- W empik go
Julka - ebook
Julka - ebook
Życie dziewiętnastoletniego Marcina przypomina dopracowany w każdym szczególe scenariusz filmowy. Chłopak wie, że po ukończeniu studiów medycznych czeka go świetlana przyszłość – praca w prestiżowej klinice u boku ojca i zapewniony dobrobyt. Nie wszystko jednak pójdzie zgodnie z planem, który przygotowali rodzice Marcina... Już wkrótce pilny student zamieni się w bezwzględnego gangstera handlującego narkotykami, a bezpieczny świat, w jakim się do tej pory obracał, przestanie mieć dla niego znaczenie.
Czy dwie młode kobiety, które nagle pojawią się na jego drodze, uświadomią mu, jak wiele stracił? Czy zbuntowany chłopak będzie umiał przyznać się do popełnionych błędów? I czy da się je kiedykolwiek naprawić?
Wciąż myślałem o swoim nowym życiu. Już nie o tym, w co się władowałem. Coraz bardziej podobało mi się to, kim mogę być. Już nie Marcinkiem. Teraz będę Lukasem. Wściekłym i zawziętym Lukasem. Dzięki ojcu stałem się kimś zupełnie innym. Kiedyś miałem marzenia, jakieś dobro w sobie. Teraz z tego wszystkiego nic już nie zostało.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-028-5 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabijamy się nawzajem małymi rzeczami, czynami nie do końca przemyślanymi, które tak naprawdę nigdy nie musiały się przydarzyć.
Mam na imię Marcin. Mój ojciec jest znanym i cenionym chirurgiem plastycznym. Poza tym jest współwłaścicielem kliniki chirurgii plastycznej. Odkąd skończyłem liceum, temat mojej przyszłości był poruszany w domu coraz częściej. Oczywiście miałem iść na medycynę, zrobić specjalizację z chirurgii i tak jak ojciec zająć się właśnie chirurgią plastyczną. Moje plany były jednak inne. Chciałem jeździć wyczynowo na rowerze. Od czasów szkoły podstawowej było to moją pasją.
Ojciec nie zgadzał się na to, co robię, coraz częściej powtarzając, że z tego nie wyżyję i w przyszłości nie utrzymam rodziny. Czy mając dziewiętnaście lat, myśli się o zakładaniu rodziny?
Zawsze chciałem być sportowcem, więc dodatkowo chodziłem trzy razy w tygodniu na siłownię. Byłem więc dobrze umięśnionym chłopakiem. Po ojcu odziedziczyłem wzrost. Mam metr dziewięćdziesiąt. Swoim wyglądem wzbudzałem respekt.
Skończyłem liceum z ocenami tak dobrymi, że na studia medyczne dostałem się bez większych problemów. Byłem zły na ojca, bo coraz częściej słyszałem o tym, że przez ten rower zawalę pierwszy rok studiów. Nie zawaliłem, ale jazdę wyczynową ograniczyłem do weekendów. Tylko weekendów, a to było za mało, żeby nadal być w formie.
W tę sobotę miałem eliminacje do zawodów. Od tego zależała moja przyszłość sportowca wyczynowego. Mimo rozpoczętych studiów nie chciałem rezygnować z marzeń. Wstałem rano, żeby przyszykować sobie coś do jedzenia. Z kolegami byłem umówiony na dziesiątą. Ojciec wstał zaraz po mnie i zszedł do kuchni. Najpierw patrzył na to, co robię, a potem zaczął swoją gadkę o tym swoim sympozjum, na które według niego powinienem z nim pojechać. Sympozjum miało być w Gdańsku, a moje zawody we Wrocławiu. Dwa przeciwne kierunki.
– Marcin, co ty robisz? – spytał ojciec, wchodząc do kuchni.
– Kanapki na wyjazd. Mówiłem ci już tydzień temu, że dzisiaj rozpoczynają się eliminacje do zawodów. Muszę tam być.
Ojciec popatrzył na mnie z jakąś dziwną złością.
– Miałeś jechać ze mną na sympozjum do Gdańska. To jest ważne spotkanie. Sami najlepsi chirurdzy.
Popatrzyłem mu prosto w oczy.
