Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Juve! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
37,99

Juve! - ebook

Juve! to fascynująca opowieść, która prowadzi nas przez kulisy powstania potęgi Juventusu Turyn. Od momentu, gdy grupka licealistów założyła piłkarski klub sportowy pod koniec XIX wieku, przez lata wojenne i powojenne – kiedy to historia klubu nierozerwalnie była związana ze zmianami społecznymi w Italii – aż po dzień dzisiejszy, w którym królem Turynu jest Cristiano Ronaldo, a klub obraca setkami milionów euro.

Pełna anegdot, smaczków i intrygujących opowieści z pogranicza sportu i historii Półwyspu Apenińskiego. Obowiązkowa lektura dla każdego fana sportu, kibica piłkarskiego, ale także pasjonata kultury i historii Włoch.

„Dziewczyna Włoch” czy „Stara Dama”? Skąd pochodzi nieoficjalna nazwa Juventusu?

Czy Juventus poradził sobie z faszystami Mussoliniego?

Jak wyglądały początki słynnego włoskiego stylu zwanego catenaccio?

Jak doszło do tego, że Juventus na wiele lat związał się ze znaną włoską marką motoryzacyjną FIAT?

Czy to możliwe, by piłkarze Juventusu jeździli słynnymi fiatami 126, czyli maluchami?

Czy 2,3 miliarda lirów, które klub wydał na transfer Zbigniewa Bońka, to zawrotna kwota?

Tego wszystkiego i wiele więcej dowiecie się z książki Herbiego Sykesa.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-7814-1
Rozmiar pliku: 938 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W BALDISSERO TORINESE, Z ALBERTO I LUCĄ

Na wzgórzach niedaleko Turynu rozmawiam o piłce nożnej z moimi przyjaciółmi: Alberto (jedenastolatkiem) i Lucą (ośmiolatkiem). To bracia, obaj są zabawni, ale różni jak dzień i noc.

Ich matka ma na imię Claudia. W miejscowym dialekcie istnieje słowo opisujące takich jak ona: _bogianen_, oznaczające dosłownie „nie ruszać się”. Opisuje stoicyzm, nieprzeniknioność, dawną nieustępliwość ludzi gór i jest bardzo trafne. Claudia niespecjalnie chce zmieniać miejsce (dosłownie i w przenośni), rozumie bowiem, że i tak zawsze tutaj wróci. Tu dorastała i – czy jej się to podoba, czy nie – ta przestrzeń definiuje, jakim jest człowiekiem. Dosyć fatalistyczny pogląd, ale cóż innego mogłaby zrobić? Pochodzi z Piemontu (dosłownie „podnóża góry”), a góry są większe od niej. Stała się zakładnikiem sił – klimatu, geologii, historii – których nie kontroluje. Piemontczycy mają podobno w genach _vittimismo_, a Claudia jest Piemontką do szpiku kości. Przyciśnięta do zbocza tej góry wie, że musi dalej w niej drążyć, najlepiej, jak potrafi. Nie można nie lubić Claudii, podobnie jak nie da się nie lubić jej małego Luki.

W przeciwieństwie do dzieci Claudia stoi raczej z boku codziennej psychodramy, jaką jest _calcio_. Nie trzeba jednak zgadywać, że kibicuje Torino FC, tak jak nie trzeba zgadywać, że jej mąż jest fanem innej drużyny. Mąż ma na imię Gaetano, a przeciwieństwa podobno się przyciągają. Jeśli Luca otrzymał imię ze względu na sympatie Claudii, to na pewno nie stało się tak w przypadku starszego brata, Albiego.

Ojciec Gaetana przyjechał na Północ z Apulii pod koniec lat pięćdziesiątych, podczas boomu gospodarczego. Podobnie jak wielu innych Włochów z Południa marzył o _la dolce vita_, wsiadł więc do rozgrzanego, spoconego, dyszącego pociągu, który zdecydowanie parł na północ. Wysiadł w Turynie, zadziwiony i bez grosza, długo i intensywnie wpatrywał się w neobarokowe arcydzieło, jakim jest dworzec Porta Nuova, aż w końcu wyszedł w blask dnia. Wtedy zobaczył (bo nie dało się nie dostrzec) Turyn w całej jego architektonicznej wspaniałości arkad i postanowił, że pewnego dnia będzie miał kawałek tego kamienia na własność. Bardzo szybko znalazł pracę (czy raczej praca znalazła jego) i zamienił wyczerpujące fizycznie dni na jałowych polach na tłusty od smaru ciężki przemysł.

Co takiego mawiano o imigrantach z południa Włoch? Jak ich poznasz, to pokochasz? Mieszkańcy Północy nie rozumieli apulijskiego dialektu, więc ojciec Gaetana nauczył się ich języka i znalazł sobie dziewczynę. Przetrwali kilka zim pod Alpami, potem historia potoczyła się jak zawsze i w 1975 roku pojawił się mały Gaetano. Gaetano, którego rodzina ucieleśnia historię tego włoskiego stulecia.

Jak najlepiej opisać Gaetana? Powstrzymamy się przed nazwaniem go głupim, bo przecież taki nie jest. Po prostu, choć urodzony tutaj, dopasował się do niezmiennego stereotypu południowca. Trudno określić go mianem intelektualisty, niespecjalnie często oddaje się też rozmyślaniom. Wie jednak, co ma wiedzieć, i w przeciwieństwie do byłej żony bynajmniej nie powstrzymuje się przed wypowiadaniem swoich mądrości. Nie mówi nic szczególnie głębokiego, ale jest wylewny, zwłaszcza jeśli temat rozmowy schodzi na niego (co jakimś sposobem dzieje się zawsze).

Jest zagorzałym kibicem Juventusu, ale tego pewnie zdążyliście się domyślić.

Jeśli smog nie robi się zbyt gęsty, rozciąga się stąd widok na całe miasto. W pobliżu płynie wspaniała rzeka Pad, z której skalnego dna Rzymianie czerpali materiał, by zbudować łuki osady Augusta Taurinorum, ciągnące się na południowy zachód w kierunku Alp. Rzeka wyznaczała kiedyś granice miasta, aż w końcu trzysta lat temu _torinesi_ odprawili Francuzów i uczcili to, budując nowy most i wielgachny neoklasyczny kościół na drugim brzegu. Z czasem Gran Madre di Dio stał się jednym z najbardziej charakterystycznych punktów w Turynie, co potwierdzi każdy, kto oglądał _Włoską robotę_.

Ten film zresztą, jeśli tego nie zauważyliście, stanowi metaforę angielskiego izolacjonizmu. Michael Caine ze swoją flotą samochodów marki Mini jest przeciw FIAT-owi, przeciwko Europie, przeciwko wszystkiemu i każdemu, kto nie jest cwanym, sztywnym, fasolkowo-kiełbasianym angielskim ignorantem. Choć Turyn znajduje się tysiące kilometrów od Sycylii, włoskim przeciwnikiem Caine’a jest mafioso. Tyle że gra go były piłkarz Torino Raf Vallone, co nawet ma sens, biorąc pod uwagę, że pretekstem do skoku jest mecz piłki nożnej.

W scenie z Gran Madre Caine i jego staromodni kompani psują pięknie zaaranżowane włoskie wesele. Swoimi mini przejeżdżają po kościelnych schodach, przez jaz nad Padem, a potem przez słynne turyńskie arkady. Potem, po kradzieży włoskiego złota, obnoszą się ze swoim poczuciem wyższości w wyścigu samochodowym na dachu wielkiej fabryki FIAT-a w Lingotto.

W każdym razie Borgo Po, dzielnica mieszkaniowa za Gran Madre, stała się bardzo modna. Chcąc być jednocześnie w mieście i poza nim, przedstawiciele klasy średniej zaczęli tu budować domy. Im wyższe stawiali budynki, tym więcej płacili, a im więcej płacili, tym większy spokój ducha (prawdziwy lub wyobrażony) dawały te budowle. Niektóre są bardzo piękne, wiele ma dystyngowany charakter, podobnie jak ich mieszkańcy.

Centrum miasta, poukładane i symetryczne, zamieszkują stare piemonckie rodziny ze swoimi starymi piemonckimi pieniędzmi. To czysta Sabaudia, ale symbolem miasta stała się dawna synagoga. Nie bez kozery Turyn nazywa się Małym Paryżem, a wyjątkowa Mole Antonelliana, zaaranżowana teraz na wspaniałe muzeum kinematografii, wygląda jak poprzedniczka wieży Eiffla, którą zresztą jest. Była najwyższym budynkiem w mieście, dopóki w 2011 roku jednemu z banków nie pozwolono zepsuć widoku wieżowcem.

Osiem kilometrów na północ od La Mole, na północno-zachodnich przedmieściach, znajduje się miejsce nazywane Lucento. To Włochy, o jakich nikt nigdy nie opowiada. Nawet mieszkańcy mają problem z zapamiętaniem, jak się nazywa, mówią więc o nim Venaria – to bowiem najbliższe przedmieście, o którym słyszeli.

Lucento nie wygląda spektakularnie, ale jest domem współczesnej włoskiej ikony. W 2003 roku Juventus kupił od miasta Stadio delle Alpi, mieszczącego sześćdziesiąt siedem tysięcy widzów niepraktycznego kolosa, którego wzniesiono specjalnie na mistrzostwa świata w 1990 roku. Zburzono go najszybciej, jak się dało, i w tym samym miejscu zbudowano dużo mniejszy i znacznie lepszy stadion. Dodano do niego najwspanialsze muzeum sportu we Włoszech, ogromny kompleks medyczny, centrum handlowe i międzynarodową szkołę językową. Składają się one na J-Village, ale do ukończenia całości jeszcze wiele brakuje. Planowane są pięciogwiazdkowy hotel i ośrodek _wellness_, a z centrum miasta przeniesie się tu kwatera główna klubu. Największą atrakcją jest Allianz Stadium (nazwę wyleasingował kontrahent, który zaoferował najwięcej). Choć większość znanych mi starych _torinesi_ nie chce mieć z nim nic wspólnego, znajduje się tu wygodny zjazd na autostradę, w czym można widzieć pewną metaforę.

Czy komuś się to podoba, czy nie, J-Village funkcjonuje bez zarzutu. Tworzy całość, klub piłkarski zaś zaprojektowano od nowa jako rodzaj punktu kompleksowej obsługi oraz wyjątkowy przypadek sportowego marketingu i brandingu. Ma być holistyczny, ekumeniczny i nie mieć konkurencji w zaściankowych i prostych Włoszech.

Obiekt Torino, Stadio Olimpico, trudniej stąd dostrzec. Znajduje się niedaleko centrum miasta, na rogu Via Filadelfia i Corso Giovanni Agnelli, trzyczęściowego bulwaru nazwanego na cześć założyciela koncernu FIAT. Aleja prowadzi na południowy zachód do Mirafiori, fabryki FIAT-a, którą w 1939 roku otwierał Benito Mussolini. Po drugiej stronie torów kolejowych stoi Lingotto, więc Toro są otoczeni z obu stron. Od zawsze zresztą byli więźniami potężniejszych od siebie sił, w dodatku klub wciąż tylko dzierżawi stadion od miasta.

Pokój małego Luki znajduje się po lewej stronie, a trochę większa sypialnia Albiego – po prawej. Obaj chłopcy mają album z naklejkami Panini na aktualny sezon, a Albi jest bliższy skompletowania całości. Jego mama twierdzi, że starszy syn zna się na wymianie i sprzedaży kart, ma też encyklopedyczną wiedzę o piłce. Potrafi wyrecytować składy wszystkich drużyn Serie A oraz największych klubów hiszpańskich i angielskich.

Luce idzie trochę wolniej, ponieważ dostaje mniejsze kieszonkowe i łatwo się rozprasza. Albi uważa, że to prześmieszne, a że jest starszym bratem, to pozwala sobie czasami szturchnąć Lukę. Ale takie jest życie i młodszy to znosi. Zresztą wszyscy go uwielbiają, a koledzy nieustannie wpadają, żeby pograć.

Albi zrobił na mnie wrażenie tym, w jaki sposób zarządza swoim albumem, więc oczywiście zaczynamy rozmawiać o prawdziwym sporcie. Chłopiec jest niezłym graczem, silnym, szybkim i obdarzonym dobrym refleksem, uważa też, że futbol to poważna sprawa. Za to Luca w ogóle zdaje się tego nie rozumieć. Po prostu goni za piłką jak inni, a Claudia mówi, że młodszemu synowi wszystko jedno, czy wygrywa, czy przegrywa.

Luca twierdzi, że jest fanem Torino, ponieważ ma _fidùcia_, wiarę. Mama wytłumaczyła mu, że w życiu to nie wygrana jest najważniejsza, a chłopiec nie lubi Juventusu, bo ta drużyna niczego nie symbolizuje. Dodaje, że Toro ma coraz mniej kibiców i kilku jego kolegów także zmieniło stronę. Kiedy pytam o powód, odpowiada, że w Juventusie grają Ronaldo, Buffon i Dybala.

Albi mówi bratu, że jest śmieszny, ale Luca kontrargumentuje: „Co to w ogóle jest Juve? To nawet nie jest miejsce, komu ty właściwie kibicujesz?”.

Albi tłumaczy, że Juve to jedyny klub mogący konkurować z PSG, Manchesterem City i Barceloną. Dodaje, że jego „filozofią” jest wygrywać. Pyta, po co w ogóle uprawiać sport, skoro nie chcesz zwyciężać, a wspieranie Toro przez brata „nie ma sensu”. To przecież śmieszny klub dla _sfigati_ (frajerów), drużyna jest do bani i nic nie potrafi osiągnąć. Toro nigdy nic nie wygrywa, a wszyscy fani tego zespołu ciągle tylko gadają o Grande Torino, najlepszej drużynie w historii Włoch – tyle że było to siedemdziesiąt lat temu.

Na to Luca nie znajduje już odpowiedzi i prawdopodobnie nikt by jej nie znalazł.

Przyznając komuś rację, Włosi mówią „masz rozum”, a w tym przypadku racja jest bezspornie po stronie Albiego.

_Hai ragione, Alberto_.Rozdział 1

Fratelli d’Italia

Turyn to piękne miasto. Jest bardziej rozległe
niż cokolwiek, co dotąd powstało.

Mark Twain

W pałacu Królewskim,
ze słynnym Rudolfem Obermannem

Osiemnastowieczny pisarz Giuseppe Baretti mówił o swoich braciach Piemontczykach: „Jedną z cech, która odróżnia ich od pozostałych Włochów, jest brak pogody ducha. Podróżni odwiedzający nasz kraj natychmiast zauważą, że mieszkańcy są radośni i mili, mają też naturalne predyspozycje do hałaśliwych przyjemności. Ale jeśli ktoś odwiedzi Piemont, dostrzeże melancholię, zatroskanie i powagę”.

Miał rację. Wszyscy we Włoszech wiedzą, że Piemontczycy są nieco sztywni, ale trzeba wziąć tu pod uwagę okoliczności łagodzące. Przed zjednoczeniem Włoch był to raczej suchotniczy, wyniszczony lud. Właściwie nie stanowiło to problemu dla władającej Piemontem i Sardynią dynastii sabaudzkiej, ponieważ doprowadzające mieszkańców do nędzy opodatkowanie zdążyło stać się „polityką firmy”. Problem jednak leżał w tym, że prowadzono wtedy wojny, często gwałtowne i niespodziewane, rządzący potrzebowali więc wystarczająco sprawnych i głupich żołnierzy, by ci byli gotowi na męczeńską śmierć dla królestwa. Tyle że z powodu chorób, niedożywienia i potwornej biedy niemal jedna czwarta poborowych nie nadawała się tu do służby.

Jedną z przyczyn było uprzemysłowienie. Turyńskie przędzalnie pracowały wydajnie i przynosiły wielkie zyski, a zatrudnienie kobiet i dzieci zdziałało cuda dla produkcji. Pod pozłacaną barokową powierzchnią szalały jednak tyfus i syfilis, szerzyły się alkoholizm i nędza. Liczące około stu trzydziestu tysięcy mieszkańców miasto stało się europejską stolicą szpitali i sierocińców, melin i burdeli. Zamożne i piękne, jednocześnie cuchnęło.

Król Karol Albert (rządził w latach 1830–1849) miał słabość do młodych, liberalnych intelektualistów. W 1833 roku wezwał do pałacu Królewskiego jednego z nich, słynnego filozofa z Zurychu. Rudolf Obermann był ekspertem w modnej od niedawna „gimnastyce”, która właśnie zyskiwała na popularności po drugiej stronie Alp. Wyjaśnił jej sens królowi, chorowitej królowej Marii Teresie oraz dworowi. Przekonał wszystkich, że gimnastyka to przyszłość, ale w niewłaściwych rękach może mieć katastrofalne skutki psychologiczne i duchowe. Nie nadaje się dla przemądrzałych lekarzy, wrażliwych studentów ani też – Boże broń – dla kobiet i pod żadnym pozorem nie powinna obejmować współzawodnictwa.

Na lewym brzegu rzeki znajdował się Parco Valentino, najelegantsza w Europie przestrzeń publiczna, gdzie Karol Albert miał drugi pałac. Obermann powiedział królowi, że zmieni część tego miejsca w „salę gimnastyczną”, a królewską piechotę przeobrazi w najsilniejszych, najodważniejszych, najbardziej zdyscyplinowanych żołnierzy w Europie. Wykształci w regimentach siłę i dumę, ale też patriotyzm i dobre samopoczucie. Siła, duma i dyscyplina – Karolowi Albertowi spodobały się te słowa. Pałac pospiesznie przerobiono, a jakość piechoty, wytrenowanej do granic możliwości, znacząco się polepszyła.

Obermann został na miejscu, z czasem do jego działań dołączyli król ze swoją świtą. Turyńscy arystokraci lubili prywatne lekcje, a Obermann bardzo lubił grosiwo, które z nich płynęło. Siedemnastego marca 1844 roku Obermann i hrabia Ernesto Ricardi di Netro założyli Reale Società Gimnastica, pierwszy w Europie klub sportowy, do którego wstęp mieli tylko członkowie. Podkreślali, jak ważne będą ćwiczenia naukowe/filozoficzne/antropologiczne, mówili bogatym i utytułowanym, że członkostwo przyniesie im korzyści zdrowotne, oraz zachęcali do opłacania rocznego abonamentu.

Wieści się rozniosły, wkrótce zorganizowano drugie miejsce ćwiczeń i dodano kolejne dyscypliny, między innymi szermierkę i strzelectwo, a także pływanie i wiosłowanie na rzece Pad. I tak ideał Obermanna o braku współzawodnictwa z czasem zaczął blednąć. Później (jak to zwykle bywa) wyemitowano też udziały w klubie i mogli doń wstępować już tylko ludzie bardzo bogaci. A że członkostwo wiązało się z pozycją i wpływami, _Torino bene_ – nowobogaccy przemysłowcy – chętnie dawali się naciągać. W 1861 roku, po zjednoczeniu Włoch, do klubu dołączały nawet blade, delikatne, szczupłe kobiety. Turyn, którego populacja wzrosła do dwustu osiemnastu tysięcy, stał się sportową stolicą Europy.

Zjednoczenie (_il risorgimento_) było ideologicznie, ale również praktycznie, projektem turyńskim. Sabaudczycy ustąpili po części dlatego, że przy siedemdziesięcioprocentowym analfabetyzmie i bez wspólnego języka Włochy pozostawały niejednorodne i wewnętrznie niestabilne. Wydawało się nieuniknione, że Rzym zostanie w końcu stolicą nowego kraju, a Księstwo Sabaudii-Piemontu zniknie. Dawało to jednak również szansę, że jego władcy ocalą głowy, a może nawet uda im się zapanować nad całym półwyspem, co było grą wartą świeczki.

Wiosną 1864 roku, kiedy bogaci turyńscy _sportivi_ podskakiwali w Parco Valentino, miasto nieodwołalnie straciło na znaczeniu. Tymczasową stolicą kraju ogłoszono Florencję, a z _Torino bene_ zaczęły wypływać władza, prestiż, pieniądze i intelekt. Przeniesiono parlament, razem z nim sądy, bank centralny i mennicę. Potem prawników i urzędników, architektów i notariuszy, lichwiarzy, oszustów i oszukanych.

Rankiem 21 września przed pałacem Królewskim zebrał się tłum. W porze obiadu jeszcze zgęstniał i otworzono piwiarnie. Gdy przyszedł czas na kolację, była to już wściekła, rycząca hałastra. Większości ludzi nie interesowała wielka przyszłość Włoch, czuli się najzwyczajniej oszukani. Byli głodni i źli, a następnego popołudnia pięćdziesiąt dwie osoby nie żyły. Turyn pogrążył się w kryzysie, więc burmistrz Emanuele Luserna di Rorà powołał specjalną radę. Wprowadziła ona wsparcie finansowe dla nowych firm i ulgi podatkowe dla biznesów gotowych przenieść się do miasta. Wykopano nowe kanały i nalegano, by napawający się zwycięstwem florentczycy sfinansowali znaczącą rozbudowę linii kolejowych.

W październiku 1865 roku Luserna di Rorà wystosował apel do właścicieli zagranicznych przedsiębiorstw. Przetłumaczył go na pięć języków, wydrukował milion egzemplarzy i rozesłał do włoskich konsulatów za granicą z poleceniem, by zapłaciły ile trzeba za umieszczenie ogłoszeń w lokalnych gazetach. Przedsiębiorcy z Hamburga, Londynu i Paryża przeczytali, że Turyn jest europejskim centrum biznesowym i proponuje sprzedaż ziemi po bardzo atrakcyjnych cenach. Ogłoszenie pojawiło się również w Zurychu, Bazylei i Wiedniu.

Inicjatywa Luserny di Rorà nie miała precedensu i z czasem zaowocowała spektakularnym, równie bezprecedensowym rozwojem miasta. Najpierw w Turynie pojawiła się rodzina Remmertów, potem Augusto Abegg przejął kawał ziemi w Borgone, budując tam fabrykę i wioskę. Rody Güttermanów i Ackermannów przyjechały odpowiednio z Wiednia i Alzacji. W 1870 roku otwarto tunel kolejowy Fréjus, a gospodarka zaczęła rozkwitać. Na północy Turynu ośrodkiem handlu wełną stała się Biella, a rodziny Fila, Zegna i Cerruti zaczęły zbijać fortuny. W Chieri, doskonale prosperującym miasteczku przędzalniczym leżącym piętnaście kilometrów na południe, świętowano, budując na głównym placu okazały _arco di trionfo_. Na zachodnich peryferiach Turynu i w dolinie Susa królowały tekstylia. Włoska siła robocza była tania, więc niskim kosztem przerabiano ogromne ilości bawełny i szybko wysyłano ją przez Alpy. To wyjaśnia, dlaczego w mieście wciąż mieszka wiele rodzin o niemiecko brzmiących nazwiskach, dlaczego mają one najelegantsze domy i wszystkie są obrzydliwie bogate. Najbogatszy był natomiast Napoleone Leumann. W 1876 roku wybudował przędzalnię bawełny nad kanałem w Collegno. Stworzył tam również pierwszą we Włoszech „robotniczą wioskę”, nauczył swoich pracowników czytać i pisać i postanowił sam zająć się ich kondycją fizyczną oraz duchową. W zamian przynieśli mu fortunę.

Przy prowadzącej z Collegno drodze biegnącej przez dolinę stało Sant’Ambrogio. Mieszkała tam rodzina Bosio, również handlująca bawełną. W 1886 roku wysłała ona do Nottingham dwudziestodwuletniego Edoarda, który od angielskich chłopaków z przędzalni jedwabiu nauczył się kopania napompowanego worka. Zapas tych worków przywiózł ze sobą do domu, zabrał je do klubu wioślarskiego i zaczął popisywać się w Parco Valentino. Dołączyli do niego koledzy i wkrótce tworzyli grupę wystarczająco liczną, by założyć drużynę. Nazwali ją Torino Football & Cricket Club, a ich pierwszymi przeciwnikami zostali Nobili Torino. Zespół składał się wyłącznie z młodych arystokratów, więc od samego początku potyczki tych drużyn były derbami o podłożu klasowym.

Potem nastąpiły fuzje, połączenia, pojawiły się nowe drużyny, można powiedzieć, że stworzono nowy ruch. W Genui grupa brytyjskich żeglarzy, urzędników i hultajów pracowała w dokach i nieźle grała w „nożną piłkę”, więc zaczęto organizować mecze. Dołączyli jeszcze _milanesi_ i właśnie tak to się chyba zaczęło…

W liceum Massimo d’Azeglio,
z bogatymi dzieciakami

Wszyscy w Turynie znają Massimo d’Azeglio. To szkoła średnia w sercu barokowego miasta, a jej uczniowie pochodzą z „dobrych” (czyli bogatych) rodzin. Jest symbolem dyscypliny i sukcesu, jeśli ją ukończyłeś, to twoi rodzice prawdopodobnie mają letni dom na Wybrzeżu Liguryjskim, a zimowe weekendy spędzają na nartach w Sestriere. Jest również bardzo prawdopodobne, że w pracy, którą dostaniesz, nie ubrudzisz sobie rąk. Będziesz ubierał się elegancko i nawiązywał kontakty, za to nikt nie każe ci podnosić niczego ciężkiego.

W 1897 roku grupa bogatych dzieciaków z Massimo d’Azeglio postanowiła utworzyć drużynę piłkarską. Widzieli obcokrajowców grających na Piazza d’Armi, wydawało im się, że to fajna zabawa. Spotkali się w warsztacie rowerowym, spierali się o nazwę, w końcu zgodzili się na łacińskie słowo oznaczające młodość. Na początku „Juventus” nie miał z kim grać, ale nikomu to nie przeszkadzało, bo i tak grać nie potrafili. W końcu załatwili też sprzęt i niedługo potem na ich spotkaniach pojawiało się dwieście osób. A ponieważ uprawiali tylko jedną dyscyplinę, wkrótce zmienili nazwę z Juventus Sports Club na Juventus Football Club.

Turyn stał się już wtedy domem dla niewielkiej społeczności z Nottingham. Jeden z przybyszów, Tom Gordon „John” Savage, był bardzo dobrym graczem, ale nie podobały mu się barwy klubu. Koszulę noszono z czarną muszką i spodniami i teoretycznie nic w tym złego. Tyle że koszula była różowa – w kolorze nowej i modnej gazety „La Gazzetta dello Sport”. Savage i jego kolega Goodly uznali, że to zbyt ekstrawagancki kolor, więc w 1902 roku postanowili zamówić nowy strój z Wysp Brytyjskich. Istnieją różne wersje tego, co wydarzyło się później, niektóre z nich są całkiem przekonujące, większość to zupełny absurd. Temat wzbudza ogromne emocje, więc najlepiej chyba wybrać jedną wersję i potraktować ją z przymrużeniem oka.

Legenda głosi, że Savage wysłał zamówienie i dołożył jedną z istniejących bluz dla porównania. Dostawca/producent założył, że kiedyś była biała – bo kto przy zdrowych zmysłach grałby w piłkę w różowej koszulce? – i po prostu wydarzył się jakiś wypadek przy praniu. Biorąc pod uwagę, że czas gonił, postanowił wybrać materiał najbliższy temu, co miał na stanie. A miał dużo czerwonych strojów Nottingham Forest oraz trochę czarno-białych kostiumów Notts County. Wysłał te drugie i tak narodzili się słynni _bianconeri_.

W tamtym roku w Prima Categoria rywalizowało sześć zespołów: trzy z Turynu, dwa z Genui i jeden z Mediolanu. Juventus po raz pierwszy dotarł do finału, ale by go rozegrać, musiał pojechać do Genui. Na miejsce turyńczycy dotarli bardzo zmęczeni i gospodarze zmiażdżyli ich 3:0, zdobywając piąte mistrzostwo w ciągu sześciu lat.

W 1904 powstała FIFA, a rok później założono włoski związek piłkarski. Futbol pozostawał całkowicie amatorski, a zawodnicy Juventusu wnosili opłaty za to, by móc uczestniczyć w rozgrywkach. Klub zgromadził już wtedy najlepszych graczy w Turynie, miał też najlepszą infrastrukturę – występował na Velodromo Umberto I. Tamtej wiosny Juve wygrało walkowerem mecz z FC Torinese i zakwalifikowało się do finałów. Turyńczycy zmierzyli się tam z Genoą GFC i UC Milanese, rozgrywając po dwa mecze z każdym z tych zespołów i nie ponosząc żadnej porażki, co dało im mistrzostwo Włoch.

Problem w tym, że ich nowy prezes, Szwajcar Alfred Dick, okazał się zarozumiałym autokratą. Przeszkadzało to starym _juventini_, dla których gra stanowiła tylko hobby. Traktowali piłkę rekreacyjnie, towarzysko, jak zabawę. Lubili wygrywać, a jeszcze bardziej lubili świętowanie po wygranej. Tymczasem Dick siedzenie do rana, _festeggiare_, uważał za skandaliczne. Rozumiał słowo „sportowiec” zupełnie inaczej niż pozostali. Wymagał, by zawodnicy byli poważni, obowiązkowi i żyli ascetycznie, nie interesowały go też przyjęcia i dziecinne zabawy. Według Dicka gracze powinni zachowywać się przyzwoicie, ponieważ Juventus miał zagwarantować prestiż prezesowi i jego szewskiemu imperium. Dick zapełniał swoje fabryki (i swoją drużynę) zawodnikami ze Szwajcarii i Wielkiej Brytanii, część z nich należała do prostej klasy robotniczej. W ten sposób pozbawiał grę całej płynącej z niej radości, a jego roboli uważano za nieokrzesanych i prymitywnych.

Sprawa stanęła na ostrzu noża w 1906 roku w Mediolanie, w meczu decydującym o mistrzostwie. Po dokonaniu inspekcji murawy Dick oznajmił, że nie nadaje się ona do grania i Juventus nie przystąpi do spotkania. Klub oddał tytuł bez walki, przez co większość członków zwróciła się przeciwko prezesowi. Zwolnili go, zabrał więc swoje pieniądze, połowę drużyny, umowę dzierżawy Velodromo i założył nowy klub. Gracze Torino FC mieli nosić koszulki w kolorze kasztana i w ten sposób Dick poprzysiągł się zemścić.

Juve wróciło na obskurny, stary Piazza d’Armi, do swojego pierwszego domu. Oba kluby spotkały się tam 13 stycznia 1907 roku i jeden z dezerterów, Hans Kämpfer, strzelił zwycięskiego gola dla Torino. Podobno Dick jej nie widział (w trakcie przerwy zaklinował się w toalecie), ale pojawił się trzy tygodnie później na rewanżu. Kämpfer zdobył wtedy cztery bramki i ktoś mógłby pomyśleć: „Ten się śmieje…”, lecz coś takiego sugerowałoby, że Dick wiedział, co to śmiech, tymczasem on tylko nieznacznie się krzywił. Jego nowa drużyna zlała poprzednią na kwaśne jabłko, ale i tak nie dało mu to spokoju. Dwa lata później strzelił sobie w głowę na Velodromo, jednak klub, który stworzył – i metafora zawarta w jego narodzinach – przetrwały. Torino pozostało zespołem wygnanych i pozbawionych praw.

Bez najlepszych graczy sąsiedzi z Turynu przez jakiś czas nie stanowili znaczącej siły. Żałowali, ale przynajmniej pozostawali wierni swoim ideałom. Dla miejskich patrycjuszy, burżujów i kolesiostwa członkostwo w klubie dalej było symbolem pozycji. Nie mieli ochoty otwierać się zbytnio, byle tylko gonić za golami, bo podobne działania w imię zwycięstwa nad bandą plebejuszy były poniżej ich godności. Nad wygrywanie przedkładali elegancję, dobre maniery i pochodzenie; uważali, że futbol to gra dla dżentelmenów.

Takich problemów nie mieli w Vercelli, trzydziestotysięcznym mieście leżącym wśród pól ryżowych niedaleko granicy Piemontu i Lombardii. Futbolowe szaleństwo zdążyło już wtedy opanować niższe klasy społeczne i właśnie z nich wywodził się zespół Pro Vercelli. Drużyna ta nie miała manii wielkości i nic nie było jej bardziej w smak niż pokonywanie bojaźliwych durniów z turyńskiej arystokracji – podobnie rzecz się miała w przypadku ich kolegów z pobliskich Novary, Casale Monferrato i Alessandrii. Ten obszar, nazywany piemonckim czworokątem, przed pierwszą wojną światową stał się centrum włoskiego futbolu. Pro Vercelli („białe koszule”) między 1910 a 1913 rokiem zdobyło cztery mistrzostwa kraju.

Juventus tamtego roku niemal upadł. Futbol zyskał tak wielką popularność, że w Prima Categoria założono trzy grupy północne (Piemont, Liguria-Lombardia i Wenecja Euganejska-Emilia-Romania) oraz trzy południowe. Dwa najlepsze zespoły z każdej grupy kwalifikowały się do sześciodrużynowej miniligi, jednej na Północy i jednej na Południu. Zwycięzcy obu grali dwumecz w tak zwanej _finalissima_, finale finałów, który mistrzowie z północy kraju zawsze wysoko wygrywali, stosunkiem goli niczym w krykiecie. Najgorszych degradowano, robiąc miejsce dla nowych kandydatów, i właśnie tu na scenie pojawia się stare, dobre Juve. Najsłabsi wtedy w Piemoncie, przegrali pierwsze derby Turynu 0:8, a drugie 6:8. Spadli, wygrywając przez cały sezon tylko jeden mecz, ale ich prezesem był Pino Hess, młody, entuzjastyczny i inteligentny prawnik. Wykorzystał on jakiś kruczek legislacyjny, zdobywając miejsce w grupie lombardzkiej, i ocalił klub przed upadkiem.

Dwa lata później, gdy Włochy znalazły się u progu wojny, Juve zaczęło wydawać pismo. Celem „Hurrà” było zatrzymanie członków przy klubie, bez względu na to, dokąd zawiedzie ich wojna. W kraju, w którym czterdzieści procent ludności pozostawało analfabetami, można to uznać za odważny ruch. Turyn znów stał się najbogatszym włoskim miastem, a _juventini_ – najbogatszymi z najbogatszych. Potrafili czytać i mieli dobre pochodzenie, ale rok później aktywność ich drużyny ustała na trzy lata.

Na progu domu Giovanniego Agnellego,
z Sandro Zambellim

Wojna przyniosła zwykłym ludziom biedę i była dla nich tragedią, lecz przysłużyła się Giovanniemu Agnellemu. Jego firma rozwijała się i dywersyfikowała działalność, znacznie wspierając też wysiłki wojenne. FIAT wytwarzał broń, silniki i samoloty, szczególnie lukratywne okazały się zaś kontrakty na budowę statków i obsługę żeglugi. W momencie przerwania działań na froncie był to trzeci największy producent we Włoszech, a Agnelli stał się bardzo potężnym człowiekiem. Oprócz FIAT-a posiadał RIV, firmę produkującą łożyska, oraz część udziałów w turyńskim dzienniku „La Stampa”. Znaczącą pozycję zyskał także w przemyśle tekstylnym, w produkcji betonu i stali oraz w lotnictwie, a nawet handlu detalicznym. Jego Rinascente było pierwszym włoskim domem towarowym, do dziś pozostaje zaś najsłynniejszym.

Agnelli dużą część fortuny zbił na dystrybucji amerykańskiej pomocy na zdewastowanym kontynencie, a w trakcie pobytu w Stanach Zjednoczonych odwiedził fabrykę Forda w Michigan. Obejrzał tam zautomatyzowaną linię produkcyjną i zafascynowały go jej szybkość oraz wydajność. FIAT wytwarzał kilka samochodów dziennie, podczas gdy Ford – setki. Czas produkcji Forda T wynosił dziewięćdziesiąt minut, przy zachowaniu wyjątkowej jakości i precyzji. Agnelli postanowił zbudować taką samą linię w Turynie, ale do tego potrzebował pieniędzy i nowych terenów. Dawna kwatera firmy na Corso Dante zrobiła się za mała, a stawianie warsztatów, biur i fabryk w różnych miejscach to niewydajne, drogie i kłopotliwe przedsięwzięcie. FIAT potrzebował jednej dużej, w pełni zautomatyzowanej, homogenicznej fabryki, więc Agnelli kupił kilka pól w południowo-wschodniej części miasta, w Lingotto. Zatrudnił do wykonania projektu słynnego inżyniera Giacoma Mattè-Trucco i w 1922 roku montownia była prawie gotowa.

Sześć kilometrów na północny zachód od Lingotto powstawał też inny projekt Giovanniego Agnellego. Dyrektor Juventusu Sandro Zambelli akurat się złościł, ponieważ jeden z jego zawodników, Antonio Bruna, wciąż opuszczał treningi. Piłkarz pracował w fabryce FIAT-a, ale szefowie nie chcieli zwalniać go na zajęcia. Jako że miało to negatywny wpływ na drużynę, Zambelli pojechał na rowerze do domu Agnellego, zapukał do drzwi i poprosił, by zrobiono dla Bruny wyjątek.

Agnelli był zimnym, poważnym człowiekiem, ale docenił zapał Zambellego. Zgodził się, by Brunę zwalniano do gry, gdy zajdzie taka potrzeba, przyjął zaproszenie na mecze zespołu i zaczął na nie chodzić razem z synem, 33-letnim Edoardem. Do tamtej pory nie mieli wiele wspólnego, ale z czasem obaj odkryli w sobie pasję do futbolu. Kiedy prezes klubu oznajmił, że jest gotów odejść, Giovanniego zapytano, czy zgodzi się go zastąpić. To zaszczyt, odparł, ale przy takim ogromie pracy nie da rady.

Za to Edoardo miał wolnego w bród. Lubił podróże, marnowanie czasu i – mimo urody rudowłosej żony Virginii – kobiety. Poza tym jednak nie znalazł jeszcze swojego miejsca i niespecjalnie skłaniał się ku pracy w przemyśle ciężkim. Futbol mógł przynajmniej stanowić dla niego jakieś zajęcie, trzymałby też na dystans ojca i załatwiał prozaiczną kwestię zarabiania pieniędzy. Giovanni zgodził się w imieniu syna, również na plany futurystycznego nowego stadionu. Jasnowłosy, błękitnooki Edoardo Agnelli został prezesem Juventus Football Club 24 lipca 1923 roku.

W mowie powitalnej Edoardo powiedział pozostałym członkom zarządu, że będzie się angażował w działalność klubu. Jego motto brzmiało: „Nawet dobrą rzecz można ulepszyć” i to wpływało na wszystko, co robił. A robił głównie to, co rodzina Agnellich robi nieustająco od tamtej pory, od stu lat – wydawał pieniądze (dużo pieniędzy) na Juventus.

Nowy stadion, Campo Juventus, znajdował się niedaleko głównej siedziby FIAT-a w Corso Marsiglia. Jego projekt i budowę powierzono jednemu z członków zarządu firmy, inżynierowi Pierino Monateriemu. Był to pierwszy we Włoszech obiekt zbudowany z żelbetonu. Na stadionie znalazły się piękne loże w stylu liberty i tapicerowane siedzenia dla tych, którzy mogli sobie pozwolić na bilety. Dodano również korty tenisowe, siłownie, a później nawet jupitery – pierwsze w historii na arenie sportowej. Miasto zbudowało nowe linie tramwajowe, by wozić „kibiców” w tę i z powrotem, a wokół postawiono gigantyczne tablice reklamowe.

Technicznie rzecz biorąc, futbol pozostawał sportem amatorskim. Zawodnicy musieli udowadniać, że żyją i pracują w _comune_ swoich klubów, i teoretycznie nie dostawali pieniędzy za grę. Sport zyskiwał jednak na popularności i drużyny zaczęły pobierać opłaty za oglądanie meczów. Żeby zarobić, trzeba się ubrudzić… i odwrotnie. Jakiś czas później dwóch graczy Genoi zawieszono za to, że pobierali pensje; uznano ich winnymi „profesjonalizmu”. Kluby próbowały obchodzić te zasady, jak tylko mogły. Anonimowi „dobroczyńcy” wpadali przypadkiem na zawodników i wręczali im grube brązowe koperty. Fani organizowali zrzutki, a gwiazdy dostawały nagrody, które natychmiast sprzedawano w ich imieniu. Z pozoru nie miało to nic wspólnego z klubami, ale tak czy inaczej bardziej ambitni właściciele znajdowali sposoby, by zadbać o swoich graczy.

W wizji Edoarda dotyczącej jego ukochanych _bianconeri_ nie było nic nieprofesjonalnego. Powiedział Zambellemu, Monateriemu i wiceprezesowi Enrico Craveriemu, że razem uczynią Juventus najlepszą drużyną we Włoszech. Edoardo Agnelli miał dużo pieniędzy i coś do udowodnienia ojcu, nie zamierzał też kończyć każdego sezonu na piątym czy szóstym miejscu. Zaczął od mianowania trenera. Jak dotąd gracze radzili sobie sami, teraz jednak Węgier Jenő Károly miał przejąć kwestie treningu i wyboru graczy. Podobnie jak wszyscy pracownicy Agnellego otrzymał pensję i płatny urlop. A także sporą premię za ewentualne zwycięstwa. Gracze również mieli dostawać premie i jeździli firmowymi samochodami, czy tego chcieli, czy nie.

Nowa era rozpoczęła się od rozegranego w okresie przygotowawczym dwumeczu z Pro Vercelli, najbardziej wtedy utytułowanym włoskim klubem. Pro i Genoa miały najlepszych graczy w kraju, a Agnelli odziedziczył grupę nierobów. Zespół z Turynu wzmocniono, lecz obowiązująca zasada rezydencji oznaczała, że możliwości w tym zakresie okazały się ograniczone. Z pozoru był to niewinny mecz towarzyski między wielką drużyną Vercelli a niespecjalnie dobrą z Turynu – w praktyce starcie to wstrząsnęło włoskim futbolem, a jego konsekwencje odczuwalne są do dzisiaj.

Pro wyszło na boisko bez dwóch najlepszych graczy. Dlaczego tak się stało, pozostaje kwestią interpretacji i po części wyjaśnia to, z jakiego powodu od niemal wieku wciąż na nowo interpretuje się, reinterpretuje i błędnie interpretuje tę decyzję. Każdemu wydaje się, że wie, co się wydarzyło, ale nikt nie ma co do tego pewności. Ogólnie rzecz biorąc, funkcjonują dwie zupełnie różne wersje. Futbol, szczególnie włoski futbol, jest z zasady czarno-biały, istnieje więc wersja juventusowa i wersja antyjuventusowa. Obie funkcjonują na dwóch odległych orbitach i są historią tego sportu w soczewce.

W kontekście problematycznej kwestii pieniędzy Pro Vercelli poinformowało swoich graczy, że pieniędzy nie ma. Futbol pozostawał sportem amatorskim i klub zamierzał działać w ten sposób, dopóki to się nie zmieni. Jeśli komuś się to nie podoba, może odejść. Taką chęć wyraziło dwóch graczy. Napastnik Gustavo Gay i obrońca Virginio Rosetta oznajmili Luigiemu Bozinowi, założycielowi i współprezesowi klubu, że rezygnują z występów w drużynie. Gay powiedział, że ma dosyć Vercelli, miasta prowincjonalnego i ograniczonego. Chciał się przeprowadzić do Mediolanu i poprosił o wyrejestrowanie oraz umieszczenie na liście transferowej. Znalazł się tym samym w próżni, ponieważ zasady rezydencji stwierdzały, że nie może grać w zespole z Mediolanu, jeśli nie udowodni, że tam mieszka. Tu na scenę wchodzi szanowny Ulisse Baruffini, dyrektor AC Milanu i prezes Ligi Północnej.

Baruffini był w posiadaniu listu od jednego ze swoich kolegów, który potwierdzał, że Gay jest już mieszkańcem Mediolanu i pracuje w fabryce porcelany. Najwyraźniej gracz zapomniał po prostu uaktualnić dokumenty. Baruffini przekonał pozostałych członków zarządu Ligi Północnej, w tym swojego kumpla Bozina, że wszystko jest absolutnie wiarygodne, zrealizowano więc transfer Gaya do Mediolanu. Bozino – podobno znajdujący się wówczas w finansowych tarapatach – oznajmił, że jest zadowolony z tej zmiany, i Gustavo Gay rozpoczął nowy sezon w barwach Milanu.

Dobrzy ludzie z Vercelli uznali to za zdumiewające. Jak Gay znajdował czas, by trenować i grać, jednocześnie pracując i w Mediolanie, i w Vercelli? Co więcej: skoro mieszkał w Mediolanie i pracował w fabryce porcelany, to w takim razie nielegalnie bronił barw Pro. Dlaczego zatem nikt tego nie zgłosił? Dlaczego liga go nie ukarała i dlaczego teraz nie odebrano mu licencji? Sprawa śmierdziała na odległość.

Sprawa Rosetty była taka sama, ale zupełnie inna. Wersja juventusowa głosi, że Pierino Monateri zapytał, dlaczego obrońca nie gra w towarzyskim meczu, i usłyszał, że piłkarz poprosił o transfer. Monateri przekazał więc Rosetcie, że ma dla niego miejsce w Turynie, a także „przesiedleńcze” odszkodowanie w wysokości czterdziestu pięciu tysięcy lirów. Rosetta był z zawodu księgowym, a jak się okazało, Sandro Ajmone Marsan, jeden z dyrektorów Juve, akurat szukał kogoś na tę posadę. Rosetcie pomysł się spodobał. Oczywiście został podkupiony, tak samo jak Milan podkupił Gaya. Wszyscy wiedzieli, w co pogrywają, ale w podatnym na kombinacje systemie, technicznie rzecz biorąc, zasad nie złamano. Jeśli więc Rosetta dostarczyłby potwierdzenie meldunku, mógłby spokojnie podpisać kontrakt z Juve.

Tyle że Juventus to nie był AC Milan. Monateri i Craveri rozumieli, że Agnelli to oczywiste zagrożenie dla starej kliki zawiadującej futbolem na Północy. Uznali pojawienie się Edoarda za wypowiedzenie wojny. Walczyli na noże, by najpierw uniemożliwić transfer Rosetty, a potem, w dłuższej perspektywie, zneutralizować wpływy Juve. Mediolańska prasa zaczęła już publikować negatywne artykuły o zbyt „postępowych” pomysłach Agnellego.

Sprawa przerodziła się w wojnę psychologiczną, a ostatecznie w walkę o władzę. W rozgrywkach ligowych brało udział coraz więcej drużyn, ale Edoardo dobrze rozumiał, że liczby to tylko liczby. Jako Agnelli nauczył się przynajmniej tego, że ludzi można kupić. Tacy jak Bozino i Baruffini byli skorumpowani, więc z czasem, dzięki cierpliwości i przede wszystkim pieniądzom, na pewno oprzytomnieją.

Szesnastego listopada 1923 roku Rosetta uczestniczył w spotkaniu FIGC, związku zarządzającego włoskim futbolem. Przedstawił dowody, że pracuje i mieszka w Turynie, a komisja udzieliła zgody na transfer pod warunkiem, że zostanie zaakceptowany przez Ligę Północną. Tyle że stanowisko prezesa Ligi piastował wtedy _milanese_ Baruffini, w którego interesie (oraz w interesie jego popleczników) leżało, by utrudnić ten ruch, jak tylko się dało.

Powody wydają się jasne. Dziś są równie oczywiste jak w 1923 roku i pod wieloma względami stanowią historię włoskiego futbolu. Juventus finansowała rodzina Agnellich, bogaci przedsiębiorcy z pyszałkowatego, niemal francuskiego Turynu. Mieli bajerancki nowy stadion i wymyślne plany; niekontrolowani mogli wykorzystać swoją fortunę, by wodzić rej nad innymi. Kluby piemonckiego czworokąta geograficznie, językowo i kulturowo miały bliżej do Mediolanu niż Turynu. Novara leży piętnaście kilometrów od Ticino, rzeki dzielącej Piemont i Lombardię, oraz czterdzieści kilometrów od samego Mediolanu. Zarozumiały i świętoszkowaty Turyn, położony sto kilometrów na zachód, był bardziej odległy w każdym sensie. Liga miała też wiele do stracenia jako grupa i indywidualnie, jej szefowie musieli więc trzymać się mocno i trochę podciąć Agnellemu skrzydła. Ogłosili, że Pro Vercelli nie poinformowało pozostałych klubów, że Rosetta jest dostępny, a w związku z tym nie można unieważnić rejestracji piłkarza w Pro Vercelli i nie mógł on przejść do Juventusu.

Agnelli nie dał się wciągnąć w publiczną pyskówkę, zamiast tego napisał do FIGC. Po długich przepychankach związek anulował decyzję Ligi Północnej i oświadczył, że można zrealizować transfer. „Viri” Rosetta zadebiutował w nowym klubie 25 listopada, w meczu na własnym boisku przeciwko Modenie. Juve wygrało 1:0, ale Modena odwołała się do władz ligi (czyli do siebie samej) i przyznano jej zwycięstwo 2:0. Juve znalazło się w stanie wojny z innymi klubami oraz z prasą. To zwróciło przeciwko niemu również opinię publiczną, co stało się (i pozostaje) kluczem do rozwoju klubu.

Tydzień później do miasta przyjechała potężna Genoa. Przy wyniku 1:1 piłka trafiła do… Rosetty. Wbił zwycięskiego gola, ale Juve po raz kolejny ukarano walkowerem. Do FIGC powędrowało następne odwołanie, rozpętał się bój o moralne i polityczne zwycięstwo, w którym żadna ze stron nie chciała ustąpić. Podobnie było tydzień później w Padwie i tym sposobem pojawiły się dwie odrębne tabele ligowe. W _classifica_ FIGC, zatwierdzonej przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski, na szczycie znajdowało się Juve. Za to liga ukarała drużynę odjęciem sześciu punktów. Trzydziestego grudnia FIGC oświadczył, że rada dyrektorów ligi – a konkretnie właściciele Milanu, Modeny, Genoi i Internazionale – jest nielegalna. W odpowiedzi liga zwołała własne zebranie i stu pięćdziesięcioma sześcioma głosami do jednego (Juventusu) kazała organowi zarządzającemu włoskim futbolem spadać na drzewo.

W końcu Juventus pozbawiono gracza, punktów i ligi, w której turyńczycy zaczynali dominować. Technicznie rzecz biorąc, Rosetta wrócił na listę zawodników Pro Vercelli, choć jako mieszkaniec Turynu i tak nie mógł znów zagrać w tym zespole.

Stara gwardia wygrała bitwę, ale Agnelli nie zamierzał pozwolić, by wygrała wojnę. Craveri i Monateri od początku ostrzegali go, że napotkają opór. Najpierw nie do końca się tym przejął, wiódł bowiem życie w ochronnej bańce. W świecie futbolu poznał jednak sposób działania ludzi, którzy źle mu życzyli. Wcześniej myślał naiwnie, teraz zrozumiał, że sportu i polityki nie da się oddzielić. On i Juventus mogli odnieść sukces na boisku tylko pod warunkiem, że będą sprytni poza nim. Turyńczycy musieli wykorzystać umiejętności dyplomatyczne, polityczną brawurę, opracować strategię i od tamtej chwili do dziś właśnie tak działają. Jak więc najlepiej się zemścić?

Włoskie kluby nigdy nie wyjeżdżały za granicę. Transport był skomplikowany, czasochłonny i niewygodny, a piłkarze nie mieli urlopów. W kwietniu Juve przyjęło jednak zaproszenie z (o ironio) Niemiec. Drużyna zagrała sześć meczów w dwanaście dni i zadbała o to, by pracodawcy zawodników otrzymali rekompensaty za nieobecności. Do ostatniego pojedynku ligowego przeciwko Interowi Juventus musiał wystawić drugi skład, ale pokazał środowisku piłkarskiemu, jak obłudna jest Liga Północna.

Niemiecka przygoda okazała się jednocześnie niepraktyczna i kontrowersyjna, wzbudziła więc w kraju duże zainteresowanie. A to miało znaczenie: wszyscy wiedzieli, że jeśli Juve dobrze wypadnie, wzmocni prestiż nie tylko swój, ale i całych Włoch. Pierwszy mecz, w Berlinie, turyński zespół zremisował, drugi, w Hamburgu, przegrał. Potem rozjechał Hannover 6:0, pokonał Bremę, Lipsk i Drezno. Ten fantastyczny objazd został doskonale odebrany w ojczyźnie. Sprawił, że Włosi poczuli dumę z bycia Włochami, a piłkarzy witano w kraju niczym bohaterów. Nigdy przedtem nie próbowano czegoś takiego, a symbolika pokonania Niemców, odwiecznego wroga, miała znaczenie dla wszystkich. Na boisku gracze Juve odnieśli sukces, a co ważniejsze w tamtych okolicznościach – ich zwycięstwa symbolizowały polityczny triumf kraju i rządzącej Włochami partii faszystowskiej.

Zbliżały się igrzyska olimpijskie w Paryżu w 1924 roku i Włosi z nadzieją czekali na turniej piłkarski. Rosetta należał do gwiazd drużyny narodowej, niestety kadrą dowodził Bozino, jego dawny prezes z Pro Vercelli. To on zakłócił transfer, a później przedstawiał Rosettę jako przekupnego najemnika, co było ciosem poniżej pasa w wojnie przeciwko Juventusowi. Rosetta kochał ojczyznę, ale gdy 20 maja drużyna wyjeżdżała do Paryża, pozostał w domu. Potem, za radą zarządu Juve, napisał do FIGC. Ujął to sprytnie: nie może pojechać do Francji, bo szef w Turynie nie chce dać mu urlopu. To potwierdzało legalność działań Juve i obnażało jeszcze bardziej hipokryzję decyzji, by zwrócić Vercelli kartę zawodnika. Wina spadała tym samym wyłącznie na Bozina i Baruffiniego, a więc na Pro Vercelli i AC Milan.

Olimpijskie marzenia Włochów nagle znalazły się w niebezpieczeństwie, więc kwestia ta stała się sprawą wagi państwowej. Próbując przełamać impas, CONI, Włoski Komitet Olimpijski, błagał Agnellego, by wstawił się za związkiem sportowym. Choć Rosetta nie był przecież graczem Juve, Agnellemu udało się przekonać jego szefa Ajmone Marsana, by pozwolił piłkarzowi spełnić patriotyczny obowiązek wobec kraju. Marsan wyraził zgodę i Rosetta wsiadł w pociąg do Paryża w przeddzień pierwszego meczu z Hiszpanią. Zagrał na prośbę Juve (a nie Pro Vercelli), Azzurri __ wygrali 1:0, a potem zawodnik wystąpił też w zwycięskim spotkaniu z Luksemburgiem, dzięki czemu Włosi dotarli do ćwierćfinału.

Rosetta wypadł świetnie i wrócił do domu jako bohater. Miał dwadzieścia dwa lata, przed sobą długą karierę, a zmienne koleje losu ostatnich miesięcy przekonały go, że to Turyn jest jego domem. Nie było szans, by przeprowadził się z powrotem do Vercelli, ale paradoksalnie pozostawał zawodnikiem Pro. I to włodarze tej drużyny mieli zdecydować: mogli albo stracić go bez żadnej rekompensaty, albo zawrzeć z Juve ugodę.

Ostatecznie przechytrzony Bozino przyjął czek na pięćdziesiąt tysięcy lirów. Agnelli nie sprecyzował, na co są to pieniądze, ale też nie musiał tego robić. Juventus pokonał mur „shamateurismu” (oszukanego amatorstwa) i zmienił piłkę nożną w rynek.

Na boisku treningowym,
z czteroletnim Giannim Agnellim

Włochy były nowym, ale bardzo niejednorodnym krajem. Włosi mieli wspólny język, lecz mówiło nim niewiele osób. Woleli różnorakie lokalne dialekty (co zresztą do dziś się nie zmieniło). Regiony różniły się klimatem i zwyczajami, a w konsekwencji również kuchnią, kulturą i sposobami postrzegania świata. Północ miała infrastrukturę, przemysł, nawet coś w rodzaju zaczątków homogenicznej kultury. Względnie bogate Turyn i Mediolan się rozwijały. Dało się je nazwać „europejskimi”, podczas gdy zbójnickie Południe, dawne Królestwo Neapolu, znajdowało się daleko od Berlina, Paryża i Genewy, dosłownie i w przenośni. _Mezzogiorno_, czyli, oględnie mówiąc, „wszędzie na południe od Rzymu”, było rolnicze, biedne i niepiśmienne. Od dziesięcioleci ludzie odpływali stamtąd do obu Ameryk i północnej Europy, podobnie jak z nadbrzeżnych regionów Romanii, Marche i Abruzji, terenów wyjałowionych gospodarczo i społecznie oraz bardzo odciętych od Rzymu.

Zjednoczenie mogło wydawać się świetnym pomysłem, ale narodowej jedności nie da się zbudować za pomocą edyktu. Rodzi się ona ze wspólnych wartości i doświadczeń, a przed wojną mieszkańcy Piemontu i choćby Apulii nie mieli ani jednego, ani drugiego. O ile posiadali jakiekolwiek pojęcie, czym jest naród, to tylko teoretyczne, a jednoczyli się wyłącznie w swojej antypatii i nieufności wobec stolicy.

Wojna przyniosła Włochom prawdziwą apokalipsę. Zginęło w niej milion dwieście tysięcy obywateli, kolejny milion został ranny. Pokonali jednak imperium austro-węgierskie, zyskali południowy Tyrol, Trydent i Triest. Co więcej, mimo tylu zabitych i panującego ubóstwa Włosi na całym półwyspie doświadczyli tego konfliktu wspólnie. Dzięki programowi wychodzenia z analfabetyzmu obywatele czytali o życiu na froncie, a jednocześnie miał on oczywiście asymilować i szerzyć propagandę. Od Wenecji do Wezuwiusza, od Mediolanu do Messyny, ludzie zjednoczyli się w stracie, cierpieniu, a ostatecznie w zwycięstwie. Młodzi włoscy mężczyźni walczyli i umierali ramię w ramię i w całym tym nieszczęściu odkrywali, że wcale się tak bardzo nie różnią. Wszyscy byli ludźmi i bili się o to samo – o ojczyznę.

Po zawieszeniu broni wybuchł dyplomatyczny spór o status etnicznie niejednorodnego miasta na północno-wschodniej granicy Włoch. Włosi uważali, że Fiume (obecnie chorwacka Rijeka) należy do nich, ponieważ Wielka Brytania, Francja i Rosja zadecydowały tak w porozumieniu podpisanym w Londynie jeszcze w 1915 roku. Ale po wojnie Fiume ogłoszono wolnym miastem. Włosi zostali oszukani przez perfidny Albion i aroganckich Francuzów, a co gorsza, ich własny rząd, dowodzony przez liberalnego Vittorio Emanuela Orlanda, postanowił ustąpić.

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: