- W empik go
Judej - ebook
Judej - ebook
Na niemieckim cmentarzu Tom spotyka Onę, ducha spoczywającej tam Polki skazanej na obóz pracy za ukrywanie Żydów. Kobieta opowiada o rozstrzelanej rodzinie żydowskiej oraz o obietnicy odnalezienia chłopca, który zaginął w getcie. Na pożegnanie zostawia kamienie, które miały zostać złożone na grobie zamordowanych. Tom w słowach Ony odkrywa szyfr i odbiera je jako testament. W celu jego wypełnienia postanawia odnaleźć miejsce kaźni i pochówku Żydów oraz rozwikłać zagadkę losów zaginionego chłopca.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8273-949-7 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Nasi, wasi… Nasi, nie nasi! Kimże są ci nasi? Kim nie nasi? Dobro i zło, mój drogi, cnota i podłość to od Adama i Ewy kosmopolici… i nie legitymują się paszportem… Memento! Jeśli będzie ci dane doznać łaski zrozumienia tego, o czym mówię, to może… może na koniec wyjdziesz na ludzi…_
Tak się wyraziła Ona… Dosłownie tak! Duch skromnej, wiejskiej kobiety, która za życia zaznała wielu krzywd, tak od naszych, jak i nie-naszych, tak od swoich, jak nie-swoich. Nawet dzisiaj, trzy ćwierci wieku po śmierci, odsądzana jest, głównie przez swoich, od czci i wiary.
Oto nauka, która wysadziła — łudziłem się, że niezachwiane — fundamenty moich przekonań i jak sączący się przez szczelinę promyczek słońca ukazała w przestrzeni mojej świadomości zakamarki, których — tak w ciemności, jak i w pełnym świetle — moje oko przez kilka dziesięcioleci tułania się po ziemskim padole i zbierania doświadczeń, tych dobrych i tych mniej dobrych, nie było w stanie wyłowić. Od tamtej pory, od pamiętnego spotkania z Oną, począłem po nowemu spoglądać na otaczający mnie świat. Ktoś powie być może, że to lata, że wiek, że to zwyczajne ludzkie dojrzewanie. Być może… Lecz w moim przypadku nastąpiło to nagle, spadło jak grom z jasnego nieba, co już z samej definicji zaprzecza tezie o żółwiej i nieruchawej maturacji. Spadło jak olśnienie i odsłoniło obraz, którego przeoczenie lub, co gorsza, wyzbycie się byłoby grzechem, ciężkim grzechem.
Zmieniłem się niespodziewanie, a przecież nigdy nie pragnąłem zmian w moim, wydawałoby się, pragmatycznie poukładanym, prozaicznym życiu.
Spadło to na mnie w chwili przyjemnej, niewinnej i jak ów październikowy poranek pogodnej…Moje ego
Otumaniony, spozierałem na ekranik aparatu i oczom nie wierzyłem. Zacząłem się nerwowo rozglądać, czy ktoś mnie przypadkiem nie obserwuje zza krzaka i nie zrywa boków, bo udało mu się zakpić z naiwniaka. Zatrzymałem wzrok na naszej ławce, jeszcze zapewne ciepłej od siedzenia. Jako krótkowidz zrobiłem kilka kroków naprzód, by lepiej widzieć coś, co na niej leżało. Oniemiałem: chustka w mazaje, na niej kamienie… identycznie jak na fotografii.
Serce waliło mi jak kafar, a mimo to krew odeszła z głowy, poszła w pięty chyba, bo nie mogłem podnieść stopy. Dowlokłem się jakoś do ławki i osunąłem się na nią, ciężki i bezwładny jak wór mąki. Przysłoniłem dłonią oczy i przez palce, z niedowierzaniem, zerkałem na miejsce obok. Tak — stwierdziłem — to są kamienie. TE kamienie!
Oszalałem? To tak wygląda szaleństwo? Chyba nie. Przecież osoby szalone, wydaje mi się, nie zdają sobie sprawy ze swej przypadłości. Zastanawiałem się nawet, czy wracać w tym stanie do domu. W końcu to jazda po autostradzie. Opuściłem cmentarz. Usiadłem za kierownicą i skusiłem się — na próbę tylko, kawałek. Zrobiłem rundkę po pustym w niedzielę parkingu, potem drugą. W porządku — uznałem — żadnych przeciwwskazań. Wracam do domu.
*
Podczas jazdy autostradą przewijałem w myślach film minionego dnia i analizowałem kolejno scenę po scenie; w uszach dźwięczał mi wyraźnie starczy, lekko zachrypiały, choć miły i przyjazny głos Ony: „Sam się domyśl…”.
To jakieś rojenia, fatamorgana… — starałem się tłumaczyć i waliłem dłonią w czoło.
Co kilka chwil chwytałem się za ucho dla nabrania pewności, że jestem, że funkcjonuję, że to jawa, nie omam jakiś, nieprzyjemny sen. Ona to rzeczywistość? Jeśli tak, to kim jest, czy też kim była, dokąd odeszła? Co chciała osiągnąć? I czy coś osiągnęła?
Sam się domyśl! Sam się domyśl! Sam się do-myśl… — jakiś natrętny dzwon w mojej czaszce nie odpuszczał i na okrągło dudnił swoją mantrę.
Żałowałem, że nie wypytałem dokładniej o Leo. Lecz tam, na cmentarzu, oszołomiony wydarzeniem, przez Onę parokrotnie zgaszony i zbesztany, nie miałem odwagi. A może tylko nie chciałem zdradzić niedoboru inteligencji i udawałem po prostu, że podążam za wywodami mojej rozmówczyni? Ależ ze mnie głupiec — przecież jawnie czytała w moich myślach!
Jednoznacznie, bez najmniejszej wątpliwości rzucało się w oczy, że powiedziała, co chciała, co należało powiedzieć i ani jednej sylaby za wiele. Reszta zakodowana została w magii fotografii, w kamieniach i — kto wie — może w samych imionach. Tak, w imionach! Imiona… Imiona? Imiona! Sam się domyśl! Boże — myślałem — czy moja głowa jest w stanie podołać, czy starczy jej intelektu, polotu i woli dla rozwikłania praktycznie nierozwiązywalnego zadania?
Zajechałem na arala, kupiłem najsłabsze westy i zapałki, odjechałem kawałek, na mniej zapełniony parking, wysiadłem z samochodu, pociągnąłem z butelki parę łyków wody i przypaliłem papierosa. Zaciągnąłem się i świat mój zawirował. Oparłem się o auto. Przez wypuszczony dymek patrzyłem na zachód, gdzie miedzianozłote słońce, zniżając się, coraz silniej purpurowiało i dyskretnie chowało się za łagodne garby wzgórz porośniętych granatowym, o tej godzinie wpadającym już w czerń lasem.
Porwany zjawiskiem, postanowiłem dotrwać do końca spektaklu. Stopniowo, lecz nieubłaganie robiło się świeżo. Po wyjątkowo pogodnej jesiennej niedzieli wygrzane na słonku ciało tym bardziej odczuwało chłód. Przełożyłem więc przez głowę moje ulubione stare popielate hoodie i od razu poczułem się uzbrojony do walki z wieczornym zimnem.
Przez kilka minut sterczałem nieruchomy i podziwiałem staczającą się za wzgórze olbrzymią krwistą tarczę słońca. A potem — jeszcze bardziej zauroczony — łunę niczym wulkan gorejącego wierchu. Krwista tarcza, teraz przyczajona za grafitowym stożkiem góry, jeszcze raz wychynęła w postaci cienkiego obrzynka i mrugnęła do mnie sponad przełęczy, by za moment, stygnąc, pokonać ostatni odcinek paraboli i zatonąć hen za dalekim horyzontem. Jeszcze malownicze purpury i fiolety na nielicznych, przed chwilą śnieżnobiałych obłokach, jeszcze ostatnie języczki poświaty i wokół mnie, jak okiem sięgnąć, zapadła nieprzenikniona ciemność.
Przeniosłem się, nieprzytomny, do krainy z opowieści Ony i poszybowałem nad górami, bajorami i omszałymi strzechami zagród, i leciałbym dalej i dalej, gdyby do rzeczywistości nie przywołały mnie rumor autostrady i kilka odległych światełek jakiejś błogo ułożonej na dnie czarnej kotliny wioski.
Widok prawie codzienny, pospolity i naturalny, a jakże uroczy — pomyślałem. Człowiek — zaabsorbowany pracą, sprawami dnia powszedniego, zawiłościami niezależnej od niego polityki, błędnymi ognikami kariery i niebieskimi migdałami — ślepnie, głuchnie i nie reaguje na klarowne bodźce nieustannie emitowane przez Naturę, która go wykreowała, tchnęła weń życie, uczyniła częścią, ogniwem swego bogactwa.
Idzie noc. Długa noc. Jak długa? Kilka godzin, tydzień, rok? A jeśli się skończy, to czy nastanie dla mnie dzień? A jeśli nastanie, to czym zaskoczy mnie ranek?
Pochłonięty i oczarowany nocnym pejzażem, nagle doznałem olśnienia. Aby nie zgubić myśli, wsiadłem do wozu, wyjąłem notatnik, mój niezbędnik, i ołówkiem zapisałem:
„Teraz już Leo?”
„Od nocy, jak się połamała chlebem… Sam się domyśl, nie przerywaj!”
„Od kiedy połamała się chlebem?”
„Leo… Ona…”
„Le-O-na” — „LeOna” — „Leona”
Mam ją! Mam… Boże kochany, ależ byłem zaćmiony! Może dlatego, że pochłonięty i odurzony nieziemskim spotkaniem, wystrachany, a i skoncentrowany na opowieści Ony o wojennej historii Leo, nie byłem w stanie wykrzesać z siebie banalnie prostej odpowiedzi na, jak się w tym momencie okazało, oczywiste pytanie — próbowałem się usprawiedliwiać, nie bardzo wiedząc przed kim i po co.
*
Przez kilkanaście dni, a może nawet kilka tygodni, nie mogłem przestać myśleć o cmentarnej historii. Noce też nie były łatwe do przespania: koszmary, zwidy scen znad dołu. Swoisty melanż dźwięków budzącej się po zimie leśnej natury, harda i nieustępliwa walka zapachów — stęchlizny uchodzącej z błotnistej gleby z aromatyczną rześkością wiosny. Stan ten potęgowała dopiero co ukończona lektura _Zmowy obojętnych_ Brunona Jasieńskiego, a w szczególności słowa: „Nie bój się wrogów — w najgorszym razie mogą cię zabić. Nie bój się przyjaciół — w najgorszym razie mogą cię zdradzić. Strzeż się obojętnych — nie zabijają i nie zdradzają, ale za ich milczącą zgodą mord i zdrada istnieją na świecie”_._ Czyżby Leo znała owo ostrzeżenie? Raczej nie, a mimo to, angażując się, postąpiła zgodnie z nakazem serca, a wbrew samozachowawczemu instynktowi.
Powoli zaczynałem rozumieć cały dramat Leony:
Oto, łamiąc i dzieląc chleb z Żydem, kobieta doznała rozdarcia pomiędzy „stare, tradycyjne i w miarę bezpieczne” a „nowe, obce i bezsprzecznie groźne” — rozpoczęła życie w permanentnej rozterce, życie między młotem a kowadłem. Trudny miała wybór, arcytrudny: tu wojenna władza, otoczenie, rodzina, rozsądek i strach — toć własny, dobrze znany — tam niepewność, nagła potrzeba, imperatyw chwili, odwaga do przezwyciężenia uczucia lęku i komfortowej obojętności i podjęcia buntu. Wbrew obowiązującemu prawu, na przekór woli rodziny, w imię humanizmu i chrześcijańskich reguł zaryzykowała, decydując się na pomoc prześladowanym, za co później przyszło jej ponieść ofiarę najwyższą. Wzniosła się ponad strach i znieczulicę, by stać się Leo i w efekcie, jako Leo, oddać życie. Jej druga, lepsza i nieśmiertelna połowa — Ona — kołacze się uwięziona w niezgłębionym wymiarze między niebem a ceglanymi murami nekropolii, starzeje się, toć istnieje i czeka cierpliwie na słuchacza, by móc opowiadać niestrudzenie tę tragiczną historię dla przypomnienia, ku przestrodze ludzkości, światu na opamiętanie: Nie popadajcie w marazm rezygnacji, podnoście się z kolan i dawajcie świadectwo prawdzie! Wszyscy, bez wyjątku — wtedy zło tchórzliwe odstąpi! A może jeszcze coś więcej?
I znowu moje natrętne ego! Dlaczego „ja”? Przecież jestem całkiem obcy, szczęściem — z racji wieku — znający tamte traumatyczne czasy li tylko z przekazów ustnych i z literatury. Czemuż to właśnie ja, zwyczajny goj, z dziada pradziada goj? Wierzący, co prawda, w Mesjańskiego Żyda, w jego niepokalaną pierworodnym grzechem Matkę Żydówkę, w znaki, wyrocznie głoszone przez judejskich proroków, tych ważniejszych i tych pomniejszych, i w Księgę przez tychże Żydów spisaną, to jednak z dziada pradziada goj.
I znowuż memento: „Nasi, wasi… Może na koniec wyjdziesz na ludzi…”. I znowuż do znudzenia to samo pytanie: Czyż ci nieszczęśnicy żydowscy dla Leo nie byli obcy, a pod względem etnicznym, jak i kulturowym odmienni? A z perspektywy religijnej czyż nie bardziej dalecy byli od chrześcijańskiego najeźdźcy? Byli. Tak, byli! Lecz znaleźli się jak zagonione zwierzę w potrzasku kłusownika, ranne, wymagające pomocy, opatrzenia ran. Byli przede wszystkim bliźnimi, braćmi w człowieczeństwie! Miłuj bliźniego swego jak siebie samego.
Z przemęczenia i braku snu zacząłem popadać w stany, delikatnie mówiąc, depresyjne. Zdawałem sobie z tego sprawę i wiedziałem, że trzeba mi podjąć kroki, aby nie wylądować na kozetce u psychiatry, w najlepszym wypadku u psychoanalityka, i tam, jak w filmie Hitchcocka, gapiąc się w niepewnie mrugający płomyk zapałki, pozwolić przekopać sobie duszę. Trzeba mi albo odtrącić cały ten temat, albo próbować rozwiązać problem do końca. Już wyobrażałem sobie litościwą minę, przymrużone oczy nad soczewkami binokli i pofałdowane czoło psychiatry słuchającego moich relacji nie-z-tej-ziemi, i telefon na pogotowie: „A przybądźcie tu, panowie, we czterech najlepiej, i kaftana mi nie zapomnijcie…”. Scena na cmentarzu nie była przecież halucynacją. A może jednak? Nie, przecież dowód stanowi wisząca na ścianie „mojego kąta” fotografia, a na niej kamienie i chustka w mazaje… A dowód jeszcze bardziej namacalny, żywy, stanowi szereg kamieni, spoczywających na półce przed grzbietami książek i czekających cierpliwie na kres swojej wędrówki do miejsca przeznaczenia.
No i co z tego? Idź i powiedz to komu, mądralo! Idź, zwierz się! Oj, Leono, Leo, Ono… cóżem ci uczynił, że mnie tak doświadczasz?
Muszę uwierzyć — wmawiałem sobie — że Ona udzieliła mi wystarczająco wiele znaków i informacji, bym mógł rozwikłać ten supeł. I pewnie uwierzyłem, bo zabrałem się do roboty bardziej systemowo: z Internetem, z Biblią, z książkami, filmami i moim niezbędnikiem-notatnikiem — wszak nawet geniusza genialna pamięć zawodna bywa i ułomna, a cóż dopiero moja, człeka nieszczególnego, jak polny wróbel szarego.
Ująłem w dłonie kamienie. Ważyłem je, przekładałem i znowu oceniałem i po raz chyba setny zacząłem się im przypatrywać. Kamienie jak kamienie — martwa natura. Być może dla geologa znaczyłyby coś więcej, dla mnie to pospolita skała… Poustawiałem je w kolejności od największego do najmniejszego: dwa duże, choć nie tak regularne co do formy, to wielkości, powiedzmy, jaja kaczego, jeden średni — jaja kurzego, dwa mniejsze od kurzego — gołębie i ostatni, najmniejszy — dajmy na to — jajo przepiórcze albo lepiej — kukułcze, bo „podrzucone”. Wszystkie obrysowałem na osobnych karteczkach i podpisałem pierwszymi literami imion, jakie usłyszałem od Ony:
E — Efrem, L — Lewana, A — Awa, N — od Noama, co ma oznaczać spokojny, O — od Ożanny, „hosanny”, i na końcu najmniejszy — „Człowiek”.
Ślęczałem bez pomysłu nad fiszkami. Wpatrywałem się w nie coraz bardziej pustym, wręcz obłąkańczym wzrokiem. Wczytałem się w materiały opisujące wierzenia, symbolikę żydowską, semicką, chrześcijańską, polską, słowiańską, pogańską, nordycką i, i, i… nic. Na koniec ograniczyłem się do treści żydowsko-chrześcijańsko-polskich i… też nic!
Znowu chciałem się poddać. Zrezygnowany, już miałem sprzątnąć leżące od dłuższego czasu rekwizyty, gdy zacząłem je przetasowywać i przemieszczać karteczki. Sześć fiszek symbolizujących sześć kamieni — personifikacji istot, z których każda, oprócz najmniejszego, bezimiennego Człowieka, nosi własne imię. Czyli pięć imion: Efrem, Lewana, Awa, Noam, Ożanna, czyli pięć liter w porządku alfabetycznym: A, E, L, N, O… Przetasowałem jeszcze kilka razy i ułożyło się: L, E, O, N, A. Ułożyło się samo?…
LEONA!
Boże, Boże! Jezus Maria! Co się dzieje? Świat mój się rozkołysał, wywrócił do góry nogami, o mało nie zemdlałem…
Z trudem postawiłem się do pionu, wstałem i poszedłem do kuchni, by się schłodzić wodą z lodem. Zaparzyłem podwójne espresso, usiadłem i siorbałem pomalutku, bezskutecznie starając się za pomocą podniebienia i nosa wyłączyć na chwilkę, na minutkę chociaż świadomość.
Oto prosty przekaz Ony w moim języku — powszednim, siermiężnym.
Wróciłem do stołu z kamieniami. Dwa duże opisałem delikatnie ołówkiem L, E. Dwa mniejsze i średni odpowiednio: O, N, A. Na najmniejszym postawiłem „C”. Coś mnie tknęło, więc poprawiłam na „CB”, wszak Ona powiedziała jasno: Człowiek Bezimienny. Niech będzie po aptekarsku, jota w jotę, jak powiedziała!
Odłożyłem wszystko. Doznałem ulgi. Doznałem uczucia zadowolenia i spełnienia. Włożyłem buty, anorak, nałożyłem ulubioną czapkę baseballówkę i zatrzasnąłem za sobą drzwi, odgradzając nimi dwa światy: cichy, ciepły i przytulny od wietrznego, wilgotnego i przenikliwie tego wieczora surowego. Poszedłem na spacer, aby tam, na świeżym powietrzu, móc, oddychając pełną piersią, ze świadomością, że to dopiero jeden z mających nastąpić kolejnych etapów moich dociekań, podziękować Onie za naprowadzenie na właściwą ścieżkę.
Kiedy wróciłem do mojego błogiego królestwa, wiedziałem, że jeśli tylko się nie poddam, jeśli tylko wytrzymam, to wkrótce, może jutro, odczytam następny ślad. Nie, nie poddam się już na pewno! — deklarowałem. Czy aby na pewno? — powątpiewałem de novo. Jako żywo! Jako żywo! — oto moja ostateczna decyzja.
*
Mimo iż powinności służbowe i rodzinne wypełniałem jak dotychczas, a może nawet lepiej, to myśli jak jastrzębie krążyły wokół Leony, Żydów, Holocaustu, Yad Vashem, Sprawiedliwych wśród Narodów… Nie potrafiłem się już oderwać i musiałem pchać te, zdawałoby się przeładowane jak na moje siły, taczki. Może zabrzmi to banalnie, ale pokochałem moich bohaterów i zgłębiałem wiedzę, jak i gdzie się tylko dało. Miewałem przebłyski świadomości, myślałem, że jestem tuż-tuż, że jestem przy końcu, by po sekundzie z rozczarowaniem stwierdzić, że tkwię w ślepym zaułku, że tunel nie ma wylotu. I tak w koło Macieju — apiać od nowa, apiać do punktu wyjścia. Właściwie pozornie do punktu wyjścia, bo przecież każde doświadczenie, nawet to ze „ślepym zaułkiem i tunelem”, uczyło, że tam a tam nie trzeba i nie należy trwonić czasu, i można tę drogę jako błędną odhaczyć, dawało pewność, że — choć karkołomnym halsem — mozolnie, bo mozolnie, ale dowiaduję się coraz więcej i coraz mniej pozostaje do przebadania. Metoda prób i błędów, jak zwykł tego rodzaju taktykę zwać mój wielce szacowny Profesor od matematyki.
Wieczory stawały się coraz krótsze, powiewało wiosną, a z jej zapachem wracały mi animusz i energia do działania. Postanowiłem wziąć się do dzieła i posunąć sprawy do przodu.
Zeszłej jesieni, kiedy moja przygoda się zaczynała, postawiłem sobie na rozwiązanie zagadki i wypełnienie „testamentu Ony” limit czasowy — rok. A może to Ona narzuciła mi taki termin? Sam już nie wiem i tylko pytam: czy to nie aż nadto ambitny plan? Już marzec na karku, a ja jeszcze nie znam miejsca, do którego zmierzam. Czyżby tajemnica tkwiła w owym niepozornym „CB”? Albo „BC”? A może w samym „B” lub „C”?
Chicago?Muzeum
Przypomniało mi się, że zwiedzając swego czasu Illinois Holocaust Museum and Education Center — ależ złożona nazwa! — poznałem kobietę, Żydówkę, która oprowadzała mnie po muzeum. Mogła być wówczas krótko przed czterdziestką, czyli dziś, szacuję, winna oscylować gdzieś w okolicach połowy piątego krzyżyka.
