- W empik go
Kac - ebook
Kac - ebook
Zawsze narzekałem na niewygody marynarskiego życia. Ale mimo to, lubiłem znaleźć się na statku, wyjść na mostek i poczuć się tak naprawdę wolnym. Zawsze z trudem opuszczałem dom, piekielnie tęskniłem i z niecierpliwością oczekiwałem zakończenia rejsu. Ale kiedy minęły pierwsze dni wspomnień z lądu, wrastałem w rytm tego niepowtarzalnego życia.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-733-9 |
Rozmiar pliku: | 2,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam potwornego kaca.
We łbie wali mi tysiące młotów. Albo jeszcze gorzej – tysiące opętanych ciężką pracą, zdezelowanych i jęczących statkowych kabestanów. Przez zabrudzony bulaj wcieka niechętnie światło zupełnie obojętnego mi dnia. I kiedy tak leżę, w półśnie-letargu, napływa idiotyczne wspomnienie wczorajszego „festiwalu”…
„Franek, steward dejman, nachyla się nade mną i dyszy:
– Ty, zajrzyj do mojej głowy, ty...
Rozłupuję w myślach ten kokosowy orzech.
– I co? Co widzisz?
– Nic – odpowiadam.
– A krasnoludki? –Pyta. – Krasnoludków nie widzisz?
Może i ma te krasnoludki, albo nawet i palmę. Stanowczo za wcześnie odbija mu szajba.
W zadymionej kabinie jest nas tylko pięć osób, a atmosfera gęsta jak w starym, zatęchłym grobie nałogowego alkoholika, z tą tylko różnicą, że świeci się światło.
Franek ciężko opada na kanapę tuż obok swojej żony. Jest bardzo pijany, ale trzyma się całkiem nieźle. Naprzeciw, wtopieni w miękki materac koi, obejmują się – Wacek i też, psiakrew, jego żona. Stanowczo za dużo tych kobiet. Kobieta Wacka, dorodna i czerstwa, też ma już w czubie. – Nie pij – brzęczy mu nad uchem – nie pij tak dużo. Musisz jeszcze wykąpać dziecko.
Słyszę to jak przez mgłę, ale gwałtownym, pijackim ruchem zwracam ku niej głowę, aż zatrzeszczało w karku. – Wykąpie je w domu – mówię.
– Nie wykąpie. U nas, na wsi, nie ma prysznicu. Tylko tutaj można porządnie się umyć.
– Tak – potwierdza Wacek. – Niedawno wpadł tutaj kumpel ze «Skrzata» i dopiero wywalił gały. «Ale u was kabiny» mówił.
Nic dziwnego. «Skrzat» to parszywy kalosz. Raz tylko dałem się nabrać na jeden, jedyny rejs na nim, ale wtedy nie miałem innego wyjścia. Musiałem być często w Szczecinie, bo moja sprawa docierała właśnie do Izby Morskiej...
Przez chwilę usiłuję przełknąć ohydne wrażenie, nie zatarte jeszcze, ponieważ ten cały kram nie znalazł dotąd epilogu. Ciągnie się to już od września...
No więc, krótko mówiąc, musiałem być uchwytny przez panów tkwiących w Komisji Poawaryjnej, w PŻM i przeróżnych inspektoratach. «Skrzat» przeważnie chodził na południową Finlandię. Ale kiedy w zimie skuło lodem Zatokę Botnicką, zrobił parę rejsów na Anglię i wypadł z kolejki. I właśnie dlatego miał płynąć aż za Kwarki, prawie pod Koło Podbiegunowe. «Rejs», myślałem, «nie będzie ciężki. Trochę zarobię, a z nawigacją po Bałtyku zdążyłem się otrzaskać». Więc kiedy nadarzyła się okazja i kolega musiał akurat zmustrować, wskoczyłem na jego miejsce.
Szedłem na statek z wielkimi oporami. Ja, długodystansowiec, przyzwyczajony do swobody i przestrzennych kabin. Wlazłem do niewielkiej komórki, półtora metra na dwa, i z miejsca musiałem wejść na koję, żeby móc zamknąć za sobą drzwi. A sam statek – pożal się Boże. Tak jak mówił kiedyś w Domu Marynarza Czarek, z którym skończyłem Szkołę Morską: «Kiedy staniesz na takiej łajbie wzdłuż jej pokładu, to pięta wystaje ci poza rufę a palce poza dziób. A kiedy chcesz stanąć w poprzek, to dasz radę tylko na jednym palcu.»
Wytrzymałem tam dwa tygodnie i miałem dosyć. Obijałem się w wąskich korytarzach, garbiłem w mikroskopijnych drzwiach i co chwilę obstukiwałem boleśnie piszczele o wysokie progi. A kiedy przyszła mała fala, taka, której nawet nie dawało się zauważyć, stateczek przewracał wszystkie wnętrzności. Sterczałem wparty w pokład sterówki i głowę wciskałem w chłodną szybę bulaja.
Cieśla stał przy sterze i opowiadał, jak to dawny Trzeci, kiedy tylko zakołysało, wyskakiwał na skrzydło i do końca wachty nie pokazywał się w sterówce. Cieśla, stary matros, od razu przypadł mi do gustu. Myślę, że sympatia stała się wkrótce obopólna, bo bardzo chętnie rozmawiał za mną, kiedy musiał sterować. Mrok właził do ciemnej sterówki. Otulał bezszelestnie i dobrotliwie wszystko, co się w środku znajdowało. A myśmy rozmawiali. Czas przyjemnie płynął. Patrzyłem w gęstą masę wody, w migocące światła i na moment powracała znajoma satysfakcja, że znowu jestem tutaj. Ale po chwili wyłaziło złośliwie TAMTO, To Zdarzenie Z Września. Zadowolenie pryskało, jakby nigdy się nie pojawiło.
Niech to wszystko szlag trafi...
Wacek bredzi coś jeszcze o kąpieli. Żona Franka pije jak smok i ani drgnie. Chyba w dalszym ciągu jest trzeźwa. Przełykam z obrzydzeniem któryś tam z kolei łyk «eksportówy» i czuję, jak wszystko zaczyna mi się kiełbasić. Znajduję się nagle w kabinie sam, z trzeźwą żoną Franka. Głupia sytuacja. Odsuwam fotel, otwieram pierwsze z brzegu drzwi, żeby wyjść i staję jak wryty: nad sedesem kiwa się rozkraczona ta dorodna kobieta z miękkiego materaca i sika. «Przepraszam» bełkoczę i wychodzę na korytarz. Opieram się o szot i usiłuję okiełznać wyobraźnię. Widzę siebie wchodzącego do tej ubikacji, zamykającego drzwi i rzucającego się na nią, tę z rozstawionymi nogami...
Stop. Widać, że już trzy tygodnie jestem bez kobiety. Aż trzy tygodnie? Cholera, a co dopiero będzie podczas rejsu? To na moim łbie drobne buciki krasnoludków powinny stukać szaleńczego kazaczoka. A Franek? Czego on teraz chce? Przecież ma jeszcze swoją żonę. Przecież dopiero jutro pójdzie odprowadzić ją na dworzec. Ale to właściwie jest jeszcze gorzej – rozstanie ma dopiero przed sobą...
Gdzie oni poszli?...
Po schodkach złazi Franek.
– Ty – pytam – czy następne pół litra mam wypić sam?
Franek nagle robi wrażenie zupełnie trzeźwego.
– Poczekaj – mówi – Wacek kąpie dziecko, a żona kładzie spać moje bachory. Nie bój się, wypijemy.
Idę więc po moją wódkę. A potem czekam w kabinie Cieśli, który siedzi na zamkniętym śmietniku i oczy ma już kwadratowe. Otrząsa się na moment i wlepia wzrok w butelkę.
– O, Asystent przyszedł się wkupić – mówi bardzo wyraźnie i opuszcza głowę.
Jego wyciągnięte sztywno nogi sięgają aż pod koję. Długa, wąska kabina przedstawia obraz nędzy i rozpaczy. Niemal wszystkie kabiny noszą na sobie w takich chwilach podobne piętno. Zmięta pościel, plamy na podłodze, szkło, przewalające się butelki. Podchodzę do bulaja i mocuję się z zaśniedziałymi śrubami. Przeraźliwy pisk zapieczonych gwintów podrzuca cieślą.
