- W empik go
Już nie uciekam - ebook
Już nie uciekam - ebook
Joanna potrafi zaskakiwać zarówno siebie, jak i najbliższych. Jest narzeczoną Artura, iskrzy między nią a Jaromirem, w dodatku pojawia się kolejny zagadkowy mężczyzna. Pomimo wątpliwości, bohaterka zaczyna urzeczywistniać swoje marzenia. Przeprowadza się na Kociewie i podejmuje decyzję o uruchomieniu kawiarni w lokalu, z którym wiążą się pewne tajemnice. Nadal pracuje jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Pisze dla nich bajki. Wkrótce zgłasza się poważny wydawca, który chce je opublikować, ale stawia warunki...
Nowa powieść Anny Sakowicz jest historią o dojrzałej, potarganej przez życie kobiecie, która pragnie stworzyć prawdziwy dom z właściwym partnerem.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65684-13-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dobry humor prysł jak bańka mydlana jakieś piętnaście minut temu. Stałyśmy z Olgą przed wejściem do kina. Co chwilę któraś z nas nerwowo spoglądała na zegarek. Zaraz rozpocznie się seans, a Beaty i Izy ciągle nie było. Z pewnością jedna z nich miała bilety zagubione gdzieś w czeluściach ogromnej torebki i nawet kiedy raczy się pojawić, spędzimy kilka minut na przetrząsaniu jej torbiszcza. Przestępowałam z nogi na nogę, bo trochę jednak zmarzłam w cienkich balerinkach. Wrzesień tego roku był chłodny, a szczególnie ostatnie dni dały się we znaki. Delikatny wiaterek hulał po moich stopach w najlepsze, jakby nagle dokonał genialnego odkrycia, że można w ten sposób człowieka zadręczyć. Szczelniej owinęłam się swetrem. Niestety nie miałam przy sobie skarpet, które mogłabym wcisnąć na stopy.
– Gdzie one są? – denerwowałam się.
– Czekaj, zadzwonię, że wchodzimy do środka. Przecież zaraz zamarzniemy!
Olga wyjęła telefon i wpatrywała się w wyświetlacz, ja natomiast patrzyłam przed siebie. Liczyłam wolne miejsca na parkingu. Kiedy zostało tylko jedno, miałam ochotę rozsiąść się na asfalcie, by trzymać miejscówkę dla Beaty. Na szczęście nie zdążyłam genialnego planu wcielić w życie, bo wyjechały dwa auta, robiąc więcej przestrzeni dla mojej koleżanki.
– Są! – krzyknęłam, kiedy tylko zobaczyłam dwie kobiety pędzące w naszą stronę. Przyznam, że widok mnie lekko zdziwił. Beata targała torbę sportową wypełnioną po brzegi. Iza biegła obok z jakąś siatą równie obficie wypakowaną. – One na zakupach były? – odezwałam się do Olgi. – Widzisz to, co ja?
– Powariowały – odpowiedziała zdumiona ich widokiem. – Czemu tego w aucie nie zostawiły?
Obie miały zadyszkę, choć odcinek, który przebiegły, nie powalał długością.
– Sorki! – wrzasnęła Beata. – Mam bilety! Idziemy!
Zamachała nam przed nosem świstkami papieru.
Weszłyśmy do kina. Prawie wszystkie miejsca były już zajęte, więc przeciskałyśmy się między rzędami wypełnionymi przedstawicielkami płci pięknej. Tego dnia odbywał się seans dla kobiet połączony z jakąś prezentacją i konkursami. Beata zapewniała, że to świetna impreza. Podobno bywa na takich pokazach co miesiąc i zawsze kapitalnie się bawi.
Przyjechałam do rodzinnego miasta tylko na kilka dni. Wczoraj sfinalizowałam transakcję sprzedaży mieszkania i jutro miałam wracać na Kociewie. Jeszcze rok temu nie przypuszczałam, że kiedykolwiek przyjdzie mi się przeprowadzać na stałe. Wzięłam roczny urlop dla poratowania zdrowia. Miałam odpocząć, a zrewolucjonizowałam całe życie. Mamuśka zaangażowała mnie w opiekę nad osiemdziesięciopięcioletnią ciocią Zosią mieszkającą samotnie w Starogardzie Gdańskim. Okazało się, że to podstęp. Sprytna rodzicielka chciała mnie zeswatać z synem sąsiadki cioci – Piotrem Prażmowskim, pieszczotliwie nazywanym Blublusiem. Jej plan niestety nie wypalił, bo Piotr wolał przedstawicieli własnej płci, ale zaprzyjaźniliśmy się. Dzięki niemu rozpoczęłam pracę jako wolontariuszka w hospicjum dla dzieci. Napisałam i wydałam kilka bajek. Nie lada wyczynem było też złamanie ręki i rozbicie łepetyny. Dzięki temu poznałam Artura – chodzącą doskonałość. To on mnie operował. Chcąc nie chcąc, zakochałam się, a przynajmniej na to wskazywały wszystkie objawy, choć stuprocentowej pewności wciąż nie miałam. Dla niego postanowiłam sprzedać mieszkanie w Zachodniopomorskiem i przenieść się na Kociewie. Ponadto moja córka Lusia chodziła już do liceum w Gdańsku i nie chciała słyszeć o powrocie do domu. Od kilku tygodni jestem bezrobotna. Dzisiaj w bardzo specyficzny sposób żegnam się z rodzinnym miastem.
– Auaaa! – syknęłam, kiedy Iza nadepnęła mi na stopę i przywaliła siatą w głowę.
– Przepraszam – powiedziała cicho i zajęła wreszcie miejsce obok mnie.
– Po co wam te toboły? – spytałam, bo koleżanki wyglądały niczym nomady. Zupełnie jakby całe domy zapakowały w torby i z sentymentu zabrały na seans filmowy.
– Zobaczysz – odpowiedziała Beata.
Po dwóch minutach na scenie pojawiła się para prezenterów. Przywitano nas, przedstawiono sponsorów dzisiejszego wieczoru i fundatorów nagród. Od razu na wielkim ekranie pojawiły się dobrze znane znaki firmowe. W tle rozbrzmiewała przyjemna muzyczka. Rozluźniłam się, choć torebkę cały czas trzymałam kurczowo. Nie opuszczała mnie świadomość, że mam tam kartę płatniczą. Na moim koncie w banku leżakowało teraz równiutkie sto osiemdziesiąt tysięcy złotych. Wyobrażałam sobie te kupki banknotów starannie ułożone w jakiejś skrytce bankowej. Uśmiechałam się do tej myśli, jednak zaraz pojawiał się lęk, że ktoś ukradnie mi kartę, wszystko przepadnie i zostanę bezrobotną bez gotówki, a śmiałe plany i marzenia legną w gruzach. Ścisnęłam więc mocniej torebkę. Czułam się, jakbym miała na czole wypisany stan konta bankowego.
– Co ty tak sztywno siedzisz? – spytała Olga.
– Nieee, wydaje ci się – odpowiedziałam i lekko zsunęłam się na krześle, przyjmując na pozór wyluzowaną pozycję. Zamierzałam przecież dobrze się bawić. Tylko jak się zrelaksować ze świadomością takiego bogactwa? Z trudem odganiałam od siebie myśli o pieniądzach. A kysz, a kysz! Jestem bezrobotną kurą domową! Jestem biedna jak mysz kościelna!
Nagle sala ryknęła śmiechem. Wpadłam w popłoch, bo nie usłyszałam żarciku wypowiedzianego przez eleganckiego pana z mikrofonem. Dziewczyny uśmiechały się od ucha do ucha. Postanowiłam więc skupić się wreszcie na tym, co działo się na scenie. Wyszczerzyłam zęby w sztucznym uśmiechu.
– Zapraszamy po odbiór nagród panie, któóóreee maaają – prowadzący przeciągał, próbując stworzyć napięcie. Nie łapałam, o co chodzi, ale sala zamarła w oczekiwaniu na ciąg dalszy. Zauważyłam tylko, że Iza i Beata umieściły swoje tobołki na kolanach, jakby były w pełnej gotowości do ucieczki. – Maaają… – powtórzył powoli. – Suszarkę do włosów! – wypalił jak z armaty.