Podczas oprowadzania mnie pomiędzy poszczególnymi ekspozycjami w treść objaśnień wplatała skrótowo wątki wzruszającej historii o wojennej poniewierce dwóch dziewczynek, podobno — jak twierdziła — koleżanek jej matki. Padły nawet jakieś imiona, kilka nazw, lecz miałem inne sprawy na głowie i nie zwróciłem na nie szczególnej uwagi, a szkoda. Wryło mi się jednak w pamięć widniejące na plakietce jej własne imię, a właściwie dwuimię: Miriam Talita, co miało oznaczać, jak mnie zapewniała, „piękną dziewczynkę”. Pozwoliłem sobie zażartować i wypaliłem ewangeliczne „Talita cum!”, ponieważ w oczekiwaniu, aż wyjdzie z sali poprzedzająca nas grupa zwiedzających, dopiero co przysiadła na taborecie. Prawda, wyrwało mi się, choć bezsprzecznie miejsce wymagające i zasługujące na uszanowanie i powagę. Kiedy jednak wytłumaczyłem, że oznacza to nic innego jak „dziewczynko, wstań”, Miriam Talita potraktowała żart pogodnym uśmiechem, a nawet z umiarkowanym i stosownym rozbawieniem.
Na wspomnienie owej historii wkradł się we mnie niepokój duchowy, coś mnie korciło, by odświeżyć w pamięci ten wątek.
*
— Skąd jesteś? — spytała.
— Z Europy.
— O! A dokładniej?
— Z Polski, z Katowic — odparłem.
— Jesteś Żydem?
— Nie. Jestem gojem. Polskim etnicznym gojem. Mam na imię Tomasz.
— Wyobraź sobie, moi rodzice też przyjechali z Polski. Mama była z Sosnowca. To daleko od twojego miasta, Tou-masz?
— Tuż za rzeczką, co się Brynicą zwie i kawałek dalej do Przemszy wpada. Gdyby się dobrze rozpędzić, można by przeskoczyć rzeczkę i już się jest w Sosnowcu — wytłumaczyłem.
— Jesteś pierwszym turystą nie-Żydem z Polski, którego tu spotykam, Tommy. Chyba mogę cię tak nazywać? Albo wolisz Tom?
— Tom, Tommy… Jasne, że możesz, jak wolisz… A à propos turysty nie-Żyda, to sądzę, że skoro muzeum w miarę nowe, to ktoś musi być kiedyś pierwszy — zauważyłem.
Po zwiedzaniu wyszedłem do hallu i coś jeszcze oglądałem i czytałem, a pani przewodniczka bezszelestnie udała się do swoich obowiązków.
Żeby opuścić budynek muzeum, trzeba było przejść przez księgarnię, a właściwie sklep z suwenirami. Jakże się zdziwiłem, gdy przy kasie zauważyłem nie kogo innego jak Miriam Talitę. Ależ pilna i pracowita dziewczyna — pomyślałem. Wymieniliśmy uśmiechy. Ona zajmowała się swoją pracą, ja natomiast przeglądałem książki — nie chciałem wyjeżdżać bez drobiazgu upamiętniającego moją wizytę w tym poczesnym miejscu. Muzeum było nowe, otwarte przed rokiem, więc chyba z tego powodu — dedukowałem — nie zdążyli z zaopatrzeniem w tłumaczenia na inne języki: dominowały publikacje angielsko- i hiszpańskojęzyczne. Długo przebierałem, aż w końcu zdecydowałem się na _The Night Trilogie_ Eliego Wiesela. Kiedy przeglądałem dzieło, do sklepu wszedł mężczyzna, oszacowałem go na siedemdziesiątkę z niedużym haczykiem. Skierował kroki ku kasie i przywitał się ciepło z Miriam. Pewnie krewny albo nawet ojciec — pomyślałem.
Była mocno zdziwiona jego pojawieniem się, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie, gdyż wyjaśniali sobie coś slangiem. Z tego, co mimowolnie usłyszałem i zrozumiałem, przyjechał odebrać córkę, a że mu się nudziło, zjawił się półtorej godzinki przed czasem.
Miriam Talita wskazała wzrokiem w moją stronę i oznajmiła ojcu: „Tato, to jest _ej-mister_ z Polski. Wyobraź sobie — spod Sosnowca!”.
Wiem, że to kretyńskie, ale poczułem się dotknięty w swojej śląskości, jakby mi kto nadepnął na odcisk. Lecz nie zareagowałem w pierwszym momencie, nie chciałem z moim angielskim angażować się w polemikę, tym bardziej że amerykańska dziewczyna ma prawo nie kojarzyć, gdzie i czym są Katowice. Wystarczy, że wie, skąd pochodzi matka. A może coś nie tak zrozumiałem?
— Z Katowic — skusiłem się jednak na sprostowanie i uściśliłem, dając zarazem do zrozumienia, że nie jestem głuchy.
— O, z Katowic? Znam Katowice, ba, Stalinogród nawet. I Chorzów, i Bytom. I Gliwice… — usłyszałem nieskażoną obcym akcentem polszczyznę. Byłem zaskoczony, że zapamiętał nazwę miasta z koszmarnego poststalinowskiego okresu. Zbliżył się i wyciągając do mnie żylastą, niegdyś zaiste krzepką rękę, przedstawił się:
— Jestem Dżou-kim. — Tak przynajmniej zrozumiałem wypowiedziane imię.
— Tomasz. — Ująłem jego dłoń i odwzajemniłem uścisk, a w myślach intensywnie kombinowałem, co to za imię, ten Dżou-kim czy tak jakoś… Musiałem się przesłyszeć — pomyślałem — więc zostawmy to, może samo się wyjaśni.
— Tomaszu — zaczął oficjalnie — ja mam czas… i ty masz czas — położył po luzacku rękę na moim barku i śmiało spojrzał mi w oczy — więc zapraszam cię na lunch, a przynajmniej na drinka. Nie odmawiaj, proszę.
Zaskoczony i zmieszany, nie bardzo wiedziałem, co powiedzieć. Przez moment poczułem się nawet lekko urażony, że ktoś próbuje się spoufalać i wykorzystać mnie jako wypełniacz wolnego czasu. Kalkulowałem: z jednej strony obcy kraj, obcy ludzie, których pierwszy raz widzę — z drugiej jednak, też pierwszy raz widzę, przyjazny obcy kraj, przyjaźni obcy. Z „trzeciej” strony, jacy oni obcy? Toć to rodacy! Zerknąłem na Miriam i wyczytałem z jej twarzy, że sprawiłoby jej to przyjemność. Wahałem się jednak, ale rozbroiła mnie ostatecznie przemiłym uśmiechem, więc przytaknąłem.
— Chętnie — zgodziłem się. — Byle nie za długo — dorzuciłem.
— Nie, nie… Godzinka, najwyżej półtorej? Co?
— Jasne. Dzięki — powiedziałem, trochę do niego, bardziej do Miriam.
Podszedłem do kasy i zapłaciłem za książkę. Ukłoniłem się taktownie pani przewodniczce i wyszliśmy z Dżou-kimem przed gmach muzeum. Już na progu oślepiający blask poraził mnie niczym błyskawica, a na placu ukrop od nagrzanego betonu ogłuszył jak cios maczugą. Po dłuższym przebywaniu w przyjemnym klimatyzowanym wnętrzu poczułem się całkowicie bezbronny. Nie wiem, co mnie bardziej rozbroiło — błyskawica czy maczuga. Szybciutko przeszliśmy przez drogę na parking, gdzie stał jego, miałem nadzieję — chłodny jeszcze, srebrny pick-up. Uf — odetchnąłem z ulgą — wnętrze auta okazało się umiarkowanie znośne!
„Zapatista”
— Jest tu nieopodal, na Willow Road, jedna fajna meksykańska restauracja. Tam cię zapraszam — usłyszałem.
— Dzięki. To spróbuję dzisiaj po meksykańsku… — Już miałem dodać, że po raz pierwszy w życiu, ale się rozmyśliłem.
Po niespełna kwadransie ukazał się szyld „Zapatista”.
W oczekiwaniu na lunch rozmowa nie za bardzo się kleiła, gawędziliśmy bez polotu, banalnie — o wszystkim i o niczym. Ja o Polsce, Europie, o Unii i Polsce w Unii. On o Stanach i też coś o Starym Kraju. Wreszcie uznałem, że wypada zapytać, jak to się stało, że wylądował za oceanem.
— Wiesz — zaczął — już w końcowych latach pięćdziesiątych chciałem uciec z PRL-u, z tej, jak to nawet niebezpodstawnie nazywano, żydokomuny… — Dżou-kim, widząc moje zaskoczenie i zdziwienie, przytaknął dobitnie głową i ze szczerą miną przytwierdził: — Tak, tak, dobrze słyszysz… Ja, stary Żyd, to mówię: ży-do-ko-mu-ny. Nic mnie tam nie trzymało. Lecz udało się dopiero w sześćdziesiątym ósmym, po marcowej rozróbie, kiedy towarzysz Wiesław popadł w tarapaty. Towarzysze moskiewscy naciskali, grozili, toteż nasza wierchuszka, „w trosce o dobro mas”, starym, wielokrotnie ćwiczonym i niezawodnym obyczajem wynalazła wroga i wspaniałomyślnie sprezentowała „wynalazek” hołocie… znaczy — masom robotniczo-chłopskim. Że mówię „hołota”, nie znaczy, iż gardzę prostym ludem, wręcz przeciwnie, wszak sam się z pariasów wywodzę. Mam raczej na myśli część mas, tę bez kręgosłupa, galaretę… To do niej czuję wstręt i awersję.
Ale, ale… na czym to stanąłem?… Aha, już wiem! A więc… wskutek „uzasadnionych protestów”, jak trąbiono, owych robotniczo-chłopskich mas, władza chcąc nie chcąc, ku mojej zresztą uciesze, „musiała ustąpić słusznym naciskom”, żeby zrobić porządek i wykurzyć wrażych syjonistów na pustynię. Bo przecież masy nie marzyły o niczym innym, jak o budowaniu socjalizmu w nierozerwalnym sojuszu z bratnim Związkiem Radzieckim. Demonstrowanie było „dobrowolne” — znasz to chyba, bo premia, bo majster zadowolony, bo dobre, bo wolne… Tak chłopy od sierpa, kowale od młota, jak i baby od traktorów, górniki od kilofa i jenżyniery od suwaka niosły dzielnie i wysoko transparenty, banery, plakaty i zdzierały sobie gardła, skandując gromko: „Syjoniści do Izraela”, „Literaci do piór”, „Studenci do nauki” i takie tam, wiesz, truizmy najwyższych, niebotycznych lotów.
Wiesz, myślę, że Żyd zawsze bywał wygodnym chłopcem do bicia — zawsze odmienny, często tchórzliwy, pokorny, zawsze na podorędziu, dyspozycyjny. Każdy! Nieważne, czy biedny, czy bogaty. Każdy! Nawet ten zintegrowany, wydawałoby się — zlany perfekcyjnie z masą. I jego, gdy nadejdzie pora, wynajdą i postawią pod pręgierz. Wystarczy tylko rzucić przytrute subtelnie ziarnko, że oto w żydostwie czai się podstępna opcja syjonistyczna, by na największym nawet ugorze umysłowym wyrosło, jak w słynnej ewangelicznej przypowieści, gorczyczne drzewo.
Popatrz na mnie, chłopie. Jakiż tam ze mnie syjonista? Zwykły Żyd, nawet nie zwykły, bo chrześcijański, formalnie — katolik. Bez mycki, bez pejsów, bez brody, nawet nos niesemicki… Powiem ci, że taka Liwa Szoken — za moich czasów pierwsza PRL-u dama i wielka pani Zoja Gomułczyna — choć ateistka i komunistka, prędzej by podpadała pod określenie syjonista, czyż nie?
Dali mi paszport. W jedną stronę. W Wiedniu… nie uwierzysz… na peronie dworca, huknął i ogłuszył mnie grom z jasnego nieba! Cud! Wyobraź sobie: ujrzałem Rachelę. Przyglądała mi się… Rozumiesz? Boska Wenus… swoimi bosko urzekającymi oczyma… patrzyła na mnie. — Dżou-kim przymrużył powieki i zapewne uwidział tamtą scenę, bo rozmarzony ucichł, ale po kilku sekundach z namysłem i pasją kontynuował: — Wymieniliśmy uśmiechy. Podszedłem na miękkich nogach. Nie powiem ci, skąd ten przypływ kurażu, ale podszedłem. Przedstawiłem się i… niech się dzieje wola nieba! Postawiłem wszystko na jedną kartę… i ośmieliłem się zaprosić zjawiskową piękność na kawę. Wytrzeszczyła oczy, zaskoczona, a ja drżałem w pokornym oczekiwaniu na topór i niechybne ścięcie. „Dziękuję, czemu nie?”, usłyszałem i w błogiej uldze poczułem się, jakbym do samego raju wstępował.
Wyjeżdżała jak ja, tyle że do USA, gdzie miała krewnych, ja natomiast planowałem Ziemię Obiecaną, bo ciepło, choć w zasadzie było mi to obojętne. Wolność — tylko wolność się liczyła. Zachłysnąłem się tą wolnością, a jakże. Zwariowałem. Dziewczyna też zwariowała. Pobyliśmy z Rachelą w Paryżu, daliśmy się ustrzelić amorowi i tak żeśmy, strzałą ugodzeni, popadli w jego sidła. W zachłanności, jak opętańcy, ogołociliśmy drzewo zakazane do ostatniego ogryzka, z rozkoszą kosztując każdy owoc, jeden po drugim, i spijając soki do ostatniej kropelki. No i patrz, bracie, dopiero com się zachłysnął swobodą, a już popadłem w nowy jasyr. Rachela też. Ale, mówię szczerze, nie żałuję ani jednej sekundy!
W ten sposób zamieniłem ziemię Kanaan na Stany i wylądowałem w Chicago. Tu, dzięki protekcji Michaela, kuzyna Racheli, dostałem robotę w „polskiej” piekarni. Mówię „polskiej”, bo szef pochodził z Częstochowy, Żyd, nawiasem mówiąc, ale wypieki… pożal się Boże… takie tam jankeskie haj-tek-ciasta z polskimi nazwami. Na początku chodziłem wiecznie głodny, bo nie mogłem tego przełknąć. Kupiłem _duchowkę_… to z ukraińska piekarnik… i sami w domu wypiekaliśmy chleb. Czujesz bluesa? Piekarz, po całonocnym pieczeniu w robocie, przyłazi do domu głodny, bo pieczone przez niego w pocie czoła pieczywo jest do niczego, więc wyjmuje miskę, zaczyn, mąkę, miętosi ciasto i piecze w prywatnym, małym, domowym piekarniczku chlebuś dla siebie i swojej ukochanej. I tak co drugi dzień. Czujesz ten paradoks?
W firmie wprowadziłem, nie chwaląc się, wiele nowego. Wiesz, inne mąki, inne drożdże, inna technologia — nasza, tradycyjna, polska — taka, jaką wyniosłem z domu… Trwało to trochę, nie powiem, ale jak ludziska popróbowały sanockich proziaków, wigilijnych kokotków, rozniosło się po całym Jackowie i interes, mówię ci, poszedł jak pershing! Stary dał mi od razu podwyżkę i stanowisko. Kiedy umarł, biedak, wziąłem kredyt, spłaciłem kogo trzeba i przejąłem cały ten piekarniany biznes, poszerzyłem asortyment o wypieki galicyjsko-żydowskie… wiesz — _lekah, purimowe makagiki, chałki…_ i tak, do emerytury, bracie, przerobiłem ponad trzydzieści lat. Potem sprzedałem sklepy i zakład, bo moje dzieci żyły własnym życiem i nie garnęły się nic a nic do bełtania ciasta. Obecnie mieszkamy w Kenilworth, to nieopodal, będzie stąd jakieś pięć mil. Dla zabicia nudy coś tam sobie czytuję, coś tam sobie dłubię, czasami strugam. Jeśli masz czas, a wiem, że masz, bo musisz mieć dla starego rodaka, jutro czy pojutrze chętnie pokażę ci moje „ikony”. Zapraszam.
— O, to ciekawe. Nie wiem tylko, czy wypada… Wiesz, Dżou-kim, chyba poprawnie wymawiam twoje imię…? jestem tu pierwszy raz, więc nie bardzo wiem… jak to mawiają: co kraj to obyczaj! — próbowałem nieskładnie wyjaśnić moją niezręczną sytuację.
— Mów do mnie Joachim albo prościej — Achim, albo najprościej — Kim. Kiedy wracasz?
— Ach, Dżouakim! — Puknąłem się otwartą dłonią w czoło. — Joachim! Przepraszam, ale to brak osłuchania. Kiedy wracam? Za pięć dni, we wtorek — odpowiedziałem.
— No, to chyba mi nie odmówisz? Nie możesz przecież odmówić staremu polonusowi, co nie? — trochę niepewnym pytaniem wyraził życzenie, ale ja wysłyszałem kryształową szczerość w jego głosie.
— Przekonałeś mnie, Joachimie. Nie śmiałbym odmówić. I dzięki za lunch.
— To ja dziękuję, Tommy. Chyba wolno mi cię tak nazywać? — Przytaknąłem głową na zgodę, a on z uśmiechem kontynuował: — Było mi miło, a będzie mi jeszcze milej, kiedy odwiedzisz starego Kima.
Pszczoła — Debora
Wróciliśmy pod muzeum. Oczekująca powrotu ojca Miriam rozmawiała z jakąś starszą panią, najwyraźniej koleżanką z pracy. Ujrzawszy samochód, pomachała. Joachim zajechał, wysiadł i podszedł do kobiet, ja za nim.
— Hej, Pszczoła! — zawołał po polsku. — Pszczoła to po hebrajsku Debora. — Mrugnął do mnie.
— Cześć, Synu Oracza! — odpowiedziała z szerokim uśmiechem.
— Deboro, pozwól, że ci przedstawię: mój… nasz… nowy przyjaciel ze Starego Kraju, Tomasz.
— Miło mi. Debora, a dla Polaka Dwora — przedstawiła się i podała mi wiotką dłoń.
— Mnie również jest bardzo miło. Tomasz.
— Miriam mówiła, że jesteś spod Sosnowca.
— Tak, tak… Z Katowic pod Sosnowcem. — Spojrzałem znacząco na nic nie rozumiejącą Miriam.
Debora intuicyjnie wychwyciła mój przytyk, bo mrugnęła do mnie jednym okiem i zażartowała:
— Chyba z Katowic pod Będzinem, bo ja stamtąd pochodzę. Słuchaj, ona młoda, tutejsza, nie zna tych podskórnych regionalnych zawiłości… Ślunsk i altrajch… — nadawała jak cekaem. — Pierwszy raz w Stanach? — I nie czekając, aż potwierdzę lub zaneguję, spytała: — Jak ci się u nas widzi, Tommy? Czy mogę cię tak nazywać?
— Jasne, że możesz… — a rozglądając się po twarzach, dodałem: — i spodziewałem się, że padnie to pytanie. A w Stanach? Tak, pierwszy raz. I jestem pod wrażeniem. A po dzisiejszym dniu — tu spojrzałem wymownie na Joachima, a niedwuznacznie i jeszcze wymowniej na jego córkę — pod piorunującym wrażeniem.
— Pszczoła, Tommy kupił sobie u nas _The Night_ Eliego — powiedział Joachim do Debory, a zwracając się do mnie: — Elie to stary kumpel Debory.
— O! Naprawdę? Cieszę się. Czytałem trochę Wiesela. Czy nie pochodził z Rumunii? — spytałem, by błysnąć erudycją… chyba.
— Tak, po-cho-dzi z Rumunii, miesz-ka w _Nju-jorku_ te-raz — potwierdziła, uświadamiając mi karcącym tonem, że facet żyje. — Ostatnio ma coś poważnego z sercem, dzwoniła mi znajoma. Martwimy się. Wiesz, Elie był u nas na otwarciu nowego muzeum. I Clinton też — oznajmiła dumnie i spytała: — Tommy, ty interesujesz się Żydami?
— Istotnie — odparłem. I żeby sprawić moim towarzyszom przyjemność, dorzuciłem: — Bardzo mnie ten temat ciekawi.
— Miło spotkać młodych ludzi, którzy w dzisiejszych czasach interesują się sprawami ważnymi, a nie tylko patrzą korzystania z uciech — podsumowała Debora.
Postaliśmy jeszcze parę chwil. Na pożegnanie ponownie podziękowałem za miły dzień, wymieniliśmy obligatoryjne _bye-bye_ i rozstaliśmy się w pogodnym i miłym nastroju.
Pamiętam, miło mi było, kiedy konwersowali ze mną nieskazitelną polszczyzną, gdyż zauważyłem, że między sobą operują melanżem spolonizowanych amerykanizmów i zamerykanizowanych polonizmów. Jeszcze większy językowy miszmasz słychać było w sklepach i restauracjach, gdzie spotykali się polonusi.
Ikony świątyni Joachima
Zamiast jednego nastąpiły trzy spotkania z Joachimem, podczas których prezentował mi tę swoją „dłubaninę” — rysunki, trochę snycerki, parę rzeźb z jakiejś dziwnej, nieznanej mi masy. Ująłem i ważyłem w dłoni: z wyglądu niby palona glina, a lekkość balsy.
— Co to jest? — spytałem zaciekawiony.
— To? To jest mój wynalazek. Tajemnica! — odrzekł z szelmowską miną. Musiałem wyglądać na zaskoczonego odpowiedzią, bo zaczął się usprawiedliwiać: — Żart, Tommy, żartowałem… Żaden to sekret. Jest to po prostu specjalne ciasto, które mieszam, urabiam, formuję, a na koniec utwardzam w _duchowce._ Potem szlifuję i maluję. Ot i cała rzecz! — Roześmiał się serdecznie.
Opowiadał różne historie i było ich sporo. Pomiędzy interesującymi pracami a opowieściami wyczuwałem subtelną rozbieżność. O ile „dłubanina” na oścież otwierała okno na jego duchową przestrzeń, o tyle w opowieściach brakowało mi prostolinijności, ostatniej nutki szczerości. Wywnioskowałem, że „przetrawia” tajemnicze i kręte koleje swojego losu i tu, w klauzurze pracowni, gdzie ze swoim niewątpliwie skomplikowanym życiem obcuje sam na sam, udaje mu się stopniowo, kroczek po kroczku, uporządkowywać jakieś koszmarne, jemu tylko wiadome przeżycia z dzieciństwa, może z wczesnej młodości. Chronologia prac rzucała światło na kolejne stadia „dojrzewania”. Natomiast we wspomnieniach słownych brakowało mi właśnie głębi wnętrza. Wydawał się ledwo muskać zdobną powierzchnię bram sezamu pełnego bogatych doświadczeń i historii.
Moje spostrzeżenia potwierdziła jego córka, kiedy ją o to zapytałem.
— Wiesz — wyznała z nutką zatroskania i żalu w głosie — dzieciństwo ojca stanowi białą plamę na mapie mojej wiedzy o nim. Zawsze pomija tamten okres. Musiał być bardzo ciężki i bolesny. Dla ojca życie zaczyna się dopiero od Wiednia, gdzie poznał Rachelę, późniejszą małżonkę, moją mamę. To tak, jakby narodził się około trzydziestki. Owszem, zdarzyło się ze dwa–trzy razy, że napomknął coś o nauce zawodu, o życiu w czasach komunizmu, lecz bardzo, bardzo skąpił wspomnień. Sporadycznie wypsnęło mu się kilka zdań o bardzo tragicznej historii nieżyjącego przyjaciela, z których jasno wynikało, że nie potrafi o nim zapomnieć, że ciągle tkwi w tamtym okresie, drepcze w kółko, babrze się i grzęźnie jak w bagnie, lecz nie pozwala sobie pomóc. Podasz mu dłoń, to ją odtrąca. Sam widzisz, Tommy, że lubi sobie pogawędzić, ale te opowiastki zaczynają się w połowie lat sześćdziesiątych. O tym okresie, jak pewnie zauważyłeś, potrafi trajkotać na okrągło… Kiedy pracował zawodowo, czas nie pozwalał mu na rozdrapywanie przeszłości, teraz jednak zamyka się w tej swojej kanciapie, sterczy w oknie i cięgiem gapi się na chmury nad jeziorem, a potem cierpliwie stara się przenieść na karton to, co tam wypatrzył i wyczytał. Sądzę, Tommy, że mama musiała znać historię jego dzieciństwa, jednak wytrwała w dyskrecji i zabrała tajemnicę do grobu, pozostawiając biedaka, najwidoczniej na jego własne życzenie, z tymi problemami samemu sobie. Tak się umówili, a mnie, córce, cóż, sumienie nie pozwala dotykać jego zabliźnionych ran, bo czuję, jak bardzo cierpi. Takie to nasze dziedzictwo i taki mój, w nim zakorzeniony, żydowski los.
Ta rozmowa zagnieździła się w mojej głowie i teraz płodzi coraz to nowsze nastroje i myśli.
Pożegnanie z Chicago
W przedostatni dzień mojego pierwszego pobytu w Chicago zaraz po śniadaniu pojechałem do Joachima. Nalegał na to spotkanie, a i mnie trochę zależało, ponieważ byłem ciekaw, co ma mi jeszcze do zaprezentowania lub powiedzenia. W poprzednie dwa dni, jak wcześniej wspomniałem, pokazywał mi swoją „dłubaninę”, objaśniając znaczenie każdej pracy, snuł przy tym opowieści, bywało — emocjonalnie, lecz podskórnie wyczuwałem, że to nie to, co mu leży na sercu. Intuicyjnie podejrzewałem, że jest coś, czego chciałby się pozbyć, coś, co niczym głaz ciąży na dnie jego duszy, lecz nie potrafi się wznieść, by przejść przez usta. Jechałem zatem z nadzieją na usłyszenie wyjątkowej historii.
Kiedyśmy zasiedli w fotelach, wspaniale zaopatrzeni w przekąski i napoje, zaczął „o byle czym”, aby tylko zacząć chyba. Przeszywającym wzrokiem wkradał się do mego wnętrza, jakby mu było mało dwóch poprzednich dni i musiał się jeszcze raz upewnić, czy jestem godzien wysłuchać jego osobistych zwierzeń.
Hardo postanowiłem przeczekać ten stan niepewności. Nic na siłę — myślałem. Może nie jest gotów? A może to ja jestem w błędzie i próżno oczekuję czegoś, czego nie ma?
Pokazywał i objaśniał mi rodzinne fotografie. Tu urlopy z dziećmi, a tu remont i przebudowa świeżo zakupionego domu, tam jubileusz firmy, wspólna fotografia z pracownikami.
— O, spójrz na to… — Joachim postukał palcem w duże zdjęcie. — To jest otwarcie nowego marketu w _Ukrainian Village_, nieopodal cerkwi Świętej Trójcy. — Ujął delikatnie fotografię i z nostalgią przyglądał się stojącej z bukietem róż przed lśniącą witryną sklepu uśmiechniętej małżonce. — Ten market… i cały jego wystrój… to był genialny pomysł mojej Racheli. Oj, mówię ci, bracie, miała dziewczyna wyczucie do interesów.
Rachela, jego żona, wyglądała całkiem podobnie, prawie identycznie, jak ją sobie wyobrażałem: urocza, dobroduszna, lecz wymagająca matrona. Sądzę, że głównie te cechy przekazała Miriam Talicie. O pozostałej dwójce dzieci, córce i synu, nie mogę się wypowiadać, gdyż nie było mi dane ich poznać.
Zaproponował spacer. Oho, widać nie jest gotów. Potrzebuje powietrza i przestrzeni do zyskania na czasie i być może nabrania rozpędu — uznałem.
Oprowadził mnie po okolicznych ulicach. Dzielnica średnio bogata — mówił — ale spokojna. Przemilczałem to spostrzeżenie, bo w moich polskich oczach wyglądała na superluksusową: domy jednorodzinne wielkości niejednego staropolskiego pałacyku, a przynajmniej szlacheckiego dworku, na zewnątrz zadbane, czyste, ba, wypieszczone dosłownie obejścia. Na zewnątrz. Bo co w środku się dzieje, sam Pan Bóg raczy wiedzieć. Ale to już osobna historia każdej mieszkającej tam rodziny.
Później jeszcze jezioro. Lake Michigan. Ogromne jak morze, nawet — przyznaję — nie mogłem się powstrzymać i wbrew zdrowemu rozsądkowi, po kretyńsku, na przekór wiedzy wyniesionej z lekcji geografii i lektur, dyskretnie musiałem skosztować, czy woda faktycznie słodka. Słodka. Jakiż rezerwuar! A wielkich jezior aż pięć. Podejrzewam, że moja Pani z geografii, która zawsze z niedoścignioną pasją i fantazją, malowniczo i dynamicznie opisywała nam przeróżne egzotyczne krainy, nigdy ich nie widziawszy, też by się nie oparła pokusie posmakowania.
Po południu zauważyłem, że Kim, jak spadochron jednostajnie i bezustannie, opada z sił. Czyżby hiperglikemia? W Parku Gillsona, zanim zawróciliśmy, zaproponowałem krótki odpoczynek na ławce. Odetchnął, ulżyło mu dostrzegalnie. W drodze powrotnej podziwiałem wydmy w Rezerwacie Elmwood. Bezkres i potęga jeziora Michigan, czystość i dbałość o naturę, przynajmniej w tamtym regionie, wywarły na mnie ogromne wrażenie. Przed oczyma stanęły mi nasze miasta, parki i kąpieliska. Komentarz do tego spostrzeżenia również postanowiłem zachować dla siebie.
Dobrnęliśmy do domu. Nienawykły, a może to tylko moje subiektywne odczucie, do długich pieszych wędrówek Joachim był ewidentnie wycieńczony. Postanowiłem się pożegnać. Zanim jednak pozwolił mi to uczynić, zaprosił mnie do salonu na drinka. Podczas gdy piłem jedną, potem drugą i następną wodę z cytryną, Joachim wstał i wyszedł do swojej „dłubalni”. Wrócił z dużą, kiedyś niewątpliwie jaskrawożółtą, dziś wyblakłą kopertą, otwarł ją i wyjął plik gęsto zapisanych kartek.
— List — powiedział lekko drżącym głosem. — List od przyjaciela, Judeja. Pożegnalny. Tommy, nie potrafię o tym mówić, dlatego chciałbym, abyś go przeczytał. Ale nie tutaj. Może znajdziesz czas w hotelu? Jutro z rana, zanim wyjedziesz na lotnisko, odbiorę.
— Jasne, Kim. Z przyjemnością. Ale dlaczego akurat ja?
— Sam nie wiem, ale tak czuję. Może zbliżający się kres? A może fakt, że… nie zrozum mnie opacznie… polubiliście się z Miriam i kiedyś porozmawiacie na mój temat. Tak, to pewnie mój niedaleki koniec. Takie odnoszę wrażenie.
— Joachimie, przesadzasz. Macie tu świetną medycynę. Daj się pobadać. Przepiszą leki, zalecą ruch. Świeże powietrze czyni cuda.
— To samo powtarza ciągle Miriam. Widzisz, mam rację, że się rozumiecie. — Mrugnął do mnie i wyciągnął rękę z kopertą. — To rękopis, nie mam kopii, więc proszę…
— Oczywiście. To dzięki za gościnę, Kim. Było miło was poznać. Do jutra.
— Cześć Tommy. Do jutra. — Pomachał mi, kiedy cofałem sprzed jego garażu na ulicę.
*
Wyjechałem. Po drodze spóźniony szybki lunch i do hotelu. Od razu prysznic, butelka wody na stolik i leżąc na wznak na łóżku, zabrałem się do lektury listu.
Po pół stronie wczułem się w charakter pisma, a po całej udało mi się złapać początkowy rytm, który później od czasu do czasu się zrywał, jednak powracał, miejscami zmieniając tempo.
_Judej. Tak mnie ochrzcił Wasyl, Łemko. Bywało, że w przypływie dobrego nastroju wołał na mnie Judek. Częściej jednak, w napadach wściekłości, kiedy mocno popił, a pił prawie co dzień, nazywał mnie Judaszem, lecz było mi to obojętne, gdyż nie rozumiałem znaczenia tego przezwiska._
_W przeddzień wybuchu wojny obchodziłem swoje czwarte urodziny, lecz, przyznaję, nic z tych urodzin nie zapamiętałem. Wybuch wojny i wjazd Niemców do Przemyśla, mojego miasta rodzinnego, musiał jednak wywrzeć na mnie niemałe wrażenie, gdyż utkwiło mi w pamięci kilka epizodów z tego okresu._
Poczytałem jeszcze kilka stron. Wróciłem do pierwszego zdania i… odpłynąłem.
Przebudziłem się dobrze po północy. Piasek w oczach. Krople. Dalej ten piach. Nic z tego, a zawsze pomagały. Trwało to trochę, lecz w końcu zadziałały i poczułem ulgę. Przeszło. Dobre, sprawdzone krople.
Czytałem i mocno przeżywałem. Doczytałem, nawet nie wiem kiedy.
Krótko po śniadaniu zapukał Kim. Wszedł. Radosne oczy, prężny, pełen wigoru krok. Mając w pamięci jego wczorajszą marną kondycję, spoglądałem na niego nieco podejrzliwym, zatroskanym wzrokiem, czy nie blefuje. Nie blefował. Bogu chwała!
— Hi, i jak, Tom? — zawołał rześko. Po wczorajszej niedyspozycji ani śladu.
— Przeczytałem, Kim, i bardzo to przeżyłem. Ale, wierz mi, niewiele mogę powiedzieć… na tę chwilę. — Zajrzałem mu głęboko w oczy, może do samego jądra duszy, aż się przestraszył chyba. Wskazałem dłonią na porozrzucany na łóżku majdan do spakowania. — Kim, jeśli nie masz nic przeciwko temu, chętnie bym to skopiował albo zeskanował.
— Hm, Tommy, to list osobisty przyjaciela, który wiesz, co zrobił. Miał swoje motywy… — urwał mu się głos, spuścił głowę, tylko ramiona drgały.
W ułamku sekundy tak zmienić nastrój? Coś tu jest nie tak.
— Wiem, wiem, czytałem przecież. Przepraszam. I bardzo serdecznie współczuję — powiedziałem i wręczyłem mu plik kartek. — Usiądziesz na chwilę?
— Nie masz już wiele czasu, więc nie będę ci zawracał głowy. Do zobaczenia, Tomie, miło cię było poznać.
— Trzymaj się, Joachimie. Cała przyjemność po mojej stronie. I pozdrowienia dla dziewczyn.
Wyściskał mnie jak syna. Nie, jak brata. Albo lepiej — jak przyjaciela mnie wyściskał. Wzruszony był. Ja też.
— Wiesz, Tomaszu, mam takie przeczucie, że się jeszcze spotkamy. Trzymaj się.
Zrobiłem wielkie oczy. Uśmiechnął się jeszcze, odwrócił na pięcie i z werwą otworzył drzwi.
Wyszedł.
Szósty zmysł? Ma przeczucie? Jeszcze jeden poczciwy, wartościowy człowiek — myślałem podczas pakowania. Nie dalej jak wczoraj wybierał się do raju, a dziś wygaduje o następnym spotkaniu. Widno działam pobudzająco na jego stany psychiczne i wywołuję tsunami bolesnych wspomnień. Ale czemu ja — intruz z drugiego końca świata? Pora najwyższa wyjeżdżać i przerwać tę huśtawkę uczuć. Będę cię długo pamiętał, chłopie. Szkoda, że geografia nam nie sprzyja, pewnie z upływem czasu zostalibyśmy dobrymi znajomymi, a kto wie, może przyjaciółmi.
Około południa zatrzasnąłem drzwi i zjechałem windą do recepcji. Oddałem klucz. Miłej pani pytającej o wrażenia z pobytu i opinię o hotelu odpowiedziałem, zgodnie z prawdą zresztą, że jestem bardzo zadowolony i w przyszłości, o ile będzie mi dane i jeśli zajdzie taka potrzeba, chętnie skorzystam ponownie. Uśmiechnęła się i podziękowała _for the feedback_.
— A to od tego gościa, co rano pana odwiedził, _sir._ — Wskazała leżący na drukarce stosik.
Musiałem mieć tęgo zdziwioną minę, bo, zmieszana, zaczęła wyjaśniać i tłumaczyć:
— Wyszedł z windy, postał chwilę w hallu jakiś niezdecydowany, podszedł i zamieniliśmy kilka słów. Potem poprosił o skopiowanie kartek. Strony nie są ponumerowane, ale ułożone kolejno. Sama kopiowałam. Życzy pan sobie spinacz albo kopertę?
— Och, bardzo chętnie. Wybaczy pani moją, że tak powiem, zachłanność, ale prosiłbym i o spinacz, i o kopertę… jeśli można, _madame_ — odpowiedziałem zaskoczony własnym tupetem. Uśmiechnęła się szczerze i wyrozumiale i podała oba utensylia. Podziękowałem, wsunąłem paczkę do kieszeni walizki, pożegnałem się i odjechałem.
Co się zmieniło, że nagle zdecydował się zostawić mi ten list? — myślałem przez całą drogę na lotnisko. Będę miał co czytać w samolocie.
Pamiętam, że tragiczny, piekielnie tragiczny życiorys Judka, jego własną ręką, by nie rzec — własną krwią napisany, wzruszył mnie do łez. Coś à la _Dziennik Anne Frank_