- W empik go
Jubileusz i inne nowele - ebook
Jubileusz i inne nowele - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 314 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
i inne nowele
WARSZAWA
nakład Gebethnera i Wolffa
KRAKÓW – G. Gebethner i Spółka
1911
Kraków – Druk W. L. Anczyca i Sp.
JUBILEUSZ
…»Raz jeszcze zatem, niech mi wolno będzie wznieść ten kielich na cześć naszego jubilata. Żyj nam, czcigodny panie! Pracuj, walcz, zdobywaj, a przedewszystkiem przyświecaj społeczeństwu naszemu swym umysłem jasnym, swem sercem gorącem, swoją jasną duszą! Bądź nam i nadal – tak jak byłeś od lat dwudziestu pięciu – wzorem mądrości i umiarkowania, wzorem wszelkich cnót obywatelskich, wzorem prawdziwego chrześcijanina. Niech żyje nasz Roman Bieniecki!«
– »Niech żyje! Niech żyje!« – zagrzmiało wzdłuż biesiadnego stołu.
– Muzyka, ukryta za roślinami, zagrała tusz. Zrobił się huk i gwar. Przechyliły się kielichy, polał się stary węgrzyn.
Naraz wszyscy zapragnęli mówić, śmiać się, dzielić wrażeniami. Długo już trwała uczta! I taką już nieskończoną ilość mów wysłuchano! Porwały się dokoła stołu głosy. Zaszumiało, zakipiało, jak w ulu.
Lecz powstał jubilat, zadzwonił w kieliszek, i znowu zrobiła się cisza. On zaczął mówić:
– Nie zasłużony, lecz szczęśliwy bierze. Tak, panowie i przyjaciele moi! Bo czemże moje zasługi wobec darów waszych? Darów tak hojnych, objawów uznania tak wzruszających, słów tak pochlebnych! Czemże zasługi moje? Jestem zawstydzony, wdzięczny i nie znajduję wyrazów na wypowiedzenie mych uczuć. Nie godzien jestem tych łask, nie zasłużyłem na nie… Patrzę dzisiaj na życie moje z wysokości moich pięćdziesięciu lat – i pytam: cóżem uczynił, aby mnie chwalono? Jest w społeczeństwie naszem – dzięki Bogu – tylu mędrszych, uczeńszych, bardziej utalentowanych, wybitniejszych ode mnie. Czemużeście na mnie zwrócili swoje oczy? Ach! panowie! tu odkrywam wielką prawdę i jasność wielka umysł mój oświeca. Podzielę się z wami myślami mojemi. Oto żyjemy w czasach smutnych dla duszy, w czasach ciężkich dla każdego czującego człowieka, w czasach, gdy zaginął – zdaje się – ster, przebrzmiały hasła, rozwiały się ideały, przeszłość zamarła, a przyszłość nieznana i groźna. W czasach, gdy pojęcia dobra i zła zdają się zlewać w chaos jakiś nierozwikłany, gdy wszelka potęga maleje, wszelkie bóstwa strącane są z ołtarzy, wszelkie dogmaty wyśmiane i lekceważone, a świat bez hamulca, bez wędzidła, bez żadnej kierowniczej gwiazdy, leci naprzód szalonym pędem. Gdzie?… Dokąd?…
Narodowi naszemu – najnieszczęśliwszemu z nieszczęśliwych – nie została oszczędzona żadna z tych goryczy, nie została ujęta ani jedna żółci kropelka. Pijemy wszyscy z czary boleści, z czary, nalanej żółcią, octem i piołunem. Pijemy z niej dawno, dawno… A trwożne oczy nasze patrzą w dal przed sobą, nie widzą nic. A usta szepcą, dokąd idziemy, dokąd lecimy w tym szalonym pędzie?… W tak strasznych czasach, przyjaciele moi, człowiek »z dogmatem«, człowiek, posiadający jakąś wiarę i pewność, człowiek, który – chociaż mroków przyszłości niezdolny rozświecić – wie jednak, dokąd sam idzie, i widzi drogę wyraźną przed sobą, który trzyma się oburącz prawd uznanych, taki człowiek jest dla swoich współbraci skarbem. Jest on jakby latarnią, zapaloną w noc ciemną przez litościwą rękę. Jego widok krzepi, jego przykład zachęca. Mimo wiedzy i woli staje się dla otoczenia swego drogowskazem i ogniskiem. I tu leży, panowie, źródło waszej dla mnie łaski. Nie zasługą zdobyłem serca wasze. Tyluż jest ode mnie godniejszych! Ale tem jedynie, żeście we mnie widzieli niezłomną a silną jak śmierć wiarę w objawione nam i nadane z góry boskie zasady i hasła. Oto moje prawo – jedyne, które przyznaję – do waszego uznania. Tak! ziemia się trzęsła pod stopami, burza szalała, piekielne moce się rozpasały, ciemności zalały świat, pokrzyżowały się drogi, tyle wielkich duchów zwątpiło i upadło. A ja szedłem wciąż drogą prostą… Idę nią jeszcze, da Bóg, nie zboczę i dojdę tam, dokąd wszyscy dojść powinniśmy, do wiekuistej szczęśliwości i spokoju…«
Szmer wznoszonych głosów rozległ się dokoła stołu.
A jubilat przesuną! palce przez gęstą, srebrzystą czuprynę, wstrząsnął głową i mówił dalej. Mówił pięknie, mądrze, skromnie, głosem wyrobionym i miękkim, który się niósł po sali i dźwięczał do najdalszych kątów. Streszczał tu przed słuchaczami całe życie swoje, cnotliwe, pracowite, oparte na »najświętszych zasadach«, na stałych, niewzruszonych prawach, na bezpiecznych przykazaniach, legowanych nam przez przodków.
Mówił gładko i uroczyście. Raz tylko, gdy wspomniał »ułudne sny młodości«, głos jego zadrżał, złamał się, i była chwila, że słowa bezładne zaczęły mu się w ustach plątać, a oczy, któremi tak śmiało po otaczających wodził, nagle zapatrzyły się w punkt jakiś dla innych oczu niewidzialny, utkwiły nieruchomo w jakąś dal… I była chwila milczenia… lecz chwila tylko.
I popłynęły znów słowa piękne, mądre, skromne.
Słuchano w skupieniu. Wszakże dla obecnych tutaj Roman Bieniecki był słońcem, dokoła którego grawitowali wszyscy. Był ich sztandarem, był jasnością ich głów, głosem ich przekonań, wyrazicielem ich zasad, tarczą, co ich broniła od wrogów, mieczem, który za nich walczył. Był ich wzorem i bożyszczem.
A gdy skończył mówić, rozebrzmiały znów dokoła głosy, na twarzach wzruszenie się odbiło, i sławiono go jeszcze długo.
Gdy wreszcie, późną nocą, Roman Bieniecki wsiadł do powozu i konie równym kłusem biedz zaczęły ku domowi, a ciepłe kwietniowe powietrze owiało mu twarz, odetchnął głęboko i szepnął do siebie:
– U szczytu… u szczytu…
Była jakaś ironiczna, trochę też smutna nuta w jego głosie, jakiś zgrzytliwy dźwięk i śmiech. A i czoło jego nagle zmarszczyło się, jakby chmura gradowa po niem przemknęła, i usta opadły mu pod siwiejącym wąsem.
Ale tego nie zauważył wcale siedzący obok ośmnastoletni Olo. Otulał sobie nogi kołderką i podnosił kołnierz od palta.
Spytał spokojnie: »Co papa mówi! Jaki szczyt? Jutro da capo ta sama historya«. Ziewnął szeroko i przeciągle. – »I gorzej, bo w domu. Mama od dwóch dni się miota. Wieńce nie wieńce! awantury rozmaite… Dom jak po napadzie tatarów. Wszystkie moje przyrządy gdzieś powyrzucali… – Wyciągnął nogi jak długie, wgłębił się w kąt siedzenia i dodał niedbale: – »Już to ja – przyznaję – na te honory nie leciałbym wcale«.
– Olo! – zawołał Roman Bieniecki i poruszył się gwałtownie. – Co ty mówisz! Więc ty sobie wyobrażasz, że ja… Więc ty myślisz?…
– Ja, papo, nic nie myślę w tej chwili, bo ogromnie mi się spać chce. A już, co do gustów, to przepraszam… ale każdy ma prawo mieć własny. Tolerancya! Toż to papy ulubiony konik.
Zamilkli obaj. W śpiącem mieście głośno dźwięczał tętent kopyt końskich.
Na twarzy Bienieckiego powoli rozpościerał się cień smutny. Brwi zsuwały się, a między niemi żłobiła mu się głęboka, ponura zmarszczka. Do ust zdawały się rwać jakieś słowa gwałtowne. Ale nie! Cofnęły się w głąb, nie wyszły.
Olo spytał nagle:
– A ten pan, co koło papy siedział, to książę Chuliński?
– Tak, książę Adam Chuliński.
– A czegóż on tu? wśród literatów?…
– Nie sami tylko byli literaci. Owszem, wielu innych było. A książę Adam jest od wielu lat moim przyjacielem. Przytem, jeden to z głównych właścicieli dziennika.
– Aha! To on to sprowadził z Anglii Dasuleja.
– Dasuleja?…
– No, tego reproduktora, co to po nim idą Maud, Sir Tom i Bluette. Maud w tym roku biega.
Roman nie odpowiedział. Trochę go drażniła mania sportowa Ola. Zwłaszcza teraz, w tej chwili, wolałby o tem nie słyszeć. Nie odpowiedział więc. Ale Olo po chwili znowu przemówił:
– To tylko nasze polaczki w takie pompy lubią się zabawiać. Na całym cywilizowanym świecie przecież nikt nigdy nie słyszał o żadnych jubileuszach. Tam inaczej swoich wielkich ludzi czczą: dobrze płacą za ich dzieła.
Roman oburzył się.
– No, mój drogi, pod tym względem nie mogę się uskarżać chyba! Wiesz dobrze, jak mi płacą za każdy artykuł, za najmniejszy wierszyk. Biorę, co chcę.
– Prawda, może i płacą teraz. A jednak, czy nam dużo… papa po sobie zostawi? Wiem, wiem, papa zaraz powie: dobre imię, nieposzlakowane zasady, sława, miłość i szacunek ludzki. To bardzo ładne rzeczy, owszem. Ale żyć niemi… Dziękuję!
Jeszcze głębiej zsunęły się brwi nad przygasłemi oczami Romana Bienieckiego. Jeszcze ostrzej zarysowała się brózda na jego czole. Odrzekł jednak zupełnie spokojnie:
– Zapominasz, mój drogi, że ja nie mam wcale obowiązku wam cokolwiek po sobie zostawiać.
Co mam, tegom się sam dorobił. Dorabiajcie się i wy!
– Ach, papo… wolne żarty!
– Jakto! Dlaczego?
– A choćby dlatego że… No, niechże papa spojrzy na mnie i powie szczerze, czy ja wyglądam na takiego, co się może »dorabiać«? Chyba może w cyrku, albo na dżokejstwie!
Roman zwróci) się ku synowi. W elektrycznem świetle lamp, które nad nimi płonęły długim szeregiem, siedział Olo, skulony w rogu faetonu. Drobna jego, nędzna postać, której rozwinąć nie mogły najgorliwsze ćwiczenia gimnastyczne, nikła w fałdach pleda, którym się owinął, a twarzyczka, o ładnych, dziecinnych jeszcze rysach, miała wyraz bezgranicznego zmęczenia. Dokoła oczu błękitnych, na które opadały ciężkie, trochę nabrzmiałe powieki, były już zmarszczki. Z dwóch stron bladych ust, pod wysypującym się złotawym puszkiem, rysowały się dziwne na tej młodej twarzy fałdy. Niedorosłe to było jeszcze, a już przeżyte; niedojrzałe, a już robactwem jakiemś toczone; bez krwi, bez sił, bez mięśni – pomimo sportowej manii – bez ciepła i bez zapału. Już w poczęciu samem na zagładę skazane, wiotkie, marne, płowe. W myśli Romana przesunęło się to dzieciństwo cherlawe, to pacholęctwo bezradosne. Westchnął.