– Eliminacje są w tej chwili dla mnie ważniejsze, tato. Te twoje sympozja są istotne dla ciebie. Jestem na pierwszym roku studiów. Nie interesuję się w tej chwili chirurgią plastyczną. Jedź sam – odpowiedziałem mu. Byłem zły.
Wyszedłem z kuchni, mijając go w drzwiach, i poszedłem do pokoju, żeby spakować trochę ubrań i najpotrzebniejszych rzeczy – rękawiczki, kask i buty do jazdy. Kiedy zszedłem na dół, rozejrzałem się po holu. Rower zawsze stał koło drzwi wejściowych. Teraz go nie było. Cholera – pomyślałem. – Musiałem go wczoraj schować do garażu. Nie mogłem jednak za żadne skarby przypomnieć sobie tego faktu. Wziąłem jednak klucze i wyszedłem przed dom. Samochód z zapalonymi światłami stał na podjeździe. W pierwszym momencie nie zauważyłem ojca siedzącego w środku.
Otworzyłem drzwi garażu w poszukiwaniu roweru. Niestety, tu też go nie było. Wściekły wróciłem na podjazd. Otworzyłem drzwi samochodu ojca i krzyknąłem do niego:
– Gdzie jest mój rower? Zaraz muszę wyjechać na spotkanie z chłopakami.
– To nie pojedziesz. Roweru nie ma. Masz być lekarzem, a nie rowerzystą! – Mój spokojny do tej pory ojciec podniósł na mnie głos.
– Jak to nie ma? Co z nim zrobiłeś? Wiesz, że te eliminacje są dla mnie bardzo ważne.
– Nic nie może być ważniejsze od twojej kariery. Będziesz lekarzem, czy to ci się podoba, czy nie! – Ojciec znowu podniósł głos.
Otworzył pilotem bramę i wyjechał. Zostałem na podjeździe i myślałem, co dalej. Wróciłem do domu i go przeszukałem, kawałek po kawałku. Wtedy jeszcze nie myślałem, że to może być początek końca. Do czego mój ojciec był zdolny? Jak widać, do wszystkiego. Wiedział, jak utrudnić mi wyjazd na eliminacje.
Usiadłem w salonie na sofie i myślałem o swoim życiu, coraz bardziej zdenerwowany. Zbliżała się dziesiąta. Po schodach zeszła mama.
– Mamo, nie wiesz, gdzie jest mój rower? – spytałem. – Przeszukałem cały dom i nigdzie go nie ma. Ojciec pojechał na to swoje sympozjum wściekły na mnie.
– Wczoraj stał przy drzwiach. Może tata wyniósł go do garażu? Sprawdziłeś tam?
– Sprawdzałem wszędzie – odpowiedziałem.
Byłem coraz bardziej zły. Najważniejsze eliminacje przepadły. Siedziałem na sofie zrezygnowany. Po kilkunastu minutach usłyszałem dzwonki rowerów przy bramie. To koledzy dawali mi znać, że już są. Wyszedłem przed dom.
– Marcin, spóźnimy się na pociąg. Rusz dupę i jedziemy – krzyknął do mnie Wojtek, mój najlepszy kumpel z liceum.
Podszedłem do bramy.
– Niestety, nie jadę – powiedziałem. – Rower mi wcięło.
– Co ty pieprzysz? Jak to wcięło? – Kumpel widocznie nie zrozumiał nic z tego, co powiedziałem.
– Wojtek, po polsku nie rozumiesz?! Wcięło! – Byłem coraz bardziej wściekły.
– Wiesz, ile tracisz? – spytał Maciek, zwany przez wszystkich w liceum Mućką.
Nie miałem ochoty więcej z nimi rozmawiać. Odwróciłem się i odszedłem.
– Co będziesz dzisiaj robił? – spytała mama, widząc mnie w holu.
– Nic. Nic ważnego. – Byłem rozdrażniony, ale na mamę nie podniósłbym nigdy głosu.
Poszedłem do swojego pokoju i położyłem się na łóżku. Patrzyłem na spakowaną torbę i kanapki leżące na stole.
– Kurwa, dlaczego mi to zrobiłeś?! – krzyknąłem do ojca, którego i tak przy mnie nie było.
W tym momencie odechciało mi się studiowania, mieszkania w tym domu, ciągłych sprzeczek z ojcem – pouczania, co powinienem, a czego nie, z kim się mogę spotkać, a z kim według ojca nie mogę: Wojtek tak, Mućka nie.
Ojciec był apodyktyczny. Każdy musiał robić to, czego on chciał. Nawet mama szykowała na obiad tylko to, co lubił jeść. Było mi jej żal. Kochała go mimo jego wad. Czasem słyszałem, jak pod jego nieobecność płacze w pokoju, ale kiedy pytałem, co się stało, odpowiadała, że coś ją boli. W tym domu, przy tym mężu mogło boleć ją tylko serce.
Wstałem i zacząłem chodzić po pokoju. Skończyły się moje marzenia. Ojciec zaprzepaścił wszystko, czego pragnąłem. I wtedy zrodziło się we mnie zło. Takie prawdziwe zło. Już nie chciałem być grzecznym Marcinkiem. Wyszedłem z pokoju, minąłem mamę na schodach. Spojrzałem jej prosto w oczy.
– Wychodzę – powiedziałem. – Nie wiem, kiedy wrócę.
Naprawdę nie wiedziałem. Miałem ochotę trzasnąć drzwiami, ale nie zrobiłem tego ze względu na mamę. I wtedy podjąłem decyzję. Nigdy więcej nie dam się nikomu stłamsić! Nigdy nie pozwolę sobą manipulować!
Wojtek z Mućką pojechali na eliminacje. Myślałem przez chwilę, do kogo by tu iść albo z kim gdzieś wyjść. I wtedy przyszedł mi do głowy Maciek Fredowski, przezywany przez wszystkich Frodo. Dobry kolega ze szkoły, który nie skończył liceum, bo zawsze powtarzał, że opuścił go ten kaprys. Przez chwilę pracował w jakimś klubie jako ochroniarz. Napakowany jak ja. To był ten ktoś, do kogo mogłem pojechać.
Nie miałem samochodu. Ojciec zawsze powtarzał, że jak skończę studia, to w prezencie coś mi kupi. Posiadałem za to prawo jazdy. Czasami ojciec pozwalał mi jeździć swoim samochodem. Wsiadłem więc do autobusu i pojechałem na Pragę. Znalazłem klub, ale może teraz już knajpę. W drzwiach stał Frodo we własnej osobie.
– Nadal jesteś tu ochroniarzem? – spytałem kumpla, wyciągając do niego rękę.
– Marcin? Co ty tu robisz? Tatuś pozwolił ci tutaj przyjechać? – Podał mi swoją dłoń, uśmiechając się krzywo.
– Chcę się napić. Czegoś cholernie mocnego – powiedziałem.
– Ty? Ty przecież nigdy nic mocnego nie piłeś. Czasem piwo, i to ciemne. – Frodo patrzył na mnie zdziwiony.
– To było kiedyś, Frodo. Musisz tak tu stać? Nie możesz wejść do środka? – spytałem z nadzieją, że nie będę musiał pić sam.
– No co ty? Nie zostawię kumpla w potrzebie, a widzę, że masz problem.
Weszliśmy do środka. Muzyka dudniła, w nos wgryzał mi się smród papierosów i jeszcze czegoś. Podeszliśmy do baru.
– Pani Marylko, dwa koniaczki proszę – powiedział Frodo do barmanki.
Po chwili dwie niskie szklaneczki stały przed nami. Wziąłem jedną do ręki i wypiłem duży łyk.
– Frodo, tamten Marcin właśnie umarł, rozumiesz? – powiedziałem do kolegi.
– Nie, nie rozumiem. Stało się coś? Marcin, ty zawsze taki akuratny, a teraz siedzisz tu i żłopiesz koniaczek. To do ciebie niepodobne. Długo się znamy i nie poznaję cię.
– Wiesz, kolego, w życiu tak bywa. Czasem wystarczy czyjś jeden krok albo gest. – Wypiłem kolejny łyk.
– Ty, moralista, powiedz, o co chodzi, a nie pieprzysz głodne kawałki o krokach. – Frodo wypił swój koniak do końca.
