- W empik go
Kacheksja - ebook
Kacheksja - ebook
„Nie ma znaczenia, jak się nazywam. Chcę tylko, by ktoś mnie wysłuchał. Tak się niefortunnie złożyło, że trafiło na was. Bęc!"
Wiele w tej powieści jest nieoczywiste, choć na pozór wydaje się całkiem pospolite. Bohater – współczesny trzydziestoparolatek, zwykły pracownik banku z dość osobliwym hobby (ekonometria śmierci!) prowadzi z pozoru zwyczajne życie. Jak wielu z nas uwikłany jest w trudne relacje rodzinne, romantyczne i erotyczne.
Historia, którą opowiada – niby zwyczajna, a tak naprawdę ekscentryczna – co i rusz wymyka się stereotypom.
Zapisana w trzydziestu pięciu aktach śmiała opowieść o miłości i śmierci, które przydarzają się każdemu. Wiecie, jak to jest.
Na kogo wypadnie, na tego bęc!
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65230-91-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z okien mojego mieszkania, przez które wyglądam, obserwując zachód słońca, widać cztery sąsiednie bloki. Są duże, przypominają szafy.
Każdy z tych czterech bloków mieści po sto siedemdziesiąt pięć mieszkań. Każde z tych mieszkań, uśredniając, zamieszkują co najmniej trzy osoby.
Sto siedemdziesiąt pięć pomnożyć przez trzy, razy cztery. Dwa tysiące sto osób, a każda z nich kiedyś umrze.
Matematyka jest nieubłagana.
Niektórzy, być może, zrobią to nawet w niezbyt odległych od siebie chwilach.
Co roku w kraju mamy mniej więcej trzysta osiemdziesiąt tysięcy zgonów.
Gdyby widziane z moich okien bloki zamieszkiwali ostatni z ludzi, można by przyjąć, że nasz gatunek wymrze w ciągu zaledwie dwóch dni.
Ostateczne ludobójstwo. Niesamowite, prawda?!
Nie ma znaczenia, jak się nazywam. Chcę tylko, by ktoś mnie wysłuchał.
Tak się niefortunnie złożyło, że trafiło na was.
Bęc!
Wiecie o mnie już jedno – interesują mnie dwie rzeczy: matematyka i śmierć. Ale zacznijmy od początku.
Urodziłem się kilkadziesiąt lat temu, dnia osiemnastego października w niewielkim mieście, którego nazwa nic nikomu nie powie. Nie ma więc potrzeby zaśmiecać nią czyjejkolwiek pamięci.
Mama zmarła, kiedy miałem trzy lata. Wtedy w akt zgonu wpisano „przyczyna śmierci nieznana”. Teraz to już nieważne, więc niech tak zostanie.
Można powiedzieć, że nigdy mamy nie poznałem. Poznałem za to ojca, choć to słaba rekompensata. Nie poznałem go zresztą jakoś bardzo dobrze. Nie na tyle dobrze w każdym razie, na ile zwykło się znać swoich ojców. Tak przynajmniej słyszałem.
Gdy mama zmarła, ojciec mnie właściwie porzucił. Nie wiem, czemu mówię „właściwie”, bo po prostu zniknął z mojego świata, gdy tylko się pojawiłem.
Bardzo długo nie zjawiał się w nim inaczej niż w opowieściach. „Opowieści” to zresztą zbyt wielkie słowo. Trafniejsze byłoby „wzmianki”, ale choć chcę być możliwie szczery, to nie chcę być nieuprzejmy. Na co to komu?
W pełnym wymiarze zagościł w moim życiu dopiero stosunkowo niedawno. Widać wcześniej nie było okazji. Może układ gwiazd nie ten, nie wiem.
Chyba staram się go sam przed sobą usprawiedliwić. Bywa, że ludzie tak właśnie robią. To nic nie szkodzi.
Podobno każda opowieść o miłości, niezależnie od rodzaju tej miłości, to opowieść o żalu.
Nie mam pewności, czy każda, ale większość na pewno. Przynajmniej z tych, o których sam słyszałem. Nie oszukujmy się, że z tą jest inaczej.
Bardzo mi przykro, ale właśnie o miłości będzie to opowieść.
Tak się niefortunnie złożyło.
Bęc!
Żal to uczucie, które nieodmiennie przeistacza się w ból.
Ludzie upajają się bólem, bo ból wynika z uczuć, o ile sam nie jest rodzajem uczucia. Uczucia są zaś pierwszym narkotykiem, jaki poznaliśmy. Wciąż są też narkotykiem najpopularniejszym.
Pośród wszystkich uczuć ból jest wyjątkowy. Powiecie, że każde z uczuć jest na swój sposób wyjątkowe, i oczywiście będziecie mieli rację. Ale posiadanie racji nie zawsze jest istotą rzeczy. Nawet jeśli wydaje się wam inaczej. Przykro mi.
Albo i nie.
Przynajmniej pod niektórymi szerokościami geograficznymi ból jest wyznacznikiem wartości. Jego siła stanowi podstawę wyceny tego, za co cierpimy. Często pierwszą, niekiedy jedyną, jaka do nas dociera.
Cierpienie to kryterium niezwykle precyzyjne, a objawia się na skali straty. Cierpimy dokładnie tyle, ile coś było warte. To czysta matematyka.
Część ludzi sądzi nawet, że jeśli za coś nie cierpimy, to znaczy, że nie było nic warte.
Zakładając, że powyższa wykładnia jest słuszna – mają oczywiście rację.
Zdradzę wam pewien sekret.
Tak naprawdę to nie wiadomo.02
Wychowała mnie babcia ze strony ojca. Nie będzie przesadą, jeśli powiem, że gdyby nie ona, wylądowałbym w sierocińcu. Sporo jej więc zawdzięczam. O niewielu osobach mogę to powiedzieć. Zwłaszcza o tych, które zaliczają się do mojej rodziny.
Mąż babci, mój dziadek, oficjalnie został uznany za zaginionego podczas wojny. Zaginiony pozostaje do dziś. Raczej się już nie odnajdzie.
O dziadkach ze strony mamy babcia twierdziła, że nic nie wie. Nie wiem więc nic i ja. Może to i lepiej.
Jeśli idzie o dalszą rodzinę, to mam ciotkę. Mam też wujka – jej męża, oraz jakichś krewniaków, których spotykało się przy różnych okazjach raz na jakiś czas. Nic poważnego, poza jednym kuzynem, to jest synem córki siostry mojej babci, z którym do pewnego wieku spędzałem właściwie każde wakacje czy ferie.
Życie prowadziłem, jak to się mówi, zwyczajne. Tak jak życie prowadzić się według mojej babci powinno, a więc przyzwoicie.
Przynajmniej do pewnego momentu.
Już dłuższy czas mieszkam w dużym mieście, metropolii właściwie. Stolicy nawet.
Pracuję w dużej firmie – krajowym oddziale międzynarodowego banku inwestycyjnego. Pracę tę znalazłem zaraz po studiach. Było to w tych czasach, gdy ludzi jeszcze przyuczano do zadań, które zostaną im dopiero powierzone. Inwestowano czas i pieniądze. Płacono też przyzwoicie, niekiedy dobrze. Z czasem zaczęto płacić jeszcze lepiej, w końcu świetnie i tak jest w zasadzie aż do teraz.
Pod wieloma względami mam spokój. Spokój ten okupiony został niestety długimi okresami nerwów i udręki niewynikającymi jednak wyłącznie z niesatysfakcjonującego mnie, od pewnego momentu, życia zawodowego.
I o tym właściwie chciałbym wam opowiedzieć.
Gdy byłem dzieckiem, miewałem koszmary. Nic nadzwyczajnego. Nie pamiętam żadnego z nich. Pamiętam za to pobudki, zlany potem, w środku nocy, płakałem za mamą albo tatą, którzy nie mogli mnie słyszeć. Słyszała babcia. Głaskała mnie zawsze długo, aż zasnąłem, powtarzając jak mantrę: „Wszystko dobrze, wszystko jest dobrze, jesteś bezpieczny. Babcia cię kocha. Mama cię kocha. Tata cię kocha. Wszyscy cię kochają. Wszystko jest dobrze. Jesteś bezpieczny. Wszyscy cię kochają". I tak bez końca.
Działało. Przecież w końcu zawsze zasypiałem.
Nigdy w późniejszym życiu nie słyszałem większych bzdur.
Podczas wakacji funkcję pocieszyciela przejmował kuzyn. Często jako kilkulatkowie spaliśmy razem, zsuwając łóżka. Tak było wygodniej – mogliśmy rozmawiać do późna, nie budząc babci, którą denerwowało, jeśli nie zasypialiśmy jak na komendę o godzinie, o której uważała, że dzieci w naszym wieku powinny już spać.
Kuzyn był starszy o rok. Imponował mi tak, jak każdemu pięciolatkowi może imponować wyłącznie sześciolatek.
Czułem się przy nim głupi. To naturalne. Ale, co niepoważne, czułem się też przy nim bezpiecznie.
Na studiach szło mi, mówiąc skromnie, świetnie. Gdybym miał nie być skromny, ale za to bliższy prawdy, powiedziałbym, że szło mi wybitnie.
Tak często przekonujemy siebie, co powinniśmy robić, że zupełnie przez to zapominamy, co robić byśmy chcieli.
Z czasem – bywa – te rzeczy stają się tym samym. Ale u podstaw tożsame są niezwykle rzadko.
Lata spędzone na studiach to podobno najszczęśliwszy okres w życiu. To prawda. Zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, że jest to jedyny naprawdę szczęśliwy okres w życiu. Jeszcze nic właściwie nie musisz, bo to, co musisz, nie jest w pełni na poważnie. Poznajesz nowych, fascynujących ludzi, odcinasz się od starych, którzy po szkole średniej rozjechali się w różnych kierunkach. Wydaje ci się, że cały świat stoi przed tobą otworem, bo oto rozpocząłeś dorosłe życie, chociaż ono przecież dorosłe nie jest i przez jakiś czas jeszcze nie będzie.
Dorosłe życie to praca. Nieustanna, nieprzetykana zabawą, nowymi, ekscytującymi znajomościami, myślami, teoriami i planami.
Znój, którego nie sposób porzucić.
To powolne, postępujące z dnia na dzień zapadanie się w sobie, odcinanie od kolejnych przyjaźni – również tych prawdziwych, wymagających opieki, troski, zainteresowania, podczas gdy na żadną z tych rzeczy nie ma czasu, bo są sprawy ważniejsze – tak się nam przynajmniej wydaje.
Z czasem nie wychodzi się ze swojego dołu, jamy, dziupli, bo to samo w sobie wymaga zbyt wielkiego wysiłku. Jest też wygodne, nie trzeba męczyć się zachowywaniem pozorów, ukrywaniem porażek. Udawaniem, że wszystko jest dokładnie tak, jak to sobie zaplanowaliśmy, chociaż przecież trudno nazwać „planem” poczynione w młodzieńczych latach luźne założenia.
To wszystko sprawia, że przez wiele lat nie mogłem znieść myśli o kolejnych dwudziestu czterech godzinach.
Jednak jutro zawsze nadchodzi i jest równie nie do powstrzymania jak pojutrze.
Następujące po sobie dni, z których każdy spędzony zostanie na zastanawianiu się, jak długo jeszcze.
Ale dopóki studia trwały, człowiek o tym nie wiedział. Człowiek idący na studia mało jeszcze wie. Po studiach nie jest zresztą dużo lepiej.
Uczelnia – jak każdy etap edukacji – ma wobec tych młodych ludzi, którzy do niej trafiają, i czasu, który tam spędzą, konkretne zobowiązania i plany. Nie pokrywają się one zazwyczaj z tym, co młodzi ludzie z czasem spędzonym na uczelni robią. Nie bez powodu są przecież młodzi.
Pierwszego dnia pobytu na kampusie miałem silne postanowienie, że nie będę jak inni. Że wezmę to wszystko, co mnie tu czeka, na poważnie. Tak naprawdę, naprawdę na poważnie.
Niektórzy dorośli śmiali się ze mnie, gdy im o tym mówiłem.
Chciałem, aby był to czas dobrze spożytkowany. Żeby były to lata poświęcone nauce.
Bardzo często, gdy zajmujesz się czymś innym niż praca, kiedy robisz coś, co w zamierzeniu nie ma ci przynosić pieniędzy, ludzie utożsamiają to z marnotrawieniem najcenniejszego z zasobów – czasu. Tak przynajmniej było kiedyś.
Jak jest teraz, nie wiem, przestałem się już tym interesować.
Ale na studiach chciałem, by nauka była moim priorytetem, nie zaś ciężkostrawnym dodatkiem do głównego dania, czyli nigdy niekończącej się zabawy, tak jak traktowało ją wielu moich zarówno starych, jak i nowo poznanych znajomych. Nawet wtedy jednak starałem się nie oceniać ich wyborów jako złych, czy też gorszych od mojego. Ich wybór był ich wyborem, nie moim. Tylko tyle, ale dla mnie zamykało to sprawę, chociaż nie potrafiłem się ustrzec lekkiego poczucia wyższości, dającego o sobie znać od czasu do czasu. Zdarzało się, że wynikały z tego konflikty. Zapewne było ich więcej, niż pamiętam. Być może byłem znacznie trudniejszy do zniesienia, niż byłbym skłonny – nawet teraz – przyznać.
To wszystko nie wpływało zbyt pozytywnie na moje życie towarzyskie, ale o tym też lubię myśleć jako o moim własnym, przemyślanym wyborze. Nawet jeśli był to tylko odprysk decyzji w zupełnie innej sprawie.
Ale nie miejcie wątpliwości – każda, także błędna, decyzja, przybliżała mnie o krok do tego, czego wtedy jeszcze nie mogłem przewidzieć. I każde zdarzenie, gdy poczułem się odrzucony, choćby niewarte było wspomnienia, i każdy docinek ze strony osób, które z jakiegoś powodu ceniłem, każde ukłucie zawiści wywołane brakiem zaproszenia na czyjąś imprezę, wszystko to stanowiło kolejny krok na drodze do miejsca, o którego istnieniu nie mogłem wtedy wiedzieć.
W roku rozpoczęcia studiów wciąż jeszcze byłem prawiczkiem. I choć miało to dość szybko – patrząc z perspektywy czasu, który miałem za sobą – ulec zmianie, o tym również nie mogłem wtedy wiedzieć, chociaż nosiłem już w sobie desperacko tłumione przeczucie.
Toteż wyobraźcie sobie tylko moje pomieszane z ekscytacją przerażenie, gdy wkroczyłem do budynku uczelni pierwszego dnia zajęć.
Było tam jak w ulu, tyle że miałem wrażenie, iż zamiast jednej królowej i niezliczonej ilości robotników, królowych są tam setki. Innych mężczyzn, których musiało tam być według wszelkich prawideł wcale nie mniej, zdawałem się w ogóle nie zauważać. Do niczego nie byli mi przecież potrzebni.
Wszystkie możliwe kolory, kształty i zapachy przelewały się przed moimi oczami w niekończącej się powodzi ciał, włosów i tkanin w najróżniejszych odcieniach i rodzajach. Pamiętam, że byłem oszołomiony. Jakże mógłbym nie być?
Studia z ekonomii były wyborem w pełni świadomym i podjętym samodzielnie, choć nie bez widocznej aprobaty babci – jedynej osoby, której aprobaty wtedy jeszcze potrzebowałem.
Właściwie nawet nie zauważyłem kiedy, ale ten stan rzeczy z czasem uległ zmianie. Zupełnie zresztą niepotrzebnie.
W rozmowach z ludźmi mi bliższymi, których nie było zbyt wielu, jak i z tymi prawie dla mnie obcymi, a tych było zdecydowanie więcej, lubiłem żartować, że decyzja o wyborze kierunku to wynik fatalnej pomyłki. Że chciałem iść na ekologię, ale gdy ogłoszono listy przyjętych, nie było już sensu tego wszystkiego odkręcać.
Człowiek gotów jest na naprawdę wiele, żeby zabłysnąć w oczach innych. Łącznie z robieniem z siebie idioty.
Do tej pory nie wiem nawet, czy jest taki kierunek studiów jak ekologia.03
Jaka jest szansa, że dojdzie do wypadku, w którym uczestniczyć będą dwa samochody tej samej marki. Dajmy na to, Suzuki?
Jest to dość łatwo policzyć.
Musimy przede wszystkim wiedzieć, ile aut tej marki porusza się po naszych drogach.
W roku rekordowym dla japońskiej firmy pod względem sprzedaży, nowych aut sprzedano lekko ponad tysiąc sztuk.
Tego typu dane dla używanych samochodów sprowadzanych z zagranicy nie są publiczne, więc oprzemy się tylko na tym, co jesteśmy w stanie zweryfikować, biorąc pod uwagę, że skala pomyłki jest nieprzewidywalna.
Tak postępuje nie tylko odpowiedzialny matematyk, ale człowiek w ogóle.
Wbrew temu, co sądzą niektórzy, nie rodzimy się po to, aby umrzeć. Rodzimy się po to, żeby żyć. Choćby i krótko.
Życie natomiast oznacza popełnianie błędów. Czasem bywa ich mniej, ale, jak wynika z nieubłaganych praw statystyki, zazwyczaj jest ich więcej.
Jak wielu przede mną, ja też je popełniałem. Co gorsza, zapewne nawet były to te same błędy, które popełniali inni.
Człowiek wcale nie jest istotą kolektywną i uczyć może się wyłącznie na swoich własnych błędach. A i nawet to nie zawsze.
Liczmy więc jedynie auta nowe, kupione u nas w kraju i pozostające w obiegu. Średni czas użytkowania samochodu przez Polaka to ponad szesnaście lat, zaokrąglijmy to do siedemnastu.
Rodzinna firma z Hamamatsu w prefekturze Shizuoka nad Oceanem Spokojnym swój polski oddział otworzyła w 1992 roku. W tym samym roku rozpoczęto sprzedaż.
Skoro ostatni rok, kiedy sprzedano ponad tysiąc aut, był rokiem rekordowym, należy przyjąć, że nigdy wcześniej tylu aut nie sprzedano. Tego wymaga od nas logika. Z powodu braku danych, na potrzeby naszego równania musimy poczynić pewne, być może zbyt daleko idące założenia. To się brzydko nazywa spekulacja i w niektórych systemach moralno-prawnych jest nawet zakazane. Kapitalizm, tak jak go rozumiem, nie jest jednym z tych systemów.
To było dawno temu, gdy się poznaliśmy.
Kiedy tego dnia wsiadłem do tramwaju, nic nie zapowiadało, że stanie się coś, co niewątpliwie zaważyło na tym, jak dalej potoczyło się moje życie.
Spotkanie ze znajomym ze studiów – choć już wtedy nie byłem wcale pewien, gdzie i jak go poznałem i dlaczego właściwie nadal mówimy sobie cześć i rozmawiamy, jak gdybyśmy znali się długo i znacznie lepiej niż w rzeczywistości – choć nie było niczym niezwykłym, szybko jednak okazało się znaczące.
Po odbębnieniu standardowych uprzejmości i po dłuższej chwili zagapienia, przedstawił mnie swojej znajomej, która stała obok niego, wyciągniętą ręką trzymając się kurczowo uchwytu nad głową i usilnie starając się nie stracić równowagi w miotającym nami wszystkimi wagonie.
Przyjmując optymistyczny prognostyk wzrostu dla większości firm z segmentu gospodarki, jakim jest motoryzacja, to jest dziesięć procent w skali roku, możemy łatwo policzyć, że w pierwszych dwunastu miesiącach swojej działalności nad Wisłą firma Suzuki sprzedała sześćdziesiąt kilka samochodów. W kolejnym już siedemdziesiąt kilka, w następnym ponad osiemdziesiąt i tak dalej, i tak dalej... W ten sposób wiemy (a przynajmniej przyjmujemy, że wiemy), że na przestrzeni dwudziestu siedmiu lat Suzuki sprzedało w Polsce coś około trzynastu tysięcy aut. Mniejsza o to, czy to dużo, czy niedużo, bo to kwestia perspektywy, która nas nie interesuje.
Statystyki mówią, że w Polsce zarejestrowanych jest dwadzieścia dwa miliony aut. Ale to statystyki. Ekonomię od matematyki różni to, że ta druga tworzy statystyki, a ta pierwsza w nie wierzy.
Liczba zarejestrowanych aut to liczba „papierowa”. Tak jest zapisane w dokumentach i to podaje się oficjalnie do wiadomości, bo coś podać trzeba, ale nie znaczy to, że tak jest w rzeczywistości.
Zarejestrowane auto takim pozostaje, dopóki nie zostanie wyrejestrowane. To pierwsze robi każdy, bo tego wymaga prawo, a jego ramiona srogo karzą za niespełnienie obowiązku. To drugie również jest wymagane przez prawo, ale niespecjalnie można je wyegzekwować. Spełnienie obowiązku pozostaje więc kwestią dobrej woli ludzi. A już my wszyscy wiemy, jak z tym bywa.
To istotne dla naszego równania, bo zarejestrowane auto nie musi być przecież autem jeżdżącym.
Dla uproszczenia, popełnijmy kolejne, zupełnie nieuprawnione, lecz niezbędne założenie. Otóż załóżmy, że sprawnych, to jest poruszających się po polskich drogach aut jest nie mniej niż piętnaście milionów.
To właściwie jedno auto na każdą osobę mogącą mieć z racji wieku uprawnienia do kierowania nim. Strasznie dużo, ale tak będzie łatwiej.
Wybaczcie poetyckość tych słów, ale biodra miała przepastne, a piersi obfite. Niczym bogini, którą zresztą być musiała, skoro zastępy mężczyzn i kobiet ciągnęły do niej regularnie, by zawierzać swoje smutki i radości, składać najróżniejsze dary i próbować wkupić się w jej łaski. Wielu, wpatrując się w jej wizerunek na ekranie, modliło się do niej na swoje sposoby. Masy marzyły, by zebrać się na odwagę i zrobić pierwszy krok, który rozpocznie ich drogę ku szczęściu. Jeszcze inni śnili o niej, nie znając jej imienia ani nie wiedząc o niej zupełnie nic. Zupełny absurd.
Poważni ludzie w dobrze skrojonych garniturach podczas ważnych spotkań w przeszklonych pomieszczeniach zwykli zadawać jedno, najważniejsze w ich mniemaniu pytanie, do którego prowadziła ta cała szopka składająca się z wysłuchiwania tego, co inni obecni na owych spotkaniach mają do powiedzenia, udawania zainteresowania, a nawet zadawania nieistotnych pytań, by tylko podtrzymać odpowiednie wrażenie. Niezrozumiały dla wielu świat konwenansów. W końcu jednak zawsze w takich sytuacjach padało sakramentalne: „Czy to się skaluje?".
Wiem to, bo wielokrotnie w tego typu wydarzeniach brałem udział. To część mojej pracy. Nic nie wypacza perspektywy tak, jak praca w korporacji.
A niektórzy myślą, że uczy ich życia.
To bardzo zabawne.
Mamy już dwie liczby. Liczbę aut marki Suzuki w Polsce oraz liczbę poruszających się po drogach aut w ogóle. To sporo. Ale nie mamy trzeciej, najważniejszej liczby.
A jest nią liczba wypadków drogowych ze skutkiem śmiertelnym.
Ta liczba każdego roku jest naturalnie inna. Każdego roku jest też coraz większa. Statystyki różnią się oczywiście w zależności od województwa, miesiąca, pory roku czy dnia.
Uśredniając jednak, rocznie liczba wypadków ze skutkiem śmiertelnym wynosi dwa tysiące czterysta osiemnaście.
Giną w nich zazwyczaj dwa tysiące osiemset dwie osoby.
To znaczy, że w wyniku niespodziewanych zdarzeń na drodze w naszym kraju giną średnio cztery osoby dziennie.
Można by pokusić się o stwierdzenie – i ja się o nie pokuszę, bo coś o tym wiem – że w historii świata, która to historia składa się z nieustających ludobójstw przeprowadzanych w ten czy inny sposób, chyba nigdy (w perspektywie długookresowej), mimo działania z pełną premedytacją nie osiągnięto wyników równie spektakularnych, jak w przypadku zdarzeń nieplanowanych.
Innymi słowy, nieco upraszczając, wypadki samochodowe zabiły znacznie więcej ludzi, niż zrobiły to choćby obozy koncentracyjne.
Imponujące, prawda?
Wróćmy jednak do naszego równania.
Jakkolwiek źle to brzmi, tylko te ostatnie wypadki, a dokładniej – liczba ich ofiar – jest dla nas istotna. Pozostałe, z perspektywy naszego równania – pozostają bez znaczenia.
Być może nie jest to jedyna taka perspektywa.
To nie czas i miejsce jednak, by się nad tym zastanawiać.
„Czy to się skaluje?” Poważni ludzie w dobrze skrojonych garniturach zadają to pytanie nie dlatego, że są święcie przekonani, iż posiedli wiedzę o tym, jak działa świat. To pytanie słyszałem zresztą zdecydowanie częściej, niż bym chciał, nie tylko w odniesieniu do kwestii ściśle związanych z pracą, ale także spraw, w stosunku do których podobne pytania padać nie powinny. Zadawałem je bowiem sobie sam.
Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem i nie myślałem o podobnych rzeczach, bo właśnie rozmawiałem z nią po raz pierwszy, w zupełnie zwyczajnym tramwaju linii numer sześć, mając całkowitą pewność, że przysłuchuje nam się w wypełnionej zazdrością ciszy cały wagon.
Przez resztę tamtego dnia powtarzałem w myślach te trzy litery układające się w jej imię, bojąc się chyba, że mógłbym je zapomnieć.
Mamy wszystkie niezbędne dane, czyli zakończyliśmy część teoretyczną.
Pora przejść do części praktycznej, na którą, jak to zwykle bywa, potrzeba zaledwie ułamka czasu, który zużyliśmy na teorię.
To dobrze, bo jak wynika – nie tylko z mojego doświadczenia – jeśli dzieje się na odwrót, efekty rzadko kiedy bywają zadowalające.
Potrzebujemy więc równania, a gdy już je skomponujemy, to przy pewnej dozie skupienia da nam ono wynik. Odpowiedź na nurtujące nas pytanie.
Z pewnością nie będzie to duża liczba. W jej świetle podobne zdarzenie wydaje się, jak to się mówi, nieprawdopodobne. Wynik równania, a przez to cały wysiłek poświęcony doprowadzeniu go do końca, może zdawać się niewspółmierny do wiedzy, jaką dzięki niemu otrzymujemy. Skoro szanse na coś wynoszą tak niewiele, to po co sobie w ogóle zawracać tym głowę? Bo można.
Skoro można wyliczyć, jaka jest szansa na dane zdarzenie, to gdy – jeśli! – już do niego dojdzie, możemy z całym przekonaniem powiedzieć: w końcu musiało do tego dojść! Albo: to naprawdę nieprawdopodobne, że się wydarzyło!
Bo mimo wszystko takie rzeczy się zdarzają.
Ekonometria śmierci to ciekawe zagadnienie. Można powiedzieć, że tak jakby jest to moje hobby.
Czy wiecie, na przykład, że samochód, jako narzędzie, zabił najprawdopodobniej więcej ludzi niż karabin maszynowy?
Oczywiście pewności mieć nie można, o zaskakująco wielu śmierciach nikt się nigdy nie dowie.
Ale zostawmy to na razie. Są rzeczy podobno dużo ciekawsze.
Pomyślcie, jakie są szanse, że spotka się dwoje ludzi, którzy będą chcieli spędzić ze sobą resztę życia? A w dodatku, że im się to uda?
Jak to policzyć?!
Gdybym wiedział, że za kilka miesięcy weźmiemy ślub, pewnie bym umarł ze szczęścia.
Nie ma bardziej obrzydliwego kłamstwa nad powtarzane wciąż – choć i raz byłoby za wiele – zdanie: „Co cię nie zabije, to cię wzmocni”.
Nie wymyślono bardziej bałamutnej zasady, w którą, co szczególnie przerażające, uwierzyły miliony na całym świecie.
Autorstwo tych słów przypisuje się Fryderykowi Nietzschemu, aczkolwiek bardzo ciężko jest mi uwierzyć, by człowiek tak inteligentny jak on powiedział coś tak bezbrzeżnie głupiego.
Choć większość ludzi traktujących ten aforyzm dosłownie wierzy, że jego dosłowność jest właśnie tym, co niemiecki filozof miał na myśli, to oczywistym jest dla mnie, że są w błędzie. To zresztą zasadniczy problem z filozofami – zdecydowanie zbyt często bywają źle zrozumiani. To ich niezaprzeczalna ułomność w porównaniu z matematykami.
Życie składa się z wydarzeń, które wzmacniają – to pewne. Ale nie da się zaprzeczyć, że w większym natężeniu występują w nim wydarzenia, które człowieka przygniatają i łamią. Wierzcie bądź nie, ale bardzo często ludzie się wcale po tych wydarzeniach nie podnoszą. Pozostają pustymi skorupami. Pozbawionymi radości i chęci do dalszego ciągnięcia tego wozu zbiorami mięśni, chrząstek i kości.
Niekiedy tylko przez jakiś czas, niekiedy już na zawsze, bo żal po tym, co stracili, jest zbyt duży.
Nikt nie ma ci prawa mówić, jak powinieneś przeżywać swój żal. Nikt też nie powinien twierdzić, że ma jedną, złotą zasadę, jak z żalem można sobie poradzić, czy też jak go przezwyciężyć. Jeśli ktoś tak twierdzi – kłamie. Nie ma jednej, uniwersalnej metody na radzenie sobie z czymkolwiek, co spotyka ciebie, a co dopiero z czymś, co spotyka kogoś innego.
Gdybym domyślał się, że po roku będziemy występować o rozwód, nie zaprzątałbym sobie tym wszystkim głowy.04
Każdy, kto kochał, nigdy nie robił tego raz. Ale od czegoś musiał zacząć.
Logika podpowiada, że skoro coś takiego jak miłość się zaczęło i w końcu się skończyło, to musiał powstać żal. W większości przypadków pojawiał się nawet wcześniej, rzadziej później. Zazwyczaj nie był to jeden jedyny raz.
Więc zacznijmy od początku.
Na imię miała Marta i była moją pierwszą miłością. Jak to zwykle z pierwszymi miłościami bywa, była to miłość nieodwzajemniona. Poznaliśmy się jeszcze w liceum i poza liceum nasza znajomość nigdy nie wyszła.
Nie mam tu na myśli tylko tego, że po zakończeniu szkoły nie utrzymywaliśmy ze sobą kontaktu, ale również to, że nie utrzymywaliśmy go też nigdy, przebywając poza szkołą.
W szkole zresztą też nie.
Było to dość typowe zadurzenie w klasowej piękności i prymusce, która jednak nie była typową prom queen z amerykańskich filmów o nastolatkach, ale równocześnie miała do siebie tak dużo szacunku oraz na tyle ceniła swój status społeczny, żeby nie zniżać się do poziomu jakiejkolwiek interakcji z klasowym popychadłem.
Tyle godzin spędziłem, wpatrując się w nią, że do tej pory jestem w stanie dokładnie odtworzyć w myślach jej twarz, nie pomijając przy tym ani jednego piega.
Mieszkała naprzeciwko, w mieszkaniu z oknami skierowanymi na zachód. Moje były skierowane na wschód. Niezliczoną ilość wieczorów spędziłem na parapecie, wpatrując się przez lunetę, później teleskop, w światło z jej pokoju, licząc, że mignie mi tam choć na chwilę. Babci kłamałem, że obserwuję niebo, chociaż astronomia nigdy nie była moim hobby. Przynajmniej nie prawdziwym. Była za to jednym z wielu moich hobby zmyślonych, którymi starałem się usprawiedliwiać swoje co dziwniejsze zachowania.
Kłamstwa wobec babci brały się raczej z niepewności niż ze świadomości, że to, co robię, jest złe.
Nikt nie słyszał wtedy jeszcze o czymś takim jak stalking, a ja nie miałem poczucia, że robię coś niewłaściwego. Kto w tym wieku ma? Przemawiał przeze mnie raczej wstyd związany z ewentualną koniecznością podzielenia się z najbliższą mi osobą uczuciem, do którego nie potrafiłem się długo przyznać sam przed sobą.