Jednak, zwróciwszy się do syna, zaczął mówić:
– Masz lat ośmnaście, Olu, przed tobą życie ze wszystkiemi drogami otworem…
– Ach, papo – przerwał Olo niecierpliwie – jakież to drogi? Gdzież ja mogę iść? Nic nie umiem, niczego się nie nauczyłem przecie…
– To się ucz…
– Oho! łatwo to powiedzieć. Już za stary jestem na rozpoczynanie edukacyi. Chyba że – dodał, śmiejąc się – jeśli papa o mnie seryo się nie zatroszczy, to wypadnie się oglądnąć za jaką bogatą Żydóweczką.
– Nie licz na to. Teraz i Żydówki zmądrzały i za pierwszego lepszego dudka żadna nie pójdzie. A to ci zupełnie seryo powiadam, jeśli wychowanie twoje z powodu zdrowia było trochę zaniedbane, to aż nadto masz czasu do naprawy. Teraz zdrów jesteś zupełnie, powinieneś coś sobie obrać i sam o sobie myśleć. Nie zawsze rodziców mieć będziesz przy sobie. Ja niedługo już pociągnę… Niedługo…
I nagle, jakgdyby prąd zniechęcenia szedł od dziecka ku ojcu, Roman osunął się na poduszki powozu zmęczony, wyczerpany do dna, do samego dna swej istoty. Przymknął oczy. Żadna myśl nie kołatała mu się pod czaszką. Tylko ciężar wielki na niej spoczywał, olbrzymi ciężar i chylił mu głowę ku ziemi. I coś mu szeptało w sercu: Niedługo. Niedługo.
– Jeszcze nie śpią – odezwał się naraz Olo, wyciągając szyję i oczy mrużąc – w saloniku mamy oświecono.
Wjeżdżali przez ozdobną bramę na podwórze, gdzie dokoła szemrzącej fontanny kwitły narcyzy i tulipany, gdzie roztwierały się bzy na gałązkach, a wielki stary kasztan obrzucał koronką swych liści białe ściany pałacyku. Z piętra dwa oświetlone okna słały różowe promienie na wiosenną zieloność krzaków, na puszysty trawnik i na migocącą wodę fontanny.
Żwir zaskrzypiał pod kołami. Na ganek wyszedł służący i pomagał obu panom w wysiadaniu.
– Dobranoc papie – rzekł Olo zaraz w przedpokoju i zniknął.
– Jaśnie pani kazała, gdy tylko jaśnie pan przyjedzie, prosić do siebie na górę – wymówił z namaszczeniem lokaj.
– Do siebie na górę… – powtórzył Roman, zdejmując palto. – A czy jest tam kto jeszcze?
– Jest pan hrabia Płoski – odparł lokaj – ale właśnie jaśnie pani kazała…
– Idź powiedz pani – przerwał Roman – że zmęczony jestem. Na górę nie przyjdę. Jeśli pani ma mi coś do powiedzenia, niech będzie łaskawa zejść.
Po chwili, w wielkim swym wspaniałym gabinecie, zagłębiony w fotelu, Roman czekał na żonę. Pokój był nawpół ciemny. Mała lampka o zielonym kloszu, paląca się wśród porozrzucanych na biurku papierów, rozświecała tylko niewielki krąg dokoła. Zresztą było ciemno. I cicho. Tylko z wyższego piętra dochodziły przytłumione dźwięki fortepianu. Grano tam jakiegoś czułego walca.
Więc i Daisy jeszcze nie śpi« – pomyślał Roman. – »Co oni tam robią! Tak późno… I ten Płoski…« – Trochę irytacyi wzbudziło w nim wspomnienie tego człowieka. Nie lubił go. – »Coś tu za często bywać zaczyna – rzekł do siebie – »trzeba zwrócić na to uwagę Feli, że też ona sama tego nie widzi! A niby to doskonała matka…«
Na górze nagle urwała się muzyka. Nastała długa chwila ciszy. Aż kilka osób, razem rozmawiając, zaczęło schodzić po schodach.
– Pozwoli, o napewno pozwoli! – mówił młody cienki głosik.
Zaśmiano się. Potem ktoś się w sieni ubierał do wyjścia, coś jeszcze mówiono. Aż znowu młody głosik się odezwał:
– Niech pan tylko jutro wcześnie przyjdzie, o dwunastej.
– O dwunastej? No, postaram się wstać. Wchodowe drzwi otwarty się i zamknęły się za gościem. A w chwilę potem do gabinetu zapukano:
– Czy można? To ja.
Weszła pani Bieniecka. Była to kobieta lat czterdziestu kilku, bardzo piękna jeszcze. Wysoka, zgrabna, pomimo już występującej tuszy, jasna blondynka, o wielkich oczach błękitnych i o cudownej białości cerze, ubrana była nadzwyczaj starannie, jasno i strojno, uczesana misternie, połyskująca złotem przepysznych włosów, brylantami kolczyków, białością zębów wśród uśmiechniętych warg, niezliczonymi pierścieniami, paznogciami wyszlifowanymi jak drogie kamienie na wypieszczonych rękach.
Zbliżyła się prędko do męża i, pochylając się nad nim, pocałowała go w czoło. Potem przysunęła sobie nizkie krzesło i na niem usiadła.
– Go, zmęczony jesteś? Ale wszystko dobrze poszło? Jakże?
– Owszem, bardzo było pięknie. Bardzo! Ale… dobrze, że się skończyło – rzekł Roman, opierając czoło na dłoni. – Jestem zmęczony.
– Kiedyż to jeszcze nie skończone, biedaku! A jutro…
– Tak! Jutro jeszcze…
– Wszystko już przygotowane. Salę jadalną ubraliśmy kwiatami. Śliczne zdobyłam rododendrony! A jutro przybędą jeszcze litery XXV, z kwiatów uplecione. Ładnie to będzie. Już zaprosiłam tych panów z »Dziennika«, z »Gazety«, z »Kuryera« – mam nadzieję, że dobrze to opiszą. Śniadanie wyśmienite! Chcesz wiedzieć menu? Mam, zdaje się, przy sobie. O, słuchaj! Barszczyk z krokietkami, pstrągi, sauce…
– Ach, pewien jestem, żeś to wszystko doskonale obmyśliła. I nie to mi w głowie… – Roman westchnął ciężko. – Bo i na co mi to wszystko!… – szepnął.
– Ależ, Romku! – oburzyła się żona – jakto, na co? To bardzo dobrze robi taki jubileusz. Ludzie zupełnie inaczej patrzeć na nas będą. Miałeś dotychczas pewne tylko koło zwolenników, teraz nikt się już nie ośmieli oponować, krytykę robić! Ale! Ja jestem bardzo zadowolona. Owszem, niech mówią, niech piszą. Im więcej, tem lepiej. Przecież to świetna reklama.
– Reklama! Jeszcze? Po dwudziestu pięciu latach pracy!…
– Ależ tak! Zawsze i wszędzie. No, mój drogi, nie udawaj romantyka, bo nim, chwała Bogu, oddawna być przestałeś. Potrafiłam ci te głupstwa wybić z głowy, prawda? I w gruncie serca, choć robisz złą minę, czujesz, że ja zawsze miałam racyę. Dobrzem ci się w życiu przydała. Przyznaj, czy, gdyby nie ja, miałbyś ten pałacyk, i ten ekwipaż, i te stosunki, i tę pozycję w świecie, jaką dziś mamy? Czy miałbyś nawet dzisiejszy jubileusz? Przyznaj! Nic dziwnego, że uważam to trochę i za własny jubileusz.
W pięknych oczach pani Bienieckiej zabłysły iskry tryumfu. Podniosła dumnie głowę.
Roman milczał. Ogarniało go coraz cięższe znużenie.
A pani Fela mówiła dalej:
– Więc miejże do mnie zaufanie. Gdy ja co radzę, to już z pewnością dla dobra naszego i dzieci naszych. Już ja się natem znam! Nie przeszkadzaj mi, nie wymyślaj trudności, urojonych prawie zawsze…
– Ale… o cóż jeszcze chodzi? – spytał Roman, patrząc niespokojnie w twarz żony.
– O co chodzi… – odrzekła ona, spuszczając głowę i bawiąc się koronką od stanika. – No, chodzi o rzecz ważną, i nie zawracałabym ci tem głowy teraz właśnie, gdyś taki zmęczony, gdyby nie to, że… że oni oboje uprojektowali sobie jutro…
– Kto oni oboje? Nic nie rozumiem.
– Ach! jacyż wy mężczyźni ślepi jesteście! – zaśmiała się pani Fela – to coś okropnego! Jakto! nic nie uważałeś? Nie a nic?
– Czy chcesz mówić o Płoskim?
– Ależ naturalnie, że o Płoskim.
– Jeżeli tak, to powiem, że uważałem właśnie, iż on za często i wcale niepotrzebnie tu przychodzi, i chciałem cię ostrzedz nawet. Dziś naprzykład, czegóż siedział tu sam jeden z wami do późnej nocy?
– Ależ, Romku! On się stara o Daisy! Dziś się o nią oświadczył.
– O Daisy! – zawołał, zrywając się, Roman.– Ten rozpustnik! Ten zdechlak! Ten złoty młodzieniec, głupszy od stołowych nóg! Stara się o moją córkę! Ach, Felo, jakże mogłaś do tego dopuścić! Pani Fela najspokojniej wyjęła papierosa z ridiculu i sięgnęła po zapałki.
– Wiedziałam, że będziesz krzyczał – rzekła. – Ale gdy się spokojnie zastanowisz, zobaczysz, że w tym maryażu niema nic tak niemożebnego. Ja pozwolenie swoje już dałam – dodała, wypuszczając z ust obłoczek dymu.
– Co?!…
– Ja pozwolenie swoje już dałam – powtórzyła. – Teraz od ciebie zależy…
– Ja się na to nigdy, nigdy… nigdy nie zgodzę! – zawołał Roman gniewnie i odszedł wgłąb pokoju.
Wzburzony był do głębi. Daisy, tę słodką Daisy dać takiemu człowiekowi! To biedne dziecko rzucić jemu na pastwę! Byłaby to zbrodnia, grzech
O pomstę wołający, monstrualny grzech! Nie! nigdy! przenigdy!
Pani Fela wypaliła do końca papierosa, poczem, powstawszy z miejsca, poszukała popielniczki. Wróciła znowu do swego nizkiego krzesełka i zaczęła bawić się pierścionkami.
– Gdybyś przestał miotać się po pokoju – rzekła po długiej chwili milczenia – tobyśmy mogli rozsądnie kwestyę przedyskutować i przekonałbyś się…
– Ja nie potrzebuję przekonywania. Mam wy – robione zdanie o tym panu. Nie zgodzę się nigdy Daisy mu oddać…
– Jak chcesz. Bez twego pozwolenia, naturalnie, nie z tego być nie może. Ale nie rozumiem, dlaczego mówisz o Płoskim, jakby to był ostateczny szubrawiec. Że miody człowiek, i to jeszcze z jego sfery, hulał tam niegdyś…
Nagle Roman się uspokoił. Wrócił na swe miejsce i rzekł:
– Felo, mówmy poważnie. Gzy jako człowieka szanujesz Płoskiego? Czy, gdyby nie miał sześciu milionów funduszu, dałabyś mu córkę? Czy, kojarząc to małżeństwo, wierzysz, że Daisy będzie z nim choć przez jeden dzień szczęśliwa?
