Jutro przypłynie królowa - ebook
Jutro przypłynie królowa - ebook
Pitcairn to skrawek lądu na Oceanie Spokojnym leżący piętnaście tysięcy kilometrów na południowy wschód od Londynu. W 1790 roku do brzegów wyspy przybił brytyjski okręt Bounty. Buntownicy zeszli na ląd.
Obecnie żyje tam kilkadziesiąt osób. Sześć razy do roku w pobliże wyspy podpływa statek, czasem zawija jacht, a mieszkańcy z tajemniczych powodów niechętnie patrzą na obcych.
Angielski dziennikarz został deportowany, zanim zdążył zejść z pokładu. To samo spotkało francuskiego autora książek podróżniczych. Pewna reporterka usłyszała: „Powiesimy cię, jeśli o nas źle napiszesz”. Korespondentka australijskiego „The Independent” była zastraszana. Na forum internetowym zamieszczono post: „Kathy Marks powinna być zastrzelona”.
Maciej Wasielewski dostał się na wyspę, podając się za antropologa badającego żeglarskie sagi. To, co odkrył, okazało się jeszcze bardziej skomplikowane, niż przeczuwał…
"To nie jest książka o małej wysepce gdzieś na krańcu świata. To jest książka o tym, czego każdy z nas się boi. Maciej Wasielewski dotknął czegoś przerażającego i potrafił to opisać. Użył do tego dokładnie tylu słów, ilu trzeba, i ani jednego więcej. Wiedział, że to, co „najgorsze, można opowiedzieć milczeniem”. Ta książka dotyka zła w taki sposób, że po jej przeczytaniu człowiek koniecznie i natychmiast chce zrobić coś dobrego, by zmyć z siebie to, czego doświadczył. Przeżycie, które daje czytelnikowi Wasielewski, nie jest ani łatwe, ani przyjemne. Jest za to konieczne." Filip Springer
"Pitcairn to tylko pozornie mała wyspa zagubiona na wielkim oceanie. W książce Wasielewskiego Pitcairn to metafora całego świata, piekła, które my, ludzie, tworzymy sobie nawzajem. Piekła oblepionego miodem." Witold Szabłowski
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7536-620-4 |
Rozmiar pliku: | 3,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Została odkryta w 1767 roku przez załogę królewskiego statku Swallow, lecz przez kolejne dwadzieścia trzy lata pozostawała bezludna.
W 1790 roku na wyspę zawinął brytyjski okręt Bounty z dziewięcioma angielskimi buntownikami i osiemnaściorgiem pojmanych Tahitańczyków.
Obecnie na Pitcairn żyje sześćdziesiąt osób. Wybierają władze lokalne, które działają na podstawie odrębnej konstytucji i angielskiej Karty praw. Mieszkańcy wyspy mają obywatelstwo Wielkiej Brytanii, mogą korzystać z praw przysługujących obywatelom Unii Europejskiej.
Stosunki z Wielką Brytanią utrzymują za pośrednictwem Ministerstwa do spraw Zagranicznych i Wspólnoty w Londynie.– Potrząsasz gałęzią, mandarynki spadają parami. Jest błogo. Na werandzie staje ojciec, mówi, że kocha, i chce wyściskać. Wszyscy cię kochają. Matka gładzi po włosach, dziś tak miękkich, dobrze ułożonych. Czujesz się zrozumiana i bezpieczna. Siostra w oknie – prosi na śniadanie. To będzie piękny dzień. W domu nie ma drzwi. Są nanizane na sznurki kolorowe paciorki: dowód, że sobie ufamy. Lubisz ich grzechot, zapowiedź odwiedzin. Teraz wchodzi stary Atkins, kiwa się jak wahadło. Wczoraj popił, lecz jest niegroźny. Siada do stołu, obdarza czułym uśmiechem. Na patelni skwierczą placki, twoje ulubione, bananowe. Jest syrop klonowy, a ty masz apetyt. Bo dziś będzie naprawdę piękny dzień. Za chwilę wyjdziesz do ludzi. Ich oczy staną się nagle bliskie i czytelne. Będziecie rozmawiać, a rozmowy będą błahe, przyjemne, bez ciężaru. Czeka cię zupełnie nowy dzień. Zapomnisz. Umysł będziesz miała bystry, myśli spokojne. Pozwolisz sobie na rozkoszne lenistwo. Może nawet pójdziesz w tamto miejsce, dokończysz bukiet. Nie przestraszy cię warkot motoru. Musisz wierzyć, że dziś będzie piękny dzień. Już czas: na życie, na nowy początek. Być może zdarzy się inaczej, ale jutro znów m u s z ę powtarzać, że ojciec m n i e kocha, a matka gładzi po włosach. Że lubię grzechot paciorków.
* * *
Tamtego dnia poszła na łąkę. Zrywała kwiaty, układała bukiety. Dwa zdążyła. Trzeciego nie. Podjechał na motorze. Trzeci upuściła.
To było dwadzieścia lat temu, przed pierwszą menstruacją. Kilka lat później uciekła z wyspy. Do walizki spakowała fotografię ślubną rodziców.
Na potrzeby książki wymyśliła imię Veronika. Ona jedna zdecydowała się ze mną rozmawiać. Wspólnie ustaliliśmy, że tymi zdaniami jej nie zdradzę. Wszystkie zbierały kwiaty i bały się warkotu motorów.1
W szarawym świcie ledwo dostrzegalna, złudna, tak że nie sposób ocenić, jakie ma kształty. Tylko krzyk, który odbija się od ścian i wraca echem, nakazuje myśleć, że nie będzie łatwego podejścia. Żadnej plaży, doku, piaszczystej ławicy. Tylko para, wszędzie para, której nie zdążyło jeszcze wessać słońce. Sól drażni oczy, wilgotne powietrze wgryza się w płuca. Silnik zgasł, statek zakotwiczył w bezpiecznej odległości. Tam dalej są głazy, szpiczaste, wyskakują spod fali. Głazy jak miny.
Czekamy na poranek, na tych kilka rozbłysków, które zabarwią widnokrąg, które rozświetlą te zdradliwe dwieście metrów dzielących nasz statek od wyspy. Przypłynie łódź, kobieta i dwunastu mężczyzn.
Ona będzie pytać, sprawdzać paszporty, ustalać, kto ma wstęp na ląd.
Oni są po to, żebyś przypadkiem nie zechciał dyskutować.
Ale najpierw pytania, grad pytań, pytania się powtarzają: kim jesteś, co wiesz o Pitcairn, jaki jest cel twojej podróży. No bo przecież żeby pokonać te szesnaście tysięcy kilometrów, trzeba mieć jakiś cel. I jeśli nie jesteś dziennikarzem albo reporterem, to masz prawo wskoczyć na łódź, i płyniecie w stronę brzegu. Powiększa się pole widzenia, z mgły wybija się kontur, wreszcie widać profil wysokiej na dziesięć pięter turni.
Niełatwo się tu dostać. Statek zawija w pobliże wyspy sześć razy do roku, czasem przypłynie jacht. Nic więcej. Żaden samolot nie wyląduje na Pitcairn, żaden helikopter nie doleci. Pitcairneńczycy wierzą w doskonałą komunę, odgradzają się od świata, nie zbudowali portu.
Ludzie morza mówią: „samotny kamień Oceanu Spokojnego”, „wyspa-twierdza” – cztery kilometry kwadratowe na środku Pacyfiku. Do najbliższego lądu dwie doby żeglugi.
Ta niedostępność działała na wyobraźnię hipisów. Ci, którym udało się tu dotrzeć, opowiadali o zwierzętach, których nie płoszyła obecność ludzi, i sadach mandarynkowych owocujących dwa razy do roku. Ale z jakichś powodów szybko opuszczali Pitcairn.
Pierwszy raz usłyszałem o tej wyspie w 2004 roku. W internecie natrafiłem na fotografie przedstawiające wszystkich jej mieszkańców. Było ich czterdzieścioro ośmioro. Dwa lata później zdjęcia zniknęły. Żadnego śladu, żadnej twarzy.
Zapamiętałem te zdania:
„Pitcairn jest miejscem naturalnej selekcji. Żyją tam ludzie niezłomni, gotowi poświęcić życie dla wspólnoty”.
Kapitan Adam Jasser dowiedział się, że statki towarowe pływające z Nowej Zelandii do Panamy zahaczają o wyspę. Poleciałem do Auckland. Codziennie chodziłem do portu, wypatrywałem ładunków. Pod wieczór zaglądałem do Domu Żeglarza w nadziei, że spotkam kogoś, kto weźmie kurs na Pitcairn.
Statki zmieniły szlak.
Ostatnią szansą był prywatny frachtowiec Claymore II. Odpływał sześć razy do roku z Mangarevy, jednej z tych turystycznych wysepek Polinezji Francuskiej. O tym, kto mógł się dostać na pokład, decydowali Pitcairneńczycy.
Para z Niemiec, Nicola i Hendrik, dotarli na wyspę, ale szybko uciekli – nie dowiedziałem się dlaczego. Australijczycy Mollie i Alan postanowili osiąść tam na stałe. Przez rok czekali na drewno do budowy domu. Statek z deskami podpływał wiele razy, jednak zawsze podczas sztormu, więc nie sposób było dokonać rozładunku. W końcu zrezygnowali. Na wyspę dotarł jeszcze socjolog z Nowej Zelandii, nie chciał ujawnić nazwiska. Napisał książkę o Pitcairneńczykach, ale nigdy nie została wydana. Podobno Kościół Adwentystów Dnia Siódmego groził mu ekskomuniką.
Komu zależało, by wstrzymać druk? Wyspiarzom? Czy mają aż taką władzę? Kościołowi? Dlaczego? A może Brytyjczykom – wyspa jest terytorium zamorskim Królestwa. Wszyscy, jakby umówieni, pielęgnowali ciszę.
W 2002 roku Pitcairneńczycy deportowali angielskiego dziennikarza: przypłynął wynajętym jachtem, nawet nie zszedł na ląd. Kilka lat później odesłali francuskiego autora książek podróżniczych.
Pewna reporterka usłyszała: „Powiesimy cię, jeśli o nas źle napiszesz”.
Potem straszyli korespondentkę australijskiego „The Independent”. Na forum internetowym zrzeszającym przyjaciół Pitcairn zamieszczono post: „Kathy Marks powinna być zastrzelona”.
Napisałem do konsulatu Pitcairn w Auckland, że interesuję się antropologią, badam sagi żeglarskie. Pytania i podejrzenia – człowiek kaja się bardziej niż w ambasadzie Stanów Zjednoczonych. W końcu urzędniczka wysłała papiery na Pitcairn. Po dwóch tygodniach dostałem pozwolenie na przyjazd.
* * *
Statek ekspedycyjny Claymore II stanął dziobem do wybrzeża. Długi na czterdzieści osiem metrów, szeroki na dziesięć, osiąga prędkość do dziewięciu węzłów na godzinę. W przeszłości opływał Arktykę, teraz przerzuca towary z Oceanii do Ameryki Południowej. Kajuty cuchną ostrygami i ropą. Przez osiem miesięcy w roku są domem ośmiu marynarzy, którzy teraz, po sześciu tygodniach żeglugi, schodzą na ląd w Mangarevie.
W porcie od razu robi się gwarno. Młode Polinezyjki wypatrują mężczyzn, wabią ich głośnym sapaniem, ciasno opiętymi stanikami. Rumieniec wstydu, wbijające się w skórę ramiączka, opary perfum – to wszystko rodzi pragnienie, by rozebrać kobiety do naga, przycisnąć do poduszki. Jest duszny, piekący dzień.
* * *
Próbuję objąć spojrzeniem widnokrąg: iluzja, ocean zlewa się z niebem. Po dwóch godzinach żeglugi od Mangarevy jesteśmy samotni na szlaku. Odtąd żaden statek nie przetnie nam drogi, a każda mewa będzie jak zabłąkana wariatka.
– Co za diabeł prowadzi cię na Pitcairn? – przerywa milczenie Rob, pierwszy kapitan. Palimy papierosy na rufie. Rob nie czeka na odpowiedź: – Dwa razy zszedłem tam na ląd. Mówię ci, ta wyspa jest przeklęta. Ludzi łączy tylko współodpowiedzialność za zbrodnię.
– Mówisz o Bounty? – pytam, ale nie odpowiada.
Przysłuchuje nam się Budd, mechanik pokładowy.
– Alkohol przeżarł ci mózg, prawda, Rob? – Mężczyźni ścinają się wzrokiem i każdy odchodzi w swoją stronę.
Claymore II ledwo kołysze się na długich falach, łagodny wietrzyk wzdyma szorty schnące na lince. Przez kolejnych pięć godzin nie wydarzy się nic, żadnej skały, żadnego skrzydlatego pomyleńca. Co jakiś czas przemknie tylko statek widmo.
– Duch Willy’ego Harta przypomina o sobie. Płynął na Pitcairn, roztrzaskał się o rafę. Jego ciało nigdy nie wypłynęło – wyjaśnia Budd. – Wiele statków poszło na dno Pacyfiku. Niejeden rozbił się u wybrzeży Pitcairn. Żeglarze pokonywali bezkresne wody, by umrzeć sto metrów od brzegu. Mówili na wyspę Port Nadziei.
Zbliża się wieczór, kiedy Ricky, drugi kapitan, przywołuje mnie do sterowni i wskazuje palcem na lewą stronę:
– Patrz, wieloryby!
Nic nie widzę, o szybę rozbryzgują się fale. Wybiegam na zewnątrz i też nic. Ricky jest mną wyraźnie zainteresowany, wypytuje:
– Rob nie oszalał. Po co ci ta wyspa? Czy naprawdę jesteś antropologiem?
Noc przejrzysta – jak można się było spodziewać po tak pogodnym dniu. Gwiazdy wyraźne, zawieszone nisko, czuła chwila. Sięgam po kolejne szklanki rumu jak po wodę. Nie zasnę. Myślę o Veronice, o naszym pierwszym spotkaniu w Nowej Zelandii.
* * *
Mówi:
– Spójrz, jaka superspódnica. Można regulować w pasie. Odkąd pamiętam, skacze mi waga, bo człowiek z nieszczęścia najpierw tyje, a potem chudnie.
– Ładna – przyznaję.
– Ale czy się nada? Pytam, bo nie mam doświadczenia. Na co dzień ubieram się wyzywająco: miniówka i dekolt na wierzchu. Albo na chłopaka: szerokie spodnie, bluza XL, choć zmieściłabym się w emkę.
– Jest idealna na tę okazję.
– Nie wiem, nie jestem przekonana. Wyglądam w niej jak dziewczyna z kościoła. Nie potrafię zdecydować. Zdecyduj za mnie.
– Bierzemy ją.
– Przed spotkaniem z tobą też przewróciłam wszystko, już miałam nie wyjść. Zawsze potrzebuję kogoś, kto mi powie, co mam robić. Zobacz, pomalowałam paznokcie. Ładnie?
– Na czerwono, pasuje do koloru szminki.
– Nie potrafię się malować. Billy, mój eks, dostawał furii, kiedy siedziałam przed lustrem. Mówił: „To twoje pitcairneńskie rozmemłanie!”. A ja we wszystkim czułam się źle. Nie żałuję go. Był taki zasadniczy i sztywny, jakby połknął kij. Przepraszam cię za tę godzinę spóźnienia.
– Pantofle, nie zapomnij o pantoflach.
– Sam widzisz, pamięci też nie mam. Od dzieciństwa. Muszę wszystko zapisywać. Mój notes, gdzie jest notes? Patrz, nawet to musiałam zapisać. Ładnie zapisałam?
– Dziś jest twój wielki dzień.
– Pewnie nic z tego nie będzie, właściwie mogę nie iść. Zobaczą mnie i każą spadać na drzewo.
– Długo czekałaś.
– To rzeczywiście mili ludzie. Przez telefon pani miała ciepły głos. Mówiła, że są takie śliczne i ufne. Może oddadzą mi jedno?
– Weź pantofle i chodźmy do kasy.
– Nie będziemy czekać w kolejce. Pójdę w czymś innym. Wyjdźmy stąd! Porządny butik, a kolejka jak po dary. Nienawidzę kolejek, nienawidzę, gdy ktoś stoi mi za plecami. Wiesz co? Pójdę, jak jestem. Albo oddadzą to szczenię, albo nie.
* * *
Na Pitcairn nie ma już psów. W latach siedemdziesiątych było ich jeszcze szesnaście, wszystkie z jednej suki. Krył ją czarny mieszaniec, wołali go Super. Potem szczeniaki rodziły się martwe albo chore: sztywne kończyny, zanik mięśni, zdeformowane kręgi.
– Mała pula genów – wyjaśnia kobieta od paszportów. Ma na imię Donna, jest dobrze po pięćdziesiątce. Kiedyś była burmistrzynią Pitcairn, teraz pracuje w Służbie Celnej i jest policjantką. Ktoś powiedział, że Donna naprawia błędy w procesie naturalnej selekcji, że dzięki jej staraniom na wyspie nie ma ludzi słabych i nieprzydatnych.
Schodzimy na ląd. W Przystani czekają na nas pozostali Pitcairneńczycy. Przyglądają się uważnie, nieufnie. Pytam w końcu, bo nie daje mi to spokoju, gdzie trafiają słabi i nieprzydatni. Milczenie.
Donna tylko pokasłuje. Ma suchy, męczący kaszel – astma. Co rusz uderza pięścią w splot słoneczny, jakby chciała odegnać chorobę. Na wyspie podobno nikt nie przyznaje się do chorób i lęków. Syn nie powie ojcu, że boi się skoków do wody. Mąż nie powie żonie, jak bardzo obawia się raka.
Zapisuję, czego dowiedziałem się w pierwszych godzinach:
NASZE KOBIETY PEŁNIĄ WAŻNE FUNKCJE SPOŁECZNE. WSZYSTKIE MAJĄ PIWNE OCZY.
MĘŻCZYZNA NIGDY NIE UDERZYŁ DRUGIEGO MĘŻCZYZNY.
DZIECI OTACZANE SĄ TROSKĄ DO CZWARTEGO ROKU ŻYCIA. WTEDY NAJBARDZIEJ KSZTAŁTUJE SIĘ ICH CHARAKTER. ODTĄD GOTOWE SĄ SŁUŻYĆ WSPÓLNOCIE CAŁE ŻYCIE.
* * *
Wspólnota jest najważniejsza. Człowiek rodzi się i umiera, a wspólnota trwa – już dwieście dwadzieścia lat, odkąd przypłynęli buntownicy. Donna mówi, że bez wspólnoty człowiek znaczy niewiele. I że ludzie, którzy myśleli inaczej, odpłynęli.
Większość Pitcairneńczyków milczy, gdy pytam o ich komunę. Kiedy jestem obok, w ogóle ściszają głos, odwracają wzrok. Wychwytuję tylko strzępy rozmów, pojedyncze zdania:
„Wspólnota nie daruje Edwardowi”.
„Uważać na obcego”.
„Carl już nigdy nie będzie jednym z nas”.
Dlatego trzymam się blisko Donny. Ona opowiada mi o Pitcairn:
– Ziemię dostajesz za darmo, a cała społeczność pomaga ci wybudować dom. Kiedy płonął ogród Atkinsa, ogień gasili wszyscy mężczyźni. Innym razem fala zepchnęła Zeldę ze skarpy do oceanu. Na ratunek rzucili się Buck, Brayden, Garwood i Bourne. Bez nich wyspa by nie przetrwała. Rząd Wielkiej Brytanii opłaca większość rachunków i finansuje ropę, którą napędzany jest generator prądu. Każdy pracuje za dwóch, obowiązkami dzielimy się sprawiedliwie. Kobiety pielęgnują ogrody, odmalowują budynki i oczyszczają drogi, które budują mężczyźni. Nasze babki są nauczone dźwigać na plecach worki ze słodkimi ziemniakami. Czterdzieści pięć kilo każdy. Drwa rąbią sześćdziesięciolatkowie i niektórzy siedemdziesięciolatkowie. Płynie w nas krew buntowników z Bounty. Pula genów pochodzi od dziewięciu angielskich marynarzy i tuzina tahitańskich kobiet. Z rozmysłem dobieramy mężów i żony z zewnątrz. Nie każdy może żyć w naszej komunie. Kierujemy się klarownymi zasadami: ducha hartujemy przez pracę, ciału oddajemy szacunek. Nie używamy alkoholu ani mocnej kawy. Wyzbyliśmy się namiętności. Wierni naszego Kościoła chętnie poddają się próbom moralnego doskonalenia, choć są tacy, którzy twierdzą, że adwentyzm jest wypadkiem kultury. Do niedawna pastor dbał, by diabeł nie mącił nam w głowach, i opiniował filmy, które sprowadzaliśmy na wyspę. Odbywały się dwie cenzury. Pierwsza na statku, druga w kancelarii pastora. Sami regularnie organizujemy spotkania dyskusyjne pod hasłem „Jak ulepszyć Pitcairn”. Wydarzenia minionych lat nauczyły nas wybaczać.
* * *
Niewiele znaków zapowiada Adamstown, jedyną osadę. Pojedyncze narzędzia porozrzucane na drodze, puszki po konserwach, kubeł do zbierania żwiru. Idę stromą ścieżką pod górę, nazwali ją Wzgórzem Mozołu. Wszędzie zarośla, pnie wydzierają się z ziemi. Pojawiają się zabudowania: warsztaty i rupieciarnie. Dziecięce rowery, zdeformowane koła. Zarzucone kilofami, grabiami, widłami do gnoju.
Pierwszą reakcją jest niedowierzanie, potem ciekawość. Szmer w chaszczach – już pchasz się w chaszcze. Co się kryje za kolejnym zakrętem, w następnym gratowisku? Ta zamrażarka wypadła ze statku. Ktoś ją wyłowił i służyła dwadzieścia dwa lata.
Teraz podążam wykutą w skale drogą, z gęstwiny drzew wyłania się zaczątek osady. Światła dalekich okien, smugi dymu z kominów. Domy podłużne, przeważnie parterowe, jak koszary. Budują wysoko, w obawie przed przypływem. Ważniejsi stawiają domy bliżej Drogi Głównej, pozostali na rumowiskach, do których prowadzą błotniste ścieżki. Odwzorowanie mapy z uwzględnieniem wszystkich nazw geograficznych zajęło mi dziewięć minut.
Osada rozciąga się w półokrąg, dalej już dzika przestrzeń. Budynki skryte w gęstwinie drzew kokosowych, prymitywne, trawione przez termity. Przypominają raczej bungalowy zbite na słowo honoru z deski pilśniowej, z kruchego drewna, pokryte łataną blachą. W niektórych domach zamiast szyb powtykane patyki i kliny. Fundamentami są głazy wbite w ziemię.
W maju jest jeszcze zimno, więc dogrzewają się świecami. Wilgoć wkrada się do środka, astmatycy wypluwają płuca. W przeszłości, kiedy na Pitcairn nie docierały leki, dusili się na śmierć. Umierali długimi dniami, gryząc języki i drapiąc ciała. Teraz wszędzie brud i robactwo: chmary moskitów i karaluchy; szczur wpatrywał się w oponę quada, a potem została z niego miazga.
Donna mówi, że po warkocie silnika można rozpoznać każdego wyspiarza. Jej mąż Lu prowadzi asekuracyjnie i zawsze ustępuje pierwszeństwa. William Hastings zachowuje pozory przepisowej jazdy na Drodze Głównej, ale gdy nikt nie widzi, lubi przycisnąć i nie uważa na zakrętach. Buck i Harvey jeżdżą jak szaleńcy, jakby wszystkich mieli za nic.
Na wyspie jest pięćdziesiąt quadów i niewiele ponad cztery kilometry dróg.
Główna nić, która prowadzi z Przystani wysoko pod górę do posesji starego Atkinsa, została pokryta betonowymi płytami. Przez trzy lata układali je wszyscy zdolni do pracy. Na każdym fragmencie w prawym dolnym rogu znajduje się wyżłobiona ostrym narzędziem sygnatura kolejnych Pitcairneńczyków. Ostatni betonowy kloc, ułożony w samym sercu wyspy, podpisano: „Na pamiątkę wspólnej pracy”.
Od Drogi Głównej odchodzi kilkadziesiąt gliniastych odnóg. Niektóre prowadzą do domostw, inne wiodą w ślepe zaułki. Kiedy spadnie deszcz, będzie naprawdę ślisko. O jednym z wyspiarzy mówili, że ma garbate szczęście. Zjeżdżał pochyłą drogą dobre dwadzieścia metrów, aż złamał kręgosłup.
Inny, Jimmy, schodził ze Wzgórza po Sznurze w Dół, kiedy lunęło jak z cebra. Złapał za kamień, który wraz z nim oderwał się od skały. Spadał pięćdziesiąt metrów, a swój lot ku, wydawałoby się, pewnej śmierci zakończył na koronie drzewa. Odnaleziono go sparaliżowanego po dwóch godzinach.
Walka o życie Jimmy’ego dopiero się rozpoczynała. Na wyspie wprawdzie urzędował (od niedawna) doktor Hugh Richards, ale do jego obowiązków należało podawanie penicyliny i uzupełnianie ubytków w zębach. Najbliższy szpital znajdował się w Papeete, ponad dwa tysiące kilometrów stąd. Najbliższe lądowisko – na Mangarevie – osiemset kilometrów od Pitcairn. Rejsy statku ekspedycyjnego Claymore II odbywają się rzadko, a wyspiarze nie posiadali łodzi, która mogłaby bezpiecznie przetransportować Jimmy’ego do miejsca, w którym czekała awionetka. Wezwali więc okręt francuskiej marynarki, który patrolował wody terytorialne Wysp Wielkanocnych. Francuzi przypłynęli w niecałą dobę. Zużyli dwa razy więcej paliwa niż zwykle, ale w ciągu następnych dwudziestu czterech godzin dostarczyli chłopaka do Mangarevy.
Jimmy spadł ze Wzgórza po Sznurze w Dół w 2009 roku. Po kilku miesiącach zaczął poruszać powiekami. Sam transport do szpitala w Papeete kosztował ubezpieczyciela sto sześćdziesiąt tysięcy dolarów amerykańskich.
Pitcairneńczycy opowiadają historię Jimmy’ego, kiedy ktoś pyta ich, jak się żyje w odosobnieniu.
* * *
Veronika tuli szczenię do piersi.
– Zobacz, jaka śliczna, całkowicie zależna ode mnie. Nazwę ją Fifi.
– Ufa tobie.
– Jest zbyt łatwowierna. Je mi z ręki, a przecież mogłabym jej podać truciznę.
– Dlaczego miałabyś ją karmić trucizną?
– Przepraszam, nie złość się. Jestem taka głupia! Czasem miewam niestosowne myśli, tracę kontrolę. Mówię coś, a potem tego żałuję. W głębi serca czuję co innego. Gdybyś wiedział, ile mnie kosztuje bycie normalną…
– Jesteś normalna.
– Brałam leki. Łagodziły zaburzenia. Cztery lata. Psychiatra stwierdził dystymię, to połączenie depresji i lęku.
– Masz śliczny uśmiech, kiedy się bawisz z Fifi.
– Naprawdę?
– Niespotykany.
– Bo ja jestem Veronika. I kiedy chcę, staję się nie do podrobienia.
* * *
Ktoś postanowił, że zamieszkam u Donny i jej męża Lu. Ich dom stoi na wzgórzu, z dala od Adamstown, z dala od innych domów.
Pokoje jak po rewizji – każdy zakamarek zawalony gratami: puste słoje, butelki, kamienie, dokumenty, liny, narzędzia. Po salonie krzątają się kury, inne na podwórzu wydziobują skórki po bananach.
– Ta jest najsilniejsza – pokazuje Lu. – Gotowa zadziobać pozostałe. Do kompostu zawsze podchodzi pierwsza, odejdzie, kiedy się naje. Pozostałe kury czekają. Jakby ujarzmione.
Lu przypłynął na Pitcairn trzynaście lat temu, za Donną. Jest Anglikiem, mieszkańcy wyspy nazywają go Przechrztą. Przechrzta to Obcy, który związał się z Pitcairnenką.
– Kiedy umawiał się na życie z Donną, nie zdawał sobie sprawy z trudności. Przechrzta jest co najwyżej lokajem Pitcairneńczyków. Jak go dopuszczą do stołu, to może słuchać, ale nie mówić – opowiada Wyspiarz i nerwowo przebiera palcami u rąk. – Lu jest teraz jak gołodupiec wżeniony w lepszą rodzinę. A przecież kiedyś było inaczej: poznali się z Donną w Anglii. Lu wszedł do sklepu, w którym pracowała, ich spojrzenia się spotkały. Po śmierci pierwszego męża Donna była tylko zagubioną emigrantką z wyspy. Lu był zaradny, opiekuńczy. Spodobali się sobie. Wcześniej służył w brytyjskiej marynarce. Kiedy rodziła się Solidarność, stacjonował z brytyjsko-amerykańskim oddziałem pod Kopenhagą. Dwadzieścia pięć tysięcy karabinów, czekali na rozkaz wejścia do Polski. Rozkazu nie było, po miesiącu góra odesłała go do kraju. Był jeszcze w Afganistanie i Kuwejcie, ale kariery w wojsku nie zrobił. Donna powiedziała, że chce wrócić na Pitcairn i że tylko z nim. Zamieszkają na próbę, a jak nie wyjdzie, wrócą do Anglii. Lu miał kurs księgowego i doświadczenie w logistyce. Pomyślała, że przyda się wspólnocie. A on, romantyczny głupiec, zgodził się. Bardzo ją kochał. Tak pięknie o niej mówił: „Słodka, uwodzicielska zguba”. Sprzedał dom i samochód. Pieniądze się rozeszły. Gdyby wrócił, musiałby żyć na ulicy.
* * *
W przewodach elektrycznych zaczęło brzęczeć. Czyli siódma. Generator dostarcza prąd dwa razy dziennie: do trzynastej i od siedemnastej do dwudziestej drugiej. Tylko wtedy trzeszczy magnetofon.
Generator działa na ropę. Wyspiarze zużywają około dwudziestu tysięcy litrów przez trzy miesiące. Rząd brytyjski płaci za nie czterdzieści tysięcy dolarów nowozelandzkich. Kiedy ropa się kończy, Pitcairneńczycy dzwonią do Auckland.
– Trzeba zamawiać z wyprzedzeniem – tłumaczy Lu.
Gdy brakuje ropy, ludzie kradną z cudzych kanistrów.
Telefony raz działają, raz nie. To zależy od pogody i sztormów. Telefon marki Ericsson z 1912 roku jest już zabytkiem. Niewiele tego pozostało na Pitcairn. W latach sześćdziesiątych przypłynął tu kupiec morski. Chodził po domach i skupywał wszystko, co miało jakąś wartość. Pitcairneńczykom płacił po dziesięć funtów, a w Londynie sprzedawał po pięćdziesiąt. Donna mówi, że Obcym nie można ufać, że są zagrożeniem. I że Pitcairneńczyka nigdy nie złapała na kradzieży ropy.
Strzały wyładowań elektrycznych – znak, że zbiera się na deszcz. Nadzieja – bez deszczu za miesiąc, za dwa będzie sucho w kranach i klozetach. Słońce wypali plony, nie będzie co jeść. Ludzie nie mają tu naturalnych rezerwuarów wody. Opracowali jednak system: z dachów prowadzą rury, które zbierają deszcz do zbiorników. Każdy po czterysta pięćdziesiąt, a nawet siedemset litrów. Wieczorem można brać prysznic w wodzie nagrzanej słońcem.
– Modlę się jedynie o zdrowie i deszcz. – Donna wspomina tahitańskich przodków, dalekich krewnych, którzy pomarli z odwodnienia, nierzadko na workach pełnych pereł.
Raz czy dwa granica opadów przebiegła pośrodku Adamstown. Jedni cieszyli się napełnionymi beczkami, inni wyciągali wiadra, prosili o wodę. Nie zrozumie tej modlitwy ten, kto nie wybierał deszczówki z dna łodzi, kto nie musiał patrzeć z zaschniętymi ustami, jak umiera ogród, najważniejszy żywiciel.
Na Pitcairn jada się dwa razy. Około południa śniadanie, obiadokolację zwykle późnym wieczorem, kiedy praca skończona i można gapić się na palce u stóp przy butelce piwa z Nowej Zelandii. Na stole drób, pieczone ziemniaki i cytrusy. Na ananasy mówi się „jabłka”. A jabłonie tutaj nie rosną.
Budzą się o siódmej. Lu rozpala ogień pod kotłem, długo myje ręce, potem idzie do uli. Miód z jego pasieki trafia na stół królowej Elżbiety II.
– Podobno lubi mój miód. Więcej w liście nie napisała – opowiada Lu. – Trzymam ten list w szufladzie, pod kluczem. Czasem wyciągnę i czytam na polepszenie nastroju wszystkie cztery zdania po dwa razy. I po cichu, bo ludzie nienawidzą królowej.
Chodzi do pszczół trzy–cztery razy w tygodniu. Karmi je cukrem, dogląda. Miód z Pitcairn jest najczystszy, najsłodszy. Lu mówi, że dobrze robi na nerwy.
Wieczorami, kiedy pokończy co pilniejsze prace, siada w fotelu nad książką, po kilku stronach zasypia na siedząco. I tak codziennie, do soboty. Sobota jest dniem wolnym od pracy. Pięcioro wyspiarzy uczestniczy w nabożeństwie. Reszta odwróciła się od pastora, ale nikt nie chce powiedzieć dlaczego. Wyspa została zadwentyzowana w 1890 roku. Nie ma drugiego Kościoła, nie ma innej religii. Tylko Adwentyści Dnia Siódmego.
Lu zostaje w domu, a wierni spotykają się w murowanym budynku przy placu Głównym. Fasada jest pobielona wapnem. Ktoś przycisnął dziewczynę do muru kościoła, potem wołali za nią: „Blada dupo, wróć!”.
Pastor Meyers mówi, że nic nie słyszał, że ludzie mu nie opowiadają. Tęgi, po sześćdziesiątce, źle znosi tropikalny upał. Ożywia się, gdy temat schodzi na pszczoły. Twierdzi, że miód z jego pasieki także jest najsłodszy.
– Pastorze, czy wierzy pan, że ludzie mają z natury dobre intencje?
– My, adwentyści, postrzegamy życie ziemskie jako czas wielkiego boju między Bogiem a szatanem. Raz człowiekowi podpowiada Bóg, raz szepcze szatan. Ważne, by zdążyć umrzeć przy Chrystusie, bo tylko On daje zbawienie i nieśmiertelność.
– Czy Pitcairneńczycy są religijni?
Wymowne spojrzenie pastora.
Pytam dalej:
– Podobno wyznają jedną z fundamentalnych doktryn adwentystów: piekła nie ma.
Milczenie. Pastor, zamiast mówić, podtyka mi broszurę: „Tajemnica wyspy Pitcairn – historia ocalenia pierwszych osadników, którzy w porę otworzyli serca na Biblię”.
„Dziewięciu buntownikom udało się ujść przed pościgiem i dotrzeć do wyspy Pitcairn, gdzie się osiedlili. Tu jednakże zwyrodnieli do tego stopnia, że zachowywali się gorzej od największych dzikusów, zamieniając wyspę w istne piekło. Przyczyną tego zwyrodnienia była produkcja alkoholu, który pędzili z pewnych ziół i korzeni roślin. Bijatyki i kłótnie były na porządku dziennym. Zabójstwa i choroby przetrzebiły ludność, tak iż w końcu pozostał z białych tylko jeden mężczyzna, Aleksander Smith, a z krajowców kilkadziesiąt kobiet z nieletnimi dziećmi. W skrzynce jednego ze zmarłych buntowników znaleziono Biblię. Smith zabrał znalezioną książkę do siebie i zaczął pilnie czytać. Co najważniejsze, wierzył on Słowu Bożemu i zaczął zastosowywać w życiu codziennym nauki w nim zawarte. Cała nieszczęsna przeszłość ożyła nagle w pamięci Smitha, wywołując wyrzuty sumienia. Postanowił naprawić, co się jeszcze dało. Zaczął tedy gromadzić kobiety i dzieci, które jeszcze pozostały przy życiu, i nauczać je prawd chrześcijańskich. Ludność wyspy została schrystianizowana i rząd angielski nie miał już więcej powodu do kontynuowania akcji karnej. Na wyspie nie było już wariatów, pijaków i zbrodniarzy”.
– A gdzie znajdę Kretyna, pastorze?