilhelmówki niezbyt daleko.
Słońce zachodzi, chłodny wietrzyk wieje. – Dalej w drogę.
Kto ma w Zofiówce siostrę albo kuzynkę, ten zapytuje, czy przechodzić będziemy koło Zofiówki i czy dziś jeszcze pójdziemy do dziewcząt.
– Czy dziś jeszcze dostaniemy kolonijne ubrania?
– Czy jutro listy będziemy pisać?
– Kiedy pierwszy raz wydadzą łopaty do kopania?
Bo o łopatach opowiadali chłopcy z poprzedniego sezonu. Pytają się panów, ale jeszcze nieśmiało, ale tylko na próbę, żeby zobaczyć, czy się nie obrażą.
– Proszę pana, czy na kolonii są zmory?
– Zmory? Cóż to ma być takiego?
– Ano, złe duchy… Bo mówią, że kolonia jest w lesie, a w lesie są zawsze duchy.
– Nie, na kolonii nie ma złych duchów; są tylko dobre duchy – wszystkie najłaskawsze i najdobrotliwsze. A w lesie są grzyby, poziomki, jagody – nie zmory.
Z boku, trochę na lewo od szosy, czerwieni się gmach murowany.
– Już?
– Nie, to dopiero Zofiówka; tam są dziewczynki.
Wybiegły przed las i z daleka powiewają chustkami.
– Wiwat! – krzyczą chłopcy.
Chętnie by się zatrzymali, ale w domu czekają z kolacją. Jeszcze mostek, kawałek lasu, łąka, polanka. Jesteśmy.
– Patrzcie, piecuchy: wyście na furach jechali – a myśmy pieszo przywędrowali.
Kolacja, modlitwa – umyć się z drogi i jazda do łóżek. A wtedy opowie się, co będzie jutro.
Spiesznie się myją i raz w raz któryś daje nurka do łóżka – bo ciekawi, co też im pan o dniu jutrzejszym opowie. Spiesznie się myją i spiesznie kładą, bo się jeszcze nie znają i nic nie mają sobie do powiedzenia. Spiesznie idą do łóżek, bo jeszcze są skrępowani i grzeczni, bo to pierwszy wieczór dopiero.
Wprost nie wypada pierwszego zaraz wieczora wleźć pod łóżko i przechodzących łapać za nogi albo ukryć się w szatni i udawać stracha, albo schować Tomkowi poduszkę, niby że mu ją skradziono.
– Czy wszyscy już leżą?
– Wszyscy.
– A więc zaczynam.
I zaczął pan opowiadać, co będzie jutro.
– Rano hałasować nie wolno, dopóki nie wejdę na salę i nie powiem dzień dobry; ubrania wydamy, ważyć was będziemy, paznokcie wam się obetnie, kolonię pokaże.
Potem pan zaczął coraz nudniej mówić:
– Trzeba sobie wzajemnie ustępować, nie bić się, przezwisk nie dawać, ubrań nie niszczyć, zwierząt nie męczyć, dziewczynkom nie dokuczać. – Zawsze w pierwszym tygodniu dużo broją chłopcy: i po cóż – czyż nie lepiej dobrze się sprawować?
Ale że to, co pan mówi, nie jest zajmujące, a chłopcy zmęczeni drogą – więc coraz mniej tych, co słuchają, a więcej tych, co zasnęli.
Spostrzegł pan wreszcie, że wszystkich uśpił długą przemową; poszedł do swego pokoju, tylko na wszelki wypadek zostawił okienko na salę otwarte.
A sosny już wiedzą, że nowa partia dzieci przyjechała, i mówią:
– Ot, jutro będzie wesoło.Rozdział drugi Minister w niebieskiej koszuli. – Już znają Boćka. – Kosieradzki dostał skąpą bluzę, a Zaremba dał dęba
Godzina piąta rano. Po wczorajszej podróży zapewne śpią jeszcze wszyscy? – Jakbyś zgadł: już pół sali rozmawia, śmieje się, biega – niecierpliwie czeka na hasło rannego wstania.
– Ty gdzie mieszkasz? – Ty jak się nazywasz? – Ty który raz na kolonii?
Odbywa się ważna praca w tym szepcie, przerywanym śmiechem: grupa rozgląda się po sobie, zapoznaje z sobą – na złe czy na dobre?
Dylu-dylu na badylu,
Nie potrzeba smyczka.
Czarne oczy u dziewczyny,
Czerwona spódniczka.
Snadź piosenka się spodobała, bo rozlega się śmiech głośniejszy.
– Chłopaki, cicho, pana obudzicie.
– No to co? Proszę pana, niech pan przyjdzie, co pan tak długo śpi?
– Kukuryku, wstawajta, chłopaki. Świeże bułeczki czekają. Kukuryku!
Mocny sen pana, który nawet przez otwarte na salę okienko nic nie słyszy, dobrze usposabia chłopców. Zgadły sosny kolonijne: coraz weselej na sali. Teraz się pojedynek na ręczniki odbywa; słychać głuche ich uderzenia.
– Poczekajcie, jak pan przyjdzie, to powiem, że nie dajecie spać.
– Idź, powiedz. Patrzcie go: ubrał się w niebieską koszulę i przewodzi. Minister: panu powie.
– Minister poczty.
– Lizuch! Skarżypyta!
Teraz jeden mówi półgłosem coś ciekawego zapewne, bo cisza zaległa: słuchają. Na sali, powtarzam, odbywa się ważna robota, grupa zapoznaje się z sobą i, nie wiedząc wcale, już wybiera tych, którzy jej przewodniczyć będą tylko czy w dobrym, czy w złym?
– No, chłopcy, zaśpiewajcie; ja wam pozwalam.
– Cicho, bąki wilanowskie⁷.
– Ty sam bąk.
– Te, piąty tam przy drzwiach, czego spać nie dajesz?
Ktoś goni się po sali, inny klaszcze w ręce.
– Patrzcie, chłopaki, na dole jest karuzela.
Wszyscy biegną do okien, żeby karuzelę zobaczyć.
– Idź, głupi! To kierat od studni: konia się wprzęga i wodę się kręci.
– A jakże: konia. – Może nie? – Widzisz, tam ośka wisi, co się konia przyprzęga. – To się nie ośka wcale nazywa. – A jak? – Ja sam nie wiem. – Jak nie wiesz, to nie gadaj. – A wiem, bo ośka jest przy kołach.
– Chłopcy, wróćcie do łóżek – ostrzega ktoś przezornie. – Pan mówił, żeby nie wstawać, aż pan przyjdzie i powie dzień dobry.
– Dziś pierwszy dzień, to wolno.
Niezupełnie jednak są przekonani, że wolno, bo niechętnie, ale powracają do łóżek.
– Proszę pana, niech pan wstanie, nam się przykrzy.
Trzy minuty trwa cisza, może zasną jeszcze?
Złudne nadzieje – znów stanął któryś na środku sali i mówi grubym głosem:
– Dzień dobry, chłopcy, wstawajcie.
A inny, zapewne minister poczty:
– Poczekaj, pana przedrzeźniasz. Wszystko panu powiem.
Do szóstej brak wprawdzie dwudziestu minut, że jednak nikt nie śpi, a roboty pierwszego dnia dużo, więc można wcześniej rozpocząć.
– Dzień dobry, chłopcy.
– Dzień dobry.
Otwierają oczy, podnoszą głowy – oto spali przykładnie, a pan ich obudził. Zupełnie jak w powiastce dla grzecznych dzieci. – Ach, jaki ten pan głupi, że niczego się nie domyśla.
– A który to z was jest ministrem w niebieskiej koszuli?
Piorun z jasnego nieba! Pan udawał, że śpi, i wszystko słyszał.
Co będzie teraz? Okropne, przerażające. Sam nawet minister poczty się stropił.
Ale pan się śmieje. Wszystko słyszał, a śmieje się. Wszystko słyszał i wcale się nie gniewa. – Pan chodzi po sali wesół, triumfujący, jak Napoleon po wygranej bitwie: jednym udanym atakiem zdobył zaufanie dzieci, bez którego nie tylko książki o dzieciach napisać nie można, ale nie można ani ich kochać, ani wychowywać, ani dozorować nawet.
Ośmiu chłopców, którzy śpią przy oknach, będą dyżurnymi okien: obowiązkiem ich okna rano otwierać. Ci, którzy najlepiej łóżka pościelą będą dyżurnymi łóżek – po jednym na każdym z pięciu rzędów.
– No, wstawać i myć się porządnie, bo będę uszy oglądał.
Zygmunt Boćkiewicz przeciąga się leniwie i zapytuje sennym głosem:
– Czy ja mam także wstać? Bo ja bym jeszcze trochę pospał.
Zbiegło się pół sali, by obejrzeć chłopca, który by jeszcze trochę pospał – już wiedzą, jak się nazywa – już Boćkiem go przezwali – już Achcyk, przyszły woźny kolonijnego sądu, wyraża przypuszczenie:
– On bocian, to pewnie się żabów najadł i taki teraz ciężki.
A Łazarkiewicz⁸ poprawia poważnie:
– Nie mówi się: żabów, tylko żab.
Kiedy pół sali skupiło się koło Boćka, drugie pół sali słucha ciekawego opowiadania Olka Ligaszewskiego. Obok Olka śpi Wiktor. Budzi się w nocy Olek, patrzy, a tu nie ma kołdry – i zląkł się; myślał zapewne, że kołdra wyfrunęła przez okno jak chustka do nosa z pociągu. Zaczyna budzić Wiktora; Wiktor patrzy, a jego kołdra leży po drugiej stronie łóżka. Kołdra spaść musiała, a on był zaspany, ściągnął kołdrę z Olka i sam się w nią owinął.
– A ja, proszę pana, spadłem w nocy z łóżka.
– A mnie, proszę pana, komar ugryzł.
– To musiał być wściekły komar, proszę pana, bo mu taki duży bąbel wyskoczył.
Biegną do umywalni, gdzie są dobre i złe krany, w złe krany dmuchają, żeby więcej wody leciało.
– A moje uszy czyste, proszę pana?
– A moje czyste? Eee, pan jemu długo uszy oglądał, a mnie tylko tak po łebku.
– Och, jak mi mokro w uszach – wzdycha ktoś, otrząsając się srodze.
Teraz każdy staje po prawej stronie łóżka, dozorca rozdaje bieliznę, potem spodnie z szarego płótna, wreszcie szelki i bluzy.
– Oo, szelki z knota zrobione.
– Oo, jaka luźna dziurka.
– Proszę pana – mówi smutnie mały Kosieradzki ze łzami w oczach – ta bluza na mnie za skąpa.
Zaremba nie czekał na bluzę, bez bluzy i czapki poleciał na werandę. Sprowadzono zbiega, a pan taki czterowiersz ułożył⁹:
Łobuz wielki
Imć Zaremba:
Złapał szelki
I dał dęba.
Wiersz spotkał się z uznaniem nie mniejszym niż chustki do nosa.
– O, chustki w tym roku ładniejsze, bo ze szlakiem.
– A moja bez szlaka.
– Ale twoja większa.
– Chcesz, zamień się. – A twój jaki szlak? – Niebieski. – Ja chcę czerwony. – Idź, głupi: niebieski lepszy. – A nie, bo czerwony. – A najlepiej bez szlaka.
Trąbka wzywa na modlitwę poranną.
Na werandę – brzmi komenda. Dyżurny sali zamyka drzwi na klucz.Rozdział trzeci Nieudana próba. – „Pan zatrąbił, pan zatrąbił”. – Pamiętnik chłopca i podpis z zakrętasem
Kiedy zaproponowano chłopcom pisanie pamiętników¹⁰ i zapowiedziano, że tym, którzy je pisać zechcą, wydane zostaną kajety – wielu znalazło się chętnych.
– Ja chcę pisać, proszę pana. – I ja. – I ja także.
Zaczynało wielu, nie wszyscy jednak umieli; a ci nawet,
którzy trochę umieli – pisali parę dni, potem im się nudziło i przestawali.
Zanim kto kajet otrzyma, musi na kartce opowiedzieć na próbę, jak spędził dzień jeden.
Oto nieudana próba Antosia:
„Jak rano wstałem, pan zatrąbił i zmówiłem pacierz, potem pan zatrąbił i zjadłem śniadanie, potem pan zatrąbił i poszliśmy do kąpieli, potem pan zatrąbił i był obiad, i pan zatrąbił, i poszliśmy do lasu”.
– Idź, głupi – zgromił go kolega – pan ci nie da kajeta. Nic nie piszesz, tylko: „Pan zatrąbił, pan zatrąbił”.
– A jak mam pisać?
– Jak nie wiesz, to nie pisz, a na pośmiewisko się nie narażaj, widzisz.
Potem chłopcy najbardziej się wystrzegali, żeby w pamiętniku nie było za dużo: „Pan zatrąbił”.
Wielu chłopców pisać zaczynało. Franek Przybylski, Chabelski Zygmunt, Karaśkiewicz, Fabisiak, Piechowicz, Gryczyński Czesio, Olek Suwiński – ale ten został burmistrzem, ów kapitanem okrętu, trzeci sędzią lub prezesem jednego z licznych towarzystw – i do końca dotrwali tylko: Troszkiewicz i Łęgowski.
Zamieszczę tu kilka urywków pamiętnika dla tych chłopców, którzy by chcieli kiedyś też pisać – by ich ustrzec od zbyt częstego i fatalnego: „Pan zatrąbił” – co, jak wiadomo, naraża autora na pośmiewisko.
Wybieram, rzecz jasna, urywki najciekawsze.
***
Mój pamiętnik. Wrażenia z pobytu na kolonii w Wilhelmówce.
Pierwszy dzień na wsi tak spędziłem.
Wyjechaliśmy z Warszawy we czwartek o godzinie szóstej po południu. Jechaliśmy koleją do Goworowa, a potem szliśmy, a młodsi jechali na furach. W Wilhelmówce pan ustawił nas w pary i posadził na ławki, żebyśmy zawsze tak siedzieli, i rozdano kolację. Po kolacji pan zaprowadził nas na górę do sypialni. Grupa A i B śpią na dole, a grupy C i D śpią na pierwszym piętrze. Grupa E śpi na różnych salach, bo są tylko cztery sypialnie. W każdej grupie jest trzydziestu chłopców. Na sali pan pokazywał każdemu z nas łóżko, dla mnie wybrał także jedno łóżko i położyłem się, a pan chodził po sali i mówił, czego nie wolno robić i jak kto ma zmartwienie, żeby przyszedł do pana. Potem nie mogłem zasnąć, ale zasnąłem.
Na drugi dzień umyłem się, ubrałem, posłałem łóżko i poszliśmy na werandę. Po paru minutach, kiedy się już wszyscy zebrali, klękliśmy przed ołtarzem, który jest na werandzie, i zmówiliśmy pacierz, a potem śpiewaliśmy: Kiedy ranne wstają zorze¹¹. Potem dyżurni rozdali chleb i mleko. Po śniadaniu pan ustawił nas w pary i pokazywał granice kolonii, dokąd wolno się bawić i chodzić. Po obiedzie poszliśmy do lasu, ale dziewczynki nie przyszły, bo od nich jest dalej, więc się bały, że będzie deszcz.
Potem graliśmy w palanta, a po kolacji umyłem nogi i jak już wszyscy leżeli, pan opowiedział historię trzech łóżek, kto na nich spał przedtem.
I to jest próba mojego pamiętnika.
Sobota
Dziś byliśmy w kąpieli. Później, jak kto umie pływać, będzie się mógł kąpać koło łazienki, żeby mógł pływać.
Potem razem z Wojdakiem robiliśmy domki z piasku i mosty zwodzone, ale chłopcy nam przeszkadzali i psuli, więc przyglądaliśmy się, jak robią inni.
Po obiedzie grałem w warcaby, ale chłopcy zaczęli krzyczeć, że chodźcie, bo pan puszcza ogromnego latawca. Pan A. puścił go wysoko i świetnie szedł, bo był duży wiatr, a potem puszczaliśmy pocztę do latawca, ale deszcz zaczął padać, więc go pan ściągnął, żeby płótno nie rozmokło.
Potem na werandzie był sąd na chłopca, że męczył żabę.
Niedziela
Dziś jest niedziela. Ołtarz był ładnie ubrany i ławki były popustawiane: zaraz przyszła Zofiówka i widziałem się z Helenką.
Potem przyjechał ksiądz¹² i odprawił mszę, i dziewczynki jadły u nas drugie śniadanie.
Po obiedzie poszliśmy z podwieczorkiem do lasu i pan opowiadał nam bajki, jedną śmieszną, a drugą o królewiczu, i czytałem książkę.
Po śniadaniu pan B. ma z nami śpiewy, i nauczyłem się piosenki:
Dni wiosenne zawitały,
Słonko jasne, piękne świeci.
Skowroneczek, ptaszek mały,
Z ciepłych krajów do nas leci.
Za skowronkiem, mości panie,
Przylatujesz, mój bocianie.
A za boćkiem jaskółeczka,
Za jaskółką kukułeczka.
I słowiczek ulubiony
Spiesznie ciągnie w nasze strony.
Potem była kąpiel, a po obiedzie zbierałem gałęzie i zaczęliśmy budować szałas, który pierwszy raz w życiu robię, więc udał się nie bardzo.
***
Po śniadaniu były śpiewy, a potem pan poszedł z nami do lasu i stawiał stopnie ze sprawowania, i pytał się, komu tu jest dobrze i komu źle. Potem nazbieraliśmy dużo gałęzi i zbudowaliśmy szałas, który się udał.
Potem znów byliśmy w lesie i jedna dziewczynka, którą nazywają Kropeleczka, ładnie deklamowała.
Po podwieczorku grałem w palanta i zarobiłem dwie mety, a potem położyłem się, żeby trochę odpocząć, ale zasnąłem i tak mocno spałem, że nie słyszałem trąbki na kolację, lecz się obudziłem i jeszcze zdążyłem.
Po obiedzie, który się składał z zupy, kaszy z pieczenią i chleba, dostałem łopatę i robiliśmy z Ligaszewskim wały przy szałasie.
Po deszczu było w lesie dużo grzybów, ja znalazłem dwa prawdziwe i trzy maślaki, i w lesie jeden chłopiec zginął, ale się znalazł. A potem rozmawialiśmy o wypadkach.
Wczoraj zapomniałem napisać, że były sztuki magiczne i dwa grosze zamieniły się na czterdzieści groszy.
Tak spędziłem dzień wczorajszy.
***
Nauczyłem się dużo ładnych piosenek i taką:
Ja tratwę z liści zrobię,
Zobaczysz śliczną rzecz.
Popłyniem z wodą sobie,
Aż het, daleko precz.
***
Wczoraj była wielka zabawa w Zofiówce i teatr. Roztworzyła się kurtyna i była matka chora, i miała trzy córki. Przyszedł starzec prosić o gościnność i one go zapytały, jak uzdrowić matkę, i staruszek kazał przynieść wody z lasu.
W drugim akcie przyszły dwie córki do lasu, ale potwór je przestraszył i uciekły. Potem przyszła trzecia córka i koło niej aniołowie. Potwór wyszedł z wody i powiedział: „Nie dam ci wody, dopóki nie zostaniesz moją żoną”. Ona się zgodziła, wzięła wody i poszła do domu.
W trzecim akcie przychodzi królewicz i chce się żenić z tą córką. Bo ten potwór w lesie to był zaczarowany królewicz.
***
Dużo jeszcze ciekawych rzeczy mieściło się w pamiętniku, a na ostatniej stronicy było starannie napisane:
„Koniec całego kajetu, zapisanego pamiętnikiem, co robiłem na kolonii, co widziałem i co słyszałem”.
I podpis autora z wielkim zakrętasem.Rozdział czwarty Duże troski małych dzieci. – Wacek już nie mówi „szczeniaku”. – Święte łzy i Towarzystwo Opieki nad Samotnymi
Pamiętacie zapewne, jak w Michałówce tęsknił do domu Lewek Rechtleben; jak się miły Prager rozpłakał, gdy przypomniał sobie, że ojcu grozi zesłanie na Syberię; jak ktoś inny zapytywał w liście, czy brat już znalazł pracę i czy zarabia.
Niejedną troskę serdeczną noszą w duszy te dzieci, które pozornie tak wesołe i uśmiechnięte witają las i łąkę, gwarne zabawy, jagody, śpiewy i kąpiel.
Prawda, Stefku – prawda, Władziu, Olesiu, Karolku – czasem małe dzieci mają duże troski?
***
Stefek Trelewicz zostawił w Warszawie małego Wacka. Wacek ma cztery lata i wszyscy go bardzo kochają. Czasem ojciec da małemu Wackowi dwa grosze, Wacek zaraz nogi za pas i biegnie do sklepiku po karmelki albo czekoladkę. A sklepik jest po drugiej stronie ulicy, a przez ulicę tramwaj elektryczny¹³ przejeżdża. Mały Wacek wpaść może pod tramwaj. Niedawno w sąsiednim domu też tramwaj dziewczynkę przejechał. Kto teraz pilnuje małego?
Tatuś o siódmej rano wychodzi, bo służy w sklepie z futrami, musi sklep wcześnie otwierać; mama także dzień cały zajęta – kto teraz małego pilnuje?
Płakał Stefek przez dwa wieczory, trzeciego wieczora płakać nie zdążył, bo zasnął, potem list z domu dostał i już się pocieszył. Tylko prosi, żeby mu pan osobno mówił dobranoc, bo w domu go tatuś zawsze na dobranoc całuje, i prosi, żeby Lutek także przychodził mówić mu dobranoc, bo Stefek ma w grupie C brata Lutka.
Kiedy pierwszy raz przyszedł Lutek z grupy C na naszą salę, zaczęli go chłopcy wyganiać:
– Oo, proszę pana, cudzy się kręci. A sio, a sio!
– Co to ja kura – oburzył się Lutek – żeby na mnie „a sio” wołać?
– To nie cudzy – a Stefka brat.
– Ale nie z naszej sali.
– To co? on przychodzi Stefkowi dobranoc powiedzieć.
I Lutek, chociaż cudzy, bo z grupy C, przychodzi co wieczór Stefkowi dobranoc powiedzieć, i Stefek już się nie boi o małego… Tęsknił do domu Krawczyk, dopóki do Zofiówki nie poszedł i nie przekonał się na własne żywe oczy, że w Zofiówce naprawdę jest siostra i że się z nią będzie mógł często spotykać.
Smutny jest i Kowalski, bo za tydzień będzie u nich w Warszawie wesele, będą goście, muzyka i tort z cukierni, a on tortu nawet nie skosztuje.
***
Władek Szawłowski martwi się o matkę.
– Mama będzie musiała sama ojcu obiad zanosić, bo siostra także wyjechała na wieś, do stryja.
– No i cóż w tym złego? Będzie mama ojcu obiad nosiła – przecież obiad nie taki znów ciężar.
– Pewnie, że nie ciężar, ale do fabryki daleko, a mama na nogi choruje i często głowa ją boli.
Władkowi się przykrzy. Myślał, że kolonie to jakaś szkoła, że się tu dużo nauczy, a gdy do Warszawy wróci, zacznie zarabiać i mama nie będzie pracowała tak ciężko. Bo jak mama pierze, nogi jej puchną i głowa ją boli.
***
Nie każdy powie od razu, czemu smutny, dlaczego płacze.
Wacek płacze – Dlaczego? – Ząb go boli. – Zapewne w zębie jest dziura, można mu watę z kroplami w ząb włożyć. – Nie, nie chce: ząb go nie boli, tylko głowa. – Są w kolonijnej aptece proszki na ból głowy. – Kiedy tak, powie już prawdę: nic go nie boli, tylko chce wrócić do domu, bo mu się tu nie podoba.
I to jednak nie było prawdą. Wacek skłamał, bo nie chciał ojca własnego obmawiać. – Podoba mu się kolonia, ale Wacek ma ojca pijaka.
W dzień wyjazdu ojciec się strasznie z mamą pokłócił, bo mama chciała odprowadzić Wacka na dworzec, a ojciec powiedział, że Wacek sam trafi, że go diabli nie wezmą. Jak mama wróciła z dworca, ojciec ją pewnie zbił. W zeszłym roku, gdy Wacek wrócił z Psar¹⁴, mama leżała chora, tak ją ojciec pobił.
Gdy Wacek jest w domu, mamie wodę przyniesie, izbę zamiecie, po ojca pójdzie, to ojciec się wstydzi i nie przepije pieniędzy.
Wacek jest niedobry, źle się uczy, nie zdał do trzeciego oddziału, z chłopcami się bije. – Ale na kolonii bardzo się poprawił: już nawet „szczeniaku” rzadko kiedy powie i wtedy tylko kiedy go bardzo kto zgniewa.
***
A czemu znów Olek płacze?
Olek jest jedynakiem, mama jego jest wdową; więc ani brata tramwaj nie przejedzie, ani mamy nikt nie ukrzywdzi.
Ale mama Olka nie ma na świecie nikogo-nikogusieńko, a teraz, kiedy Olek wyjechał na kolonie, mama jest już zupełnie sama-samiusienieczka jedna na świecie. Mama szyje koszule, tak długo w noc szyje; kiedy się Olek tylko obudzi, zawsze widzi, jak mama siedzi i szyje. Mama jest taka dobra i taka biedna i nie ma nikogo, ale to nikogo na świecie.
Olek płacze, a każda łza Olka jest tak święta, jak gdyby w każdej łzie Olka był krzyż, a na krzyżu Chrystus bardzo smutny.
Prawda, że trzeba się starać, aby Stefkowi, Wackowi, Olkowi i wszystkim dzieciom dobrze, wesoło było na kolonii?
Toteż się starają panowie, a nieocenione zasługi w tym względzie położyło towarzystwo opieki nad tymi, którzy nikogo nie mają.
Siedzibą towarzystwa jest szałas Bartyzka, Pogłuda i Dąbrowskiego na Łysej Górze.
Co parę dni zapytuje pan chłopców, czy wszyscy już mają przyjaciół, z którymi razem się bawią; bo zdarzyć się może, że ktoś jest nieśmiały albo nie lubi biegać i dokazywać – i dlatego unika znajomości i nudzi się, choć wkoło tyle wesela i śmiechu.
I tymi właśnie, którzy nikogo nie mają, opiekowało się towarzystwo – tam znalazł przytułek Kopka-sierota.
Właściwie Kopce zawdzięcza towarzystwo swe powstanie.
Karolek Kopka jest trochę głupi, jąka się i czasem mdleje. Ojciec jego jest stróżem, matka dawno umarła. Kopkę biją w domu; raz uderzono go w głowę, dziesięć dni chorował, a kiedy wyzdrowiał, zaczął się jąkać i nie był już tak mądry, jak przed chorobą.
I dlatego na kolonii nie bardzo chciano się z nim bawić.
Raz Kopka wyprosił sobie łopatę. Pan nie od razu chciał mu dać łopatę, ale Kopka prosił, bardzo prosił. Łopata nie przyniosła mu szczęścia. Kiedy zobaczyli chłopcy, że Kopka taki bogacz, że dostał łopatę, zaraz się znalazło wielu przyjaciół, doradców, wspólników.
– Chodź, Kopka, ja mam gałęzie, zbudujemy razem szałas.
Co było dalej, trudno wiedzieć, dość że zabrano Kopce łopatę, nic mu w zamian nie dano; i zawlókł się biedak do szałasu Bartyzka, gdzie akurat nikogo nie było, tam położył się na posłaniu z trawy i zasnął spłakany.
I przygarnięto Kopkę-sierotę, potem wzięto do siebie Kasprzyckiego, który ma krzywe nogi po angielskiej chorobie¹⁵, i Siniawskiego-Dziadygę, który ma twarz przez ospę zeszpeconą, wreszcie miłego Grudzińskiego, który z dala się trzymał od chłopców, bo go mama prosiła, żeby się nie zadawał z łobuzami, a on sam nie umie odróżnić, kto łobuz, a kto nie łobuz.
Kiedy w szałasie Bartyzka zawiązało się Towarzystwo Przyjaciół Czytania, spokojny Grudziński został jego prezesem, bo czyta płynnie nie tylko powiastki, ale nawet wiersze. – O tym się później obszernie opowie.Rozdział piąty Przedhistoryczne czasy górki pod dziką gruszą. – Niezawodny przepis na budowanie domków z piasku. – Narodziny, rozwój, zagłada
Na górce, koło dzikiej gruszy, w ubiegłym sezonie wznosiła się groźna forteca. Jakkolwiek już dwa tygodnie upłynęły od ostatnich bojów i niejeden deszcz zmywał dumną twierdzę – doskonale się zachowały jej wały i rowy; widnieje jeszcze kopiec pułkownika Suchty, część pierwszego i cały fort drugi i chłopcy uczą się dawać nurki z wałów i pływać tu na piasku.
I tu oto, na polu krwawych walk, pierwsi budowniczowie, Bień, Iwanicki i Słotwiński, wznieśli pierwszy domek z piasku, otoczyli go ogródkiem z gałązek i kwiatów i ogrodzili parkanem z patyków. Domek był bardzo pierwotny: nie miał ani drzwi, ani okien, ani komina. Nie uwłacza to jednak honorowi naszych budowniczych. I pierwszy parowóz, i pierwsza maszyna drukarska były również niedoskonałe, i dopiero całe pokolenia następców pracowały nad ulepszeniem wynalazku.
Właściwie Bień, Iwanicki i Słotwiński nie byli wynalazcami, bo, jak wieść niesie, już w Warszawie sztuka budowania domków z piasku święciła liczne tryumfy. Oto na Nowej Pradze¹⁶ zbudowali raz chłopcy całą Jasną Górę, nie zapomnieli nawet o szwedzkich kulach, bo w murach częstochowskiego klasztoru tkwiły jagody czeremchy.
Niemniej zasługa ich jest wielka, że potrafili w odległej Wilhelmówce rozniecić ognisko szczerego zapału dla budownictwa.
Nie posiadam dość danych, by twierdzić stanowczo, wyrażam jednak przypuszczenie, że domki z piasku z biegiem czasu przetworzyły się w szałasy z gałęzi, szałasy tak dostojne, że nawet pastuch chronił się w nich przed spieką, a raz nawet przed burzą.
Zabawa w domki z piasku, pierwsza wspólna zabawa na wspólnym terenie, w ciągu trzech dni powstała, przeżyła okres rozkwitu i upadku.
Niezawodny przepis na budowanie domków z piasku zachowałem i przytaczam w całości, by służył przyszłemu historykowi, gdy zechce pisać dzieje górki koło dzikiej gruszy:
„Bierze się kupkę piasku i się ją oklepuje. Jak się ją już oklepie, to się ją gładzi. Piasek trzeba brać z głęboka, bo na wierzchu jest suchy, a z suchego nie chce się robić, bo się sypie, a wieża to się już nigdy nie ulepi. Jak się kupkę oklepie i ogładzi, to już teraz wszystko zależy od tego, co się chce zrobić. Drzwi i ramy okien robi się z patyków, a do ozdoby i na baszty bierze się szyszki zwyczajne albo lepiej zielone. Domek w cieniu dłużej trwa”. (Franciszek Przybylski)
Pierwszego dnia kopano rękami, drugiego dnia pan miał nudną przemowę o tym, że należy być bardzo ostrożnym – i wydał na próbę tylko pięć łopat.
Domki z piasku mają już drzwi, okna, kominy – jednakże nie koniec na tym.
Badun obok chałupy zrobił krzyż z dwóch patyków związanych trawą. I wszyscy zaczęli robić krzyże obok domków z piasku.
Pogłud obok zagrody wykopał studnię z żurawiem, a Szynkiewicz, Cyganem zwany, w ten sposób ulepszył studnię, że na żurawiu zawiesił na trawce szyszkę, która jest kubłem.
Karaś pokrył dach chałupy liśćmi brzozowymi, i przez całą godzinę modne były brzozowe strzechy.
Do ogrodu Kowalczyka weszła mrówka i szła akurat dróżką.
– O, mrówka. O, jak sobie idzie.
– Ciężko jej biednej iść po piasku.
– To ją puśćcie na trawę.
– Głupi, w trawie jeszcze gorzej trudno.
– O, jakie ma nóżki. O, na wał idzie, na wał.
– Spadnie. – Nie spadnie. – Spada. – O, spadła.
– Daj, ja ją wytrę, bo się piachem umazała.
– Idź, mrówkę będzie wycierał. Skórę byś z niej zdarł.
– A mrówka ma skórę?
I zapewne mrówki weszłyby teraz w modę, ale Terlecki zbudował zamek warowny i most zwodzony.
Natychmiast zaczęto budować zamki warowne i na wyścigi ulepszano mosty zwodzone. Łańcuchy i liny mostów pleciono z sitowia, deski robiono z patyków.
Chabelski wyrył pod zamkiem pierwszy loch z trzema wyjściami. Rzecz jasna, że w zamkach muszą być lochy. Zaczęto przerabiać stare zamki na modne z lochami, podczas przeróbki niejeden się zawalił.
– A nie mówiłem, że się zawali.
– Bo stoisz i gadasz nad głową.
– Nie gadam, tylko do lochów trzeba inaczej budować.
– A jakże, inaczej.
– To idź i zobacz, jak oni robią fundamenty.
Teraz modne są kaplice przy zamkach i baszty z szyszek.
– Cterdzieści dwa sysek znalazłem – mówi mały Frankowski, wysypując je z kieszeni i z czapki.
– A ja znalazłem ulęgałki na kule armatnie.
– Pokaż, patrz, jaki ty jesteś. Daj jedną ulęgałkę.
– Widzisz go, będę mu dawał.
– Czy to są aby prawdziwe ulęgałki? – ktoś pyta nieufnie.
– A może fałszywe?
Właściciel prawdziwych ulęgałek wnet znalazł wspólników do budowy twierdzy z basztami, wałami, rowami, lochami, zwodzonymi mostami i składem amunicji. Ulęgałki leżeć będą przy wejściu do prochowni.
Nowe ulepszenie!
Zieliński zbudował całą wieś z kościołem, a na szosie widnieją latarnie. Na patyk nasadza szyszkę i latarnia gotowa. Tak proste, a przecież tak późno dopiero przyszło do głowy.
Łęgowski wprowadził pierwsze schody i od tej pory nawet zwyczajne chałupy miały choć po jednym schodku przy wejściu.
Nie należy sądzić, by przy budowaniu wszystko odbywało się zgodnie.
Królik z grupy C pokłócił się ze swą parą przy budowie czatowni.
– Tu potrzebna dziurka – mówi para.
– Nie potrzeba dziurki.
– A skąd będą strzelali?
Zamyślił się Królik, ale że ustępować nie lubi, więc mówi:
– Z dachu będą strzelali.
Niewłaściwość podobnego rozwiązania sprawy zbyt biła w oczy, by para Królika nie miała się pobić z Królikiem. I w gruzy rozpadł się gmach pyszny, dźwignięty z takim mozołem.
Ileż razy przekonali się tu budownicy, że zgodą drobne sprawy wzrastają, od niezgody giną największe!
Concordia res parvae crescunt, discordia maximae dilabuntur¹⁷ – mówi łacińskie przysłowie.
Jednym łopaty przyniosły pożytek, bo głębiej kopali i wilgotniejszy mieli materiał do budowy, innym łopata tylko przeszkadzała w robocie, bo nieciła niezgodę. Jedni długo gromadzili materiał do budowy, a nic nie zrobili, inni mało zrobili, za to dużo piasku mają w uszach i za koszulą; inni wreszcie zamiast zakasać rękawy i jąć się do pracy, woleli łazić i krytykować wysiłki towarzyszów.
– Ten dom tak wygląda, jakby się miał zawalić. – Okna krzywe, brama za daleko.
– Pilnuj swego nosa.
Byli tu skromni a skrzętni, twórcy i naśladowcy, wytrwali i niecierpliwi – i zgoła trutnie.
Drugiego dnia domki z piasku dosięgły najwyższego rozwoju, trzeciego dnia majstrowali już tylko malcy, starsi inne teraz żywili ambicje.
Słońce wysuszyło piasek i walić się poczęły pyszne pałace i skromne chateńki, górka pod dziką gruszą opustoszała, ale nie na długo.Janusz Korczak (właśc. Henryk Goldszmit; ur. 1878 lub 1879, zm. 1942) – pisarz, lekarz, działacz społeczny i pedagog. Ukończył medycynę na Uniwersytecie Warszawskim, a po kilkuletniej praktyce w szpitalu dziecięcym zajął się organizacją dwóch sierocińców: Naszego Domu (dla dzieci polskich) oraz Domu Sierot (dla dzieci żydowskich). W 1926 założył gazetę „Mały Przegląd”, pisywał do „Głosu”, „Kolców”. Jako Stary Doktor wygłaszał w radiu pogadanki dla najmłodszych. Autor ponad 20 książek i około 1400 tekstów drukowanych w pismach. Zginął wraz ze swoimi wychowankami w obozie śmierci w Treblince. Nakładem wydawnictwa W.A.B. ukazały się powieści dla dzieci Król Maciuś Pierwszy (2011) i Król Maciuś Pierwszy na wyspie bezludnej (2011), których ilustracje zdobyły wyróżnienie graficzne w konkursie Książka Roku 2011 Polskiej Sekcji IBBY, a także Kajtuś Czarodziej (2012) i Bankructwo małego Dżeka (2012) oraz dzieło Pamiętnik i inne pisma z getta (2012). Książka Józki, Jaśki i Franki nawiązuje do wydarzeń z 1908 roku – kolonii letniej dla dzieci w Wilhelmówce, na której Korczak był opiekunem.