– O! dlaczegóżby nie miała być szczęśliwą. Daisy jest zanadto rozsądna i dobrze wychowana, aby miała po mężu spodziewać się jakichś poetycznych zapałów braterstwa dusz, wspólności ideałów, i tak dalej. Ona wcale sobie żadnych nadziemskich rozkoszy nie wyobraża. Wie bardzo dobrze, czem jest małżeństwo, i bardzo trzeźwo na to patrzy.
– Nie wmówisz we mnie, że dwudziestoletnia dziewczyna sama pragnie za pieniądze zaprzedać się takiemu Płoskiemu! Toby było przeciw naturze.
– Ty zawsze używasz takich gwałtownych wyrażeń. Daisy ma lat dwadzieścia, a zatem nie jest dzieckiem. Widzi jasno rzeczy! ocenia je wedle wartości, i nie lekceważy, tak jak ty, ani pozycyi, ani tytułu, ani owych sześciu milionów. A że człowiek jest dla niej sympatyczny, doskonale wychowany, należący do najlepszego towarzystwa, a przytem ogromnie w niej zakochany, więc czegóż jeszcze chcieć? Na kogóż jeszcze czekać? Szczególniej gdy się nie ma posagu. Ty zawsze mnie posądzasz, że ja Daisy tyranizuję. Ale słowo ci daję, że, gdyby ona powiedziała: nie! tobym nie nalegała. Ale ona sama tego chce, wierzaj mi!
– Nie wierzę, nie wierzę! Płoski nie może się podobać młodej dziewczynie. A chyba, że moja córka… dla pieniędzy… dla tytułu… Nie, nie! To być nie może!
– Ależ, Romku, jak ty zawsze przesadzasz! Cóż widzisz tak bardzo złego w Płoskim?
– Felo! Zmiłuj się! Znany gracz, pijak i rozpustnik. Człowiek, który nie ma jeszcze trzydziestu pięciu lat, a zdrowie już stracił. Przecież ręce mu się już trzęsą. Jakoby bez szklanki koniaku nie jest w stanie zrana wstać z łóżka. Morfinizuje się… No, ruina kompletna, zgnilizna. Pomyśl! Miłość u takiego człowieka czemże być może? Brudem! Ohydą! Przecież to wstrętne, to jest…
– Przepraszam cię, mój drogi – zawołała z godnością pani Fela – my, dobrze wychowane kobiety, o takich rzeczach nie pozwalamy sobie nawet myśleć.
Bieniecki roześmiał się ironicznie.
– Wy, dobrze wychowane kobiety! – powtórzył zgryźliwie. – O, nadzwyczaj dobrze wychowane! Zaprzedać córkę, to można, lecz o »takich rzeczach i myśleć nie pozwalacie sobie. O faryzeusze…
I znowu się uspokoił. Przeszedł się parę razy po pokoju, palce przesunął po czuprynie i oparł głowę o ramę okna. Na podwórzu cicho szemrała fontanna, bieliły się dokoła śnieżne płatki narcyzów. Gwiazd kilka świeciło na niebie. Od tych gwiazd szło ukojenie i rezygnacya. Go pomoże gniew? Co pomogą próżne wysiłki? Zawsze bywał zwyciężony. I teraz stanie się tak, jak ona zechce, jak ona postanowi. Po co ta walka?
Ale wszakże o dziecko tu chodzi, o biedną, małą Daisy, która serce ma przecież. On dobrze wie, jak to serduszko raz już się odezwało i jak mocno wołało o swe prawa. On to dobrze wie. Więc dopomódz jej musi, ratować, póki czas. Ojcem jest przecie…
Odwrócił się od okna i podszedł ku żonie.
– Przyślij mi Daisy – rzekł – chcę sam na sam z nią pomówić.
– Cóż to, Romku! Nie wierzysz mnie?
– Może i nie wierzę. W każdym razie mam prawo…
– Zapewne, prawo masz. Ale ona już śpi może.
– To ją obudź.
Pani Bieniecka wstała, lecz zawahała się jeszcze.
– Przynajmniej – rzekła – obiecaj mi, że o tamtym, o Stefanie Żuku, wspominać nie będziesz…
– Dlaczego?