Jutro będziemy szczęśliwi - ebook
Jutro będziemy szczęśliwi - ebook
Życie pisze własne scenariusze
Trzy lata – już tyle czasu Zuza próbuje poskładać swoje życie od nowa, ale w tej skomplikowanej układance wciąż brakuje najważniejszego elementu – jej wielkiej miłości. Adam zniknął bez słowa pożegnania, zostawiając ją samą, ze złamanym sercem.
Kiedy Zuza postanawia zmienić swoje życie, zjawia się Adam. Czy dziewczyna będzie w stanie spojrzeć w oczy ukochanmu, który tak boleśnie ją zranił? Czy tajemnica, którą skrywa Adam, stanie się przeszkodą w drodze do miłości?
Jutro będziemy szczęśliwi to książka, która rozgrzeje cię jak ciepła herbata z miodem, cytryną… i gwiazdką anyżu.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8116-176-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zuza
— Już biegnę! — zawołałam nieco zdenerwowana, poszukując nauszników, z którymi nie rozstawałam się w mroźne dni. Otuliłam szyję wełnianym szalikiem, jednym z wielu rękodzieł wykonanych przez babcię, która odeszła niecałe trzy lata temu.
No właśnie…
Minęły już trzy lata, odkąd w moim życiu zaszło wiele zmian. Nigdy nie przypuszczałam, że będę spacerowała po naszym miasteczku, trzymając się za ręce z Marcinem. Zawsze traktowałam go jak sąsiada z tej samej ulicy, mimo iż wiedziałam, że podkochiwał się we mnie od dziecka.
Mieszkaliśmy w małym miasteczku na zachodzie Polski.
Pozwólcie, że nie zdradzę jego nazwy, której nie lubię ani wymawiać, ani słuchać. Dziwne nazwy niektórych wsi, miasteczek i miast psują aurę takich miejsc. Chociażby Zgon na Mazurach. Tak, tak — Zgon. I nagle ktoś z innego miasta pyta cię o miejsce zamieszkania, a ty musisz wymówić to nieprzyjemnie brzmiące słowo. A przecież Zgon to taka piękna wieś położona w powiecie mrągowskim.
Moje miasto nazywam Urokliwe, gdyż mamy tu pałacyk, jezioro i las, który ciągnie się szerokim pasmem, aż pod granicę niemiecką. Jest przepiękne, malownicze i otulone magią. Zwłaszcza zimą, kiedy śnieg pokrywa gałęzie drzew w lesie i chrzęści pod butami. Tafla zamarzniętego jeziora przywodzi na myśl lodowisko, któremu brakuje pary tańczących łyżwiarzy rysujących srebrnymi płozami figury, przypominające splątane wzory mandali.
— Czy aby na pewno biegniesz, Zuza?! — zawołała mama, wychodząc z zaplecza sklepu.
— Już biegnę! — odparłam donośnie z lekkim westchnieniem niezadowolenia, że zgubiłam gdzieś nauszniki. Szybko naciągnęłam więc tylko na dłonie grube, wełniane rękawiczki ozdobione reniferami. Potem wybiegłam ze sklepiku, pędząc co sił, by zdążyć jeszcze pomóc tacie podczas inwentaryzacji.
Na początku mama miała prowadzić razem z tatą sklep spożywczy, który w ciągu kilku miesięcy przeistoczył się w wielobranżowy. Anita Majewska była niepoprawną romantyczką, która od zawsze chciała robić to, co kochała. Jej pasją była dekoracja wnętrz domów. Uwielbiała słodkie ozdóbki, które mogła sprzedawać w swoim sklepie. Doradzała też sąsiadkom, jak tanio odmienić wygląd domu.
Często jeździła do klientek, pomagając im przy wyborze koloru ścian czy zakupie nowego zestawu wypoczynkowego. Ojciec nie rozumiał tej pasji, bo dla niego były to „babskie pierdołki”, ale mimo swojego odmiennego zdania pomógł mamie otworzyć własny sklep, a to sprawiło, że poczuła się spełniona.
— Dobrze, że przyszłaś! — wykrzyknął radośnie tata, kiedy dźwięk sklepowego dzwoneczka oznajmił, że znalazłam się w środku.
Poprawiłam tabliczkę na drzwiach z OPEN na CLOSE i pospiesznie ściągnęłam z siebie kurtkę.
— Zostaw tę tabliczkę, i tak nikt nie zwraca na nią uwagi. Myślisz, że każdy zna angielski? Miejscowi wolą uczyć się niemieckiego.
— Tato, myślisz, że nikt z miejscowych nie potrafi powiedzieć choć kilku słów po angielsku?
— Eee tam! My tu mieszkamy w Polsce, więc i tabliczki powinny mieć tekst po polsku! To twoja matka je przyniosła i rozkazała mi ich używać — żalił się strapiony, przynosząc z magazynu dwa ciężkie kartony. — Lepiej sprawdź te pudła. — Wskazał palcem na około trzydzieści szarych kartonów stojących w rogu sklepu.
Podeszłam do nich i zaczęłam je otwierać, żeby zobaczyć zawartość.
— Zuza! — zawołał ojciec, a ja automatycznie odłożyłam karton i podeszłam do niego. Pomyślałam, że być może potrzebuje mojej pomocy, a on usiadł na drewnianym stołku, zatopił palce w ciemnych włosach, których baczki stawały się coraz bardziej srebrne, po czym ciężko westchnął. — Zuzanno, muszę z tobą szczerze porozmawiać.
Na chwilę wstrzymałam oddech, przeczuwając, że taki ton głosu ojca nie wróżył niczego dobrego.
— A o czym? — zapytałam z wyraźną obawą.
— O tobie, córciu. O tobie — powtórzył i zanotował coś w sklepowym zeszycie. — Powinnaś jechać na studia do Szczecina. Coś mi chodzi po głowie, że planowałaś dalej się uczyć. — Ojciec podrapał się po włosach z zamyśleniem. Zmarszczył srogo brwi, co uwydatniło jego trzy poziome zmarszczki na czole.
