- promocja
Judasz - ebook
Judasz - ebook
W swojej kolejnej fascynującej powieści Amos Oz w niezwykły sposób rozprawia się z motywem zdrady…
Zimą 1959 roku Szmuel Asz przerywa studia na Uniwersytecie Hebrajskim ze względu na osobisty kryzys wywołany pogorszeniem się sytuacji materialnej, porzuceniem przez dziewczynę oraz poczuciem, że jego praca magisterska pt. Jezus w oczach Żydów utknęła w martwym punkcie. Szukając pracy zarobkowej, znajduje anons z ofertą: dotrzymywanie towarzystwa starszemu niepełnosprawnemu człowiekowi w zamian za zakwaterowanie i skromne wynagrodzenie. I tak Szmuel spędza zimę w domu pracodawców, zyskując tam potrzebny czas i spokój i prowadząc ożywione dyskusje z podopiecznym, w których przewijają się wątki zdrady i wierności, marzycielstwa, obłędu i racjonalności w dziejach narodu żydowskiego oraz w relacjach pomiędzy zwaśnionymi narodami i religiami. Ogniskują się one wokół postaci Judasza Iskarioty, który zdaniem Szmuela odgrywa kluczową rolę we wszystkich żydowskich polemikach z chrześcijaństwem od starożytności aż po czasy nowożytne. Ponadto w życiu mieszkańców domu, staruszka i jego tajemniczej, fascynującej Szmuela synowej, kilka spraw spowija głębokie milczenie…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7818-391-4 |
Rozmiar pliku: | 1 012 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Oto historia, która zdarzyła się zimą na przełomie roku pięćdziesiątego dziewiątego i sześćdziesiątego. Będą w niej pomyłka i namiętność, zawód miłosny i pewna kwestia religijna, która pozostanie tu nierozwiązana. Na niektórych budynkach znać jeszcze ślady wojny, która dziesięć lat wcześniej przecięła miasto nas pół. W tle usłyszycie dalekie dźwięki akordeonu lub tęskną melodię harmonijki ustnej, dobiegające pod wieczór zza zamkniętych okiennic.
W wielu jerozolimskich mieszkaniach można znaleźć na ścianie salonu gwiaździste wiry Van Gogha albo jego kipiące cyprysy, na podłodze w małych pokojach wciąż rozłożone są słomiane maty, a na kanapie z gąbkowym materacem, przykrytej płócienną narzutą w orientalnym guście ze stosem haftowanych poduszek, leży grzbietem do góry otwarta książka – Dni Siklag albo Doktor Żywago. Przez cały wieczór jarzy się niebieski płomień naftowego piecyka. Z artyleryjskiej łuski w kącie pokoju wyrasta stylowo ułożony bukiet z gałęzi ciernistych krzewów.
Na początku grudnia Szmuel Asz przerwał studia na uniwersytecie i postanowił opuścić Jerozolimę, ze względu na miłosny zawód, na badania, które utknęły w martwym punkcie, a przede wszystkim dlatego, że zbankrutowała firma jego ojca i Szmuel zmuszony był poszukać sobie jakiejś pracy.
Był to postawny, brodaty, mniej więcej dwudziestopięcioletni mężczyzna, nieśmiały, uczuciowy astmatyk, socjalista o słomianym zapale. Miał masywne ramiona, krótką i szeroką szyję, podobnie jak palce: grube i krótkie, jak gdyby każdemu z nich brakowało jednego knykcia. Ze wszystkich porów na twarzy Szmuela Asza puszczał się bez hamulców kręcony zarost przypominający stalową watę. Zarost ten łączył się z kędzierzawą czupryną i z gęstwą włosów na piersi. Z daleka zawsze, latem czy zimą, Szmuel wydawał się rozgorączkowany i zlany potem. Z bliska jednak, co było miłym zaskoczeniem, okazywało się, że jego skóra nie wydziela przykrego zapachu potu, lecz, o dziwo, delikatną woń pudru dla niemowląt. Z miejsca zachłystywał się nowymi ideami, byleby tylko zostały podane w inteligentnej formie i miały w sobie coś przewrotnego. Ale też prędko się męczył, czy to z winy powiększonego serca, czy przez dolegliwości związane z astmą.
Nader łatwo do oczu napływały mu łzy, co było dla niego powodem zakłopotania, a nawet wstydu: w zimową noc mały kotek miauczy pod płotem, być może zgubił mamę, unosi ku Szmuelowi żałosne spojrzenie, łasząc się delikatnie do jego nóg, a jemu już oczy zachodzą mgłą. Albo na końcu jakiegoś przeciętnego filmu o samotności i rozpaczy w kinie „Edison” okazuje się raptem, że akurat najbardziej bezwzględna z postaci zdolna jest jednak okazać wielkoduszność, i zaraz zbiera mu się na płacz i ściska w gardle. Jeśli zobaczył przy wyjściu ze szpitala Szaarej Cedek wychudzoną kobietę i dziecko, zupełnie mu obcych, którzy stoją przytuleni, zanosząc się płaczem – w tej samej chwili i jemu udzielał się płacz.
W tamtych czasach zwykło się uważać płacz za rzecz kobiecą. Zalany łzami mężczyzna budził niesmak, a nawet niejakie obrzydzenie, mniej więcej tak jak kobieta z zarostem na brodzie. Szmuel bardzo się wstydził tej swojej słabości i starał się nad nią zapanować, jednak bez powodzenia. W głębi serca sam przyłączał się do drwin, jakie wywoływała ta czułostkowość, a nawet godził się z myślą, że nie jest pełnowartościowym mężczyzną, przez co zapewne przejdzie przez życie na próżno, nie osiągając żadnego celu.
Ale co robisz – pytał czasami sam siebie ze wstrętem – co ty właściwie robisz poza litowaniem się? Przecież tego kotka, na przykład, mogłeś wsadzić za pazuchę i przynieść do swojego pokoju. Kto ci bronił? A do tej płaczącej kobiety z dzieckiem mogłeś po prostu podejść i spytać, jak można im pomóc. Albo posadzić chłopaka z jakąś książką i ciastkami na balkonie, podczas gdy ty z kobietą usiedlibyście obok siebie na łóżku w twoim w pokoju i ustalili szeptem, co się jej przydarzyło i co mógłbyś spróbować dla niej zrobić.
Kilka dni przed odejściem od niego Jardena powiedziała: „Albo jesteś takim rozgorączkowanym psem, co robi dużo hałasu, biega, łasi się, i nawet kiedy siedzisz na krześle, to jakbyś się kręcił za własnym ogonem, albo na odwrót – całymi dniami tkwisz w łóżku jak nieprzewietrzona zimowa pierzyna”.
Mówiąc to, Jardena miała na myśli z jednej strony ciągłe zmęczenie Szmuela, a z drugiej – pewien ładunek nadruchliwości widoczny w jego sposobie chodzenia, za którym zawsze skrywał się niewidoczny bieg: schody Szmuel zdobywał szturmem, po dwa. Ruchliwe ulice przecinał na skos, w pośpiechu, z narażeniem życia, nie patrząc na prawo ani na lewo, jakby rzucał się w wir walki. Jego kędzierzawa głowa wysuwała się mocno do przodu, jakby ruszała do boju, całe ciało się pochylało, zawsze sprawiało to wrażenie, jakby nogi pędziły za tułowiem, który gonił głowę, i bały się zostać w tyle, by Szmuel nie zniknął im gdzieś za rogiem, zostawiając je za sobą. Biegał przez cały dzień, zziajany, rozgorączkowany, nie z obawy przed spóźnieniem na zajęcia albo na polityczne spotkanie, lecz dlatego, że nieustannie, rano czy wieczorem, dążył do tego, by dokończyć wszystko, co do niego należy, odhaczyć każdy punkt z listy spraw do załatwienia na dany dzień i wrócić wreszcie do ciszy własnego pokoju. Każdy dzień życia wydawał mu się męczącym, kolistym torem przeszkód, od snu, z którego został wyrwany rano, aż do powrotu pod pierzynę.
Uwielbiał dawać wykłady każdemu, kto go słuchał, a zwłaszcza kolegom z Koła Odnowy Socjalistycznej: lubił wyjaśniać, odpierać, obalać, wnosić coś nowego. Rozwodził się długo, z zadowoleniem, przenikliwością i polotem. Kiedy jednak otrzymywał odpowiedź i przychodziła pora, by on z kolei wysłuchał cudzych pomysłów, Szmuel naraz popadał w zniecierpliwienie, stawał się rozkojarzony, zmęczony, aż oczy same mu się zamykały, a kudłata głowa osuwała się na porośniętą pierś.
Nawet przed Jardeną z lubością wygłaszał płomienne mowy, burzył uprzedzenia, kwestionował utarte normy, wyprowadzał wnioski z przesłanek i przesłanki z wniosków. Ale kiedy ona mówiła, powieki przeważnie opadały mu po dwóch, trzech minutach. Zarzucała mu, że wcale jej nie słucha, czemu on zaprzeczał, wtedy ona prosiła, żeby powtórzył, co właśnie powiedziała, na co on zmieniał temat i mówił o błędach Ben Guriona. Był dobroduszny, szczodry, pełen dobrej woli i miękki jak wełniana rękawiczka, wychodził ze skóry, aby zawsze być pomocnym dla wszystkich, ale przy tym był roztrzepany i niecierpliwy: zapominał, gdzie dokładnie powiesił drugą skarpetkę, czego właściwie chciał od niego właściciel domu albo kto pożyczał od niego notatki z wykładów. Nigdy się jednak nie pogubił, gdy trzeba było precyzyjnie zacytować, co powiedział Kropotkin o Nieczajewie po ich pierwszym spotkaniu, a co dwa lata później. Albo który z apostołów Jezusa był bardziej małomówny od pozostałych.
Mimo że lubiła jego nadpobudliwe usposobienie, jego bezradność i to, co jej w nim przypominało przyjacielskiego psa, którego rozpierają emocje, dużego psiaka, który zawsze garnie się i łasi do człowieka, zostawiając ślinę na kolanach – Jardena postanowiła rozstać się z nim i przyjąć oświadczyny jednego ze swoich wcześniejszych chłopaków, pracowitego i milczącego hydrologa Neszera Szerszewskiego, specjalisty od gromadzenia wód deszczowych, który prawie zawsze umiał odgadnąć jej następne życzenie. Neszer Szerszewski kupił jej ładną apaszkę na urodziny według daty gregoriańskiej, by następnie kupić jej też zielonkawą orientalną matę zgodnie z datą żydowską przypadającą dwa dni później. Pamiętał nawet o urodzinach jej rodziców.2.
Jakieś trzy tygodnie przed ślubem Jardeny Szmuel zarzucił ostatecznie swoją pracę magisterską, Jezus w oczach Żydów, do której z początku podchodził z ogromnym entuzjazmem, cały zelektryzowany śmiałą intuicją, jaka olśniła go przy wyborze tematu. Kiedy jednak zaczął badać szczegóły i wgryzać się w teksty źródłowe, szybko stwierdził, że w jego olśniewającej myśli nie ma w zasadzie nic odkrywczego, pojawiła się nawet w druku, zanim przyszedł na świat, na początku lat trzydziestych, w przypisie do niewielkiego artykułu, jaki opublikował jego wielki nauczyciel, profesor Gustav Jom-Tow Eisenschloss.
Również w Kole Odnowy Socjalistycznej nastąpił kryzys: spotykało się ono regularnie w każdą środę o ósmej wieczorem w zakopconej kawiarni o niskim stropie w jednej z bocznych uliczek dzielnicy Jegia Kapajim. Rzemieślnicy, hydraulicy, elektrycy, malarze i drukarze umawiali się tu czasem na partyjkę tryktraka i dlatego członkom koła kawiarnia ta wydała się miejscem mniej więcej proletariackim. Co prawda szpachlarze i radioelektrycy nie przysiadali się do członków koła, ale czasami któryś z nich o coś pytał albo robił uwagę na odległość dwóch stolików, a czasami na odwrót, któryś z członków koła wstawał i podchodził bez obaw do stolika z tryktrakiem, żeby poprosić klasę robotniczą o papierosa.
Po długich kontrowersjach niemal wszyscy członkowie koła pogodzili się z ustaleniami XX Zjazdu KPZR w sprawie stalinowskich rządów terroru, jednak była też grupa niepokornych, którzy domagali się od towarzyszy zrewidowania nie tylko ich przywiązania do Stalina, ale także samych fundamentów dyktatury proletariatu, w kształcie nadanym jej przez Lenina. Dwoje członków posunęło się wręcz do użycia młodzieńczych idei Marksa jako oręża przeciw jego późniejszej, dojrzałej teorii. Kiedy Szmuel Asz próbował zatrzymać erozję, czworo z sześciorga członków koła ogłosiło rozłam i utworzenie osobnej komórki. Wśród czworga rozłamowców były też obie należące do koła dziewczyny, bez których nie miało to już sensu.
W tym samym miesiącu ojciec Szmuela przegrał apelację po kilkuletnim sporze sądowym w kilku instancjach ze swoim wieloletnim wspólnikiem w małej spółce z Hajfy (Szachaf Sp. z o.o. Rysunek Techniczny, Kartografia i Zdjęcia Lotnicze). Rodzice Szmuela nie mogli dłużej przysyłać mu co miesiąc pieniędzy, z których utrzymywał się od początku studiów. Zszedł zatem na podwórze, znalazł za wiatą śmietnika trzy, cztery używane kartony, zaniósł je do swojego wynajętego pokoju w dzielnicy Tel Arza i codziennie upychał w nich w nieładzie po trochu swoje książki, ubrania i resztę dobytku. Nadal jednak nie miał pojęcia, dokąd właściwie mógłby się stąd udać.
Przez kilka wieczorów Szmuel, oszołomiony niedźwiedź, którego wyrwano z zimowego snu, snuł się po deszczowych ulicach. Swoim ciężkim krokiem na granicy biegu przeorał centrum miasta, niemal opustoszałe ze względu na chłód i wiatr. Kilkakrotnie przystawał, tkwiąc w deszczu po zmroku na jednej z uliczek dzielnicy Nachalat Sziwa, i wpatrywał się w żelazną bramę domu, w którym nie mieszkała już Jardena. Niekiedy nogi prowadziły go do pogrążonych w zimowej aurze, nieznanych mu dzielnic – Nachlaot, Bejt Israel, Achawa albo Musrara. Brodził w kałużach, mijając przewrócone przez wiatr kubły na śmieci. Dwa, trzy razy omal nie uderzył kudłatą głową, wyrywającą się do przodu, jakby zaraz miał bóść, w betonowy mur oddzielający Jerozolimę izraelską od jordańskiej.
Zatrzymywał się, by w roztargnieniu rzucić okiem na pogięte tablice ostrzegające go spomiędzy pordzewiałych zasieków: „Stój!”, „Granica państwa!”, „Uwaga, miny!”, „Niebezpieczeństwo – ziemia niczyja!”, a także „Ostrzeżenie – teren wystawiony na ogień snajperski nieprzyjaciela!”. Patrząc na nie, Szmuel wahał się, jak gdyby miał przed sobą bogatą kartę dań, z której miał wybrać coś, co przypadnie mu do gustu.
Wędrował tak prawie co wieczór, przemakając do suchej nitki. Wybujała broda ociekała mu wodą, a on drżał z zimna i zniechęcenia, aż wreszcie człapał wyczerpany z powrotem do łóżka, kulił się w nim i leżał aż do następnego wieczoru. Łatwo się męczył, być może z winy powiększonego serca. I znów o zmroku zwlekał się z pościeli, ubierał, wkładał kurtkę, która nie zdążyła wyschnąć po wędrówce poprzedniego dnia, i znów nogi niosły go aż na przedmieścia, do Talpijot, Arnony. Dopiero gdy natknął się na wartownię przy bramie kibucu Ramat Rachel i podejrzliwy strażnik oświetlił go latarką, Szmuel odwrócił się na pięcie i skierował z powrotem do domu nerwowym, zamaszystym krokiem, jakby rzucił się do ucieczki. Po powrocie jadł w pośpiechu dwie kromki chleba i jogurt, zdejmował mokre ubranie, po czym znów zagrzebywał się pod pierzyną i długo, bezskutecznie próbował się ogrzać. Wreszcie zasypiał i spał aż do kolejnego wieczoru.
Któregoś razu przyśniło mu się spotkanie ze Stalinem. Doszło do niego w niskim pomieszczeniu na zapleczu okopconej kawiarni Koła Odnowy Socjalistycznej. Stalin polecił profesorowi Gustavowi Eisenschlossowi wyratować ojca Szmuela ze wszystkich tarapatów, natomiast Szmuel z jakiegoś powodu pokazał Stalinowi z daleka, z punktu widokowego na dachu kościoła Zaśnięcia Maryi Panny na górze Syjon, fragment Ściany Płaczu, który pozostał w niewoli, za granicą, w jordańskiej części Jerozolimy. W żaden sposób nie umiał wyjaśnić uśmiechającemu się pod wąsem Stalinowi, dlaczego właściwie Żydzi odrzucili Jezusa i dlaczego wciąż trwają w swoim buncie, odwróceni do niego tyłem. Stalin nazywał Szmuela Judaszem. Na końcu snu zamajaczyła też na chwilę chuda sylwetka Neszera Szerszewskiego, który podał Stalinowi skomlącego pieska w blaszanym pudle. Przez to skomlenie Szmuel obudził się z przykrym poczuciem, że jego zawiłe wyjaśnienia jedynie pogorszyły sytuację, bo wzbudziły w Stalinie nie tylko drwinę, ale i podejrzliwość.
Deszcz i wiatr dobijały się do okna jego pokoju. Nad ranem, gdy wzmogła się zawierucha, blaszana balia wisząca na kracie balkonu bębniła o poręcz. Dwa psy z dala od jego domu, a może też oddalone od siebie, przez całą noc nie przestawały szczekać, coraz ciszej i ciszej, aż ich szczekanie przeszło w skowyt.
Wpadł zatem na pomysł, żeby wyjechać z Jerozolimy i spróbować znaleźć jakąś niezbyt ciężką pracę w odległym miejscu, może jako stróż nocny na wzgórzach Ramon, gdzie, jak słyszał, powstaje nowe pustynne miasteczko. Tymczasem jednak przyszło zaproszenie na wesele Jardeny: wygląda na to, że jej i Neszerowi Szerszewskiemu, temu jej posłusznemu hydrologowi, specjaliście od gromadzenia deszczówki, bardzo się śpieszyło pod ślubny baldachim. Nie mogli z tym poczekać chociażby do końca zimy. Szmuel postanowił zatem ich zaskoczyć, zaskoczyć całe towarzystwo, i przyjąć zaproszenie. Proszę bardzo, wbrew wszelkim konwenansom po prostu ni stąd, ni zowąd się tam zjawi, roześmiany, głośny, uśmiechając się do wszystkich i poklepując ich po ramieniu. Wpadnie jak nieproszony gość w samym środku obrzędu zaślubin, w którym powinno uczestniczyć tylko najbliższe grono rodziny i przyjaciół, a następnie przyłączy się ochoczo do weselników, będzie się z nimi bawił, a nawet, w ramach programu artystycznego, urządzi pokaz swoich znakomitych parodii, naśladując akcent i maniery profesora Eisenschlossa.
Jednakże rankiem w dniu ślubu Jardeny Szmuel dostał ciężkiego ataku astmy i powlókł się do przychodni, gdzie na próżno usiłowano mu przynieść ulgę za pomocą inhalatora i różnych leków przeciwalergicznych. A ponieważ było z nim coraz gorzej, przewieziono go z przychodni do szpitala Bikur Cholim.
Czas ślubu i wesela Jardeny Szmuel spędził w izbie przyjęć. Następnie, przez całą jej poślubną noc, nie odkładał ani na chwilę maski tlenowej. Nazajutrz postanowił bez zwłoki opuścić Jerozolimę.
Ciąg dalszy w wersji pełnej