– Wszystko się popieprzyło, rozumiesz?! Wszystko. Miałem marzenia, a teraz nie mam nic! – Po jego minie widziałem, że chyba nadal nic nie rozumiał.
– Oj, zanosi się na dłuższą gadkę – powiedział do mnie Frodo. – Pani Marylko, buteleczkę do tamtego stolika poproszę. – Pokazał ręką kierunek.
Odstawiłem swoją pustą szklankę na blat i poszedłem za Maćkiem. Barmanka przyniosła nam butelkę koniaku i dwie czyste szklaneczki.
– Frodo, ile za to stanie tutaj dostajesz? – spytałem kolegę.
– Za stanie? Tyle, żeby mi się chciało czasem stać – powiedział Frodo, nalewając nam koniak.
– To ile? – Chciałem wiedzieć, czy to bycie ochroniarzem komukolwiek się opłaca.
– Marcin, nie za ciekawy jesteś? – Zobaczyłem w jego oczach dziwne iskry. – Studiujesz, to studiuj. Potem tatusia klinikę przejmiesz i będziesz bossem.
Wkurzyłem się na to, co powiedział. Już nie miałem ochoty studiować, a tym bardziej przejmować jakąkolwiek klinikę.
– Frodo, tamtego życia już nie ma, rozumiesz?! Od dzisiaj jestem nowym Marcinem! – powiedziałem to chyba trochę za głośno, ale dudnienie muzyki pewnie zagłuszyło moje słowa.
– Dobra. Nie denerwuj się tak. Chcesz wiedzieć, ile wyciągam za stanie? Wielkie gówno! Stoję, bo chcę, bo mam czasem kaprys. Pilnuję, żeby małolaty się tu nie szwendały. Kasę mam z czego innego. Tylko informacja, z czego mam forsę, to wyłącznie dla twoich uszu, kapujesz?
Kiwnąłem głową.
– Warszawa to spore miasto, nie? Dużo knajp, dużo panienek. Dyskoteki i takie tam inne kluby. Mogę mieć każdą laskę, bo mam kupę kasy. Z czego? Chyba nie chciałbyś wiedzieć, studenciku, ale wiesz co? Może jednak wróć na te studia. Nauka przecież zawsze była twoją pasją.
– Frodo, nie wracam na studia! Ile razy mam ci to jeszcze powtarzać? Potrzebuję kasy, i to dużo. Nie chcę i nie mogę wracać do domu, a nie mam żadnej meliny. Masz coś konkretnego do zaproponowania? Tylko od razu zaznaczam, nie będę stał jako ochroniarz.
Maciek popatrzył na mnie nieco zamglonym wzrokiem.
– Dobra. Znamy się kupę lat. Mogę ci pomóc, jeżeli chcesz. Wielki jesteś. – Klepnął mnie w ramię. – A my potrzebujemy takich. Tylko u nas nie ma żadnego oporu w robocie, kapujesz?
Znowu kiwnąłem głową. Koniak uderzył mi nieźle do głowy. Frodo odstawił butelkę na bok.
– To słuchaj. Potrzeba nam kogoś, kto ma pięści i czasem potrafi wytłumaczyć coś niewerbalnie, rozumiesz? Chcesz nowego życia, to ci je dam. Jedyne co, to nie możesz się złamać. Mam szefa, który daje pracę, ale trzeba robić to, czego on chce. To nie jest sprzedawanie cukierków. To coś poważniejszego. Nie jestem pewien, czy chcesz w to wejść. Możesz potem żałować. A z tego interesu tak po prostu się nie rezygnuje.
Powoli rozumiałem. Bardzo powoli, bo koniak nieco przytłumił moje myślenie.
– Jutro mój szef będzie w tej knajpie. Wpadnij koło trzeciej. Pogadasz, to może cię weźmie. Tylko jeszcze raz powtarzam, żebyś później nie żałował.
– Dobra, będę na pewno, ale teraz wracam do domu. Matka jest sama. Nie chcę, żeby się martwiła.
Wstałem od stolika, lekko chwiejąc się na nogach.
– Marcin, jak w to wejdziesz, to cała rodzina będzie się zamartwiać. Musisz być ponad to, rozumiesz? To nie będą jakieś tam wagary. Przemyśl to dokładnie. – Frodo klepnął mnie w rękę. – Jedni mówią na to „syf”, inni „nowe życie”.
Teraz niewiele z tego rozumiałem. Później przekonałem się o tym na własnej skórze. Właśnie wdepnąłem w wielkie gówno.
Wróciłem do domu taksówką. W stanie zamroczenia alkoholowego wolałem nie jeździć autobusami. Starałem się wejść do domu po cichu. Niestety. Zatoczyłem się w holu, przewracając wieszak na ubrania. Mama wyjrzała z kuchni. Musiała na mnie czekać. Stanąłem przed nią.
– Marcin… – Dotknęła dłonią ust i nic więcej nie powiedziała.
Stałem tak przez chwilę i patrzyłem jej prosto w oczy. Nie spodziewała się mnie w takim stanie. Ja siebie również.
– Idę spać – powiedziałem, odwracając się w kierunku schodów, ale spojrzawszy na nie, zrezygnowałem. Położyłem się na sofie i natychmiast zasnąłem.
Następnego dnia obudziłem się skacowany. Poszedłem do kuchni i wypiłem naraz pół litra wody. Wyjąłem komórkę z kieszeni. Brak jakichkolwiek połączeń. I dobrze. Nie miałem ochoty z nikim rozmawiać.
– Zjesz coś, Marcinku? – spytała mama, wchodząc do kuchni.
– Nie, mamo, dziękuję. Nie jestem głodny – odpowiedziałem.
Wszedłem po schodach do swojego pokoju. Położyłem się na łóżku. Zacząłem myśleć o wczorajszej rozmowie z Frodem. Czy chciałem w to wchodzić? Zdawałem sobie sprawę, że to będzie nielegalne. Nawet nie wiedziałem do końca, w co się pakuję. Czy dam radę? Nigdy nic takiego nie robiłem. Potrzebuję kasy. Dużo kasy! Tylko czy jest szansa na wycofanie się kiedyś z tego? Nawet nie wiem, co tak naprawdę mam robić. Jeżeli mam się stąd wyprowadzić – pomyślałem – to muszę mieć gdzie mieszkać. Z ojcem, po tym, co mi zrobił, nie będę dłużej przebywał w jednym domu.
Spojrzałem na zegarek. Czternasta. Zadzwoniłem po taksówkę. Miałem trochę czasu, ale wolałem być wcześniej. Pogadam najpierw z Frodem – pomyślałem. Może tym razem powie coś konkretnego. Wolałbym wiedzieć, w co się ładuję.
Taksówka podjechała pod dom po piętnastu minutach. Tak jak chciałem. Pół godziny później byłem pod knajpą. Dzisiaj spojrzałem na szyld. „U Bola” – świetna nazwa – pomyślałem, wchodząc. Frodo siedział przy stoliku, przodem do wejścia. Na mój widok uśmiechnął się. Podszedłem do niego i usiadłem.
– Wiesz, Marcin, nie sądziłem, że przyjedziesz. – Klepnął mnie w ramię.
– Bo? – spytałem.
– Bo wydawałeś mi się za cienki w uszach. To biznes dla mocnych facetów. Jesteś napakowany, fakt. Tylko to twoje inteligenckie pochodzenie… – roześmiał się. – Zastanowiłeś się dobrze, czy chcesz w to grać? Jak w to wejdziesz, to nie masz szansy wyjść, pamiętaj.
– Frodo, inteligencja w każdym fachu jest przydatna. A czy wejdę, zobaczę po rozmowie z tym twoim szefem, OK? Kiedy on przyjdzie? Chciałbym go wreszcie poznać i dowiedzieć się czegoś konkretnego. – Rozejrzałem się po sali.
– Już jest. Na górze. – Pokazał mi palcem piętro. – Koniaczku? – spytał.
– Dzięki. Dzisiaj mam podobno załatwić jakiś interes.
Młode kobiety tańczyły na parkiecie. Jedna z nich puściła do mnie kilka razy oczko.
– Spodobałeś jej się. To Pati – zaśmiał się Frodo. – W razie czego to one wszystkie są chętne. Bierzesz taką, na górze jest pokoik. Zrobisz, co swoje, a panienka szczęśliwa. One kasy nie biorą.
Spojrzałem na niego lodowatym wzrokiem.
– Nie to nie. Ja tam, jak mam ochotę, to korzystam.
Frodo wyjął z kieszeni paczkę papierosów i podsunął mi.
– Palisz? – spytał.
– Nie palę. Długo będziemy tak siedzieć? – Niecierpliwiłem się.
Nagle Frodo poderwał się na równe nogi.
– Marcin, szef idzie – syknął.
Po schodach schodził łysy, niski mężczyzna. Podszedł do mnie i podał mi rękę.
– Marcin jesteś? – mówił ze wschodnim akcentem.
Frodo musiał mu coś o mnie już powiedzieć – pomyślałem.
Kiwnąłem głową. Frodo stał prawie na baczność. Ja nie miałem ochoty nawet zdjąć nogi z krzesła.
– Szefie, to jest… – wydusił z siebie Maciek.
– Wiem, kto to jest, Frodo. Siadaj, bo widok na panienki zasłaniasz – powiedział. – Słuchaj, Marcin, podobno chcesz pracować dla mnie. Wyglądasz na faceta z jajami. No więc tak. Najpierw cię sprawdzę, a potem pogadamy o kasie. Wiesz, czym się zajmuję? – spytał, patrząc mi w oczy.
– Niekoniecznie. Frodo coś wczoraj mi wspominał, ale chyba nie wszystko. – Ten cały szef unikał mojego wzroku.
– Dobra, naświetlę ci. Musisz dowiedzieć się wszystkiego. Nie chcę u siebie niezdecydowanych. Robota ciężka. Mam kilka knajp w tym mieście. W każdej z nich jest jakiś mój człowiek. Zarządza, rozprowadza towar. Zyski są moje.
– Wszystkie? Całość? – spytałem, mierząc go wzrokiem.
– Prawie. Żołnierzyki też muszą coś z tego mieć, bo inaczej nie chcieliby dla mnie pracować. Mam kilka knajp tu, na Pradze, kilka na Mokotowie. Najgorzej jest na Starówce. Tam są oporni. Jeżeli chcesz zacząć, to weźmiesz ze sobą Froda i pojedziecie tam. Rozumiesz? Trzeba na przykład niektórym wytłumaczyć, że budynki czasem się palą. Ogień się zaprószy i takie tam. Frodo ma furę. Tylko pamiętaj. Pojadę i sprawdzę. Nie wierzę na słowo. Czekam na was jutro o czternastej, OK?
– Nie ma sprawy. Tylko że ja muszę gdzieś mieszkać – powiedziałem, nie zwracając uwagi na Maćka.
– Jutro o czternastej. Zobaczymy, co uda wam się załatwić. Mieszkanie to nie problem. Ja nie rozdaję nic za darmo, rozumiesz? A tak w ogóle to jestem Bolo. – Podał mi rękę.
Nie skomentowałem tego. Co mnie w sumie obchodzi, jak on się nazywa. Bolo poszedł. Zostaliśmy z Maćkiem sami.
– I jak? Dasz radę? – spytał, uśmiechając się. – Bo jeżeli nie jesteś pewien, to musisz zniknąć. I to teraz.
– Zobaczysz, czy dam radę. Gdzie ta twoja fura? Chyba czas jechać, rozejrzeć się. Szkoda czasu, Frodo.
Nigdy czegoś takiego nie robiłem – pomyślałem. – Ale w życiu trzeba wszystkiego posmakować.
Wstaliśmy z krzeseł i wyszliśmy przed knajpę. Frodo podszedł do najnowszego modelu mercedesa i otworzył drzwi.
– Wsiadaj, szefie – powiedział do mnie.
Siedząc w samochodzie, spytałem:
– Każdy dla ciebie to szef? Frodo, tak nisko stoisz w tym interesie?
Kumpel spojrzał w lusterko.
– Nisko nie nisko. Ty tu rządzisz. Widziałem, jak Bolo na ciebie patrzył. Daleko i wysoko zajdziesz. – Mrugnął do mnie okiem. – Ty nawet na jego widok nie wstałeś.
– A po cholerę miałem wstawać? Wystarczy, że ty prawie pokłony mu biłeś.
– Marcin, Bolo to szycha. Prowadzi niezły biznes. Sprzedaje wszystko. Kokę, amfę, trawkę, samochody, złoto. Mówię ci, szef pełną gębą. Poza tym znajomości ma wszędzie. Tylko wiesz, on dobrze liczy. Jak jakiś koleś sprzeda coś na lewo, to już nie żyje.
– Dobra, Frodo, ruszaj, nie będziemy tu stać. Chałupa mi potrzebna. – Kolega zaczął mnie denerwować.
Pół godziny później byliśmy na Starówce. Wysiadłem z samochodu, a Frodo za mną.
– Gdzie idziemy? – spytałem kumpla.
– Szef upatrzył sobie dwie knajpy na rynku. Tu mam adresy. – Pokazał mi jakąś kartkę.
– OK. Prowadź.
Weszliśmy do pierwszej restauracji. Rozejrzałem się po wnętrzu. Kilka osób przy stolikach. Od razu obok nas znalazł się kelner.
– Stolik dla panów? – spytał młody chłopak.
– Nie, szef nam potrzebny. – Spojrzałem na chłopaczka z góry.
– Już proszę – powiedział, trzęsąc portkami.
Po chwili podszedł do nas starszy mężczyzna, prawdopodobnie właściciel tego lokalu.
– Czym mogę panom służyć? – spytał uprzejmie.
Zmierzyłem faceta lodowatym wzrokiem.
– Może nam pan służyć swoją knajpą – powiedziałem.
– Ale ja… nie mogę. To restauracja po dziadku. Taki spadek. – Spłoszył się.
– Gówno mnie to obchodzi, po kim jest ta knajpa. Od jutra zmienia właściciela, kumasz, dupku? – Musiałem wczuć się w rolę, jaką grałem. Mój wzrok nie zmienił się ani trochę.
– Ale ja muszę to uzgodnić…
Ten też chyba trzęsie portkami – pomyślałem.
– Z nikim nie będziesz nic uzgadniał. Ta knajpa od jutra nie jest twoja. No, chyba że jakiś gość zaprószy ogień i to cudo się spali. Szkoda by było takich pięknych wnętrz, prawda?
Mężczyzna bał się. Zaczęła mu drgać górna warga.
– Jutro przyjedzie tu szef tego burdelu i pogadacie, OK?
Właściciel skinął głową. Widziałem strach w jego oczach.
– To do jutra. – Wyszedłem i wciągnąłem głęboko powietrze.
– Marcin, ale ty masz gadane. On się prawie w gacie posrał.
– To jego problem, nie mój. – Uśmiechnąłem się pod nosem.
Kolejna restauracja to był mały pikuś. Właścicielka, ruda kobieta przy kości, jak tylko nas zobaczyła, od razu powiedziała, że ochrony nie potrzebuje. Wytłumaczyłem jej, tak jak poprzedniemu szefowi, o co chodzi. Zaczęła protestować i straszyć policją. Frodo zrobił krok w jej stronę i nagle zrezygnowała. Głupia czy naiwna? Chciała tylko wiedzieć, co z utargiem.
– Utarg zawsze należy do szefa – powiedziałem tonem nieznoszącym sprzeciwu. – A szefem od jutra jest kto inny. Pani już dziękujemy.
Mina jej zrzedła.
– Ale ja muszę z czegoś żyć.
– Szef też musi. – Uśmiechnąłem się do niej.
Wsiedliśmy do samochodu. Frodo spojrzał w lusterko.
– Marcin, nie znałem cię z tej strony – zaśmiał się.
– Ty mnie nie znasz z żadnej strony. – Byłem z siebie zadowolony.
– Zawieźć cię do domu? – spytał.
– Ja już nie mam domu, Frodo! Zapamiętaj to sobie raz na zawsze! – powiedziałem podniesionym głosem.
Dom dzielony razem z ojcem, który zaprzepaścił, zniszczył moje marzenia, już nie był mój.
Frodo podwiózł mnie pod knajpę.
– Tu na piętrze możesz przenocować do jutra.
Noc przespałem na kanapie w knajpie, w jakimś pokoiku. Jedna z dziewczyn chciała się do mnie dobrać, ale wystarczył jej mój wzrok i się wycofała.