- W empik go
Jutro przychodzi za wcześnie - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Jutro przychodzi za wcześnie - ebook
Prowokuje do zadawania pytań i dyskusji, najpierw z samym sobą, a następnie ze światem, w którym przyszło żyć. Nie znajdziesz gotowych recept, ale na pewno oswoisz się z tematami, których unikasz i jednocześnie nie przestajesz o nich myśleć.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8324-331-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1.\ Po co
Znów nastał jeden z tych poranków, kiedy można tylko stać w oknie, gapić się nic niewidzącym wzrokiem i pozwalać, żeby pustka wysysała energię. Ada wyobraziła sobie, że zamiera, zamienia się w kamień, i odkryła, że nie miałaby nic przeciwko temu. Może dlatego, że już prawie zapomniała, jak to jest, gdy myśl wymykająca się spod kontroli wdziera się gorącą falą i wypłukuje wszystko.
Zwykle w to miejsce wkraczał mrok.
Obiecywał spokój.
Wzdrygnęła się, gdy dzwonek telefonu rozerwał ciężką, gęstą ciszę. Rzuciła okiem na wyświetlacz, ale zastrzeżony numer nie zachęcał do odebrania rozmowy. Spojrzała w lustro i zastała tę samą twarz, którą oglądała od dziesięcioleci. Jeszcze bardziej zbliżyła się do srebrnej tafli i zajrzała w szarozielone oczy. Patrzyły poważnie, z troską.
— No i…? — rzuciła zaczepnie, ale nie doczekała się odpowiedzi, bo telefon zabrzęczał znowu.
Tym razem odebrała.
— Jestem pod pani domem. Musimy porozmawiać… — usłyszała obcy kobiecy głos.
Zaintrygowana skierowała się w stronę przedpokoju. Nie była z nikim umówiona i nie należała do naiwnych, ale w głosie rozmówczyni było coś, co kazało zapomnieć o ostrożności zrozumiałej w przypadku kobiety mieszkającej samotnie. Niewiele rzeczy usprawiedliwiało najście bez zapowiedzi.
Poczuła swojego gościa, zanim do końca otworzyła drzwi.
Chanel №5.
Intensywny zapach wykreował złośliwą refleksję, że pieniądze faktycznie nie śmierdzą.
Z torebki kobiety wystawała psia głowa całkowicie pozbawiona sierści. Wyglądało to tak, jakby elegancka gospodyni wracała z zakupów ze świeżym mięskiem. Tak świeżym, że jeszcze rozglądało się po świecie, choć już rozpoczęto wstępną obróbkę…
— Pani… do mnie?
— Stoję na progu pani domu, to do kogo, pani Ado? — prychnęła niecierpliwie kobieta.
— Ooo! Nawet już się znamy?
— Zaraz poznamy się lepiej!
Obietnicy towarzyszył gest, jakby nieproszony gość zamierzał wtargnąć do środka. Ada zareagowała odruchowo: z jedną ręką na klamce oparła się o futrynę tak, że trzeba by ją staranować, aby przejść dalej. Kobieta z pieskiem nie ukrywała zaskoczenia. Cofnęła się i zamrugała tak szybko, że długie sztuczne rzęsy niemal wzbudziły wiatr.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytała Ada, starając się ukryć rozbawienie.
— Musimy pilnie porozmawiać, proszę mi wierzyć!
— Ja nic nie muszę, pani…?
— Arleta Ćwiklińska, ale to nic pani nie powie. Jestem tu w ważnej sprawie. Przyjechałam z drugiego końca Polski, żeby się z panią zobaczyć. Długo będziemy tak stały?
Niewiele rzeczy złościło Adę, ale sposób bycia, a jeszcze bardziej sposób mówienia Arlety, zirytowały ją wybitnie. Ledwo się powstrzymała, żeby nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przy okazji przytrzasnąć i włoszczyznę, czy cokolwiek tam jeszcze spoczywało na dnie torebki.
Zwykle nie reagowała na ludzi w taki sposób. Łatwo wybaczała agresywną zamożność w postaci wyrafinowanego zapachu perfum wżerającego się w deski jej werandy, markowej torebki z absurdalnie łysym psim łebkiem, a nawet niechlujnie zaparkowanego czerwonego Lamborghini. Nawet takiego jak to, które właśnie pyszniło się na jej podjeździe. Nie mogła jednak znieść tonu właścicielki tych atrakcji. Jej pewność siebie prowokowała do zachowań, które aż do teraz były Adzie obce.
— Proszę powiedzieć jasno i krótko: co sprowadza panią w moje progi?
Zupełnie niespodziewanie kobieta opuściła ręce w geście rozbrajającej bezradności.
— To bardzo trudna sytuacja — wyznała, tracąc w jednej chwili irytujący ton. — Nawet nie wiem, jak zacząć…
Torebka zawisła niebezpiecznie na krawędzi ramienia. Piesek zamarł, jakby wiedział, czym grozi najlżejszy ruch — z mistrzowską ostrożnością przenosił tylko wzrok z jednej kobiety na drugą. Ponieważ jego pani milczała, Ada zarządziła:
— Dwie ulice dalej jest mała kawiarenka, _Szeherezada_. Znajdzie ją pani z łatwością. Będę tam za piętnaście minut. Tyle powinno chyba wystarczyć na zebranie myśli?
Arleta otworzyła usta, nawet piesek, zerkając nieśmiało, ale wymownie, dawał do zrozumienia, że propozycja Ady wymaga komentarza z jednej albo uzasadnienia z drugiej strony. Może dlatego dodała z naciskiem:
— Nie ma alternatywy. Proszę szybko podjąć decyzję, spieszę się do pracy.
Kobieta pokiwała głową i wykonała w tył zwrot.
*
Spacer dębową alejką, najpiękniejszą na Mazurach, a może i na świecie, nie zawsze uciszał niepokój Ady. Wciąż nie umiała przewidzieć, kiedy się nasili. Tym razem przynajmniej znała jego bezpośrednią przyczynę. Krótkie spotkanie z Arletą Ćwiklińską w _Szeherezadzie_ zburzyło jej kruchy spokój na dobre. Odrealnienie — tak nazwałaby swój stan, gdyby ktoś był ciekaw.
Graniczyło z szokiem.
Dziesięcioletnie doświadczenie niosło jednak nadzieję, że zaplanowane na ten dzień spotkania przekierują jej uwagę i wyciszą w naturalny sposób. To zaś uświadamiało, że miała za sobą praktycznie całą dekadę intensywnego kursu tłumienia emocji. Postanowiła, że nie pozwoli, aby zepsuła to jedna szurnięta kobieta z psem w torebce.
Ludzie i zdarzenia mają taką moc, jakiej im udzielimy — pomyślała i postanowiła przeanalizować spotkanie za kilka godzin, z dystansem, na który teraz nie było jej stać.
Najważniejsze, żeby mieć jakiś plan. Nabrała powietrza i, jakby już przeniknęła problem przywleczony i zapewne wymyślony przez porannego gościa, poczuła ulgę. Spłynęło na nią błogosławione poczucie bezpieczeństwa. Rozejrzała się wokół wzrokiem człowieka, który dopiero poznaje otoczenie.
Czasem nie mogła uwierzyć, że los zaprowadził ją w miejsce tak urocze, choć w jakiś sposób przesycone smutkiem istnienia. Pogoda, pory dnia i roku wciąż na nowo malowały dobrze znany pejzaż. Może dlatego, choć widziany codziennie, nigdy nie był tym, który oglądała wcześniej. Zazdrościła przyrodzie tej zmienności, majestatu i mocy odradzania się wbrew wszelkim przeciwnościom.
O tak! — pomyślała. — Nic tak szybko nie wprawia człowieka w filozoficzny nastrój jak wstrząs przed pierwszą kawą!
Gdy ciszę zakłócił nieprzyjemny warkot silnika, zrozumiała, że czas na kontemplację dobiegł końca.
Przystanęła, bo kierowca hałaśliwej motorynki niemal zajechał jej drogę. Nie zrozumiała, co mówi — maszyna pracowała przesadnie głośno, a i kask nie ułatwiał jakoś konwersacji. Jej wymowny gest spowodował kolejny potok słów, lecz nadal nie rozumiała.
— Spacerek? — krzyknął mężczyzna, za wszelką cenę próbując zainicjować rozmowę.
Odkrzykiwanie uważała za bezcelowe, aczkolwiek doceniła, że w tych okolicznościach zrezygnował z budowania dłuższych wypowiedzi. Milczała wyczekująco i zniechęcająco.
Znów coś powiedział, ale wskazała tylko, że uszy nie odbierają innych dźwięków niż warkot motoru. Skinęła głową w uniwersalnym pożegnaniu i ruszyła przed siebie. Wyprzedził ją o kilkanaście metrów i zaczekał, aż pokona tę odległość. Dopiero wtedy przekręcił kluczyk i zdjął kask. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— O! To pan — rozpogodziła się bezwiednie, bo o ile dobrze kojarzyła, pracował od niedawna w Dworku jako palacz i cieć. Nie mogła jednak przypomnieć sobie ani jego imienia, ani nazwiska.
— Dzień dobry! Sie mnie nie boi! — uprzedził obawy. — Ja panią znam. Wszyscy tu znajo panią Adę.
— To miłe… A pan, to…?
— No, ja Stach Stachanko jestem! Nie pamięta mnie? — W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.
— Przepraszam. Nie bardzo…
— Bo nie była na pogrzebie mojej Eli… — spojrzał z wyrzutem.
— Wie pan… ja nie bywam na wszystkich pogrzebach…
— Ale to Elka była! — uderzył pięścią w bak motoru. Odruchowo sprawdziła, czy pojawiło się tam wgłębienie. — Elżunia moja… — Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie szczerego bólu. — Serce nie wytrzymało, wie pani…
Nagłym ruchem przytulił do piersi wciąż zaciśniętą dłoń. Obawiała się, że nie był to gest bezsilnej rozpaczy, lecz próba jednoczesnego pohamowania i wyładowania złości.
Jej pamięć niespiesznie przywoływała mgliste wspomnienie mężczyzny, który pochował żonę jakiś czas temu. Nieznajomość szczegółów nie pomagała w niczym, ale i nie umniejszyła współczucia. Instynktownie zmieniła tylko taktykę:
— Pana żona była wspaniałym człowiekiem… — rzuciła ostrożnie.
— Pamięta ją? — rozpogodził się natychmiast. — Dobra z niej kobieta była, ta moja Elżunia…
— Tak, to prawda…
— I co ja mam tera zrobić? — zapytał i wpatrzył się w nią, jakby nie tylko umiała, ale była wręcz zobowiązana do uleczenia jego bólu.
Jeszcze nie miała do czynienia z kimś, kto by tak intensywnie oczekiwał odpowiedzi. To nie był najlepszy moment na wyjaśnianie, że ledwie go kojarzy, a tym bardziej jego żonę.
— A dzieci? — zaczęła ostrożnie. — Daleko mieszkają?
— Nie, blisko! — machnął głową, jakby stały za nim. — Wnuka nawet mam!
Wspomnienie wnuka przywołało uśmiech dumy.
— No! — podchwyciła szybko. — To cieszyć się z dzieci trzeba! Wnuka niańczyć, za żonę się pomodlić i pamiętać, że ona patrzy i wszystko widzi! — Podniosła palec ostrzegawczo. — Na pewno by nie chciała, żeby mąż płakał, tak?
— No tak… — Spuścił głowę, ale zaraz wyprostował się i dodał: — Ja tylko ją jedną kochał! Kiedyś, wcześniej była jeszcze taka Aśka… Ta, co za lasem mieszkała… — Zamyślił się na moment, po czym pokręcił głową i dodał z niesmakiem: — Ale to szmata była! Wie pani: kurwa z Aśki była! Elżunie ja kochał… I nie ma Elżuni! — rozpłakał się, ale nawet wtedy nie spuścił Ady z oka.
Poczuła się nieswojo.
Dokładnie w tym momencie za jej plecami trzasnęły drzwi samochodu. Drgnęła i jednocześnie zdenerwowała się, że tak łatwo ją zaskoczyć.
— Z drogi Stachu! — usłyszała. — Chodź już, Ada, nie będę tu stała pół dnia!
Dopiero wtedy z szerokim uśmiechem obróciła się do swojej wybawicielki. Była nią Olga — jedyna osoba, która mogła wystąpić w tej roli tak, żeby duma Ady nie ucierpiała. O ile w ogóle coś jej zagrażało. Spojrzała jeszcze raz na Stacha, na jego twarz ściągniętą bólem i złością i na wciąż zaciśniętą pięść. Może jednak zagrażało.
— Do widzenia, panie Staśku — rzuciła na odchodnym. — A w przyszłości proszę mnie nie zatrzymywać. Przez pana prawie się spóźniłam… Ludzie na mnie czekają.
— Eeee tam! — machnął ręką lekceważąco. — Niektóre tamoj nawet nie wiedzo, na jakim świecie żyjo!
— Jakby on wiedział! — parsknęła ze złością Olga, gdy wreszcie ruszyły.
Nagle odwróciła głowę w kierunku swojej pasażerki.
— Co ci przyszło do głowy, żeby iść tędy samotnie? Przecież wiesz doskonale, jakie to odludne miejsce! No i jeszcze ten Stach się napatoczył…
Ada próbowała zachować pozory obojętności, ale słabo jej się udawało.
— Coś z nim nie tak? — zapytała trochę z ciekawości, a trochę żeby odwrócić od siebie uwagę Olgi.
— Odbiło mu po śmierci żony, nie pamiętasz?
— Teraz sobie przypominam, ale to się stało… dość dawno…
Gmerała w swojej pamięci, jak w szufladzie, ale nie mogła odszukać tej historii. Albo nie poznała jej dostatecznie dobrze, albo z jakiegoś powodu wyrzuciła. Ale czy to możliwe?
— Co najmniej dwa lata temu! — wyjaśniała cierpliwie Olga. — Od razu trafił do wariatkowa. Wypuścili go, ale zaraz musieli przyjąć z powrotem. Nie bardzo nad sobą panuje. Może to wyrzuty sumienia, a może naprawdę tak ją kochał, tylko kochać nie umiał?
I wtedy pamięć Ady eksplodowała strzępkami luźnych informacji, które po chwili ułożyły się w całość. Zupełnie jakby połączyła kropki — Stach bardzo źle traktował swoich bliskich: był agresywny, dzieci bały się go i szybko, jedno po drugim, wyprowadzały się z domu. Elżunia nie miała gdzie uciekać. Nie mogła się nawet leczyć — jak większość kobiet w podobnej sytuacji.
— Krótko mówiąc: kolejny Stach zadręczył kolejną Elżunię, ale ten akurat bardzo nad tym ubolewa… Myślę, że naprawdę byłaś w opałach…
— Wiedziałam, że zaraz nadjedziesz.
— Mogłam się spóźnić…
— Ty?! To niemożliwe. Czy… — Ada dramatycznie zawiesiła głos. — Zauważyłaś, że znowu to zrobiłaś?
— Ale co? Nie zmieniaj tematu! — Olga szybko rozszyfrowała zabiegi rozpraszające najważniejszy wątek.
— Znowu się pojawiłaś w kluczowym momencie. No wiesz… — Ada machnęła rękoma, udając, że maluje na niewidzialnym płótnie. — „Samotna Ada, drobniutkie, bezbronne kobieciątko za chwilę zostanie pożarte przez niejakiego Stacha S. W tym momencie do akcji wkracza Olga: kobieta, która w porę przeczytała scenariusz i nie pozwoli, by naszej bohaterce stała się krzywda”. Czy to ci coś przypomina?
— Oczywiście! — Olga uśmiechnęła się leciutko. — Akcję sprzed… ile to już lat? Dziewięć? Dziesięć? Nieważne. I nie żartuj sobie: myślisz, że skąd ludzie biorą pomysły do tych wszystkich thrillerów i kryminałów? Z życia!
— …i śmierci — dodała Ada ponurym tonem. — No dobrze, już nie będę! — obiecała szybko, gdy w oczach Olgi zobaczyła irytację. — Spróbuj mnie jednak zrozumieć: wiosenne poranki — spojrzała na zegarek — nawet późne poranki, potrafią być takie piękne. Może nawet najpiękniejsze? Ptaki nigdy nie śpiewają tak cudnie jak teraz. W dodatku w dzień i w nocy. Ale o poranku najpiękniej.
— A wiatr? — zapytała Olga, dając sygnał, że już się nie złości. — Nie drażni cię wiatr?
— Nie. O ile zna swoje granice! Bo jest jak wyciszacz tła: kiedy wieje z przyzwoitą prędkością, nie robi hałasu, tylko tłumi te wszystkie dźwięki… Czy zauważyłaś, że aktywność ludzi i maszyn nie ma końca?
— Nie — odparła Olga natychmiast, lecz dodała tonem usprawiedliwienia: — Ale jak się ma szczęście, to wiatr niesie zapach rzepaku. Miodowy. Zauważyłaś?
Ada spojrzała na nią z takim zdziwieniem, jakby zapytano, czy pamięta, jak ma na imię.
— No jasne, że zauważyłam! Jest niepowtarzalny… Teraz nawet muchy mnie nie irytują, a brzęczenie pszczół jest jak fanfary na cześć życia.
Nie od razu zauważyła uśmiech.
— Dobra, wiem: dałam się wkręcić!
— Nie. Świetnie ci idzie. Czuję się jak kumpela Ani z Zielonego Wzgórza! Co powiesz o kwiatach, Aniu?
Ada natychmiast podjęła wyzwanie:
— Właśnie: kwiaty! Wiosną wszystko dzieje się tak szybko! Ledwo człowiek ochłonie z zachwytu nad fiołkami, a już giną w trawie. Dobrze, że stokrotki nie poddają się tak łatwo. Mirabelki i czereśnie szybko przekwitają, ale inne drzewa dopiero zaczynają. Zawsze mam wtedy wrażenie, że tak już zostanie, a tymczasem… Tymczasem jest tak, jak w życiu: zanim docenimy dzieciństwo, nadchodzi — nomen omen — pokwitanie. Młodości nawet nie zauważamy, bo myślimy, że będzie wieczna — jak wiosna. Dojrzałość jest jak…
Szukała najtrafniejszych określeń, a Olga, wciąż z takim samym uśmiechem, czekała na ciąg dalszy.
— …jak upalne lato albo ciąża: cieszy, dokucza, męczy, przypomina, że trzeba się przygotować na to, co przyjdzie niebawem. Ciągle trzeba coś przewidywać, planować, pamiętać, dźwigać… Pomimo zmęczenia… Nawet nie ma za wiele czasu na wspominanie dzieciństwa czy młodości. Jesień? Nie da się nie myśleć o zimie, a chce się żyć tak, jakby lato odeszło tylko na moment, jakby miało wrócić następnego dnia, jakby śmierci nie było…
Olga spoważniała. Zerkała na Adę, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia obaw, które właśnie ją dopadły.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho. — Dawno nie rozmawiałyśmy… Czy ty mnie unikasz? — A wobec milczenia dodała: — Może nie powinnaś tu przychodzić?
— „Przychodzić”? Przecież to moja praca, zapomniałaś?
— Nie. Pamiętam doskonale. Może tylko sugeruję zmianę?
Ada żachnęła się:
— No przecież słyszę! Nie jestem debilem.
— OK — odparła Olga nieoczywistym tonem, którego Ada nie znosiła, bo nie umiała rozpoznać, czy przyjaciółka jest dotknięta, czy tylko niepokoi się o nią.
Może dlatego nic już nie powiedziała. Zresztą i tak nie było czasu: właśnie dotarły na miejsce. Olga uśmiechnęła się ciepło, jakby zapomniała, że minutę temu coś zgrzytnęło. Nie umiała jednak ukryć badawczego spojrzenia, którego Ada nie znosiła chyba jeszcze bardziej.
— Przecież widzę, że coś jest nie tak… No, mów! — nalegała.
Zwykle działało. Tylko Oldze pozwalała na taki ton, tylko Olga mogła wpaść na pomysł, żeby w ogóle go użyć. Nie wiedzieć kiedy nadała sobie specjalne prawa: do zadawania pytań, a nawet do okazywania troski.
— Nie. Nie chcę o tym gadać!
— Za głupia jestem, żeby zrozumieć?
— Przestań. Przecież wiesz, że z głupimi się nie zadaję. Nie o to chodzi — Ada z impetem otworzyła drzwi auta, przez co omal nie uderzyła w bok sąsiedniego samochodu.
— Nie ufasz mi? — padło podstępne pytanie.
— Kurde! Niektórych będę musiała jeszcze zweryfikować!
— Gadaj!
— Nie. I nie miej mi tego za złe. Ja po prostu nie mogę obarczać ciebie swoimi…
— Jak możesz?! — Oldze zabrakło słów. Niezwykle rzadko dawała się zaskoczyć. — Co to w ogóle znaczy? Przecież to działa tak, że jak nic nie mówisz, to skazujesz mnie na domysły. Zapewniam, że do głowy przychodzą mi tylko najgorsze z najgorszych. Jeśli coś powiesz, cokolwiek to będzie, dajesz sobie szansę na wybrnięcie z każdej sytuacji, bo możemy ją przegadać. Ile razy już tak było? Co ty tam ukrywasz? Im bardziej się starasz, tym bardziej mnie straszysz. Proszę…
Ostatnie słowo wypowiedziała z takim wyrazem oczu, że w Adzie odezwały się jednocześnie wdzięczność i poczucie winy. Dlatego powiedziała:
— Cokolwiek to jest czy będzie, muszę z tym iść dalej. Ale dziękuję. Wiesz… kiedy tak się martwisz, zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu, jest po coś. Ty na przykład po to, żebym poczuła się dziś trochę… raźniej. Możliwe, że naprawdę gramy według z góry ustalonego scenariusza.
Olga poczuła się wyrwana do odpowiedzi:
— Przecież to oczywiste. Zawsze mówiłam: nie ma przypadków!
Wiedziała doskonale, że Olga była absolutnie, kategorycznie i raz na zawsze przekonana, że wszystko jest po coś. Podejrzewała, że taka filozofia ułatwia pogodzenie się z przemyślaną taktyką Reżysera Życia, a tym samym daje poczucie bezpieczeństwa i siłę do przetrwania gorszych momentów. Ada przypuszczała nawet, że tu należało szukać źródeł nieustającej pogody ducha przyjaciółki i jej cudownej umiejętności oswajania najbardziej wrogiej czy przygnębiającej rzeczywistości.
Ona sama — wręcz przeciwnie. Uważała, że przypadek jest wszechobecny, a życiowa mądrość polega na racjonalnym zagospodarowaniu go dla własnej korzyści. Nieprzewidywalność i brak logiki wydarzeń bywały zarówno przerażające, jak i do ostatniej chwili niosące nadzieję, że Los — oczywiście za sprawą zwykłego zbiegu okoliczności — nagle się odmieni. Choćby wszystko zmierzało ku katastrofie. W tym momencie sprawiała wrażenie, że sama chce ją wywołać:
— Nie rozumiesz! Pieprzyć teorie wszystkich szamanów świata. — Czasem zapominała o dobrym wychowaniu, a wtedy Olga wspaniałomyślnie to ignorowała. — Nieważne czyja to sprawka: Boga, innego boga czy nieboga. I tak nie ma sposobu, żeby to sprawdzić. Może to my jesteśmy sprawdzani. Może jesteśmy przedmiotem wielkiego eksperymentu? Nikt nie pytał, czy tego chcemy. Oto najlepszy dowód, że cokolwiek to jest, nie liczy się z naszym zdaniem.
— Prowokujesz mnie? — Troska w głosie Olgi stawała się coraz bardziej czytelna.
— Może…
— Ale po co? Doskonale wiesz, co powiem i że to nie będzie po twojej myśli…
— No przecież nie prowokuje się kogoś, kto myśli tak samo!
— No to ci się nie udało! — Olga zaśmiała się, choć jej oczy pozostały poważne.
Ada głośno, niecierpliwie wypuściła powietrze.
— Wszystko zepsułaś — mruknęła z wyrzutem. — Nawet podyskutować nie można…
— Dlaczego chcesz się kłócić? Co cię gnębi tak naprawdę? — Nie ustępowała Olga.
— O proszę! Psychoterapeutka się znalazła! Nie stać mnie na panią!
— OK — pochyliła się ku Adzie. — To dawaj: „Zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu jest po coś”. Do czego zmierzasz? Chcesz zobaczyć twarz demiurga?
— To pytanie: moje pozornie, twoje z pewnością, sugeruje, że w ogóle biorę pod uwagę, że ktoś taki istnieje. Idziemy w niewłaściwym kierunku.
— Możesz je przeformułować — padła dobroduszna propozycja. — Mamy czas.
Ada przewróciła oczami jak nastolatka.
— Nic nie rozumiesz!
— Co cię gnębi? — powtórzyła Olga łagodnie. — Powiedz, proszę.
— Nieważne. Zastanawiam się, co by było, gdybym nie trafiła na przykład na ciebie, i w ogóle… Gdybym napotkała w życiu całkiem innych ludzi. Coraz częściej dociera do mnie, jak wielki mają wpływ na… wszystko. A może to tylko ja tak łatwo ulegałam wpływom…
— Akurat! Jesteś najbardziej niezależną osobą, jaką znam!
— No to może mnie nie znasz?
— Ada! Wygadujesz jakieś banialuki. Nie gniewaj się, ale takie przemyślenia powinnaś mieć za sobą i to już od kilkudziesięciu lat. Myślę, że wymigujesz się od odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Co się dzieje?
— Za dużo… Dzieje się za dużo! A ja nic nie rozumiem. — W głosie Ady pobrzmiewała ledwie hamowana irytacja. — Życie…
Widziała, jak zatroskana i bezradna Olga szuka słów, które przełamią niezrozumiały upór w podzieleniu się problemem. Najlepiej sprawdzała się w działaniu, nie cierpiała domysłów i nie znosiła czekać. Czasem potrafiła okiełznać niecierpliwość, ale nie umiała ukryć niepokoju:
— Nie gniewaj się, ale muszę o to zapytać: myślałaś o terapii? Tak często bywasz smutna, a ja chyba się nie nadaję…
Ada zastanawiała się jak odpowiedzieć, żeby jej nie sprawić przykrości. Jak zwykle sarkazm był pod ręką:
— Tak. Marzę o tym, żeby ktoś oficjalnie zdiagnozował mi jakieś zaburzenia, ale myśl, że muszę o to prosić, trochę psuła zabawę. No i koszty mnie zniechęcały… Ale dzięki tobie jestem już trochę do przodu.
— Ty żartujesz, a ja się martwię.
— Acha! Ale robisz to w dziwny sposób: wybrałam terapię przyjacielską, a ty chcesz przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego?
Zaśmiały się, ale obie wiedziały, że nie tylko Ada jest słabym materiałem na klienta psychoterapeuty. Każda z nich bezbłędnie wychwytywała wszelkie, nawet najsubtelniejsze próby manipulacji i schematycznego szufladkowania i żadna nie umiała przejść nad tym do porządku.
Niemniej Ada poczuła się winna, że staje się przyczyną zmartwień:
— Nie przejmuj się tak, proszę. Przecież wiesz, że jak będzie bardzo kiepsko, to sama zacznę.
— Wiem. Może chciałam usłyszeć chociaż tyle.
To był niewątpliwie fenomen ich relacji: Olga, nie dość, że zaskakująco szybko i trafnie rozpoznawała jej stany, to jeszcze nie udawała, że ich nie widzi, lecz komentowała w ten czy inny sposób. Nigdy nie nazywała słabością wybuchów gniewu, nieuzasadnionego niepokoju czy niezrozumiałego smutku. Raczej wysyłała sygnał, że coś zauważa i jest otwarta na rozmowę. Innym razem — instynktownie lub całkiem świadomie — tłumiła je i łagodziła, nie pozwalając panoszyć się zbyt jawnie. Ada bywała zażenowana, a czasem wdzięczna, choć trudno byłoby jej przyznać się otwarcie, że potrzebuje czyjejkolwiek uwagi. Tym razem bardzo ją to rozzłościło. Poczuła się przyłapana na bezradności, niedojrzałości i nieostrożności. Jakby na chwilę zapomniała, z kim ma do czynienia. Złość zawstydziła ją, a wstyd przygnębił.
Już po mnie — pomyślała. — To starość. Pieprzona starość zamienia mnie w słabeusza i dziwaka…
Olga nie poddawała się łatwo.
— Co robisz wieczorem? — zapytała. — Może znajdziesz czas na kawę w najlepszej knajpie w tym mieście?
Zaśmiały się. _Szeherezada_ była jedyną knajpą w Korzeniówce.
— Jesteś pewna? — odparła Ada. — Jak widzisz, nie jestem dzisiaj czarującym rozmówcą. Nie chciałabym ci zepsuć nastroju…
— Dzień długi — stwierdziła przyjaciółka — może twój się poprawi, a mój… No wiesz: może spotkamy się w pół drogi.
Zawsze umiała znaleźć właściwe słowa.
*
W samo południe Ada stanęła na szczycie Czarciego Pazura, najwyższego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów wzgórza. To miejsce było jak punkt mocy — otwarta przestrzeń pomagała zebrać i uspokoić myśli. Wciąż na nowo rozważała poranne wydarzenia — surrealistyczną rozmowę z nieznajomą, z uwięzionym w pretensjach do świata Stachem Stachanko i z Olgą.
Zwłaszcza z Olgą, co było dość zastanawiające wobec rewelacji, z którymi przybyła Arleta Ćwiklińska. Możliwe, że tak działał mechanizm wyparcia: skupiła się na tym, co znajome, zostawiając na później to, co nowe i nieprawdopodobnie zaskakujące.
Czuła się źle na wspomnienie przebiegu rozmowy. Poczucie winy wynikało stąd, że za długo zwlekała z opowieścią o sobie. Miała ku temu powody, ale tego dnia zrozumiała, że była w błędzie. Chroniąc siebie przed bolesnymi wspomnieniami i innych przed koniecznością uwzględniania jej doświadczeń, pozbawiła się możliwości mówienia o nich w ogóle. W ten sposób skazała się poniekąd na ciągłe przemilczenia, a nowych przyjaciół i znajomych na domysły. Nie tak buduje się relacje — wiedziała to doskonale. Gdyby nie wizyta Arlety, jej biografia mogła bezkarnie pisać się na nowo.
Ponieważ wzgórze było naprawdę wysokie, widziała wszystko niemal z lotu ptaka. Z nieprzemijającym zachwytem i przyjemnością analizowała każdy element panoramy miasteczka. Kościół, ratusz i szkoła — budynki wyraźnie górujące nad innymi w dolinie wypełnionej zabudowaniami, uliczkami i zielenią, wyglądały jak makieta z klocków Lego i gąbki florystycznej. Trudno było uwierzyć, że w pół godziny mogłaby stanąć przy zabytkowych murach, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że będą tak trwały kolejne stulecia, gdy jej już dawno nie będzie.
Prócz szacownych zabytkowych obiektów Korzeniówkę ozdabiały trzypiętrowe bloki o spadzistych dachach, które usilnie próbowały naśladować dziewiętnastowieczne kamienice otaczające rynek i ratusz o nieokreślonym stylu architektonicznym.
Już dawno odkryła, że gdy patrzy na miasteczko z tej perspektywy, jest tak, jakby czytała książkę o jego mieszkańcach. A przecież nigdy wcześniej nie była ciekawa cudzego życia! Własne wystarczało jej aż nadto. Dlatego nie mogła nie zauważyć tej przewrotności losu: tak się stało, że prawie każdy dom kojarzyła z czyjąś twarzą i konkretną opowieścią o życiu.
Nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do zgodności owych historii z faktami. Już dawno pogodziła się z tym, że każdy tkwi w przekonaniu, iż prawda żyje tylko w jego opowieści. Każde wydarzenie, słowo czy emocja nabierały innych znaczeń w zależności od tego, kto opowiadał. __ W tym sensie prawd było tak wiele, jak wielu gawędziarzy. Daleka od zarzucania kłamstwa komuś, kto wspominał przeszłość widzianą własnymi oczami, zawsze uwzględniała, że te oczy należały do człowieka, którym był wtedy. Nigdy nie było pewności, czy dzisiaj widziałby wszystko tak samo.
Na szczęście nie została zatrudniona do tropienia jedynie słusznej prawdy, lecz do życzliwego wysłuchania tej wersji, którą chciano się z nią podzielić. Lubiła i potrafiła słuchać. Niemal w każdej opowieści znajdowała coś ważnego, nawet jeśli nie bardzo odkrywczego. Czasem było to potwierdzenie reguł rządzących światem, ale także — może nawet częściej — ich zaprzeczenie, zmuszające do weryfikacji tego, co jeszcze przed chwilą wydawało się stałe i oczywiste.
Zatem, gdy patrzyła na budynki, w jej wyobraźni, jak w cyfrowym archiwum, wyświetlały się wizerunki mieszkańców i rozwijał wirtualny pergamin, na którym pamięć spisała czasem niezwykle barwne, a czasem pospolite opowieści o realnym życiu.
Tak było i teraz: nieświadomie skupiła się na domu usytuowanym na skraju osiedla graniczącego z cmentarzem. Mieszkała tam pani Zyta. Miała osiemdziesiąt lat i nie lubiła starości, ale nauczyła się ją tolerować. Zaś obok, w jednej z kamieniczek tuż przy ratuszu, mieszkała dziewięćdziesięcioletnia Łucja, która na odmianę nie koncentrowała się zanadto na szczegółach związanych ze starością. Traktowała schyłek życia jak trening przed tym, do czego starość zmierzała. Niestety na tym skupiała się za bardzo. Zapewne dla przeciwwagi wzrok Ady powędrował w kierunku bloku stojącego za domem Zyty i Łucji. Mieszkała tam Alina. Ada nauczyła się widzieć w niej uosobienie nadziei, że można w sobie wypracować dystans do spraw minionych. Zanim ją poznała, wydawał się niemożliwy do osiągnięcia.
Kiedy tak skanowała panoramę, nie mogła nie dostrzec niewielkiego białego domku z pruskiego muru, który nieśmiało przycupnął na obrzeżach miasteczka. Otaczały go drzewka owocowe i ozdobne krzewy, a zachodnią ścianę porastał bluszcz. Kto by pomyślał dziesięć, jedenaście lat temu, że zostanie właścicielką tak sympatycznego zakątka, na drugim krańcu Polski?
A jednak…
Patrzyła na swój dom wzrokiem, który przenikał dach, ściany i fundamenty. Widziała piwnicę, jakiej nie spotyka się często na tych terenach: głęboką, idealnie utrzymującą wilgoć i temperaturę o każdej porze roku; pomieszczenia mieszkalne, które mówiły o właścicielce więcej niż do niedawna przypuszczała, no i strych zapełniony pamiątkami z przeszłości, które tam, na najwyższym poziomie budynku, ulegały transformacji w niepotrzebne szpargały. Pomyślała, że być może nigdy nie zajrzy do większości pudeł spoczywających tuż pod dachem. Przyjdzie czas, że — nawet gdyby bardzo chciała — nie da rady wejść po schodach. Na każdego przychodzi taki moment. No chyba, że się ma szczęście i zejdzie ze świata niejako na własnych nogach — czyli zanim odmówią posłuszeństwa.
Wzdrygnęła się, jakby strząsała z ramion resztki snu. Zatarła dłonie, poprawiła niewielki plecak, bez którego nigdzie się nie ruszała i weszła na piaszczystą, nieźle utrzymaną drogę. Miała jej oszczędzić zbyt ryzykownego zejścia bardziej stromym zboczem Czarciego Pazura.
Legenda o wzgórzu, na które wdrapała się niemal dwie godziny wcześniej, była dobrze Adzie znana. Wiedziała, że wyjaśnia pochodzenie nazwy, ale miała własną teorię: otóż odkryła, że podczas wędrówki stromym zboczem coraz częściej mamrocze: „Niech to diabli!” albo „Po czorta znowu się tu pcham?”. Z biegiem lat stawała się w tym mamrotaniu coraz bardziej kreatywna, proporcjonalnie do tego jak zawodził ją własny organizm, bo — choć kondycję miała niezłą — wiek nie pozostawiał złudzeń: lepiej już było!
Gdy to sobie uświadomiła, musiała dopuścić do głosu także prawdę, od której nie sposób długo uciekać. Otóż popełniła grzech, przed którym wielokrotnie ją ostrzegano: nie uwierzyła, że starość jest taka przebiegła. Zakradła się podstępnie, a miała o tyle łatwiej, że wszystko, co ją zapowiadało, było zbyt łatwe do zignorowania — aż się prosiło o szukanie innych przyczyn, wymyślanie najbardziej absurdalnych powodów i udowadnianie sobie i światu, że ostatnim z nich jest wiek. A przecież stało się: organizm zwolnił dramatycznie, potrzebowała coraz więcej czasu na poranny rozruch, zaś za dnia coraz chętniej kładła się na chwilę, bo dopadało ją wyczerpanie niemożliwe do pokonania.
Coraz częściej kończyła dzień przed czasem, odkładając sprawy i zadania na kiedy indziej. Zmęczenie towarzyszyło jej niemal bez przerwy, a brak energii czasem niczym nie różnił się od braku powietrza. Każda chwila stawała się przypomnieniem, że pora myśleć o obniżeniu poprzeczki i zwolnieniu tempa.
Niemniej wydarzenia sprzed kilku godzin zmusiły ją do przywołania wspomnień, choć wcale tego nie chciała.
Nie opuszczały jej przez resztę dnia, bo — jak precyzyjnie ustawione kostki domina — jedne potrącały następne, a te następne:
Znów nastał jeden z tych poranków, kiedy można tylko stać w oknie, gapić się nic niewidzącym wzrokiem i pozwalać, żeby pustka wysysała energię. Ada wyobraziła sobie, że zamiera, zamienia się w kamień, i odkryła, że nie miałaby nic przeciwko temu. Może dlatego, że już prawie zapomniała, jak to jest, gdy myśl wymykająca się spod kontroli wdziera się gorącą falą i wypłukuje wszystko.
Zwykle w to miejsce wkraczał mrok.
Obiecywał spokój.
Wzdrygnęła się, gdy dzwonek telefonu rozerwał ciężką, gęstą ciszę. Rzuciła okiem na wyświetlacz, ale zastrzeżony numer nie zachęcał do odebrania rozmowy. Spojrzała w lustro i zastała tę samą twarz, którą oglądała od dziesięcioleci. Jeszcze bardziej zbliżyła się do srebrnej tafli i zajrzała w szarozielone oczy. Patrzyły poważnie, z troską.
— No i…? — rzuciła zaczepnie, ale nie doczekała się odpowiedzi, bo telefon zabrzęczał znowu.
Tym razem odebrała.
— Jestem pod pani domem. Musimy porozmawiać… — usłyszała obcy kobiecy głos.
Zaintrygowana skierowała się w stronę przedpokoju. Nie była z nikim umówiona i nie należała do naiwnych, ale w głosie rozmówczyni było coś, co kazało zapomnieć o ostrożności zrozumiałej w przypadku kobiety mieszkającej samotnie. Niewiele rzeczy usprawiedliwiało najście bez zapowiedzi.
Poczuła swojego gościa, zanim do końca otworzyła drzwi.
Chanel №5.
Intensywny zapach wykreował złośliwą refleksję, że pieniądze faktycznie nie śmierdzą.
Z torebki kobiety wystawała psia głowa całkowicie pozbawiona sierści. Wyglądało to tak, jakby elegancka gospodyni wracała z zakupów ze świeżym mięskiem. Tak świeżym, że jeszcze rozglądało się po świecie, choć już rozpoczęto wstępną obróbkę…
— Pani… do mnie?
— Stoję na progu pani domu, to do kogo, pani Ado? — prychnęła niecierpliwie kobieta.
— Ooo! Nawet już się znamy?
— Zaraz poznamy się lepiej!
Obietnicy towarzyszył gest, jakby nieproszony gość zamierzał wtargnąć do środka. Ada zareagowała odruchowo: z jedną ręką na klamce oparła się o futrynę tak, że trzeba by ją staranować, aby przejść dalej. Kobieta z pieskiem nie ukrywała zaskoczenia. Cofnęła się i zamrugała tak szybko, że długie sztuczne rzęsy niemal wzbudziły wiatr.
— Mogę w czymś pomóc? — zapytała Ada, starając się ukryć rozbawienie.
— Musimy pilnie porozmawiać, proszę mi wierzyć!
— Ja nic nie muszę, pani…?
— Arleta Ćwiklińska, ale to nic pani nie powie. Jestem tu w ważnej sprawie. Przyjechałam z drugiego końca Polski, żeby się z panią zobaczyć. Długo będziemy tak stały?
Niewiele rzeczy złościło Adę, ale sposób bycia, a jeszcze bardziej sposób mówienia Arlety, zirytowały ją wybitnie. Ledwo się powstrzymała, żeby nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałaby nic przeciwko temu, żeby przy okazji przytrzasnąć i włoszczyznę, czy cokolwiek tam jeszcze spoczywało na dnie torebki.
Zwykle nie reagowała na ludzi w taki sposób. Łatwo wybaczała agresywną zamożność w postaci wyrafinowanego zapachu perfum wżerającego się w deski jej werandy, markowej torebki z absurdalnie łysym psim łebkiem, a nawet niechlujnie zaparkowanego czerwonego Lamborghini. Nawet takiego jak to, które właśnie pyszniło się na jej podjeździe. Nie mogła jednak znieść tonu właścicielki tych atrakcji. Jej pewność siebie prowokowała do zachowań, które aż do teraz były Adzie obce.
— Proszę powiedzieć jasno i krótko: co sprowadza panią w moje progi?
Zupełnie niespodziewanie kobieta opuściła ręce w geście rozbrajającej bezradności.
— To bardzo trudna sytuacja — wyznała, tracąc w jednej chwili irytujący ton. — Nawet nie wiem, jak zacząć…
Torebka zawisła niebezpiecznie na krawędzi ramienia. Piesek zamarł, jakby wiedział, czym grozi najlżejszy ruch — z mistrzowską ostrożnością przenosił tylko wzrok z jednej kobiety na drugą. Ponieważ jego pani milczała, Ada zarządziła:
— Dwie ulice dalej jest mała kawiarenka, _Szeherezada_. Znajdzie ją pani z łatwością. Będę tam za piętnaście minut. Tyle powinno chyba wystarczyć na zebranie myśli?
Arleta otworzyła usta, nawet piesek, zerkając nieśmiało, ale wymownie, dawał do zrozumienia, że propozycja Ady wymaga komentarza z jednej albo uzasadnienia z drugiej strony. Może dlatego dodała z naciskiem:
— Nie ma alternatywy. Proszę szybko podjąć decyzję, spieszę się do pracy.
Kobieta pokiwała głową i wykonała w tył zwrot.
*
Spacer dębową alejką, najpiękniejszą na Mazurach, a może i na świecie, nie zawsze uciszał niepokój Ady. Wciąż nie umiała przewidzieć, kiedy się nasili. Tym razem przynajmniej znała jego bezpośrednią przyczynę. Krótkie spotkanie z Arletą Ćwiklińską w _Szeherezadzie_ zburzyło jej kruchy spokój na dobre. Odrealnienie — tak nazwałaby swój stan, gdyby ktoś był ciekaw.
Graniczyło z szokiem.
Dziesięcioletnie doświadczenie niosło jednak nadzieję, że zaplanowane na ten dzień spotkania przekierują jej uwagę i wyciszą w naturalny sposób. To zaś uświadamiało, że miała za sobą praktycznie całą dekadę intensywnego kursu tłumienia emocji. Postanowiła, że nie pozwoli, aby zepsuła to jedna szurnięta kobieta z psem w torebce.
Ludzie i zdarzenia mają taką moc, jakiej im udzielimy — pomyślała i postanowiła przeanalizować spotkanie za kilka godzin, z dystansem, na który teraz nie było jej stać.
Najważniejsze, żeby mieć jakiś plan. Nabrała powietrza i, jakby już przeniknęła problem przywleczony i zapewne wymyślony przez porannego gościa, poczuła ulgę. Spłynęło na nią błogosławione poczucie bezpieczeństwa. Rozejrzała się wokół wzrokiem człowieka, który dopiero poznaje otoczenie.
Czasem nie mogła uwierzyć, że los zaprowadził ją w miejsce tak urocze, choć w jakiś sposób przesycone smutkiem istnienia. Pogoda, pory dnia i roku wciąż na nowo malowały dobrze znany pejzaż. Może dlatego, choć widziany codziennie, nigdy nie był tym, który oglądała wcześniej. Zazdrościła przyrodzie tej zmienności, majestatu i mocy odradzania się wbrew wszelkim przeciwnościom.
O tak! — pomyślała. — Nic tak szybko nie wprawia człowieka w filozoficzny nastrój jak wstrząs przed pierwszą kawą!
Gdy ciszę zakłócił nieprzyjemny warkot silnika, zrozumiała, że czas na kontemplację dobiegł końca.
Przystanęła, bo kierowca hałaśliwej motorynki niemal zajechał jej drogę. Nie zrozumiała, co mówi — maszyna pracowała przesadnie głośno, a i kask nie ułatwiał jakoś konwersacji. Jej wymowny gest spowodował kolejny potok słów, lecz nadal nie rozumiała.
— Spacerek? — krzyknął mężczyzna, za wszelką cenę próbując zainicjować rozmowę.
Odkrzykiwanie uważała za bezcelowe, aczkolwiek doceniła, że w tych okolicznościach zrezygnował z budowania dłuższych wypowiedzi. Milczała wyczekująco i zniechęcająco.
Znów coś powiedział, ale wskazała tylko, że uszy nie odbierają innych dźwięków niż warkot motoru. Skinęła głową w uniwersalnym pożegnaniu i ruszyła przed siebie. Wyprzedził ją o kilkanaście metrów i zaczekał, aż pokona tę odległość. Dopiero wtedy przekręcił kluczyk i zdjął kask. Uśmiechnął się przyjaźnie.
— O! To pan — rozpogodziła się bezwiednie, bo o ile dobrze kojarzyła, pracował od niedawna w Dworku jako palacz i cieć. Nie mogła jednak przypomnieć sobie ani jego imienia, ani nazwiska.
— Dzień dobry! Sie mnie nie boi! — uprzedził obawy. — Ja panią znam. Wszyscy tu znajo panią Adę.
— To miłe… A pan, to…?
— No, ja Stach Stachanko jestem! Nie pamięta mnie? — W jego głosie pobrzmiewało niedowierzanie.
— Przepraszam. Nie bardzo…
— Bo nie była na pogrzebie mojej Eli… — spojrzał z wyrzutem.
— Wie pan… ja nie bywam na wszystkich pogrzebach…
— Ale to Elka była! — uderzył pięścią w bak motoru. Odruchowo sprawdziła, czy pojawiło się tam wgłębienie. — Elżunia moja… — Twarz mężczyzny wykrzywiła się w grymasie szczerego bólu. — Serce nie wytrzymało, wie pani…
Nagłym ruchem przytulił do piersi wciąż zaciśniętą dłoń. Obawiała się, że nie był to gest bezsilnej rozpaczy, lecz próba jednoczesnego pohamowania i wyładowania złości.
Jej pamięć niespiesznie przywoływała mgliste wspomnienie mężczyzny, który pochował żonę jakiś czas temu. Nieznajomość szczegółów nie pomagała w niczym, ale i nie umniejszyła współczucia. Instynktownie zmieniła tylko taktykę:
— Pana żona była wspaniałym człowiekiem… — rzuciła ostrożnie.
— Pamięta ją? — rozpogodził się natychmiast. — Dobra z niej kobieta była, ta moja Elżunia…
— Tak, to prawda…
— I co ja mam tera zrobić? — zapytał i wpatrzył się w nią, jakby nie tylko umiała, ale była wręcz zobowiązana do uleczenia jego bólu.
Jeszcze nie miała do czynienia z kimś, kto by tak intensywnie oczekiwał odpowiedzi. To nie był najlepszy moment na wyjaśnianie, że ledwie go kojarzy, a tym bardziej jego żonę.
— A dzieci? — zaczęła ostrożnie. — Daleko mieszkają?
— Nie, blisko! — machnął głową, jakby stały za nim. — Wnuka nawet mam!
Wspomnienie wnuka przywołało uśmiech dumy.
— No! — podchwyciła szybko. — To cieszyć się z dzieci trzeba! Wnuka niańczyć, za żonę się pomodlić i pamiętać, że ona patrzy i wszystko widzi! — Podniosła palec ostrzegawczo. — Na pewno by nie chciała, żeby mąż płakał, tak?
— No tak… — Spuścił głowę, ale zaraz wyprostował się i dodał: — Ja tylko ją jedną kochał! Kiedyś, wcześniej była jeszcze taka Aśka… Ta, co za lasem mieszkała… — Zamyślił się na moment, po czym pokręcił głową i dodał z niesmakiem: — Ale to szmata była! Wie pani: kurwa z Aśki była! Elżunie ja kochał… I nie ma Elżuni! — rozpłakał się, ale nawet wtedy nie spuścił Ady z oka.
Poczuła się nieswojo.
Dokładnie w tym momencie za jej plecami trzasnęły drzwi samochodu. Drgnęła i jednocześnie zdenerwowała się, że tak łatwo ją zaskoczyć.
— Z drogi Stachu! — usłyszała. — Chodź już, Ada, nie będę tu stała pół dnia!
Dopiero wtedy z szerokim uśmiechem obróciła się do swojej wybawicielki. Była nią Olga — jedyna osoba, która mogła wystąpić w tej roli tak, żeby duma Ady nie ucierpiała. O ile w ogóle coś jej zagrażało. Spojrzała jeszcze raz na Stacha, na jego twarz ściągniętą bólem i złością i na wciąż zaciśniętą pięść. Może jednak zagrażało.
— Do widzenia, panie Staśku — rzuciła na odchodnym. — A w przyszłości proszę mnie nie zatrzymywać. Przez pana prawie się spóźniłam… Ludzie na mnie czekają.
— Eeee tam! — machnął ręką lekceważąco. — Niektóre tamoj nawet nie wiedzo, na jakim świecie żyjo!
— Jakby on wiedział! — parsknęła ze złością Olga, gdy wreszcie ruszyły.
Nagle odwróciła głowę w kierunku swojej pasażerki.
— Co ci przyszło do głowy, żeby iść tędy samotnie? Przecież wiesz doskonale, jakie to odludne miejsce! No i jeszcze ten Stach się napatoczył…
Ada próbowała zachować pozory obojętności, ale słabo jej się udawało.
— Coś z nim nie tak? — zapytała trochę z ciekawości, a trochę żeby odwrócić od siebie uwagę Olgi.
— Odbiło mu po śmierci żony, nie pamiętasz?
— Teraz sobie przypominam, ale to się stało… dość dawno…
Gmerała w swojej pamięci, jak w szufladzie, ale nie mogła odszukać tej historii. Albo nie poznała jej dostatecznie dobrze, albo z jakiegoś powodu wyrzuciła. Ale czy to możliwe?
— Co najmniej dwa lata temu! — wyjaśniała cierpliwie Olga. — Od razu trafił do wariatkowa. Wypuścili go, ale zaraz musieli przyjąć z powrotem. Nie bardzo nad sobą panuje. Może to wyrzuty sumienia, a może naprawdę tak ją kochał, tylko kochać nie umiał?
I wtedy pamięć Ady eksplodowała strzępkami luźnych informacji, które po chwili ułożyły się w całość. Zupełnie jakby połączyła kropki — Stach bardzo źle traktował swoich bliskich: był agresywny, dzieci bały się go i szybko, jedno po drugim, wyprowadzały się z domu. Elżunia nie miała gdzie uciekać. Nie mogła się nawet leczyć — jak większość kobiet w podobnej sytuacji.
— Krótko mówiąc: kolejny Stach zadręczył kolejną Elżunię, ale ten akurat bardzo nad tym ubolewa… Myślę, że naprawdę byłaś w opałach…
— Wiedziałam, że zaraz nadjedziesz.
— Mogłam się spóźnić…
— Ty?! To niemożliwe. Czy… — Ada dramatycznie zawiesiła głos. — Zauważyłaś, że znowu to zrobiłaś?
— Ale co? Nie zmieniaj tematu! — Olga szybko rozszyfrowała zabiegi rozpraszające najważniejszy wątek.
— Znowu się pojawiłaś w kluczowym momencie. No wiesz… — Ada machnęła rękoma, udając, że maluje na niewidzialnym płótnie. — „Samotna Ada, drobniutkie, bezbronne kobieciątko za chwilę zostanie pożarte przez niejakiego Stacha S. W tym momencie do akcji wkracza Olga: kobieta, która w porę przeczytała scenariusz i nie pozwoli, by naszej bohaterce stała się krzywda”. Czy to ci coś przypomina?
— Oczywiście! — Olga uśmiechnęła się leciutko. — Akcję sprzed… ile to już lat? Dziewięć? Dziesięć? Nieważne. I nie żartuj sobie: myślisz, że skąd ludzie biorą pomysły do tych wszystkich thrillerów i kryminałów? Z życia!
— …i śmierci — dodała Ada ponurym tonem. — No dobrze, już nie będę! — obiecała szybko, gdy w oczach Olgi zobaczyła irytację. — Spróbuj mnie jednak zrozumieć: wiosenne poranki — spojrzała na zegarek — nawet późne poranki, potrafią być takie piękne. Może nawet najpiękniejsze? Ptaki nigdy nie śpiewają tak cudnie jak teraz. W dodatku w dzień i w nocy. Ale o poranku najpiękniej.
— A wiatr? — zapytała Olga, dając sygnał, że już się nie złości. — Nie drażni cię wiatr?
— Nie. O ile zna swoje granice! Bo jest jak wyciszacz tła: kiedy wieje z przyzwoitą prędkością, nie robi hałasu, tylko tłumi te wszystkie dźwięki… Czy zauważyłaś, że aktywność ludzi i maszyn nie ma końca?
— Nie — odparła Olga natychmiast, lecz dodała tonem usprawiedliwienia: — Ale jak się ma szczęście, to wiatr niesie zapach rzepaku. Miodowy. Zauważyłaś?
Ada spojrzała na nią z takim zdziwieniem, jakby zapytano, czy pamięta, jak ma na imię.
— No jasne, że zauważyłam! Jest niepowtarzalny… Teraz nawet muchy mnie nie irytują, a brzęczenie pszczół jest jak fanfary na cześć życia.
Nie od razu zauważyła uśmiech.
— Dobra, wiem: dałam się wkręcić!
— Nie. Świetnie ci idzie. Czuję się jak kumpela Ani z Zielonego Wzgórza! Co powiesz o kwiatach, Aniu?
Ada natychmiast podjęła wyzwanie:
— Właśnie: kwiaty! Wiosną wszystko dzieje się tak szybko! Ledwo człowiek ochłonie z zachwytu nad fiołkami, a już giną w trawie. Dobrze, że stokrotki nie poddają się tak łatwo. Mirabelki i czereśnie szybko przekwitają, ale inne drzewa dopiero zaczynają. Zawsze mam wtedy wrażenie, że tak już zostanie, a tymczasem… Tymczasem jest tak, jak w życiu: zanim docenimy dzieciństwo, nadchodzi — nomen omen — pokwitanie. Młodości nawet nie zauważamy, bo myślimy, że będzie wieczna — jak wiosna. Dojrzałość jest jak…
Szukała najtrafniejszych określeń, a Olga, wciąż z takim samym uśmiechem, czekała na ciąg dalszy.
— …jak upalne lato albo ciąża: cieszy, dokucza, męczy, przypomina, że trzeba się przygotować na to, co przyjdzie niebawem. Ciągle trzeba coś przewidywać, planować, pamiętać, dźwigać… Pomimo zmęczenia… Nawet nie ma za wiele czasu na wspominanie dzieciństwa czy młodości. Jesień? Nie da się nie myśleć o zimie, a chce się żyć tak, jakby lato odeszło tylko na moment, jakby miało wrócić następnego dnia, jakby śmierci nie było…
Olga spoważniała. Zerkała na Adę, szukając potwierdzenia lub zaprzeczenia obaw, które właśnie ją dopadły.
— Wszystko w porządku? — zapytała cicho. — Dawno nie rozmawiałyśmy… Czy ty mnie unikasz? — A wobec milczenia dodała: — Może nie powinnaś tu przychodzić?
— „Przychodzić”? Przecież to moja praca, zapomniałaś?
— Nie. Pamiętam doskonale. Może tylko sugeruję zmianę?
Ada żachnęła się:
— No przecież słyszę! Nie jestem debilem.
— OK — odparła Olga nieoczywistym tonem, którego Ada nie znosiła, bo nie umiała rozpoznać, czy przyjaciółka jest dotknięta, czy tylko niepokoi się o nią.
Może dlatego nic już nie powiedziała. Zresztą i tak nie było czasu: właśnie dotarły na miejsce. Olga uśmiechnęła się ciepło, jakby zapomniała, że minutę temu coś zgrzytnęło. Nie umiała jednak ukryć badawczego spojrzenia, którego Ada nie znosiła chyba jeszcze bardziej.
— Przecież widzę, że coś jest nie tak… No, mów! — nalegała.
Zwykle działało. Tylko Oldze pozwalała na taki ton, tylko Olga mogła wpaść na pomysł, żeby w ogóle go użyć. Nie wiedzieć kiedy nadała sobie specjalne prawa: do zadawania pytań, a nawet do okazywania troski.
— Nie. Nie chcę o tym gadać!
— Za głupia jestem, żeby zrozumieć?
— Przestań. Przecież wiesz, że z głupimi się nie zadaję. Nie o to chodzi — Ada z impetem otworzyła drzwi auta, przez co omal nie uderzyła w bok sąsiedniego samochodu.
— Nie ufasz mi? — padło podstępne pytanie.
— Kurde! Niektórych będę musiała jeszcze zweryfikować!
— Gadaj!
— Nie. I nie miej mi tego za złe. Ja po prostu nie mogę obarczać ciebie swoimi…
— Jak możesz?! — Oldze zabrakło słów. Niezwykle rzadko dawała się zaskoczyć. — Co to w ogóle znaczy? Przecież to działa tak, że jak nic nie mówisz, to skazujesz mnie na domysły. Zapewniam, że do głowy przychodzą mi tylko najgorsze z najgorszych. Jeśli coś powiesz, cokolwiek to będzie, dajesz sobie szansę na wybrnięcie z każdej sytuacji, bo możemy ją przegadać. Ile razy już tak było? Co ty tam ukrywasz? Im bardziej się starasz, tym bardziej mnie straszysz. Proszę…
Ostatnie słowo wypowiedziała z takim wyrazem oczu, że w Adzie odezwały się jednocześnie wdzięczność i poczucie winy. Dlatego powiedziała:
— Cokolwiek to jest czy będzie, muszę z tym iść dalej. Ale dziękuję. Wiesz… kiedy tak się martwisz, zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu, jest po coś. Ty na przykład po to, żebym poczuła się dziś trochę… raźniej. Możliwe, że naprawdę gramy według z góry ustalonego scenariusza.
Olga poczuła się wyrwana do odpowiedzi:
— Przecież to oczywiste. Zawsze mówiłam: nie ma przypadków!
Wiedziała doskonale, że Olga była absolutnie, kategorycznie i raz na zawsze przekonana, że wszystko jest po coś. Podejrzewała, że taka filozofia ułatwia pogodzenie się z przemyślaną taktyką Reżysera Życia, a tym samym daje poczucie bezpieczeństwa i siłę do przetrwania gorszych momentów. Ada przypuszczała nawet, że tu należało szukać źródeł nieustającej pogody ducha przyjaciółki i jej cudownej umiejętności oswajania najbardziej wrogiej czy przygnębiającej rzeczywistości.
Ona sama — wręcz przeciwnie. Uważała, że przypadek jest wszechobecny, a życiowa mądrość polega na racjonalnym zagospodarowaniu go dla własnej korzyści. Nieprzewidywalność i brak logiki wydarzeń bywały zarówno przerażające, jak i do ostatniej chwili niosące nadzieję, że Los — oczywiście za sprawą zwykłego zbiegu okoliczności — nagle się odmieni. Choćby wszystko zmierzało ku katastrofie. W tym momencie sprawiała wrażenie, że sama chce ją wywołać:
— Nie rozumiesz! Pieprzyć teorie wszystkich szamanów świata. — Czasem zapominała o dobrym wychowaniu, a wtedy Olga wspaniałomyślnie to ignorowała. — Nieważne czyja to sprawka: Boga, innego boga czy nieboga. I tak nie ma sposobu, żeby to sprawdzić. Może to my jesteśmy sprawdzani. Może jesteśmy przedmiotem wielkiego eksperymentu? Nikt nie pytał, czy tego chcemy. Oto najlepszy dowód, że cokolwiek to jest, nie liczy się z naszym zdaniem.
— Prowokujesz mnie? — Troska w głosie Olgi stawała się coraz bardziej czytelna.
— Może…
— Ale po co? Doskonale wiesz, co powiem i że to nie będzie po twojej myśli…
— No przecież nie prowokuje się kogoś, kto myśli tak samo!
— No to ci się nie udało! — Olga zaśmiała się, choć jej oczy pozostały poważne.
Ada głośno, niecierpliwie wypuściła powietrze.
— Wszystko zepsułaś — mruknęła z wyrzutem. — Nawet podyskutować nie można…
— Dlaczego chcesz się kłócić? Co cię gnębi tak naprawdę? — Nie ustępowała Olga.
— O proszę! Psychoterapeutka się znalazła! Nie stać mnie na panią!
— OK — pochyliła się ku Adzie. — To dawaj: „Zaczynam myśleć, że każdy, absolutnie każdy, kto pojawia się w naszym życiu jest po coś”. Do czego zmierzasz? Chcesz zobaczyć twarz demiurga?
— To pytanie: moje pozornie, twoje z pewnością, sugeruje, że w ogóle biorę pod uwagę, że ktoś taki istnieje. Idziemy w niewłaściwym kierunku.
— Możesz je przeformułować — padła dobroduszna propozycja. — Mamy czas.
Ada przewróciła oczami jak nastolatka.
— Nic nie rozumiesz!
— Co cię gnębi? — powtórzyła Olga łagodnie. — Powiedz, proszę.
— Nieważne. Zastanawiam się, co by było, gdybym nie trafiła na przykład na ciebie, i w ogóle… Gdybym napotkała w życiu całkiem innych ludzi. Coraz częściej dociera do mnie, jak wielki mają wpływ na… wszystko. A może to tylko ja tak łatwo ulegałam wpływom…
— Akurat! Jesteś najbardziej niezależną osobą, jaką znam!
— No to może mnie nie znasz?
— Ada! Wygadujesz jakieś banialuki. Nie gniewaj się, ale takie przemyślenia powinnaś mieć za sobą i to już od kilkudziesięciu lat. Myślę, że wymigujesz się od odpowiedzi na zasadnicze pytanie: Co się dzieje?
— Za dużo… Dzieje się za dużo! A ja nic nie rozumiem. — W głosie Ady pobrzmiewała ledwie hamowana irytacja. — Życie…
Widziała, jak zatroskana i bezradna Olga szuka słów, które przełamią niezrozumiały upór w podzieleniu się problemem. Najlepiej sprawdzała się w działaniu, nie cierpiała domysłów i nie znosiła czekać. Czasem potrafiła okiełznać niecierpliwość, ale nie umiała ukryć niepokoju:
— Nie gniewaj się, ale muszę o to zapytać: myślałaś o terapii? Tak często bywasz smutna, a ja chyba się nie nadaję…
Ada zastanawiała się jak odpowiedzieć, żeby jej nie sprawić przykrości. Jak zwykle sarkazm był pod ręką:
— Tak. Marzę o tym, żeby ktoś oficjalnie zdiagnozował mi jakieś zaburzenia, ale myśl, że muszę o to prosić, trochę psuła zabawę. No i koszty mnie zniechęcały… Ale dzięki tobie jestem już trochę do przodu.
— Ty żartujesz, a ja się martwię.
— Acha! Ale robisz to w dziwny sposób: wybrałam terapię przyjacielską, a ty chcesz przerzucić odpowiedzialność na kogoś innego?
Zaśmiały się, ale obie wiedziały, że nie tylko Ada jest słabym materiałem na klienta psychoterapeuty. Każda z nich bezbłędnie wychwytywała wszelkie, nawet najsubtelniejsze próby manipulacji i schematycznego szufladkowania i żadna nie umiała przejść nad tym do porządku.
Niemniej Ada poczuła się winna, że staje się przyczyną zmartwień:
— Nie przejmuj się tak, proszę. Przecież wiesz, że jak będzie bardzo kiepsko, to sama zacznę.
— Wiem. Może chciałam usłyszeć chociaż tyle.
To był niewątpliwie fenomen ich relacji: Olga, nie dość, że zaskakująco szybko i trafnie rozpoznawała jej stany, to jeszcze nie udawała, że ich nie widzi, lecz komentowała w ten czy inny sposób. Nigdy nie nazywała słabością wybuchów gniewu, nieuzasadnionego niepokoju czy niezrozumiałego smutku. Raczej wysyłała sygnał, że coś zauważa i jest otwarta na rozmowę. Innym razem — instynktownie lub całkiem świadomie — tłumiła je i łagodziła, nie pozwalając panoszyć się zbyt jawnie. Ada bywała zażenowana, a czasem wdzięczna, choć trudno byłoby jej przyznać się otwarcie, że potrzebuje czyjejkolwiek uwagi. Tym razem bardzo ją to rozzłościło. Poczuła się przyłapana na bezradności, niedojrzałości i nieostrożności. Jakby na chwilę zapomniała, z kim ma do czynienia. Złość zawstydziła ją, a wstyd przygnębił.
Już po mnie — pomyślała. — To starość. Pieprzona starość zamienia mnie w słabeusza i dziwaka…
Olga nie poddawała się łatwo.
— Co robisz wieczorem? — zapytała. — Może znajdziesz czas na kawę w najlepszej knajpie w tym mieście?
Zaśmiały się. _Szeherezada_ była jedyną knajpą w Korzeniówce.
— Jesteś pewna? — odparła Ada. — Jak widzisz, nie jestem dzisiaj czarującym rozmówcą. Nie chciałabym ci zepsuć nastroju…
— Dzień długi — stwierdziła przyjaciółka — może twój się poprawi, a mój… No wiesz: może spotkamy się w pół drogi.
Zawsze umiała znaleźć właściwe słowa.
*
W samo południe Ada stanęła na szczycie Czarciego Pazura, najwyższego w promieniu kilkudziesięciu kilometrów wzgórza. To miejsce było jak punkt mocy — otwarta przestrzeń pomagała zebrać i uspokoić myśli. Wciąż na nowo rozważała poranne wydarzenia — surrealistyczną rozmowę z nieznajomą, z uwięzionym w pretensjach do świata Stachem Stachanko i z Olgą.
Zwłaszcza z Olgą, co było dość zastanawiające wobec rewelacji, z którymi przybyła Arleta Ćwiklińska. Możliwe, że tak działał mechanizm wyparcia: skupiła się na tym, co znajome, zostawiając na później to, co nowe i nieprawdopodobnie zaskakujące.
Czuła się źle na wspomnienie przebiegu rozmowy. Poczucie winy wynikało stąd, że za długo zwlekała z opowieścią o sobie. Miała ku temu powody, ale tego dnia zrozumiała, że była w błędzie. Chroniąc siebie przed bolesnymi wspomnieniami i innych przed koniecznością uwzględniania jej doświadczeń, pozbawiła się możliwości mówienia o nich w ogóle. W ten sposób skazała się poniekąd na ciągłe przemilczenia, a nowych przyjaciół i znajomych na domysły. Nie tak buduje się relacje — wiedziała to doskonale. Gdyby nie wizyta Arlety, jej biografia mogła bezkarnie pisać się na nowo.
Ponieważ wzgórze było naprawdę wysokie, widziała wszystko niemal z lotu ptaka. Z nieprzemijającym zachwytem i przyjemnością analizowała każdy element panoramy miasteczka. Kościół, ratusz i szkoła — budynki wyraźnie górujące nad innymi w dolinie wypełnionej zabudowaniami, uliczkami i zielenią, wyglądały jak makieta z klocków Lego i gąbki florystycznej. Trudno było uwierzyć, że w pół godziny mogłaby stanąć przy zabytkowych murach, a jeszcze trudniej pogodzić się z tym, że będą tak trwały kolejne stulecia, gdy jej już dawno nie będzie.
Prócz szacownych zabytkowych obiektów Korzeniówkę ozdabiały trzypiętrowe bloki o spadzistych dachach, które usilnie próbowały naśladować dziewiętnastowieczne kamienice otaczające rynek i ratusz o nieokreślonym stylu architektonicznym.
Już dawno odkryła, że gdy patrzy na miasteczko z tej perspektywy, jest tak, jakby czytała książkę o jego mieszkańcach. A przecież nigdy wcześniej nie była ciekawa cudzego życia! Własne wystarczało jej aż nadto. Dlatego nie mogła nie zauważyć tej przewrotności losu: tak się stało, że prawie każdy dom kojarzyła z czyjąś twarzą i konkretną opowieścią o życiu.
Nie przywiązywała zbyt wielkiej wagi do zgodności owych historii z faktami. Już dawno pogodziła się z tym, że każdy tkwi w przekonaniu, iż prawda żyje tylko w jego opowieści. Każde wydarzenie, słowo czy emocja nabierały innych znaczeń w zależności od tego, kto opowiadał. __ W tym sensie prawd było tak wiele, jak wielu gawędziarzy. Daleka od zarzucania kłamstwa komuś, kto wspominał przeszłość widzianą własnymi oczami, zawsze uwzględniała, że te oczy należały do człowieka, którym był wtedy. Nigdy nie było pewności, czy dzisiaj widziałby wszystko tak samo.
Na szczęście nie została zatrudniona do tropienia jedynie słusznej prawdy, lecz do życzliwego wysłuchania tej wersji, którą chciano się z nią podzielić. Lubiła i potrafiła słuchać. Niemal w każdej opowieści znajdowała coś ważnego, nawet jeśli nie bardzo odkrywczego. Czasem było to potwierdzenie reguł rządzących światem, ale także — może nawet częściej — ich zaprzeczenie, zmuszające do weryfikacji tego, co jeszcze przed chwilą wydawało się stałe i oczywiste.
Zatem, gdy patrzyła na budynki, w jej wyobraźni, jak w cyfrowym archiwum, wyświetlały się wizerunki mieszkańców i rozwijał wirtualny pergamin, na którym pamięć spisała czasem niezwykle barwne, a czasem pospolite opowieści o realnym życiu.
Tak było i teraz: nieświadomie skupiła się na domu usytuowanym na skraju osiedla graniczącego z cmentarzem. Mieszkała tam pani Zyta. Miała osiemdziesiąt lat i nie lubiła starości, ale nauczyła się ją tolerować. Zaś obok, w jednej z kamieniczek tuż przy ratuszu, mieszkała dziewięćdziesięcioletnia Łucja, która na odmianę nie koncentrowała się zanadto na szczegółach związanych ze starością. Traktowała schyłek życia jak trening przed tym, do czego starość zmierzała. Niestety na tym skupiała się za bardzo. Zapewne dla przeciwwagi wzrok Ady powędrował w kierunku bloku stojącego za domem Zyty i Łucji. Mieszkała tam Alina. Ada nauczyła się widzieć w niej uosobienie nadziei, że można w sobie wypracować dystans do spraw minionych. Zanim ją poznała, wydawał się niemożliwy do osiągnięcia.
Kiedy tak skanowała panoramę, nie mogła nie dostrzec niewielkiego białego domku z pruskiego muru, który nieśmiało przycupnął na obrzeżach miasteczka. Otaczały go drzewka owocowe i ozdobne krzewy, a zachodnią ścianę porastał bluszcz. Kto by pomyślał dziesięć, jedenaście lat temu, że zostanie właścicielką tak sympatycznego zakątka, na drugim krańcu Polski?
A jednak…
Patrzyła na swój dom wzrokiem, który przenikał dach, ściany i fundamenty. Widziała piwnicę, jakiej nie spotyka się często na tych terenach: głęboką, idealnie utrzymującą wilgoć i temperaturę o każdej porze roku; pomieszczenia mieszkalne, które mówiły o właścicielce więcej niż do niedawna przypuszczała, no i strych zapełniony pamiątkami z przeszłości, które tam, na najwyższym poziomie budynku, ulegały transformacji w niepotrzebne szpargały. Pomyślała, że być może nigdy nie zajrzy do większości pudeł spoczywających tuż pod dachem. Przyjdzie czas, że — nawet gdyby bardzo chciała — nie da rady wejść po schodach. Na każdego przychodzi taki moment. No chyba, że się ma szczęście i zejdzie ze świata niejako na własnych nogach — czyli zanim odmówią posłuszeństwa.
Wzdrygnęła się, jakby strząsała z ramion resztki snu. Zatarła dłonie, poprawiła niewielki plecak, bez którego nigdzie się nie ruszała i weszła na piaszczystą, nieźle utrzymaną drogę. Miała jej oszczędzić zbyt ryzykownego zejścia bardziej stromym zboczem Czarciego Pazura.
Legenda o wzgórzu, na które wdrapała się niemal dwie godziny wcześniej, była dobrze Adzie znana. Wiedziała, że wyjaśnia pochodzenie nazwy, ale miała własną teorię: otóż odkryła, że podczas wędrówki stromym zboczem coraz częściej mamrocze: „Niech to diabli!” albo „Po czorta znowu się tu pcham?”. Z biegiem lat stawała się w tym mamrotaniu coraz bardziej kreatywna, proporcjonalnie do tego jak zawodził ją własny organizm, bo — choć kondycję miała niezłą — wiek nie pozostawiał złudzeń: lepiej już było!
Gdy to sobie uświadomiła, musiała dopuścić do głosu także prawdę, od której nie sposób długo uciekać. Otóż popełniła grzech, przed którym wielokrotnie ją ostrzegano: nie uwierzyła, że starość jest taka przebiegła. Zakradła się podstępnie, a miała o tyle łatwiej, że wszystko, co ją zapowiadało, było zbyt łatwe do zignorowania — aż się prosiło o szukanie innych przyczyn, wymyślanie najbardziej absurdalnych powodów i udowadnianie sobie i światu, że ostatnim z nich jest wiek. A przecież stało się: organizm zwolnił dramatycznie, potrzebowała coraz więcej czasu na poranny rozruch, zaś za dnia coraz chętniej kładła się na chwilę, bo dopadało ją wyczerpanie niemożliwe do pokonania.
Coraz częściej kończyła dzień przed czasem, odkładając sprawy i zadania na kiedy indziej. Zmęczenie towarzyszyło jej niemal bez przerwy, a brak energii czasem niczym nie różnił się od braku powietrza. Każda chwila stawała się przypomnieniem, że pora myśleć o obniżeniu poprzeczki i zwolnieniu tempa.
Niemniej wydarzenia sprzed kilku godzin zmusiły ją do przywołania wspomnień, choć wcale tego nie chciała.
Nie opuszczały jej przez resztę dnia, bo — jak precyzyjnie ustawione kostki domina — jedne potrącały następne, a te następne:
więcej..