– Odwal się od tego – bełkocze i podnosi się ospale, na oślep macając ręką. Odpycham go gwałtownie, może zbyt gwałtownie i Cieśla leci niepohamowanie, aż na drzwi.
– Ty skur... ty skur... – Dławi się z wściekłości i chwyta mnie za piersi, kiedy pochylam się nad nim. Dźwigamy się obydwaj z wysiłkiem, patrzę w jego oczy nabiegające łzami. Słyszę, jak mi pęka koszula na plecach. Cieśla wisi uczepiony mojej szyi, przez chwilę sprężony, a potem stopniowo flaczejący. Rozginam mu ręce i sadzam na koi. Opiera głowę o blat biurka i dopiero teraz spostrzegam, że z jego karku sączy się krew. W rance tkwi odłamek szkła. Wyciągam go delikatnie i usiłuję tamować krew chustką, która powoli nasiąka i czerwienieje. Cholera, że też nic innego nie mam pod ręką. Biorę butelkę i pociągam parę solidnych łyków. Patrzę z przyjemnością na złoto-czarną nalepkę i nagle czuję silne uderzenie w rękę. Butelka leci w kąt i rozpryskuje się w blaszanej śmietniczce. Przed oczyma miga obraz rozwścieczonej kobiecej twarzy. A więc to tak, wściekła samiczko?...
– Świnie, podłe świnie, degeneraci – Krzyk piskliwy, śmieszny. – Nic, tylko by chlali. Wóda, wóda, wóda... Już ja z wami zrobię porządek. Zobaczycie, pójdę... pójdę...
– No, gdzie pójdziesz? Do pana Boga? – Chwytam ją za ramiona i sadzam na śmietnik. Cieśla wali się na koję i chyba śpi, bo z gardła wydobywa mu się charkot, podobny do chrapania.
– Niech się pani uspokoi – mówię i odkładam zakrwawioną chustkę. – Przecież nic się nie stało. Małe skaleczenie. Już wszystko w porządku.
– Wszyscy jesteście jednakowi. – Teraz poznaję w niej żonę Cieśli. – I jaki ja mam z niego pożytek? Och, właściwie już lepiej, jak go nie ma w domu.
I co ja jej mogę poradzić? Dlaczego on pije? Dlaczego ja piję? Za dużo by mówić.
– Niech pani nie patrzy na mnie jak na złoczyńcę. Wytrzeźwiejemy, umyjemy się i znowu będziemy zadowoleni z życia. Tyle wódki pani zmarnowała.
– On już jest alkoholikiem A mówiłam mu, rzuć to pływanie. Co ty masz z tego życia. Dzieci ojca nie znają. Mały tylko czeka na to, co mu ojciec przywiezie. Gdyby nie to, nazywałby ojcem każdego innego.
– Ale to piękny zawód, proszę pani – mówię słodziutko i podstępnie. – Męski zawód. Morze, dalekie kraje, romantyzm. Kochamy ten zawód.
– Jaki tam romantyzm. Proszę pana, zawsze jestem sama. Przed ślubem – sama, po ślubie – sama, z dziećmi – sama. A taki przyjedzie raz na kilka miesięcy i pijany jak świnia. Zresztą, co ja panu będę tłumaczyć. Jutro znowu wypływacie.
Szkoda mi tej kobiety. Właściwie niewiele jest kobiet zadowolonych ze swego «marynarskiego» losu. Jeśli którejś to odpowiada, to albo jest stara, albo potrafi pocieszyć się i bez męża: nie ma starego w domu, pieniążki lecą, wszystko OK. Patrzę na nią i stwierdzam, że jest ładna, nawet bardzo ładna. Zgrabna figura i tylko oczy pełne melancholijnej rezygnacji. Frajer ten cieśla. Mieć taką żonę i schlewać się właśnie wtedy, kiedy może z niej korzystać ile zechce. Pragnął chyba jej przez te cztery miesiące rejsu. Znam jednak ten ból, który powoduje, że nie można zapomnieć o ponownym wyjeździe. Myśli się o nim, wiszącym jak miecz, nawet w chwilach największego odprężenia.
– Właściwie zachowałam się jak idiotka. – Poprawia odruchowo włosy. – Rzeczywiście, szkoda tej wódki. Na pewno odbijecie sobie to jeszcze z nawiązką. – Uśmiecha się blado i siada obok męża.
Cieśla przytomnieje na chwilę i wlepia zdumione oczy w żonę. A potem unosi się lekko i opiera głowę o jej kolana. – Kochana stara – bełkocze. Kobieta dotyka jego włosów, zakrzepniętej krwi na szyi.
– Właściwie to on nie jest taki zły – mówi.
Wychodzę z kabiny i tuż za progiem natykam się na Wacka.
– To co, pijemy? – Pyta i sięga ręką do klamki. – Zaraz przyjdzie Franek.
– Daj spokój – mówię. – Żona jest u Cieśli.
– Ale wpadł. – Chichocze Wacek. – Dała mu popalić, co?
Zostawiam go, ucieszonego, na środku korytarza. Jestem przekonany, że czeka mnie jutro murowany «moralniak»...”
Skiśnięty świt już na dobre zaległ w mojej kabinie. To kabina – nie kabina, właściwie pokładowy szpital, który uprzątnąłem, bo nie miałem gdzie zamieszkać. Wstaje z koi i wlokę się do ubikacji w korytarzu, bo w mojej jest jeszcze skład leżaków. Nie udaje mi się jednak przejść niezauważonym. Obok, w kabinie motorzystów, kilka osób leczy piwkiem kaca.
– Chodź, napijesz się piwa.
– Która godzina? – pytam.
– Nie wiem. Chyba po siódmej – odpowiada jeden z motorzystów i otwiera butelkę. Robi to po marynarsku. Chwyta lewą ręką szyjkę i manipuluje kluczami u jej szczytu. Po chwili kapsel odskakuje.
– Nie mogę patrzeć na piwo, kiedy mam kaca – mówię. – Łykam wtedy proszki i piję mleko.
– Trujesz się.
Co robić. Nie wymówię się od picia. Leję więc ostry, gorzkawy płyn do ust i zaczynam odczuwać przyjemne ciepło.
– Znowu będę pijany.
– Nie przejmuj się, o to chodzi.
Pod szotem siedzi Franek z Wackiem. Wczoraj mówili, że muszą bardzo rano wstać i odprowadzić żony na stację. Wacek ma na twarzy dwie długie, czerwone pręgi.
– Podrapała cię, co?
Wacek gładzi świeże ślady.
– A tak. Piekło było. Ty moczymordo, krzyczała, ja wyjeżdżam, ostatnia noc przed twoim rejsem, a ty schlany jak świnia.
Właściwie, to miała kobieta rację. Ale taki jest marynarski żywot, „jego blaski i cienie”. Uśmiecham się smętnie…
„Na jednym ze statków, chyba to było na «Toruniu», pływał taki orzeł, który chyba nigdy nie trzeźwiał. Kiedy raz przypłynęliśmy do kraju, stanął na baku i krzyknął do czekającej na kei żony: «Ty, chcesz papierosa?». A potem wyjął z ust niedopałek i rzucił z burty pod jej nogi...”
Motorzysty, który otwierał butelkę, jeszcze nie znam. Usiłuje teraz zwracać się do mnie per „pan”, ale z miejsca wyciągam do niego rękę. To tytułowanie się jest na statku zupełnie niepotrzebne. Pyta więc już teraz po ludzku:
– Jak się czujesz?
– Potwornie. Kac jak sto diabłów – odpowiadam i rozglądam się po kabinie. Dosyć obszerna i na pewno wygodna, chociaż nie raz spotykałem się z psioczeniem na mieszkanie we dwójkę. To jasne, że mieszkać samemu jest o wiele przyjemniej. Naprzeciw drzwi duża szafa, obok, pod bulajem, kanapka. Na szocie przy drzwiach dwie koje, jedna nad drugą. Bajzel kawalerski, lepka podłoga, nadtłuczona umywalka. Szot nad biurkiem upstrzony fotografiami kobiet półnagich, nagich, pocztówkami z przeróżnymi modelami samochodów. W rogu kawał kartonu po piwie ze starannie, niemal artystycznie wykaligrafowanym napisem „Klub Kawalerów”. A nad tym wszystkim dyndają uczepione sufitu puste butelki po „Chianti” i „Frascati” w koszyczkach.
– Ty – pytam – kto się tak zabawiał?
Motorek macha ręką, pociąga łyk piwska.
– A, był taki jeden. Zmustrował przed ostatnim rejsem. Ale szajbus był z niego, no nie? – I szturcha kumpla, którego także nie znam. Właściwie nikogo jeszcze nie znam na tym statku.
– Który?
– No wiesz, ten co nic nie robił, tylko mazaki kupował, farby i malował.
– Malował? – Koleś wyraźnie nie zaskakuje i chyba drzemie nad tą butelką z piwem. Motorek klepie go w plecy i teraz chucha chmielem w moją stronę:
– Człowieku, wracam z wachty, a on smaruje. Idę do mesy, siedzi przy biurku. Mówię mu: chodź, potrzebujemy gościa do „baśki”, a on nic. Mówię ci, istny szajbus. Nawet piwa nie wypił.
– A, to ten? – Kolega motorka nagle przytomnieje. – Ale talent to on miał, no nie? – Schyla się nad podłogą i przez chwilę grzebie pod kanapką. – To jego – Podtyka mi pod nos wielokrotnie pozginany karton. Prostuję go mozolnie i wlepiam wzrok w pastelowo kolorowy widok. Piasek plaży, morze i oczywiście palmy. A nad tym wszystkim oślepiające słońce, wszystko oblane słońcem. Upał, ołowiane fale, skrzący piasek. Brakuje tylko Murzynki.
– O, tu, w tym miejscu, była Murzynka. – Pokazuje motorek. – Siedziała w kucki na piachu. Malował ją z fotografii. Wiesz, Murzynka na ulicy, siedząca w kupie misek z tykwy wypełnionych owocami. Ale coś mu się w niej nie podobało. Zamalował ją.
Rzeczywiście. Ciemniejsze miejsce w lewym dolnym rogu obrazu wskazywało na obecność czegoś więcej, niż złocistego piachu.
– On wcale jej nie zamalował – wtrąca Wacek.
– Zamalował.
– Głupoty gadasz. – Wacek macha ręką. – Byłem przy tym, jak zakleili mu ją kopytkami w sosie grzybowym, he, he – Wacek celnie trafia kapslem do umywalki. – Prawie cały obraz mu zniszczyli. Żebyś go widział, łzy miał w oczach, jak Boga kocham, łzy. Rozumiesz, „festiwal” był a on włazi z tymi swoimi nieprzytomnymi oczami i cofa się od progu. Wiadomo, co jest grane. Paniczyk, psia jego mać. Więc jeden nie wytrzymał, cap go za bety i trzęsie: „Śmierdzi ci piwko? Twoi kumple to gnoje, chlają tylko, co? Jaśniepan myśli, że z innej gliny ulepiony?”. Mówię ci, draka. Potrząsnął nim trochę i wyrwał mu spod pachy karton. Na nim była właśnie ta Murzynka.
– Ale życie kulturalne to tu wtedy kwitło – rozmarza się motorek. – Kultura jak cholera. Założyliśmy Klub Kawalerów, coś niecoś się zadziałało, bo szlag człowieka trafiał z nudów. Jakaś zgaduj-zgadula, nawet daliśmy małe przedstawienie. Stary powiedział: „Załoga jest młoda, rejs długi, niech młodzież coś zadziała”. Ale z tą kulturą to nie tak łatwo. Przygotuje się coś, zorganizuje, a chętnych do udziału nie ma. Siedzą jak mumie i kto? Właśnie te leśne dziadki, co im dupa muszlami obrosła... Będę musiał to wszystko powyrzucać – spogląda na wiszące butelki, fotografie, pogięty karton na moich kolanach. – Wywalę to w diabły. Burdel tu nieprzeciętny.
W drzwiach kabiny staje facet z potnikiem na ramionach, w poplamionej smarami podkoszulce. Wdać, że przyszedł prosto z maszyny.
– Dajcie się czegoś napić, bo padam. Roboty do cholery.
– Drugi znowu szaleje, co?
– A... – Bierze piwko, otwiera o zamek u drzwi i wypija prawie całą zawartość. Patrzymy, jak grdyka gra mu w takt wyskakujących przy szyjce bąbelków powietrza. Potem przez chwilę łapie oddech i ociera twarz zatłuszczonym potnikiem.
– Nie, jak pragnę samicy, to ty? – Rzuca się w moim kierunku i klepie mnie potężną łapą w plecy, aż dudni w płucach. – Kiedy zamustrowałeś?
Patrzę na niego jak na wariata. Znam go, czy nie? Chyba go znam, skoro on sobie mnie przypomina. Być może pływaliśmy kiedyś razem na Afrykę.
– Niedawno – mówię i cieszę się, że trafia się chociaż jeden „znajomy”.
– Za Drugiego, za Chiefa?
– Gdzie tam, za Asystenta. Zdegradowali mnie.
Spogląda na mnie przez chwilę. Na moment smutnieje mu twarz. Znowu energicznie pociąga z butelki.
– Nie martw się – mówi.– Każdemu coś może się przydarzyć.
W kabinie zalega cisza. Wlepiamy oczy w rozwalony u naszych stóp karton, wypełniony pustymi butelkami.
– Nie przejmuj się, nie będziesz sam. Jest tu jeszcze kilku. Zalejemy robaka.
– Odwalcie się, nie potrzebuję niczyjego współczucia.
Biorę nie dopite piwko i wymykam się do swojej kabiny. Słyszę jeszcze za sobą głos Wacka: „Na drzwiach szpitala wywiesimy napis «Tawerna pod butelką»”.
Niedoczekanie wasze.
W kabinie zaglądam do kalendarza: 19 kwietnia, niedziela. Minęła już przeszło połowa kwietnia. Wyjątkowo szybko ten czas leci. Przyzwyczaiłem się do tego. Można powiedzieć, że starzeję się w wyjątkowo szybkim tempie. Zwłaszcza na morzu, kiedy cieszę się, że dni, rozregulowane i przespane, mijają błyskawicznie, skracając oczekiwanie na powrót do kraju. Zamykam się wtedy w przetrwalnikową skorupę. W taką skorupę, która broni mnie przed samotnością.
Nie wiem, może nie potrafię przystosować się do marynarskiego trybu życia. Na samą myśl o rejsie robi mi się niedobrze. Zwłaszcza teraz, po tym Pamiętnym Dniu Siódmego Września. Nigdy go nie zapomnę. Często przychodzi męczące wspomnienie i gorzki, parszywy smak niepowodzenia. Zadaję sobie wtedy pytanie – dlaczego to przydarzyło się właśnie mnie?...
„Stoję na mostku na swojej wachcie. Jest godzina ósma rano. Statek, piękny, nowiutki masowiec, płynie z ładunkiem węgla do Hiszpanii. Rejs zapowiada się bardzo interesująco. Piękna pogoda, długie postoje w portach a powrót do kraju już po miesiącu. Jestem bardzo zadowolony. Pierwszy mój rejs od kilku miesięcy poza Kanał La Manche. Cieszę się, że odpocznę od męczącej nawigacji po Bałtyku. Potwornie zatłoczone jest to małe morze. Statki poruszają się tylko po wyznaczonych rutach. Spotykają się przy punktach węzłowych, jak na ulicznych skrzyżowaniach. Ciężkie są wtedy wachty. Uwaga nieustannie napięta, rozszyfrowywanie ruchów zbliżających się statków, prawidłowy i szybki wybór własnego manewru. Sterczenie z lornetką przy oczach, ocenianie odległości, zmiany kursów, częste określanie pozycji – obłęd. Po czterech godzinach człowiek schodzi z mostku spracowany jak po ciężkim dniu piekielnej harówy.
A kiedy jeszcze nadciągnie mgła... Nie chce mi się o tym myśleć.
A więc stoję sobie zadowolony, ja, jeszcze pan Trzeci Oficer. Jak głupek cieszę się, że jest ładna pogoda i że niedługo miniemy Bełty i Kanał La Manche. Od dłuższego czasu widzę przed sobą inny statek. Idzie kontrkursem, prawie na wprost mnie, przechodząc z mojej prawej burty na lewą.
A potem...”