Nagle rozległy się krzyki. Zapanował popłoch.
– Mam! Mam! – wrzeszczała Beata. Wyskoczyła z krzesła jak filip z konopi. Nie zważając na nasze stopy, przeciskała się między ludźmi.
– Kurczę, a ja nie mam – powiedziała zmartwiona Iza.
– Jezu – szepnęłam. – Co się dzieje?
– Rozumiesz coś z tego?! – spytała Olga.
Zaprzeczyłam ruchem głowy. Za to do sceny biegły kobiety z dalszych rzędów. Każda dzierżyła w dłoni suszarkę do włosów i niczym transparentem machała nią nad głową, wrzeszcząc: „Ja mam! Ja mam!”.
– O, mamuńciu – mruknęłam pod nosem.
Wszystkie panie, które miały odpowiedni rekwizyt, dostały darmowy bilet do kina.
Prowadzący podziękował paniom, a potem znów wywoływał:
– Teraz te osoby, które mają ze sobą… – Zaległa chwila ciszy, zainscenizowana, by znów zbudować napięcie. Iza i Beata wsadziły dłonie do swoich pakunków i wyczekiwały w podnieceniu. – Maaająąą… maszynkę do golenia!
– Jest! – krzyknęły równocześnie i wystartowały z krzesełek, nie zważając na nas.
– To się dzieje naprawdę? – spytałam Olgę.
Parsknęłyśmy takim śmiechem, że nie sposób się było opanować. Trzęsłam się w rechocie. Tymczasem stado rozwrzeszczanych bab z maszynkami w dłoniach pędziło do prowadzących. Każda dostała w nagrodę żel do depilacji!
Potem mężczyzna wywoływał kobiety z książką, z lokówką, z latarką i z czajnikiem! Co najdziwniejsze, zawsze któraś miała te przedmioty. Zawsze! Nawet czajnik! W kinie!
– A teraz, drogie panie… – W sali ucichło. Co prawda trudno mi było opanować głupawkę, bo jak już pogrążyłam się w rechocie, to przestać się nie dało, ale starałam się choć tłumić śmiech. Łzy ciekły po rozpalonych z emocji policzkach, a w głowie dudniła muzyczka z Monty Pythona, bo aż trudno było uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Witkacy mógłby być zadowolony, bo oto miałam przed sobą mózg wariata w najczystszej postaci. W dodatku na scenie! – Teraz, drogie panie… – powtórzył, a z głośników popłynęła popularna piosenka disco polo. O, nie, zdążyłam szepnąć w myślach, gdy facet wypalił: – Kto ma majteczki w kropeczki?!
Na widowni zapanowała chwila konsternacji. Panie musiały mieć czas na przeanalizowanie stanu swojej garderoby. Odruchowo też takiej analizy dokonywałam. Ale nie, nie udało się. Są kwiatuszki na białym tle. Łączka bez kropeczek.
– Ja mam! – wrzasnęła kobieta siedząca przed nami.
Po chwili też z innego rzędu odezwał się piskliwy głos.
– To zapraszam. Ta pani, która dobiegnie pierwsza… – Nie zdążył dopowiedzieć, bo kobiety ruszyły na złamanie karku.
Szanse były wyrównane, więc walczyły jak lwice. Rzuciły się w stronę schodów, by zbiec przed ekran jak najszybciej. Jedna drobiła kroczki jak króliczek na baterie, druga długimi susami próbowała pokonać odległość dzielącą ją od prezenterów. I nagle ta od zamaszystych kroków potknęła się! Po sali przeszedł jęk pań zaniepokojonych o zdrowie dziewczyny, ale ona błyskawicznie odzyskała równowagę i kilkoma skokami dobiła do sceny pierwsza. Rozległy się brawa. Pokonana spokojnie stanęła na ostatnim stopniu i obserwowała. Uśmiechała się od ucha do ucha, bo pewnie wielką frajdę sprawił jej sam wyścig.
– Poproszę koleżankę, żeby upewniła się, że mamy kropeczki. – Prowadzący wskazał dłonią swą asystentkę, która podeszła do zwyciężczyni i dyskretnie podwinęła jej sukienkę, by dojrzeć bieliznę w groszki. W sali panowała ogólna wesołość. Trudno było się nie śmiać z tego, co tu się wyrabiało.
– Tak, proszę pań! Są! Dla pani więc weekend w SPA! – krzyknął prowadzący i przedstawił sponsorów nagrody.
Zwyciężczyni podskakiwała z kartonowym talonem, a jej niebieska sukienka niemal odsłaniała słynne majteczki.
– Ja nie mogę – stęknęłam z głupkowatym wyrazem twarzy. – I ty chodzisz na to co miesiąc? – spytałam Beatę.
– Jasne. – Wzruszyła ramionami. – Odreagowuję stresy. Świetna zabawa.
– Co jeszcze tutaj masz?
– Oj, zostaw! Ostatnio dwie rzeczy trafiłam: garnek i ramkę na zdjęcia.
Parsknęłam śmiechem. W rzeczywistości nie chciałam wiedzieć, co kryła jej torba.
Po ujmującej części artystycznej, która zabrała nam dobre czterdzieści minut, rozpoczął się seans. Można więc było skupić się na przyjemnej komedii romantycznej. Było zabawnie i wzruszająco. Przeżyłam istne katharsis. Najpierw totalna głupawka, potem uśmiech i łzy wzruszenia. Był oczywiście happy end. Po napisach końcowych bohaterowie z pewnością żyli długo i szczęśliwie.
– Super – stwierdziłam, kiedy znalazłyśmy się wszystkie w samochodzie Beaty. – Dziękuję wam za ten wieczór.
– Jak to dziękujesz? – zdziwiła się Olga. – Teraz jakieś żarełko i winko.
– Jak reset, to reset – dopowiedziała Iza.
– O, nie! Dzisiaj resetu nie będzie. Utrata danych może mnie sporo kosztować – zaśmiałam się.
– No to kolacja bez resetu – zdecydowała Beata. – Jedziemy do naszej Toskanii na pyszną sałatkę. – Przekręciła kluczyk w stacyjce i gwałtownie wyjechała z parkingu. Autem kilka razy szarpnęło, bo miała dość ciężką nogę. Przyspieszała i hamowała bardzo gwałtownie. Wreszcie zaparkowała przed jedną z naszych ulubionych knajpek, która znajdowała się niedaleko Starego Miasta, tuż przy pięknym parku z ogromnym placem zabaw dla dzieci. Widać stąd było Basztę Tkaczy, której ceglany stożek dumnie prezentował się ponad drzewami.
Zamówiłyśmy sałatki i dwie butelki białego wina.
– Będzie nam ciebie brakowało – wyznała Olga, a mnie nagle zrobiło się smutno.
Zacząć nowe życie po czterdziestce wcale nie jest łatwo. Niby poznałam w Starogardzie Gdańskim nowych znajomych, zakochałam się, a mimo to jakaś cząstka mnie trzymała się kurczowo rodzinnego miasta i panicznie bała się zmian.
– Mnie was też – odparłam ze ściśniętym gardłem po dłuższej chwili.
– A nie boisz się? – spytała Iza. Ledwie kilka razy spotkałam ją u Beaty, więc nie miałyśmy okazji lepiej się poznać.
– Boję. I to bardzo. – Zaśmiałam się nerwowo, chcąc ukryć wzruszenie.
– Eee tam, nie wyjeżdżasz na koniec świata! Zawsze możemy się odwiedzać – wtrąciła Olga.
– No, niby tak – mruknęłam. – Ale się boję. Właśnie zwolniłam się z pracy, sprzedałam mieszkanie i zdecydowałam się na przeprowadzkę w obce miejsce. Wiecie, tam na Kociewiu jest zupełnie inaczej niż u nas. My tu wszyscy jesteśmy napływowi, a przynajmniej nasi rodzice czy dziadkowie skądś przyjechali, a oni z dziada pradziada są przywiązani do jednego miejsca. Chyba nie lubią obcych. Na pierwszy rzut oka wydają się sympatyczni, ale w gruncie rzeczy tworzą społeczność nieufną i hermetyczną.
– Ale masz tam ciocię, więc nie jesteś taka zupełnie obca. I Artur jest przecież!
– I tak się boję, choć dokładnie sama nie wiem czego.
– Przecież kochasz Artura – powiedziała Olga. – Będziecie razem.
– Będziemy! – Uśmiechnęłam się. – Mówię wam, trzęsę się ze strachu!
– Ja tam się wcale nie dziwię. Też bym się bała. Tym bardziej że z facetami to różnie bywa – odezwała się Iza. – Wspólne mieszkanie wiele zmienia. Trzeba sprzątać brudne skarpety, myć kibel, wąchać jego smrody.
– Przestań – fuknęła na nią Beata.
– Ale taka jest prawda! Zakochanemu się wydaje, że jego partner nie wydala, nie beka, nie poci się, a potem następuje zderzenie z pędzącą lokomotywą.
– Taka kolej rzeczy – podsumowała Olga. – Prawdziwa miłość da sobie radę z umywalką umazaną pastą do zębów czy ze śmierdzącymi skarpetami.
Beata rozlała resztę wina do lampek. Swoją napełniła wodą mineralną, bo przecież ktoś musiał nas bezpiecznie odwieźć do domu. Miałam nocować u Olgi, a jutro wcześnie rano planowałam wyjechać do Starogardu Gdańskiego. Stęskniłam się za Arturem, za Lusią i ciocią. Co prawda moja córka od miesiąca mieszkała w internacie w Gdańsku, bo zmęczyła się ubiegłorocznymi dojazdami do szkoły, ale przyjeżdżała do domu co weekend, więc pojutrze będę mogła ją zobaczyć.
Samochód miałam wyładowany po dach. Teraz to ja czułam się jak Norwidowski nomada, który ziemi ma dosłownie tyle, co pod stopą albo pod kołami auta. Co prawda mogłam za gotówkę kupić jakiś kąt dla mnie i dla Lusi, ale równie dobrze mogłabym wreszcie zrealizować największe marzenie życia i założyć klubokawiarnię. Taką z domowym ciastem, żeby pachniało już od wejścia cynamonem i wanilią, by nikt przechodzący obok nie mógł się oprzeć aromatom. Żeby była świeżo mielona kawa, soki własnej roboty… Na ścianach w wyobraźni widziałam stare zdjęcia albo obrazy miejscowych artystów. W rogu stałoby pianino. Każdy, komu jakieś nutki zabłąkałyby się w duszy, mógłby przy nim usiąść i zagrać. Ech, rozmarzyłam się.
Z pewnością po powrocie muszę podjąć ważne decyzje, porozmawiać z Lusią i z ciocią. Miałam gdzie mieszkać, bo ciocia Zosia nie wyganiała mnie, a wręcz zachęcała, żebym została w jej dużym domu. Nie czuła się tak samotna jak jeszcze przed rokiem. Mogłam też przeprowadzić się do Artura. Nosiłam przecież na palcu pierścionek zaręczynowy od niego. Ale czy nie było jeszcze za wcześnie na taki krok? Niecały rok to niewiele, by dobrze poznać drugiego człowieka. Byłam na etapie zauroczenia tym mężczyzną. Nie widziałam w nim żadnych wad, a przecież z pewnością jakieś miał. Może lepiej ich nie odkrywać i zostawić wszystko tak, jak jest?
Jadąc do Starogardu, rozważałam różne opcje dalszego życia. Każdy krok był wielką niewiadomą. Budził lęk i paraliżował. Tymczasem nie można tkwić w zawieszeniu. Trzeba podjąć konieczne decyzje, zastanowić się, w którą stronę ruszyć. Tym bardziej że moje stare miejsce na ziemi właśnie zostawiałam w tyle.