Mój tata, Jan Majewski, był człowiekiem pracowitym i bardzo rodzinnym. Kochał zwierzęta, choć ze względu na alergię mamy na sierść odmawiał sobie przyjemności posiadania psa lub kota, co nie znaczyło, że nie dokarmiał okolicznych czworonogów i ptaków. Dzielił się bułką ze śniadania, jeśli zauważył błąkające się wokół zwierzę w potrzebie. Miał tylko jedną ogromną wadę — był pamiętliwy.
— Miałam, ale to było dawno, a do przedawnionych planów się nie wraca — odpowiedziałam, układając na sklepowym regale pudełka z ryżem i kaszą. Kątem oka zerknęłam na tatę, który mocno nad czymś dumał.
„O nie! Niech on już przestanie!” — wołałam w myślach.
— Czy Marcin zabronił ci iść na uczelnię? — zapytał wprost, gładząc teraz boki włosów, których srebrne pasma dodawały elegancji mężczyźnie w kwiecie wieku.
— Nie! — wykrzyknęłam zaskoczona. — Dlaczego tak pomyślałeś?
— Sam nie wiem. Szukam powodów, które cię tutaj trzymają.
— Czyli sugerujesz, żebym się od was wyprowadziła, tak?
— Nie! Nawet tak nie pomyślałem! Tylko… Zuza, czy ty jesteś szczęśliwa? Tutaj każdy każdego zna. Mieszka nas tu ledwie parę setek, a i tak co roku nas mniej. Ludzie się starzeją i umierają. Młodzi nie chcą kupować domów na naszych ziemiach, bo nie widzą szans na znalezienie pracy. Każdy woli jechać do Niemiec. Nawet twoja przyjaciółka stąd wyjechała, bo miała dosyć małomiasteczkowego życia. Dla młodych lepsze są duże miasta, bo dają perspektywy rozwoju.
— Oj, tato! Jasne, że jestem szczęśliwa — mówiąc to, podeszłam do ojca i mocno go uścisnęłam. Przykleiłam policzek do jego policzka, jak za dawnych czasów, kiedy miałam pięć albo sześć lat. Siadałam wtedy na jego kolanach, obejmując go za szyję, i mocno się wtulałam, pragnąc, by choć jeden dzień nie poszedł do pracy, ale został ze mną, mamą i babcią w domu. Tata łaskotał mnie, a kiedy śmiałam się do łez, zsadzał mnie z kolan, narzucał na ramiona płaszcz i wychodził do pracy. O dziwo, kiedy zamykał za sobą drzwi, wcale nie było mi smutno. Nigdy nie byłam sama. Samotność przyszła do mnie stosunkowo niedawno, ale odgonił ją Marcin. Przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam. Sąsiad z ulicy, mój kolega od zawsze. — I nie potrzebuję zamieniać naszego domu na mieszkanie z antresolą w modnym i nowoczesnym drapaczu chmur — wymruczałam mu do ucha.
— Zakochałabyś się w takim mieszkaniu — powiedział poważnym tonem ojciec, po czym westchnął, jakby czuł się bezsilny. Wiedziałam, że chciałby, żeby wszystko dookoła było proste. By człowiek mógł pstryknąć palcami i otrzymać na srebrnej tacy wszystkie marzenia.
— Chciałbym, byś bardziej poznała życie, zobaczyła coś więcej, bo odnoszę wrażenie, że zapuściłaś tu korzenie po śmierci babci i… — Ojciec zawahał się przez chwilę. Jego błękitne oczy delikatnie zamigotały.
Doskonale wiedziałam, czyje imię teraz wypowie. Spięłam wszystkie mięśnie i zacisnęłam kurczowo palce w pięści.
— Obiecałem, że nie wypowiem więcej jego imienia. Nie spinaj się tak, córciu. To nie nasza wina, że on wyjechał, a tym bardziej nie twoja. Powinnaś o nim zapomnieć. Minęły już prawie trzy lata…
Adam — wyszeptałam jego imię w myślach i poczułam dokładnie taki sam rodzaj bólu, jaki czułam po jego nagłym zniknięciu. Wrócił rozszarpujący ból i pytanie — dlaczego?
Mój chłopak po prostu zniknął. Wyjechał z Urokliwego razem ze swoją rodziną przed świętami Bożego Narodzenia. Sprawił, że magia owych dni zaczęła kojarzyć się z pustką, samotnością i nostalgią. Potrzebowałam czasu, by otrząsnąć się ze straty, choć wiedziałam, że pustka po ukochanym wypaliła w moim sercu bliznę, która miała tam zostać już na zawsze. Nieważne, że stała się wypukła i pasowała fakturą do chropowatego mięśnia serca, ważne, że tkwiła we mnie. Na zawsze.
Wkrótce po zniknięciu Adama umarła babcia. Mój świat ponownie legł w gruzach. Jeszcze nie zdążyłam go odbudować, a on znowu się zawalił. Utraciłam dwie ważne osoby prawie w tym samym czasie. Wiedziałam, że nieszczęścia lubią chodzić parami, ale naiwnie wierzyłam, że zdarzają się tylko w filmach i na kartach książek.
Moim ciałem wstrząsnął lodowaty dreszcz na samo wspomnienie tamtych chwil. Teraz było już lepiej. Minione miesiące coraz bardziej zabliźniały bolesne rany, ale pustka wciąż wyglądała z każdego kąta. Jednak kiedy łzy przestały płynąć, a usta nauczyły się ponownie uśmiechać, coś sobie obiecałam. Przyrzekłam być szczęśliwa i do tego zmierzałam, choć nie było to łatwe.
— Zapomniałam o nim — odparłam na głos, odklejając się od policzka ojca.
Odwróciłam się plecami, by nie dostrzegł wyrazu mojej twarzy i nie widział tlącego się w moich oczach smutku.
„Zapominam o Adamie” — pomyślałam, widząc w myślach jego szeroki uśmiech i pełne, malinowe wargi.
Zamknęłam oczy i cicho westchnęłam, próbując skoncentrować myśli i zabrać się do pracy. Zresztą po to tutaj przyszłam, by pomagać tacie, a nie rozmawiać o minionej miłości. „Rozmowy o przeszłości powinny zostać zakazane, przynajmniej w naszej rodzinie” — pomyślałam, szybko otwierając powieki.
— Kogo ty próbujesz oszukać, Zuza? — zapytał miękkim głosem ojciec, trzeszcząc stołkiem, z którego właśnie schodził.
— Nikogo — rzekłam pewnie, odwracając się w jego stronę. Wiedziałam, że muszę brzmieć bardzo wiarygodnie, by tato uwierzył w moje zapewnienie, by przypadkiem nie miał zamiaru do mnie podejść i mnie przytulić. Nie chciałam pozwolić sobie na słabość. Nie chciałam więcej tęsknić za Adamem i wierzyć w to, że kiedyś wróci. To nie byłoby w porządku wobec Marcina, z którym próbowaliśmy lepić coś na kształt związku. Na razie udawało się nam trzymać za ręce i od czasu do czasu pójść na spacer. Nie była to jednak miłość. Na pewno nie. Była to forma stłumienia samotności — dwa bijące serca stojące obok siebie robiły więcej hałasu i zagłuszały te okropne dźwięki ciszy. Ta melodia brzmiała najżałośniej, choć czasami, przyznaję, działała jak lekarstwo.
— Nie będę ci prawił kazań, bo od tego masz matkę, ale uważam, że źle postępujesz, wciąż mieszkając z nami i spotykając się z tym Marcinem, który jest dla ciebie jak brat. Dwa dni temu, patrząc w okno i widząc was razem, poczułem się dziwnie. Jakby mój własny syn próbował stworzyć związek z moją własną córką. Przecież to kazirodztwo, pomyślałem, i długo zbierałem się na odwagę, by ci o tym powiedzieć. Zamiast robić małe kroczki do przodu, ty wykonujesz duży krok do tyłu. A życie nie polega na cofaniu się, tylko na zawracaniu i wybraniu odpowiedniej drogi, gdy ścieżki prowadzą donikąd.
Słowa taty nie bardzo mnie zszokowały. Słysząc „kazirodztwo”, chciałam wybuchnąć salwą śmiechu, ale tak naprawdę nie było z czego się śmiać. Miał rację. Z Marcinem byliśmy niemalże jak rodzeństwo. Ani on, ani ja nie mieliśmy rodzeństwa. Dwóch jedynaków spędzało ze sobą wolny czas, grając w piłkę, bawiąc się w berka. Towarzyszyła nam Alicja i kilkoro innych dzieci mieszkających w Urokliwem. Niestety wszyscy skończyli szkoły i wyjechali do dużych miast. Zostałam tylko ja i on.
Marcin pomagał swojemu ojcu prowadzić warsztat samochodowy. Często wyjeżdżali razem do Niemiec po części do samochodów, oleje i lakiery. Zakład odnosił pierwsze sukcesy, zjeżdżali się do nich ludzie z okolicznych miasteczek, a nawet dużych miast. Cieszyło mnie ich powodzenie i nie przeszkadzał fakt, że Marcina nie było przy mnie zbyt często. Nie lubiłam panującej między nami niezręczności. Nie lubiłam powracających momentów ciszy. Kiedyś, gdy byliśmy dziećmi, mieliśmy sobie wiele do opowiedzenia, ale teraz… Teraz wszystko się zmieniło. Mieliśmy o ileś lat więcej i własne marzenia, choć tych niewiele mi już zostało. Poddawałam swoje życie rytmowi dnia codziennego i to mi wystarczało.
„Kogo ja właściwie próbuję oszukać?” — pomyślałam, spoglądając na zasmuconą twarz ojca.
— Zuza, przepraszam — odrzekł tato, wpatrując się w moje oczy szkliste od łez. — Wiem, że powinienem ugryźć się w język i nic nie mówić, ale…
— Wiem, tato — powiedziałam ściszonym tonem, próbując powstrzymać piekące pod powiekami łzy. — Nie musisz przepraszać. Chcę, żebyś wiedział, że czuję się szczęśliwa, mieszkając tutaj. Kiedy dojeżdżałam do szkoły w mieście, nie lubiłam zgiełku i hałasu. Ta cała bezsensowna gonitwa nie pasowała do mnie. Lubię wam pomagać. Lubię mieszkać tutaj. Uwierz mi.
— A Marcin? — zapytał ojciec, przygryzając delikatnie wargę. — On daje ci szczęście?
— Zapewnia mi przyjaźń.
— Rozumiem, ale… — Tato chciał dokończyć, ale widok łez spływających po moich policzkach uniemożliwił mu skończenie zdania. — Chcesz chusteczkę? — zaproponował z wyraźnym przerażeniem malującym się w oczach.
Mężczyźni nie lubią kobiecych łez. Spływające po twarzy kropelki powodują w nich wyrzuty sumienia. Myślą: skoro ona płacze, to muszę zrobić coś, by przestała, i bezradnie próbują przyjąć rolę pocieszyciela.
Przytaknęłam i usiadłam na skrzypiącym stołku, który pod ciężarem mojego ciała wydał przeraźliwy dla uszu dźwięk.
— Koniec świata! — stwierdził ojciec z oburzeniem, podając mi opakowanie z chusteczkami. — Żeby pod ciałem takiej chudziny ten stołek tak głośno skrzypiał! Pora zmienić go na lepszy model!
— Na nowy model, tato — wychlipałam, śmiejąc się i jednocześnie ocierając łzy chusteczką.
— Muszę przyznać ci rację i poważnie pomyśleć nad remontem tego sklepu. Ma już tyle lat! Tynki zaczynają odchodzić od ścian, kolor wypłowiał od słońca, a i te regały — mówiąc, wskazał dłonią na metalowe półki powoli pokrywające się rdzą, którą wciąż zamalowywał białą farbą. — Zresztą sama widzisz, że nasz sklep odbiega od tych w dużym mieście.
— Też masz, tato, rację. Te metalowe półki są obrzydliwe. Nie dosyć, że nie można ich już domyć, to ta rdza zaczyna się powiększać. Zamówimy drewniane półki, a ten róg — wskazałam na sklepowy kąt, w którym stała wysoka, sztuczna palma — przeznaczę na lodówkę i będę w niej trzymała pyszności, które zacznę piec.
— Piec? — Tata nie krył ogromnego zaskoczenia.
— Tak. Postanowiłam znowu zająć się pieczeniem słodkości.
— Myślałem, że nie chcesz już tego robić.
— Wahałam się, odkąd państwo Janiccy wyjechali i zamknęli swoją cukiernię. Ale myślę, że jestem gotowa coś upiec, tylko najpierw muszę sobie przypomnieć, czy jeszcze potrafię to robić.
— Mogę zostać twoim testerem, córciu — odparł łagodnie ojciec.
Posłałam mu szeroki uśmiech i przez chwilę poczułam się dziwnie lekko.
Gdyby na dworze wiał porywisty wiatr, mogłabym tańczyć w jego podmuchach i dałabym się ponieść jego mroźnemu oddechowi.
Skoro mój ojciec planował wyremontować sklep, nadać mu zupełnie inny wygląd, ja musiałam pomyśleć nad swoimi wewnętrznymi porządkami.
Na pierwszej pozycji mojej listy zmian powinien znaleźć się Marcin.
Nie wiedziałam dokładnie, kim dla siebie byliśmy. Nie wiedziałam nawet, kim ja byłam dla niego i czego ode mnie oczekiwał. Ja chciałam tylko, by był — mieszkał kilka domów dalej, czasami chodził na wieczorne spacery i obdarowywał dowcipami, które usłyszał od klientów warsztatu. Ale to przecież tylko przyjaźń, bo miłość rządzi się swoimi prawami, zupełnie odmiennymi od dekretów przyjaźni.
Na drugiej pozycji znalazła się reaktywacja mojej pasji do wypieków.
„Nad punktem trzecim i czwartym pomyślę wieczorem w domu” — obiecałam sobie, układając na półce artykuły spożywcze.
Siedzieliśmy z tatą do wieczora i gdyby nie głód, który zaczął przypominać o sobie głośnym burczeniem w brzuchu, spędzilibyśmy w sklepiku jeszcze dobrą godzinę.
— To co, idziemy do domu? Na pyszną, gorącą kolację? — zapytał tata, nakładając na ramiona wełniany płaszcz.
— Nie dajesz mi wyboru — odrzekłam, pędząc do kantorka po kurtkę. Nałożyłam na głowę kaptur, a na dłonie rękawice z białymi reniferami.
Wyszłam w podskokach ze sklepu i zobaczyłam, że dzień okrył się barwą nocy, a na niebie pięknie połyskiwały srebrne gwiazdy. Jedna z nich zamigotała intensywniejszym światłem, po czym zgasła. Tak samo jak dawniej.
— Adam — wyszeptałam po cichu, wzdrygając się.
— Tak ci zimno? — zapytał ojciec, pokazując, bym chwyciła go pod ramię, na co ochoczo przystałam i szybszym krokiem poszliśmy do domu. To był ostatni listopadowy wieczór — andrzejki.
Moja ukochana babcia, kilka lat wcześniej, właśnie w ten dzień, poprosiła mnie o wykonanie pewnej wróżby. Mawiała, że kiedy poczuję się samotna w andrzejkowy wieczór, powinnam pójść na tył domu, obciąć gałązkę drzewa wiśni, włożyć ją do słoika wypełnionego wodą i w dzień Wigilii sprawdzić, czy zakwitła. Dopiero dzisiaj przypomniałam sobie o owej prośbie i uznałam, że powinnam ją spełnić.
„Może babcia teraz spogląda na mnie z nieba i wysyła mi jakiś znak? Może, jeśli gałązka zakwitnie, przyszły rok przyniesie mi miłą niespodziankę?” — pomyślałam, wtulając się mocniej w ramię ojca.
— To co? Kto pierwszy powie mamie o pomyśle remontu? Ty czy ja? — Ojciec swoim zapytaniem przerwał moje rozmyślania.
Już tylko kilka kroków dzieliło nas od drzwi domu.
— Ty, tato — odparłam bez namysłu, łapiąc za klamkę drzwi i jednocześnie wycierając buty o wycieraczkę.
— Wiedziałem, że tak będzie — mruknął cicho.
— To po co pytałeś? — Uśmiechnęłam się do niego, stojąc w progu. Ściągnęłam kurtkę i już miałam ją wieszać, gdy nagle z pokoju wyłoniła się mama.
— Zobacz, co znalazłam, Zuza! — wykrzyknęła radośnie, wkładając mi w dłoń moje ukochane nauszniki.
— Znalazły się! — zakrzyknęłam, po czym w porywie radości mocno uścisnęłam matkę. Bardzo przywiązywałam się do rzeczy i osób. Byłam bardzo sentymentalna.
Założyłam je na uszy i już miałam ściągać buty, gdy przypomniałam sobie o ścięciu wiśniowej gałązki.
— Mamuś, podaj mi nóż — poprosiłam, szeroko uśmiechając się do matki, która lekko zmarszczyła brwi, zastanawiając się zapewne, czy spełnić moją dziwaczną prośbę.
Wręczyła mi leżący w kuchni nóż i wciąż niepewnym wzrokiem wodziła po mojej twarzy. Nie pytając jednak o nic, podeszła do taty, by złożyć na jego policzku siarczystego buziaka.
Uwielbiałam moich rodziców za ich przesłodzony romantyzm. W dzisiejszych czasach rzadko spotykało się takie przejawy czułości u małżeństw z dwudziestopięcioletnim stażem, a tata z mamą byli dowodem na to, że jednak było to możliwe. Pielęgnowali związek, by trwał wciąż żywy i sprawny, bo jak czasami mawiali, niepielęgnowane małżeństwo jest niczym sukulent. Bez odpowiedniej dawki wody i tak umiera, mimo że został przystosowany do warunków suszy. Często urządzali romantyczne kolacje, chodzili razem na spacery, trzymając się za ręce, a ja rozczulałam się, widząc maślane oczy mamy, kiedy ojciec ją komplementował. Czułam szczęście, widząc uśmiech na twarzach innych. Cieszyła mnie ich radość i w pewnym sensie dawało mi to wiarę w istnienie dobra na tym świecie. Uśmiechem na twarzach innych ludzi próbowałam wypełnić pustkę w moim własnym sercu.
— Wychodzisz? A kurtka? Rozchorujesz się!
— Wracam za minutę, mamuś — odparłam, wychodząc z domu.
Było zimno. Wcześniej też było mi chłodno, ale miałam na sobie okrycie i ciepłe ramię ojca, a teraz wyszłam tylko w cienkim swetrze. Dużymi susami popędziłam na tył domu, rozcierając dłońmi zmarznięte ramiona. Stanęłam obok drzewka, chwyciłam jego gałąź i sprawnie ucięłam nożem jej kawałek.
Nim weszłam do domu, spojrzałam jeszcze w górę na piękny granat nieba, który został oprószony drobinkami gwiazd. W oddali odbijał się biały księżyc. Mroźne powietrze smagało moje policzki, a oddech wychodzący z ust natychmiast zamieniał się w gęstą, białą parę.
— Zuza! — krzyknęła z progu domu mama. — Dalej do domu, dziecko!
Opuściłam głowę, zwróciłam się twarzą w stronę matki, uśmiechnęłam i posłusznie weszłam do środka. Ściągnęłam buty, gdy w tym czasie mama odebrała ode mnie nóż, a w jego miejsce wsunęła gorącą herbatę ziołową, której zapach wprost uwielbiałam. Niestety jej aromat ginął pośród woni wydobywających się z piekarnika.
„A więc tato się nie pomylił” — pomyślałam, szukając w kuchennej szafce jak najmniejszego wazonika. W końcu zamiast niego zabrałam szklankę o bardzo grubych ściankach. Nalałam do niej zimnej wody i włożyłam gałązkę.
— A co ty będziesz uprawiała w tej szklance? Patyk? — zapytał tata nieco ironicznie.
— Chcę wykonać pewien eksperyment — wyjaśniłam, wychodząc pospiesznie z kuchni.
Na samym końcu korytarza znajdowały się drzwi mojego pokoju. Otworzyłam je i niemal bezszelestnie położyłam szklankę z gałązką na parapecie, gdy usłyszałam donośny głos mamy dobiegający zza drzwi:
— Kolacja!
— Już idę! — zawołałam i powiedziałam do gałązki: — Ja idę jeść, a ty masz tu spróbować zakwitnąć. Nie wiem, czy to jest w ogóle możliwe, ale masz chociaż spróbować!
Wyszłam z pokoju, kierując się zapachem zapiekanki z serem. Tak bardzo ubóstwiałam jej smak i aromat.
Weszłam do kuchni i zobaczyłam uroczo gawędzących rodziców. Tata obejmował mamę w pasie i wtulał twarz w jej plecy, a ona chichotała niczym zakochana nastolatka.
— Nie przeszkadzajcie sobie — powiedziałam i szeroko się uśmiechnęłam.
Nałożyłam na talerz kawałek makaronowej zapiekanki z kiełbasą i serem, po czym usiadłam przy stole. W moje ślady poszli wciąż roześmiani rodzice.
— Mama już wie o naszym pomyśle — powiedział ojciec.
— O remoncie? — zapytałam, bacznie śledząc twarz mamy.
— Jestem bardzo zadowolona z tego powodu! — odparła z ekscytacją. — Już od jutra zacznę rozglądać się za odpowiednimi meblami i dekoracją.
— Kochanie, ale po co dekorować sklep? — zapytał tato, spoglądając z trwogą na mnie. — Przecież makarony, ketchupy i wszelkiego rodzaju puszki są takie kolorowe.
— Jesteś facetem i nie masz pojęcia o dobrym guście w wystroju wnętrz.
— To będzie tylko sklep, a nie galeria sztuki.
— Nieważne. Ma być ładnie. Zresztą muszę się wam czymś pochwalić — oznajmiła matka i nagle jej wiecznie poruszające się wargi jakby skamieniały.
— Słuchamy cię, skarbie — zaciekawił się tato, ale mama wydawała się jakaś zdystansowana. Jej drobną twarz pokryły rumieńce, a oczy zaszły tajemniczą mgłą.
Nieczęsto w tym domu zdarzało się takie zachowanie mamy. Zawsze trajkotała w nieskończoność, a nagle zamilkła.
— Powiem wam, jak wszystko będzie pewne — odparła dziwnie zachrypniętym głosem, który ledwo co wydostawał się z jej gardła.
— Zuza planuje zająć się wypiekami — powiedział nagle tata, próbując uratować z opresji mamę nagłą zmianą tematu.
— Ooo! — Mama aż klasnęła w obie dłonie z radości. — Tak się cieszę, córciu, że zaczynasz mieć ochotę robić coś dla siebie. Tak jak kiedyś. Czuję się winna, widząc, jak wciąż nam pomagasz, a sama nie robisz tego, co sprawiałoby ci radość.
— Ale mnie pomaganie wam sprawia radość. — Próbowałam brzmieć przekonująco.
Pomoc rodzicom to była radość, ale sprawiała także, że moje własne życie odeszło na bok. Nie miałam czasu, a nawet ochoty zrobić tego, co naprawdę kiedyś lubiłam. Byłam albo zbyt zmęczona, albo brakowało mi wiary, by spróbować wygospodarować więcej czasu dla siebie. A miałam pewność, że rodzice się ucieszą, kiedy powrócę do trybu życia, jaki prowadziłam jeszcze cztery lata temu.
Wtedy planowałam rozpocząć studia w Szczecinie. Chciałam się tam przeprowadzić, byłam nawet na etapie poszukiwań pokoju, ale nagle zjawił się w moim życiu on i sporo w nim namieszał. A później zniknął, pozostawiając po sobie wiele pytań, na które nikt nie znał odpowiedzi…
Adam
— Mamo, nie musisz składać moich ubrań. Potrafię to zrobić sam — powiedziałem, czując lekką złość na jej nadopiekuńczość.
— Chcę ci pomóc — odrzekła spokojnie, po czym usiadła na brzegu mojego łóżka, na którym leżały niedbale porozrzucane ubrania.
— Możesz zacząć pakować coś innego.
— Nie będę zabierać wszystkiego, Adam. — Matka przełknęła ciężko ślinę. — A jeśli będziesz chciał wrócić do Neubrandenburga?
— Nie będę — mruknąłem, wiedząc, że próbuję okłamać nie tylko matkę, ale i samego siebie.
— Nie masz gwarancji, że Zuza ponownie wpadnie w twoje ramiona.
Wziąłem głęboki haust powietrza i poruszyłem się niespokojnie na dźwięk jej imienia.
— To prawda. Nie mam żadnej gwarancji, ale czy rodząc się, otrzymujesz gwarancję na udane życie? — Zabijałem matkę złowrogim spojrzeniem. — Nie — dodałem bezdusznie, nie czekając, aż coś odpowie. — Mamo, ja chcę tylko spróbować żyć inaczej. Z nią lub bez niej. Chcę tylko być obok, by wiedziała, że istnieje ktoś w jej życiu, kto pragnie stać się jej zwyczajnym przyjacielem.
Szybko opuściłem głowę i utkwiłem wzrok w przetartych na kolanach dżinsach.
— Ty nie chcesz być tylko przyjacielem. Okłamujesz samego siebie, synu. — Matka powiedziała te słowa tak łagodnie, że spojrzałem jej prosto w twarz, by mogła zobaczyć moje zaszklone od łez oczy. — Będziesz cierpiał, Adamie.
— Ty także cierpisz bez ojca i wciąż żyjesz — burknąłem pod wpływem impulsu.
— Tak, żyję, bo mam dla kogo żyć. Żyję dla ciebie, zwłaszcza teraz…
— Wyjdź! — wrzasnąłem, czując, jak wewnątrz mojego ciała zapalił się płomień, który sprawiał ogromny ból. Miałem dosyć litości, którą okazywali mi inni. Traktowali mnie jak jakiegoś dzieciaka, który nie miał prawa do decydowania o własnym życiu. — Wyjdź, mamo — powtórzyłem i odwróciłem głowę, by nie patrzeć, jak wychodzi.
Było mi źle, a pod powiekami zbierały się łzy. Nie potrafiłem kontrolować nagłych ataków złości, które we mnie tkwiły. Czasami czułem, jak w moich żyłach płynie furia i nienawiść, do innych i do samego siebie.
Za wszystko.
Za cholerne wszystko, ale najbardziej za litość, którą odczytywałem pomiędzy wypowiadanymi słowami. Te specyficzne drgania między zdaniami wywoływały we mnie mdłości.
Czasami robiłem się wściekły, kiedy obraz wisiał krzywo na ścianie, a ja nie mogłem go samodzielnie poprawić. Matka przechodziła obok niego miliony razy i nigdy nie poprawiła wiszącej ramy, jakby mało ją obchodziło, w co się wpatrywałem. Zamykałem wtedy oczy i czułem, jak pulsują mi powieki. Jak przez mięśnie rąk przebiega silny impuls wywołujący skurcze, które po pewnym czasie przeradzały się w ból. Nie potrafiłem zrozumieć, jak można przechodzić obok bliskiej osoby i ani razu nie zainteresować się tym, co przyciągnęło tak pilną uwagę własnego dziecka. Rozumiałem, że w zatłoczonym mieście, wśród zgiełku i hałasu można nie dostrzec grymasu bólu na twarzy przechodzącego samotnie, cierpiącego człowieka. W tłumie każda osoba staje się niczym mrówka, chyba że ma włosy o oryginalnej barwie, które są widoczne nawet z daleka, ale we własnym domu nie zauważyć czyjegoś zamyślenia i nie zapytać o jego powód było dla mnie po prostu ignorancją.
Czułem, że moja matka starała się nie okazywać mi zmęczenia i bezsilności. Chciała swoim sztucznym uśmiechem polepszyć dzień, ale to na mnie nie działało. Nie miałem sześciu lat, lecz dwadzieścia sześć. Potrafiłem dostrzec udrękę malującą się na twarzy rodzica i wyczuć zapach waleriany, często pitej przez Bożenę Janicką w postaci nalewki. Matka nie radziła sobie z nerwami. Wciąż łykała jakieś tabletki, popijając je tym dziwnie pachnącym ziołem, którego zapachu nienawidziłem. Kojarzył mi się z bezradnością, którą wciąż próbowała przede mną ukrywać. Ale ja wiedziałem, że jej świat uległ diametralnej zmianie na gorsze. Życie mojej matki wypełniły zgliszcza po tamtym feralnym dniu.
— Adam — usłyszałem za plecami, jak matka próbuje wciąż do mnie mówić.
By przemówić mi do rozumu? Możliwe. By zgasić jedyny promyk nadziei, który miałem? Ten pomysł wydawał mi się prawdopodobniejszy. Tylko że ja już dusiłem się, mieszkając w Neubrandenburgu. Słuchanie bezustannych kłótni pomiędzy rodzicami nie pomagało ani mnie, ani im. Stały się powodem wniosku o separację. Nie uzdrawiało też poczucie, że jestem bezużytecznym kimś, kogo obdarzono płucami i pozwolono oddychać. Sercem, które biło rytmicznie z poczucia obowiązku. Chciałem chociaż spróbować żyć przez chwilę inaczej i tkać pozory na własnym krośnie, by może stworzyć coś, co będzie miało kształt nadany przeze mnie.
— Poradzę sobie — odparłem, biorąc w dłoń koszulkę, którą zacząłem składać, by ją spakować do walizki leżącej na brzegu łóżka.
— Jak chcesz — burknęła matka, wychodząc z pokoju, po czym delikatnie zamknęła za sobą drzwi, a ja wypuściłem całe nagromadzone w płucach powietrze i poczułem, że naprawdę boję się tego, co zastanę w tym małym miasteczku, do którego wciąż powracałem myślami, a w którym zostawiłem część swojego serca.
Cały rok rozważałem argumenty za i przeciw, jeśli chodzi o ten wyjazd. Nie mogłem wciąż tylko się łudzić i układać różne scenariusze w myślach, musiałem zaryzykować i na własnej skórze poczuć, co napisało dla mnie życie, nawet jeśli miałby to być najczarniejszy z możliwych scenariuszy. Nie mogłem wytrzymać, by nie zobaczyć Zuzy, która przychodziła do mnie we śnie i mocno wtulała się w moje ramiona. Te sny były niczym upragnione spotkanie, czułem, że znowu żyję. Czasami wydawało mi się, że czuję jej oddech na policzku, lecz po gwałtownym przebudzeniu uzmysławiałem sobie, że był to powiew wiatru, który wpadał przez otwarte okno nocą. Tylko w snach zaczynałem oddychać pełną piersią, a żal, smutek i samotność znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Niestety, większość nocy nawiedzały mnie koszmary.
Często się budziłem, a kropelki potu pokrywały całe moje ciało. Kiedy w uszach wciąż słyszy się huk, trudno jest spać spokojnie. Ten głośny dźwięk wdzierał się do mojego mózgu, ciągle przywołując tragiczne wspomnienia. Uczucie strachu czułem nawet w ustach, kiedy ślina nagle zanikała, a ślinianki, które ją produkowały, nagle zatrzymywały się bez przyczyny. Wszystko we mnie ustawało prócz głośnego bicia serca. Za każdym razem przeżywałem wypadek od nowa, doświadczając bardzo realnych obrazów. Nikomu jednak nie próbowałem opowiadać o swoich koszmarach. Nie chciałem też przyjmować kolejnej partii lekarstw, bo i tak tabletki przeciwbólowe i nasenne, które łykałem, mogły wzmagać halucynacje i coraz bardziej mnie uzależniać.
Nie pragnąłem przechodzić przez piekło jeszcze za dnia. Nie miałem już na to sił. Czułem się wyczerpany moim odmiennym stylem życia, do którego wciąż nie potrafiłem się przyzwyczaić. Mój umysł żył przeszłością i wciąż wracał do tego, co było kiedyś. Ciało uczyło się wszystkiego od nowa. Przestałem patrzeć w lustro, by nie widzieć kogoś obcego. Kogoś, kim się stałem.
Składając kolejną bluzkę w idealny prostokąt, poczułem silny ból głowy. Cisnąłem trzymane ubranie przed siebie, dłońmi ująłem skronie i zasyczałem, przygryzając dolną wargę. Potężny huragan przechodził przez moją czaszkę, na szczęście nie był w stanie zmiażdżyć kości. Gniew potęgował uczucie bólu, tak samo jak stres. Poczułem w ustach ciepłą ciecz o metalicznym posmaku. Krwawiłem, ale wciąż gryzłem się w wargę, by spróbować zastąpić czymś trwający ból.
— Mam dosyć! — krzyknąłem, uderzając pięściami o kolana.
Wziąłem głęboki wdech, próbując się uspokoić. Głowa nie przestawała mnie boleć, a złości, którą nosiłem w sobie, nie potrafiłem wykrzyczeć tak głośno, jak bym chciał. Zresztą najgłośniejszy skowyt nie przyniósłby mi upragnionej ulgi.
Ukryłem twarz w dłoniach, wciąż starając się wciągać maksymalną dawkę powietrza nozdrzami i wypuszczać je ustami w równomiernym tempie.
„Kogo ja oszukuję?” — pomyślałem. „Nie wiem, co powinienem zrobić, by ją zobaczyć. Przecież nie wybiorę się tak od razu na spacer pod dom państwa Majewskich. A jeśli Zuza wyjechała do Szczecina na studia? A jeśli poznała mężczyznę, którego pokochała mocniej ode mnie?” Ta myśl nie gasiła bólu w mojej głowie, a wręcz go rozniecała.
Próbowałem sobie wmawiać, że nic do niej nie czuję, że czas ugasił miłość, ale to nieprawda. Zuzanna Majewska wciąż zajmowała honorowe miejsce w moim sercu. Tęsknota do niej pchała mnie do Polski. Byłem tak bardzo spragniony dźwięku jej głosu, uśmiechu, figlarnych iskierek tańczących w jej źrenicach.
Czasami wybierałem numer telefonu i wpatrywałem się w niego kilkanaście minut, ale bałem się zadzwonić. Co miałbym powiedzieć Zuzie? Oklepany tekst: „Cześć, co słychać?”. A może wcisnąć jej kiepską bajeczkę o tym, że dusiłem się w naszym związku i potrzebowałem trzech lat, by wszystko przemyśleć i zdać sobie sprawę, że jest dla mnie wszystkim? Żadne takie słowa nie były w moim stylu. Nie chciałem wchodzić z impetem do jej życia. Pragnąłem się dowiedzieć, co u niej słychać, co porabiała przez trzy lata naszej rozłąki, ale zrobić to z rozwagą i stosownie do zastanej sytuacji. Nie chciałem pojawić się w jej życiu tak szybko jak huragan i zniszczyć go z siłą tornada. Chciałem ją zaskoczyć i uświadomić w jak najdelikatniejszy sposób, że wciąż mi zależy na słowie „my”. Tylko czy „ja” byłem odpowiednim kandydatem na chłopaka, narzeczonego, męża?
Wypadek pokaleczył moją psychikę, która wciąż łaknęła samotności. Alienacja nie była moim lekarstwem, wręcz przeciwnie. Stanowiła drogę ucieczki przed zgiełkiem, hałasem i kontaktami ze światem. Nienawidziłem rozmawiać z ludźmi, którzy oceniali mnie przez pryzmat teraźniejszości, a nie przeszłości, którą wciąż żyłem. Ale Zuza jedyna oceniałaby przeszłość. Wiedziała, jakim byłem człowiekiem, znała wszystkie moje słabości.
Ciche i rytmiczne pukanie do drzwi wyrwało mnie ze stanu zamyślenia. Odwróciłem się i zobaczyłem zapłakaną twarz matki, która nie czekała, aż pozwolę jej wejść, tylko otworzyła drzwi, stając na progu.
— Czemu płaczesz? — zapytałem, czując się winny za jej spływające łzy.
Często rozładowywałem na niej własny gniew i było mi z tym źle. Próbowałem się zmienić, ale długo nie trwałem w swoim postanowieniu. Kiedy zaczynało mnie coś denerwować, stawałem się człowiekiem pozbawionym uczuć. Zimnym i wyrachowanym, jakby obecne życie mnie wynaturzyło, jakby nałożyło mi nagle kamienną maskę.
— Bo jest mi źle — wyszeptała matka, połykając łzy spływające po jej policzku. — Bo idą święta. Bo nie wiem, czy poradzimy sobie w cukierni. Bo wszystko w życiu okazuje się jednym wielkim znakiem zapytania.
— Zaraz, zaraz — wymruczałem, marszcząc brwi z niezrozumienia. — Zacznijmy od początku — poprosiłem, czując, że ból głowy zaczyna opuszczać moje skronie i tym samym daje mi możliwość racjonalnego pomyślenia nad utrapieniami mamy. — Jest ci źle, tak? To przeze mnie. Nie powinienem cię wyrzucać z pokoju, ale doskonale wiesz, jak reaguję, kiedy ktoś…
— Tak, wiem — wyszeptała.
Spojrzałem na zapłakaną twarz matki i poczułem, jak ścisnęło mi się serce na samą myśl, że ona wyjeżdża stąd dla mnie. Zostawia spokojne życie dla wielkiej niewiadomej.
— A dlaczego płaczesz przez zbliżające się święta?
— Bo w święta nikt nie powinien być samotny. Ty zamkniesz się w pokoju, a ja usiądę w salonie i przepłaczę cały wieczór i noc. I może jeszcze następny dzień…
— Mamo… mamo… — Chciałem powiedzieć coś więcej, ale nie mogłem zagwarantować, że właśnie tak się nie zachowam. O jedno za dużo wypowiedziane słowo z naszego zakazanego słownika i byłbym gotowy spędzić Wigilię w czterech ścianach. Samotnie.
— Dobrze wiemy, jakim stałeś się cholerykiem.
Nie mogłem skłamać i zaprzeczyć, więc tylko się uśmiechnąłem.
— A o cukiernię nie musisz się martwić, mamo. Poradzisz sobie świetnie, zobaczysz! Zatrudnimy pracowników i zajmiesz się lepieniem figurek z plastycznego lukru. Pamiętasz jeszcze, jak robi się torty?
— Za kogo ty mnie, dziecko, uważasz?! — oburzyła się mama, po czym wydęła wargi, próbując zrobić złowrogą minę.
Bożena Janicka nie potrafiła się obrażać ani gniewać. Była nieco impulsywna, ale potrafiła równie szybko wybaczać urazy.
Uśmiechnąłem się do niej jeszcze szerzej, ukazując białe zęby w pełnej krasie.
— Mamo, musisz się przyzwyczaić, że życie płata nam figle. Nic nie jest w nim takie, jakie byśmy chcieli, żeby było. Jesteśmy tego najlepszymi przykładami. Nie poszłaś na studia artystyczne, bo zaszłaś w ciążę. Tata wywiózł cię do Niemiec, a kiedy twoja siostra zachorowała i przeprowadziła się do małego miasteczka, ty wszystko rzuciłaś, by spędzić ostatnie chwile przy niej. Wciąż robisz coś dla kogoś, a nie myślisz o sobie. Chciałbym, byś w Polsce zaczęła piec i dekorować torty. Pamiętam, jaka byłaś szczęśliwa, kiedy poświęcałaś się tej pasji. Ona cię uskrzydlała.
— A ja pamiętam, jaki ty byłeś szczęśliwy, kiedy Zuza pomagała mi w pracy i nie pojechała na studia. Miałeś ją wciąż blisko siebie. Myślisz, że ona wciąż o tobie pamięta?
— Nie wiem, mamo — odrzekłem szczerze. — I o to się boję.
— Wiem, Adam. Wiem — powiedziała miękko. — Wkrótce się przekonamy, co się dzieje z Zuzą i jak zareaguje na twój powrót…
— Oby w jakikolwiek sposób zareagowała — odparłem, wbijając wzrok w torbę leżącą na łóżku.
— Oby wciąż tam mieszkała i nie miała męża.
— Nie chcę o tym rozmawiać, mamo. Boli mnie głowa — skłamałem, bo ból na szczęście minął.
— To ty weź prysznic, a ja spakuję twoje rzeczy do torby, OK? — zaproponowała pogodnie, choć twarz nadal miała zaczerwienioną.
— Mogę sam się spakować.
— Możesz, ale chcę ci pomóc. Muszę się czymś zająć, by odpędzić od siebie czarne myśli.
Popatrzyłem w oczy matki, w te piękne ciemne oczy, które okalała gęsta firanka czarnych rzęs, i dostrzegłem w nich źrenice pozbawione życia. Miałem nadzieję, że przeprowadzka do polskiego miasteczka odmieni nasze życie na lepsze. Musiałem w coś wierzyć, by móc wstawać rano z łóżka i czuć, że przetrwanie kolejnego dnia niesie ze sobą jakiś sens. Bardzo chciałem poznać jego istotę.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki