Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Jugosłowiańskie puzzle - ebook

Tłumacz:
Format:
EPUB
Data wydania:
17 listopada 2022
39,00
3900 pkt
punktów Virtualo

Jugosłowiańskie puzzle - ebook

Książka Rade Jaraka, chorwackiego pisarza średniego pokolenia, jest sugestywną i liryczną sagą pewnej rodziny z Dubrownika. Indywidualne losy członków kilku pokoleń rodziny Romiciów uwikłane są w krwawe konflikty zbrojne XX wieku, które przynoszą jedynie cierpienie i śmierć. Choć wojny oszczędzają Romiciów, to jednak najczęściej tracą oni życie w okolicznościach równie dramatycznych jak wojenne. Książkę tę różni od wielu chorwackich opowieści o wojnie pewien ważny szczegół. Podczas gdy w większości z nich za niedolę człowieka obwinia się bezwzględną logikę dziejów (wielką Historię), Jarak redukuje kontekst polityczny, koncentrując się na ludzkich ułomnościach.
Powieść zbudowana jest z niedługich, niechronologicznie zestawionych opowiastek, dygresyjnych miniatur, które mogłyby być samodzielnymi nowelami. Układają się jak rozrzucone puzzle – bez założonego z góry porządku. Ta szczególna cecha narracji odpowiadać ma sposobowi, w jaki człowiek przywołuje zapamiętane zdarzenia, a częste zmiany czasu opowieści – z teraźniejszego na przeszły i odwrotnie – wytrącają czytelnika z bardziej konwencjonalnych trybów doświadczania opisywanego świata. Uważny i cierpliwy czytelnik może złożyć drobne, nieregularne fragmenty życia bohaterów w wielokolorową, fascynującą układankę. Tłem są losy Jugosławii, która zniknęła wraz bohaterami tej  opowieści.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7963-185-8
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Schy­łek ro­dziny
Ro­mi­ciów

.

1.

Du­brow­nik, lato roku 1968.

Ogród na Po­sa­cie, Dolne Kono

– W ogro­dzie ro­sły kie­dyś dwie palmy. Wy­smu­kłe i chude. Można je było zo­ba­czyć na pa­no­ra­micz­nych fo­to­gra­fiach przed­sta­wia­ją­cych wi­dok na Pile i twier­dzę Mi­nčetę – za­czyna stryj Đo­rđe.

Sie­dzi na wi­kli­no­wym krze­śle obok sto­lika, na któ­rym stoją dwie fi­li­żanki kawy, naj­now­sze wy­da­nie bel­gradz­kiego dzien­nika „Borba”, a na nim po­piel­niczka, drew­niane pu­dełko z cy­ga­rami i za­pałki. Po prze­ciw­nej stro­nie, z no­te­sem w ręce, tkwi młody dzien­ni­karz z Bel­gradu.

– Jedna tam w rogu przed świer­kiem, a druga bli­żej muru – po­ka­zuje pal­cem na pu­ste miej­sca w ogro­dzie. Dzien­ni­karz od­wraca się i spo­gląda we wska­za­nym kie­runku, ale nie wi­dzi nic poza ubitą czer­woną zie­mią.

– Tuż obok tam­tej palmy, która była bli­żej muru, stała kie­dyś Jo­vana. Za­pa­mię­ta­łem ją w mo­men­cie, w któ­rym wła­śnie prze­staje się ba­wić – cią­gnie Đo­rđe, się­ga­jąc po cy­garo z pu­dełka. – A kilka mie­sięcy wcze­śniej, gdy jesz­cze to­czyły się walki w mie­ście, w tym sa­mym miej­scu zja­wił się ja­kiś żoł­nierz. Do­peł­zał, by wy­zio­nąć du­cha.

Đole od­pala za­pałkę, przy­kłada ją do cy­gara i czeka, aż chło­pak za­no­tuje coś w no­te­sie.

– Nie­miec. A ona obok palmy. Stała i od­po­czy­wała po dzie­cię­cych pso­tach w ogro­dzie. Roz­ba­wiona, spo­cona. Ni to dziew­czynka, ni dziecko. Była naj­pięk­niej­sza z sióstr. Pięk­nem mo­gła się rów­nać tylko z Ro­ma­nem. A Nie­miec wszedł do ogrodu, by umrzeć. Wcze­snym ran­kiem zo­sta­wił ślady krwi przy grządce, o tam, gdzie ro­sną po­mi­dory. Upadł obok palmy. Gdy po po­łu­dniu ro­ze­szły się wie­ści, że nasi wy­zwo­lili mia­sto, dzia­dek Kiko od­wa­żył się po­dejść do zwłok, a za nim przy­drep­tała dzie­ciar­nia – Ro­man, Te­kla, Ana i Jo­vana. Kiko wy­cią­gnął mau­zera z ka­bury. Nie wiem, co się z nim póź­niej stało. Wtedy przy­szła Ai i roz­go­niła dzieci. Zaj­rzeli mu do kie­szeni. Do­ku­menty, marki nie­miec­kie, zdję­cie żony lub na­rze­czo­nej. Nie pa­mię­tam, czy Kiko póź­niej po­słał list do Nie­miec. Był to piękny trup – mó­wiły dzieci. Ele­gancko ostrzy­żony, bez czapki, którą pew­nie zgu­bił gdzieś w Dol­nym Ko­nalu. Pro­mień słońca roz­świe­tlił mu kark i po­ty­licę. Rzad­kie blond włosy. Dzieci nie mo­gły się na­dzi­wić, pa­trząc na mar­twego czło­wieka. Ai ich od­ga­niała, ale i tak wra­cały.

– Czy to są wnętrz­no­ści? – py­tała Ana.

Za­brali go póź­niej i za­ko­pali na cmen­ta­rzu Bo­ni­novo, w ro­dzin­nym gro­bowcu. Kryptę za­lali za­prawą mu­rar­ską.

Đole prze­staje mó­wić i za­ciąga się. Pa­trzy w dal, za twier­dzę Lo­vri­je­nac, na otwarte mo­rze, które roz­pły­wało się w let­niej mgle. Mo­rze było pu­ste, jakby na­gie, bez stat­ków i ba­rek.

– Kto wy­ciął palmy w ogro­dzie Ro­mi­ciów? – pyta dzien­ni­karz.

Głos ma twardy, nieco na­wet – jak na ta­kiego mło­dziana – szorstki, pra­gnący za­kłó­cić te kilka se­kund ci­szy, która jakby trwała la­tami. Set­kami lat. Stryj Đo­rđe wciąż pa­trzy w dal.

– Palmy ścieli, gdy zmarł šjor Kiko. Zle­ciła to Ana, naj­star­sza z sióstr. Ściął je ten jej Ha­ris – ten po­cho­dzący z mia­steczka Gacko we wschod­niej Bo­śni. Wy­rą­bał, wy­rwał, za­lał naftą. Zro­biła to ze zło­ści, gdy zo­stała sama w domu. Była za­wsze za­zdro­sna – o wszystko, rów­nież o palmy. Jak zo­ba­czy­łem, co zro­biła, chcia­łem ją za­bić. Tego cza­sem nie za­pi­suj.

Mło­dzian po­pra­wia oku­lary na no­sie i da­lej no­tuje. Stryj Đo­rđe od­kłada cy­garo do po­piel­niczki.

– Jo­vana była naj­pięk­niej­sza. Pod­cięła so­bie żyły w wan­nie, w wieku lat sie­dem­na­stu. Było to pew­nego lata, cięż­kiego lata, roku pięć­dzie­sią­tego trze­ciego. Ai tego ni­gdy nie prze­bo­lała. Cał­ko­wi­cie się za­ła­mała. A kto by mógł to prze­bo­leć. Ni­gdy nie do­wie­dzie­li­śmy się, czemu to zro­biła. Ai też ni­gdy nie do­szła do sie­bie. Zna­la­zła ją, swoją wła­sną córkę, w ła­zience, w wan­nie peł­nej gę­stej i lep­kiej krwi. Jo­vana była piękna, naj­pięk­niej­sza, cho­dziła do szkoły mu­zycz­nej. Jej na­uczy­cie­lem była Gra­cio. Zo­ran ku­pił jej for­te­pian, wsta­wi­li­śmy go do sa­lonu. Ja­kiś szwedzki, za­po­mnia­łem, jaka marka. Kon­cer­towy. Sprze­dali go na­tych­miast po śmierci Jo­vany, żeby Ai na niego nie pa­trzyła.

– Czy ma­cie fo­to­gra­fię Jo­vany?

– Mam, w al­bu­mie. Za­cze­kaj – mówi Đole i z tru­dem prze­suwa swój za­jęty gan­greną ki­kut. – Ana! Ana!

Na­gle bez­sze­lest­nie ja­kiś ła­ciaty kot wy­ska­kuje jakby z ja­kiejś bajki na okno obok wa­zonu z kwia­tami. Z domu nie wy­cho­dzi Ana, tylko Ka­ta­rina.

– Ka­cia, przy­nieś mi al­bum ro­dzinny – na­ka­zuje Đole.

Kot prze­biega przez we­randę, usa­da­wia się pod drew­nianą ławką i za­czyna li­zać brzuch ró­żo­wym ję­zy­kiem. Ka­ta­rina wkrótce wraca z al­bu­mem w skó­rza­nej okładce pod pa­chą. Kła­dzie go na stół.

– Dzię­kuję, Ka­ciu­sza – mówi Đole.

Bie­rze al­bum, prze­rzuca kilka stro­nic i po­ka­zuje chło­pa­kowi. Na czar­nym tle dwie fo­to­gra­fie Jo­vany. Dzien­ni­karz bie­rze al­bum i za­czyna oglą­dać.

Przy wej­ściu do mia­sta, na Pi­lach, daje się sły­szeć dźwięk tram­waju. Do­cho­dzi głos mo­tor­ni­czego.

– Od­jeż­dża, Pile – Ba­tala – Za­toka La­pad! Od­jeż­dża, Za­toka La­pad!

Na ma­łej, czar­no­bia­łej fo­to­gra­fii z ząb­ko­wa­nymi kra­wę­dziami to Jo­vana, dzie­się­cio­let­nia, w ja­snej su­kience. Gdzieś w ple­ne­rze, mię­dzy drze­wami, chyba mło­dymi so­snami. Może gdzieś na wy­spie Lo­krum. Dziew­czynka z czar­nymi war­ko­czami, o de­li­kat­nym ciele, uchwy­co­nym w mo­men­cie wy­ra­ża­ją­cym nie­po­kój Her­ma­fro­dyty. Druga fo­to­gra­fia, na tej sa­mej stro­nie, ale nieco ni­żej po pra­wej, to jej por­tret. Twarz drobna, może lekko sze­roka, oczy ma­rzące, nieco sko­śne. Chło­pak kła­dzie al­bum na stół. Stryj Đole do­pija ostatni łyk kawy.

– Jo­vanę dwa razy za­pi­sy­wali do szkoły – cią­gnie. – Pierw­szy raz, gdy miała sie­dem lat. Nie mo­gła się przy­zwy­czaić. Wy­rzu­cała przez okno piór­nik, ta­bliczki, ze­szyty, ech, na­wet ła­do­wała je do pieca. Nie da­wała spo­koju in­nym dzie­ciom, więc ją Ai wy­pi­sała. Dzi­wili się lu­dzie, a jed­nak Ai ją za­brała. Oka­zało się póź­niej, że była to do­bra de­cy­zja. W ko­lej­nym roku Jo­vana wró­ciła do szkoły, przy­nio­sła same piątki, była naj­lep­sza w kla­sie.

Tu na­gle Đole za­trzy­muje się i spo­gląda za twier­dzę Lo­vri­je­nac.

– Ana! Ana! – woła na­gle.

Nie wy­cho­dzi Ana, tylko Ka­ta­rina.

– Przy­nieś nam wódkę.

– Już nie ma.

– Nie ma już tej mo­skiew­skiej?

– Nie ma.

– To ra­kiję. I tro­chę wody.

– Do­brze. Już.

Ka­ta­rina wraca do domu.

Dzwoni tram­waj i ospale ru­sza w kie­runku szpi­tala, prze­miesz­cza­jąc się mię­dzy pla­ta­nami i pal­mami na Pi­lach. Gdy pnie się pod górę, obok ho­telu Im­pe­rial, tuż przy cu­kierni i przy ta­ra­sie, na któ­rym sie­dzą le­niwi tu­ry­ści, jego od­głos na­gle się roz­pływa.

– Ty­leż śmierci w tej ro­dzi­nie. Cóż to za klą­twa nad nami ciąży? Kto nas prze­klął? – mówi do sie­bie Đole. – Le­żała jak za­ro­dek zwi­nięty w ką­pieli we wła­snej krwi. Wy­cią­gnęli ją Zo­ran i stary Kiko. Ech, udało jej się za pierw­szym ra­zem.

Chło­pak po­pra­wia oku­lary na no­sie i nie pod­no­sząc oczu z no­tesu, coś tam gry­zmoli. Ka­ta­rina przy­nosi ra­kiję o zło­tym ko­lo­rze w ka­rafce z wą­skim gar­dłem i dwa kie­liszki. Kła­dzie je na stole bez słowa i za­biera fi­li­żanki po ka­wie. Đole na­lewa.

– No to na zdro­wie! – mówi.

– Wa­sze zdro­wie!

Đole stuka się, wzdy­cha i z tru­dem wlewa w sie­bie za­war­tość kie­liszka. Chło­pak wy­pija po­łowę.

– Ech, ale grzeje! – mówi.

– Tak – po­twier­dza chło­pak.

– Zmie­szały się serb­ska, chor­wacka i ja­poń­ska krew. Nie mo­gło się to do­brze skoń­czyć – mówi Đo­rđe i na­lewa raz jesz­cze. – Tego ostat­niego zda­nia nie za­pi­suj – do­daje.

Chło­pak po­słusz­nie kiwa głową i prze­kre­śla coś w no­te­sie.

DRZEWO GE­NE­ALO­GICZNE RO­DZINY RO­MI­CIÓW

Ugl­ješa Ro­mić – Ma­rija Mar­ti­no­vić

(Ni­kola „Kiko” Mar­ti­no­vić, oj­ciec Ma­riji)

Zo­ran, Đo­rđe i Ko­viljka (dzieci)

Zo­ran Ro­mić – Ai Su­zuki

Ana, Te­kla, Ro­man, Jo­vana (dzieci)

Ro­man Ro­mić – Ivana Her­ceg

Ni­kola i Mi­lena (dzieci)

Ni­kola Ro­mić – Ma­ri­jana Ro­mić Grzilo

Đole wzdy­cha raz jesz­cze.

– Wi­dzę rze­czy, któ­rych już nie ma. Wy­so­kie, smu­kłe palmy, mar­twego Niemca, Jo­vanę, która prze­stała się ba­wić i opiera ra­mię o chro­po­watą korę palmy – mówi Đole.

Chwilę póź­niej Ka­ta­rina przy­nosi kule. On z tru­dem się pod­nosi.

Ob­szerny ar­ty­kuł o Đo­rđu Ro­mi­ciu, ży­ciu i dziele wy­bit­nego re­wo­lu­cjo­ni­sty i ochot­nika z wojny hisz­pań­skiej, uka­zał się w bel­gradz­kim dzien­niku „Borba” je­sie­nią tego roku.

2.

Naj­lep­szą przy­ja­ciółką Te­kli była Lu­ena Teuta. Cho­dziły ra­zem do gim­na­zjum, a stały się so­bie bli­skie na plaży Banje w roku 1953, kiedy Te­kla skoń­czyła dwa­dzie­ścia lat. Cała ro­dzina za­wsze ką­pała się na plaży u Šu­li­cia, ale Te­kla prze­szła na Banje. Z po­wodu Lu­eny. Po­ja­wiały się na plaży wcze­śnie rano, gdy jesz­cze nie było tłu­mów, szybko prze­bie­rały się w ka­bi­nach, wcho­dziły do mo­rza – jedna obok dru­giej, ra­mię w ra­mię. Stały z gę­sią skórką na pły­ciź­nie, za­nu­rzone do pasa, wo­kół któ­rego jak jasz­czurki wiły się fale, by po­tem rzu­cić się na głę­binę. Wy­nu­rzały się z pod­nie­sio­nym czo­łem i mo­krymi wło­sami uło­żo­nymi na po­ty­licy, a na­stęp­nie pły­nęły do boi. Te­kla pły­wała szyb­ciej, krau­lem, więc wra­cała pierw­sza, wy­cho­dziła i po­da­wała rękę Lu­enie. Kła­dły się na mo­krej drew­nia­nej boi, jedna w nie­bie­sko-bia­łym ko­stiu­mie, druga w sza­rym, dy­go­cąc na po­ran­nym wie­trze, który roz­cze­sy­wał ta­flę mo­rza. Na­stęp­nie roz­ma­wiały – o ży­ciu, o mu­zyce, o jaz­zie, o be­bo­pie. Pew­nego dnia od­wa­żyły się po­pły­nąć na wy­spę Lo­krum. Pły­nęły po­nad go­dzinę, z prze­rwami, pod­czas któ­rych od­po­czy­wały, kła­dąc się na ple­cach i po­zwa­la­jąc, by uno­siły je mor­skie prądy. Osu­szyły się na brzegu, eks­po­nu­jąc swoje ciała na słońcu, na chro­po­wa­tych ska­łach, a na­stęp­nie ru­szyły w głąb wy­spy. Spa­ce­ro­wały od­lud­nymi ścież­kami przez las, uni­ka­jąc za­bu­do­wań i stróża. To­wa­rzy­szyły im na­chalne śpiewy cy­kad. Tu i ów­dzie na­tra­fiały na roz­trza­skane wło­skie i nie­miec­kie skrzy­nie na amu­ni­cję, le­żące tu­taj od wojny. Na na­gich ska­łach nad otwar­tym mo­rzem Te­kla pierw­szy raz do­tknęła Lu­enę ina­czej niż do­tąd. De­li­kat­nie prze­su­wała opusz­kami swo­ich pal­ców po jej skó­rze, miękko prze­miesz­cza­jąc się po kla­wia­tu­rze jej że­ber. Na­gle zła­pała ją za nad­garstki i przy­cią­gnęła do sie­bie. Ni­gdy wcze­śniej nie czuła ta­kich emo­cji, tak gwał­tow­nego pra­gnie­nia. Ca­ło­wały się nie­umie­jęt­nie, ale na­mięt­nie i długo. Te­kla była do­brze zbu­do­wana, typ spor­towca, o sko­śnych me­ty­skich oczach. Lu­ena była kru­cha, o nad­zwy­czaj de­li­kat­nych sta­wach, ze ster­czą­cymi że­brami. Stwo­rzyły zwią­zek pe­łen za­ufa­nia i głę­bo­kich emo­cji, a jed­no­cze­śnie cie­le­sny. Być może była to mi­łość, bo­daj nie­świa­doma, ale wła­śnie dla­tego uczciwa, nie­mal ab­so­lutna. A mi­łość za­wsze żąda cał­ko­wi­tego od­da­nia. Jed­nakże spo­sób, w jaki się do­ty­kały i z cza­sem ro­biły inne rze­czy, był nie do przy­ję­cia dla ota­cza­ją­cego je świata. Mu­siały się ukry­wać, jakby cho­dziło o śmierć i ży­cie, nie­malże tak. Był to czas, kiedy za taką mi­łość można było skoń­czyć w wię­zie­niu.

Te­kla była wprawna w rze­czach po­wszech­nie uzna­wa­nych za mę­skie. Gdy pew­nego razu Zo­ran ku­pił mo­to­cykl z przy­czepą, Te­kla na­tych­miast na­uczyła się jeź­dzić. Za­kłó­cała spo­kój w dziel­nicy Bo­ni­novo, wy­prze­dzała tram­waje, ry­zy­kow­nie mi­ja­jąc prze­chod­niów. Raz omal nie wpa­dła w prze­paść. Szczę­śli­wie sil­nik ze­psuł się w mo­men­cie, gdy wła­śnie do­da­wała gazu na za­krę­cie obok willi Čin­grija. Zo­sta­wiła mo­to­cykl na kra­wę­dzi prze­pa­ści, tuż obok wy­so­kiej, stu­let­niej agawy. Wró­ciła do domu i po­pro­siła Zo­rana, żeby po niego po­szedł. Tego lata umarła Jo­vana. Po tym zda­rze­niu Zo­ran ca­łymi dniami nie wy­cho­dził z domu. Tylko Ai miała siłę, by wyjść na ulicę i zro­bić za­kupy na ba­za­rze. Do Zo­rana za­częli przy­cho­dzić przy­ja­ciele i kum­ple, żeby go po­cie­szyć i wes­przeć. Do­piero ka­pi­ta­nowi Ar­mii Lu­do­wej Rafo Me­de­li­ciowi, zwa­nemu Bo­na­sera, udało się go na­mó­wić, by wy­szedł na spa­cer z psem do parku Gra­dac. Zo­ran pierw­szy raz po­szedł na spa­cer z Ci­ci­belą, w skró­cie Belą, sza­rym ro­syj­skim do­giem.

Te­kla, którą bar­dzo do­tknęła śmierć sio­stry, szybko na­uczyła się pro­wa­dzić sa­mo­chód. Ten sam ka­pi­tan Bo­na­sera, by „zro­bić dziecku przy­jem­ność”, po­ży­czył jej woj­sko­wego ga­zika. Te­kla ob­my­śliła plan. Za­pa­ko­wała Lu­enę i po­wie­działa, że jadą na wy­cieczkę do Ca­vtatu, a w rze­czy sa­mej pla­no­wały je­chać aż do Igle i Her­ceg No­wego w Czar­no­gó­rze. Tam mo­gły być ano­ni­mowe. Mo­gły spę­dzić wspól­nie miłe po­po­łu­dnie.

Po­je­chały we dwie, same. W dro­dze do miej­sco­wo­ści Župa, nie­opo­dal przy­siółka Mi­šici, z lasu na Pe­le­grino ktoś otwo­rzył ogień z ka­ra­binu ma­szy­no­wego do ga­zika, są­dząc, że pro­wa­dzi go Bo­na­sera albo ja­kiś inny ofi­cer. Byli to pew­nie czet­nicy z miej­sco­wo­ści Za­gra­dinje w są­sied­niej Her­ce­go­wi­nie, któ­rzy la­tami kryli się, cze­ka­jąc na oka­zję, aż ich ktoś stat­kiem prze­rzuci do Włoch. Po­cisk tra­fił Lu­enę, prze­bi­ja­jąc jej pierś. Zmarła na miej­scu, a Te­kla wy­szła bez ob­ra­żeń.

Po­grzeb Lu­eny Teuty od­był się na cmen­ta­rzu Bo­ni­novo w czę­ści, w któ­rej znaj­dują się groby al­bań­skich ka­to­li­ków. Te­kla wpa­dła w de­pre­sję i za­mknęła się w domu. Zo­ran i Ai byli za­tro­skani. Ko­lejna tra­ge­dia w ro­dzi­nie po śmierci Jo­vany. Po ty­go­dniu jed­nak Te­kla ze­szła do sa­lonu, miała ogo­loną na jeża głowę.

– Idę na plażę – po­wie­działa.

Nowa fry­zura wy­wo­łała w domu kon­ster­na­cję.

– Ona chcia­łaby być męż­czy­zną – Zo­ran póź­niej po­wie­dział do Ai.

Po tra­gicz­nej śmierci Jo­vany, Zo­ran wy­ba­czał Te­kli wszystko, we wszyst­kim jej ustę­po­wał. Go­rąca krew Ro­mi­ciów mo­gła po­now­nie pul­so­wać.

Te­kla za­pra­gnęła la­tać sa­mo­lo­tem. Po śmierci Lu­eny nie mo­gła ścier­pieć ni­czy­jego do­tyku. Był dla niej jak kon­takt z zim­nym wę­żem. Chciała odejść da­leko, jak naj­da­lej, zdo­być niebo. Roz­pły­nąć się w bia­łych prze­stwo­rzach, w bez­kre­snej abs­trak­cji. Jak się rze­kło, tak się stało. Zo­ran za­brał ją na Ko­na­vo­škie po­lje, na po­łu­dnie od mia­sta, gdzie lą­do­wały sa­mo­loty i szy­bowce. Gdy Te­kla miała swoje pierw­sze lek­cje la­ta­nia, dog Ci­ci­bela za­gryzł na polu owcę nie­ja­kiego Pa­ska Ke­so­vija z Pi­četa, który z upo­rem przy­ga­niał stado w po­bliże lą­do­wi­ska. Za­cho­wała się jedna fo­to­gra­fia z wrze­śnia tego roku, jak Te­kla stoi w skó­rza­nej kurtce pi­lota, z in­sy­gniami po­rucz­nika Ar­mii Lu­do­wej na pa­go­nach. Sze­roka twarz o czar­nych me­ty­skich oczach (po­do­bień­stwo do Ai), krót­kie blond włosy (do Zo­rana). W peł­nych ustach trzyma nie­za­pa­lo­nego pa­pie­rosa, pew­nie marki Ljetne igre. W tle wi­dać szy­bo­wiec z czer­wo­nymi gwiaz­dami na skrzy­dłach, a na dal­szym pla­nie – zbo­cze Sni­je­žnicy i skra­wek nieba.

Niebo. Zo­stało jej już tylko niebo. Uczu­ciowe ży­cie Te­kli Ro­mić było skoń­czone. Chciała umrzeć, ale nie wie­działa jak. Za­rzu­cała so­bie, że nie ma wy­star­cza­jąco od­wagi jak Jo­vana, ale chyba nie była na tyle sza­lona. Lub była sza­lona, ale ina­czej. Nie to­le­ro­wała żad­nej in­nej ko­biety. W każ­dej pró­bo­wała do­strzec Lu­enę, zo­ba­czyć jej ręce, nad­garstki, plecy, usta, brwi, oczy. Ale Lu­ena nie żyła. Te­kla nie miała przed sobą żad­nej przy­szło­ści. Tylko nie­koń­czący się ból. Była uza­leż­niona od Lu­eny, więc jej ży­cie nie miało sensu. Ży­cie bez przy­szło­ści. Kie­dyś, a było to w ko­lej­nym roku, gdy le­ciała nad Boką Ko­tor­ską, za­po­mniała się nad Kri­vo­šinj­skimi gó­rami i nie spo­strze­gła, że za­czyna jej bra­ko­wać pa­liwa. Wra­cała, uno­sząc się na prą­dach po­wietrz­nych, ale w po­bliżu lą­do­wi­ska, nad Mrci­nem i Vo­do­va­đom, jej sa­mo­lot roz­bił się. Naj­pierw ścięła cy­prys na szczy­cie w po­bliżu wiej­skiego cmen­ta­rza, a na­stęp­nie od­wró­ciła lot ma­szyny i na szczę­ście spa­dła na ko­ronę stu­let­niego dębu na po­dwó­rzu domu Fio­ro­vić, wbi­ja­jąc się w jego dach. Znów do­pi­sało jej szczę­ście. Le­d­wie kilka si­nia­ków, za­dra­pań i lek­kie zła­ma­nie nogi. W prze­ci­wień­stwie do Jo­vany była nie­znisz­czalna. Pi­sany był jej inny los. Dzie­więć żyć ko­tów. Gdy zdjęła gips, Zo­ran za­pi­sał ją do szkoły eko­no­micz­nej w Ri­jece. Nie mógł już znieść jej wy­czy­nów.

3.

– Ro­mić! – mocno prze­pa­lony, chro­po­waty głos, roz­cho­dzi się po pu­stych ko­ry­ta­rzach bu­dynku ad­mi­ni­stra­cyj­nego oso­bi­stej ochrony mar­szałka Tity w bel­gradz­kiej dziel­nicy To­pči­der.

Ka­det Ro­mić Ro­man, w ga­lo­wym mun­du­rze, sta­wił się do ra­portu w ga­bi­ne­cie, trzy­ma­jąc pod ręką czapkę. Ma­jor Ku­stura stał przy oknie, spo­glą­da­jąc na po­dwó­rze. Spra­wiał wra­że­nie za­my­ślo­nego.

Ro­man za­sa­lu­to­wał po par­ty­zancku. Ści­śnięta pięść le­wej ręki przy skroni. Ale na próżno, bo ma­jor na­wet nie spoj­rzał.

Ro­mić spo­koj­nie stał na bacz­ność, a ma­jor cią­gle spo­glą­dał na po­dwó­rze. Przez kilka se­kund nikt na­wet nie drgnął. Można by było usły­szeć mu­chę, gdyby była w ga­bi­ne­cie. W końcu ma­jor prze­mó­wił:

– Pi­jań­stwo, nie­rząd, roz­bi­ja­nie się po pią­tym pię­trze Aka­de­mii Woj­sko­wej z bu­telką ra­kii w ręce, bi­ja­tyki w ka­sy­nach Som­boru... i wszystko by­łoby w po­rządku, Ro­mić, gdyby w tej bi­ja­tyce nie padł ofiarą twój to­wa­rzysz – wy­re­cy­to­wał dość spo­koj­nym gło­sem ma­jor Ku­stura, da­lej pa­trząc gdzieś na po­dwó­rze i ob­ser­wu­jąc apel żan­dar­me­rii woj­sko­wej.

Ro­man czuł na­pię­cie. Ci­sza przed bu­rzą.

– Ukro­pina Dra­žen, ka­det ochrony Tity, zo­stał zra­niony no­żem w ka­sy­nie, a żoł­nie­rze mają ab­so­lutny za­kaz prze­by­wa­nia w ka­sy­nie – cią­gnął ma­jor.

Ma­jor był wy­soki i chudy, ży­la­sty. Na twa­rzy miał zmarszczki, a nad ustami ja­kąś bli­znę. Od­wró­cił się do Ro­mana i omiótł go wzro­kiem od stóp do głów.

– Co masz na ten te­mat do po­wie­dze­nia, Ro­mić?

– To­wa­rzy­szu ma­jo­rze, we trzech – ka­deci Ka­biljo, Ukro­pina i ja – wy­szli­śmy wie­czo­rem na mia­sto. Wcze­śniej już po­pi­ja­li­śmy w ko­sza­rach. To­wa­rzysz Ka­biljo za­pro­po­no­wał, że­by­śmy po­szli do ja­kiejś knajpy...

– Milcz! – krzyk­nął na­gle ma­jor. – Milcz Ro­mić, bo cię wy­ślę na Nagą Wy­spę!

Ro­man na­tych­miast za­milkł i da­lej sto­jąc spo­koj­nie na bacz­ność, pa­trzył przed sie­bie.

– Czemu nie po­mo­głeś swo­jemu to­wa­rzy­szowi, Ro­mić? – za­py­tał spo­koj­niej ma­jor po chwili prze­rwy.

– Nie mo­głem. Wła­śnie ru­szy­łem, gdy na­gle ktoś zdzie­lił mnie prę­tem w ko­lano, a po­tem w głowę. Da­lej już nic nie pa­mię­tam – po­wie­dział Ro­man.

Ma­jor Ku­stura spo­glą­dał na niego z uwagą, wpa­tru­jąc się w każdy de­tal na jego twa­rzy. Na jego przy­cięte, lekko fa­lu­jące włosy, świeży si­niak pod okiem, źle ogo­lone po­liczki.

– Ro­mić, ty kurwo jedna, do­sta­niesz dwa­dzie­ścia je­den dni ciupy za ła­ma­nie dys­cy­pliny woj­sko­wej. Ciesz się, że cię nie po­sła­łem pod sąd wo­jenny. Jak tam cię we­zmą w ob­roty, gwa­ran­to­wane dzie­sięć lat od­siadki. Zro­zu­miano?

– Zro­zu­miano, to­wa­rzy­szu ma­jo­rze.

– Gówno ty ro­zu­miesz – od­rzekł ma­jor. Usiadł za biur­kiem i za­czął pi­sać na­kaz aresz­to­wa­nia.

– Wejść! – krzyk­nął po chwili.

Do ga­bi­netu wpadł po­rucz­nik Mi­ftari, ogo­rzały na twa­rzy, w do­pa­so­wa­nym mun­du­rze. Za nim dwóch żan­dar­mów.

– Do paki z nim – roz­ka­zał ma­jor Ku­stura. – Dwa­dzie­ścia je­den dni, tylko chleb i woda – do­dał, jak już byli przy wyj­ściu.

Od­sie­dział Ro­man te trzy ty­go­dnie w aresz­cie. Nie mar­twił się za bar­dzo. Wie­dział, że Zo­ran to ważna fi­gura w Ar­mii Lu­do­wej, żeby go ot tak wy­słali przed sąd wo­jenny. Ni­gdy jed­nak nie można było być pew­nym, co z tego wy­nik­nie, bo różne in­trygi dzieją się na szczy­tach hie­rar­chii woj­sko­wej.

Mimo tej burz­li­wej nocy i sza­lo­nej im­prezy, która do jego bio­gra­fii do­pi­sała bar­dzo mę­ski wą­tek, Ro­man Ro­mić, był wciąż pra­wicz­kiem. Tego fe­ral­nego wie­czoru, kiedy ucier­piał jego to­wa­rzysz, po­de­rwali wpraw­dzie ja­kieś pa­nienki, ale na końcu nic z tego nie wy­szło, bo byli zbyt pi­jani i za­częła się za­dyma. Próba roz­dzie­wi­cze­nia trzech ka­de­tów – Ro­mana, Ka­bilji i Ukro­piny – nie­chlub­nie się nie po­wio­dła. Na szczę­ście nikt nie po­znał praw­dzi­wych przy­czyn bi­ja­tyki, więc ich czyn w ko­sza­rach uznano za bo­ha­ter­ski. Ukro­pina po dzie­się­ciu dniach wró­cił ze szpi­tala – jak nowo na­ro­dzony.

Wszy­scy ka­deci chwa­lili się swo­imi osią­gnię­ciami sek­su­al­nymi, ale ile z tego było prawdy, trudno po­wie­dzieć, po­nie­waż przy­zna­nie się w woj­sku do dzie­wic­twa było równe sa­mo­bój­stwu. Roz­dzie­wi­cze­nie Ro­mana Ro­mi­cia do­ko­nało się wkrótce, i to w bar­dzo oso­bli­wych oko­licz­no­ściach.

Gdy wraz z kom­pa­nami z od­działu, ka­de­tami Per­va­ni­ciem i Ka­bil­jom, spa­ce­ro­wał w od­święt­nym mun­du­rze po molo w Ze­mu­nie, zwró­cił uwagę na młodą Cy­gankę. Spodo­bała mu się, a on jej. Od słowa do słowa, ona go wzięła, prze­pro­wa­dziła przez pu­sty ze­mun­ski ba­zar i za­wio­dła na ja­kieś mroczne po­dwó­rze. Tam się ko­chali. W ka­bi­nie sta­rej woj­sko­wej cię­ża­rówki, bez opon na fel­gach, po­zo­sta­wio­nej w ka­łuży na pa­stwę losu.

Sil­nik od­pal, sie­dze­nia wo­jenne

Aj, aj, aj, sie­dze­nia wo­jenne...

Lu­dzie, któ­rym dzie­wic­two skradną Cy­ga­nie, żyją póź­niej pod ja­kąś dziwną, cy­gań­ską gwiazdą.

Och, och, och, sie­dze­nia wo­jenne...

Gdy rzecz za­koń­czyli i gdy Ro­man Ro­mić po raz pierw­szy wło­żył tam to, co trzeba, nic spek­ta­ku­lar­nego, po pro­stu rach ciach, dziew­czyna wzięła go za rękę i wy­cią­gnęła z tej pod­łej ka­biny. Przy­sta­nęła w cen­tral­nej czę­ści po­dwó­rza, po któ­rym mi­go­tały blade cie­nie. Po­de­szła do krzy­wego i skar­ło­wa­cia­łego drzewa, ro­sną­cego przy roz­pa­da­ją­cej się ru­de­rze, i coś ze­rwała. W świe­tle księ­życa Ro­man za­uwa­żył nie­wiel­kie jabłko w jej dłoni. Dziew­czyna wy­tarła je o su­kienkę.

– Masz nóż? – za­py­tała.

– Nie mam – od­po­wie­dział Ro­man.

– Ja mam – po­wie­działa i wy­cią­gnęła ja­kiś mały no­żyk.

Roz­cięła owoc i dała mu jedną po­łowę.

– No, bierz.

Nieco zdzi­wiony, Ro­man wziął. Jabłka roz­pły­wały im się w ustach.

Wy­szli na ulicę przez ciemne przej­ście.

– No... Yepash tuke, yepash mange – po­wie­działa dziew­czyna.

Twarz miała okrą­głą, roz­świe­tloną jak kan­de­labr.

– Pro­szę? Co mó­wisz?

– Jabłko. Pół dla cie­bie, pół dla mnie.

Ro­man po­czuł go­rycz w ustach. Jego po­łówka była ro­ba­czywa. Od­gryzł zgniłą część i szybko ją wy­pluł.

Tak więc lu­dzie, któ­rym Cy­ga­nie od­biorą dzie­wic­two, żyją póź­niej pod ja­kąś dziwną gwiazdą. A je­śli do tego Cy­ga­nie zje­dzą z wami na pół jabłko, wtedy ży­cie staje się dzi­waczne. Bo to ozna­cza, że prze­szli­ście na tę drugą, ciemną, cy­gań­ską stronę.

I że nie ma już dla was ra­tunku.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij