Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • promocja

Kairos - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kairos - ebook

Brawurowa, wielowątkowa powieść sensacyjno-historyczna o trudnej tożsamości, męstwie, honorze, zdradzie i zemście rozgrywająca się w ciągu czterdziestu lat w przedwojennym Lwowie, wojennej Grecji i powojennym Bytomiu, nieprzewidywalna jak... piłka nożna, od której zależało życie (lub śmierć) bohaterów. Głównymi bohaterami książki są Walter i Bernard Pykowie, dwóch braci stryjecznych z Górnego Śląska. Wielka historia zmieni ich w Niemca i Polaka, wielka polityka zrobi z nich komunistę i prawicowca, a wielka miłość do pięknej Macedonki Eleny sprawi, że ostatecznie staną się śmiertelnym wrogami...

W trzeciej części swojej greckiej trylogii Maciej Siembieda po raz kolejny zaprasza w wyrafinowaną, mocno trzymającą w napięciu (i niemalże filmową!) czytelniczą podróż, w której po mistrzowsku łączy prawdziwe wydarzenia i losy realnych postaci z fikcją literacką.

"– Kto to jest Kairos?

– Młodzieniec z bardzo starego mitu. Jest bóstwem szansy. Raz w życiu przechodzi koło ciebie, a wtedy możesz go chwycić za rękaw i zdecydować o swoim dalszym losie. Kairos zatrzymany w tym jednym jedynym momencie zaprowadzi cię na drogę szczęścia. Ale jeśli go przegapisz, gorzko pożałujesz."

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-838-0094-3
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KAIROS (gr. καιρός; odpowiedni moment, pora). W mitologii greckiej bóstwo sprzyjającej chwili lub utraconej szansy. Wyobrażane jako młodzieniec, który przechodzi obok i przez jeden jedyny moment można go pochwycić, co jest jednoznaczne ze szczęśliwym trafem. Jeśli jednak zmarnujemy tę okazję, Kairos minie nas bezpowrotnie, a szansa zamieni się w porażkę.

W filozofii termin oznaczający czas decyzji, który niewykorzystany ma fatalny wpływ na dalsze koleje życia.

Mieszkańcom Bytomia i Lwowa.

Oby nigdy więcej nie wiał tu wiatr historii.

PROLOGOS

Lwów,

lato 1939 roku

Woda w porcelanowej misce była odrobinę za zimna. Bohdan Halicz, przystojny czterdziestolatek o arystokratycznych manierach, zanurzył w niej koniuszek małego palca lewej dłoni i skrzywił się z dezaprobatą.

Stojący obok lokaj zrozumiał bez słów.

Pochylił głowę, uznając swoje zaniedbanie, wykonał piruet niczym zawodowy baletmistrz i zniknął za drzwiami gabinetu, zza których po chwili dobiegł plusk wrzątku przelewanego do dzbanka z samowara.

Halicz wykorzystał kilkanaście sekund nieobecności służącego, aby spojrzeć na swoje odbicie w misce. Mimo lekkiej siwizny nadal był jednym z najatrakcyjniejszych mężczyzn we Lwowie.

Miał szczupłą twarz o regularnych rysach, wąsik filmowego amanta, podbródek silnego mężczyzny oraz oczy, które potrafiły się uśmiechać, z miejsca hipnotyzując ludzi. Ktoś, kto zamienił z panem Bohdanem choćby kilka słów, zaczynał go lubić, zanim zdanie zdążyło wybrzmieć do końca. Czar tego niezwykłego człowieka podkreślał radiowy głos, a urodę – zgrabna sylwetka. W każdym ze swoich licznych garniturów Halicz wyglądał nienagannie, jak manekin z wytwornej pracowni krawieckiej w Pasażu Hausmana.

Teraz miał na sobie granatową bonżurkę, której rękawy podwinął, i czekał, aż służący naleje do miski tyle gorącej wody, ile trzeba. Zanim to nastąpiło, podniósł z blatu biurka monetę pięciozłotową i wprawił palce w taniec, a piątka przetoczyła się przez nie w kilku obrotach jak na iluzjonistycznym pokazie w wodewilu. Z tym że najzręczniejsi magicy robili to znacznie wolniej.

Kończył tę samą sztuczkę przy użyciu drugiej dłoni, gdy służący dyskretnie chrząknął, trzymając w ręku parujący dzbanek, a następnie dolał do miski gorącej wody. Tym razem utrafił idealnie.

Jego pryncypał ruchem głowy potwierdził, że temperatura jest właściwa, a wtedy lokaj dodał do kąpieli szklankę mocnego naparu z rumianku i trochę mleka. Zanurzone w niej dłonie spoczywały na dnie porcelanowego naczynia dziesięć minut, po czym Halicz wyjął je ostrożnie z wody i ułożył na ręczniku trzymanym przez służącego. Ten starannie osuszył skórę. Gdy skończył, pryncypał sprawdził opuszką kciuka wszystkie paznokcie, co miało ujawnić nawet najmniejszą zadrę, natychmiast likwidowaną za pomocą pilniczka.

Dbał o dłonie. Stanowiły jego najcenniejszy skarb.

Narzędzie, dzięki któremu dorobił się majątku i wzbudzał podziw od Lwowa, przez Kraków, do Wiednia i dalej. Wszędzie tam, gdzie sięgała jego sława wirtuoza.

Bohdan Halicz, bardziej znany jako „Hrabia”, był jednym z najwybitniejszych w tej części Europy złodziei kieszonkowych.

Godzinę później wyszedł z kamienicy przy Łyczakowskiej, gdzie wynajmował wygodne trzypokojowe mieszkanie ze służbówką, i uniósł dłoń, przywołując dorożkę.

Na widok dżentelmena ubranego jak z żurnala dwóch fiakrów na przeciwległych rogach ulicy smagnęło konie batami niemal w tej samej sekundzie i ruszyło w jego stronę.

To był wyścig kultur i cywilizacji.

Od strony placu Cłowego kłusowała srokata klacz zaprzężona do lichej, ale szybkiej bryczki na ogumowanych kołach. Pojazd był skromny, miał odrapane burty i podniszczone kraciaste koce na drewnianych ławkach, ale sunął po bruku równo i lekko. Na jego koźle siedział zabiedzony woźnica w kamizelce i czapce bałaguły – żydowskiego furmana wożącego pasażerów na prowincji.

Z naprzeciwka nadciągał powóz, jakiego nie powstydziłby się nawet wybredny ziemianin. Lakierowany, zdobiony ornamentami, na szprychowych kołach, których okucia wypełniły ulicę Łyczakowską hałasem spotęgowanym tętentem kopyt dwóch karych rumaków zaprzężonych do dyszla eleganckiej dorożki. Powoził nimi otyły jegomość w letnim surducie, pod krawatem i w meloniku.

Kilku przechodniów się zatrzymało i obserwowało derby dorożkarzy, które omal nie skończyły się zderzeniem. Pierwszy na miejsce wezwania dotarł ten w meloniku. Czarne konie parsknęły z pogardą na widok przegranej żydowskiej szkapy, a gapie poszli w swoją stronę. Ktoś rozczarowany machnął ręką. Można snuć romantyczne marzenia, a nawet im kibicować, ale porządek świata temu nie sprzyja. W prawdziwym życiu wyścigi wygrywa ten, kto ma ładniejszą bryczkę i więcej koni.

„Hrabia” witany pytaniem, dokąd jaśnie pan winszuje się udać, podciągnął nogawki spodni, aby nie zniszczyć mankietów, i usadowił się na pikowanym siedzeniu dorożki.

– Hotel George – powiedział na tyle głośno, aby komunikat dotarł na kozioł.

Woźnica się rozpromienił, jakby o takim właśnie kursie marzył przez całe życie. Wcisnął na głowę melonik, zdjęty wcześniej na znak szacunku, cmoknął i wypowiedział zaklęcie, po którym obydwa konie natychmiast skręciły w lewo, przecięły oś Łyczakowskiej i ruszyły stępem.

Na plac Mariacki dotarli, gdy przedwieczorna szarówka zamieniała się w mrok rozpraszany przez pierwsze latarnie. Halicz dał dorożkarzowi sowity napiwek i wszedł do hotelu.

Restaurację wypełniał gwar rozmów, szczęk sztućców i dyskretne dźwięki instrumentów strojonych przez orkiestrę przed dancingiem. Przebojem dzisiejszego wieczoru miało być tango argentyńskie. Nad jego należytą namiętnością czuwało kilku fordanserów we frakach z wypożyczalni, muszkach i lakierkach. Byli przyjemni dla oka, mieli na włosach brylantynę, która lśniła w blasku żyrandoli i dyscyplinowała fryzury podczas brawurowych figur. Tańczyli bosko i potrafili być służbowo szarmanccy, udając zauroczenie przypadkowymi partnerkami do tego stopnia, że wystarczyła odrobina dobrej woli, aby w to uwierzyć. Organizator dancingu właśnie za to im płacił.

„Hrabia” zatrzymał się za progiem sali, przyciągając kilka zaciekawionych spojrzeń. Większość miejsc był zajęta, ale niemal natychmiast wyrósł przed nim jeden z tych kelnerów, którzy mają metafizyczną zdolność przewidywania hojności gościa. Niepostrzeżenie ukrył banknot o satysfakcjonującym nominale podany na wysokości kieszeni, po czym ukłonił się i zapewnił:

– Stolik będzie gotowy piorunem. Tymczasem zapraszam szanownego pana do baru.

„Hrabia” się uśmiechnął, przeszedł kilkanaście kroków, usiadł na wysokim stołku i zamówił koktajl. W tym samym momencie orkiestra zagrała pierwsze takty Tanga milonga, a sala westchnęła z rozkoszy. Pary ruszyły na parkiet.

Barman odwrócił się i sięgnął po butelkę wermutu, a miejsce obok Halicza zajęła młoda brunetka o szczupłej twarzy i dużych, czarnych oczach. Mogłaby grać Kleopatrę w filmie o faraonach pokazywanym w kinie Uciecha, ale była Żydówką. Od Egiptu dzieliły ją Mojżesz, Morze Czerwone i parę innych biblijnych zaszłości.

Wystudiowanym ruchem wyjęła z torebki srebrną papierośnicę, a z niej chesterfielda, za którego można było kupić dziesiątkę polskich papierosów Wanda z ustnikiem. „Hrabia” uniósł w dłoni zapalniczkę i podał jej ogień.

Podziękowała uprzejmie, a kiedy barman ponownie się odwrócił, szepnęła:

– Stolik pod palmą. Szmaragd w naszyjniku prawdziwy.

Halicz opuścił powieki na znak, że zrozumiał, natomiast głośno zaproponował jej drinka.

– Nie mam w zwyczaju pić z nieznajomymi – fuknęła i odeszła od baru. Każdy świadek tej sceny uznałby ją za pannicę z bogatego domu, choć była dzieckiem zaułków Zamarstynowa. Sierotą, która nie znała nawet własnego imienia, ale w wieku sześciu lat na targowisku przy placu Krakowskim usiłowała skubnąć „Hrabiemu” portmonetkę.

Było w tym tyle determinacji, że przygarnął ją, nazwał Anitą, oddał pod opiekę ciotki z Łyczakowa, posłał do szkół, a potem wychował na najlepszą tycerkę w mieście.

Starszyzna kręciła nosem.

Jak świat światem tycer, czyli pomocnik złodzieja, to był facet, nie kobita. Cwany, bystry i charakterny. Organizował robotę „krawca”, który kroił klientów, robił zasłonkę, w trymiga przejmował towar i znikał. Ale jeśli trzeba było, to i w mordę dał albo odbił swojego buchacza glinom. Baba to miała robić? Na dodatek taka baba? Żydowskie chuchro? Starzy złodzieje kręcili głowami, ale nikt nie śmiał bałaknąć „Hrabiemu” krzywego słowa.

Bo „Hrabia” to był ktoś. Mistrz, jakiego Lwów jeszcze nie widział. Magik i artysta. Na mieście mówiło się, że potrafi klientowi zdjąć kalesony, nie ruszając spodni. W wieku trzydziestu lat zasiadał już w komisji awansującej kieszonkowców na stopień mistrzowski i przydzielającej rewiry. Pięć lat później wszedł do dintojry – złodziejskiego sądu. Taki as mógł sobie mieć tycera, jakiego mu się żywnie podobało.

Upił łyk koktajlu i zerknął na stolik wskazany przez Anitę.

Siedziały przy nim cztery kobiety w wieku, w którym nuda małżeńskiej rutyny wywołuje szalony apetyt na życie. Zbyt dobrze ubrane jak na bogate mieszczki, zbyt wulgarnie umalowane jak na bohemę, zbyt głośne jak na arystokratki. Sfery handlowo-przemysłowe – ocenił „Hrabia” i odwrócił się na chrząknięcie kelnera, który stanął obok, oznajmiając, że stolik wielmożnego pana jest gotowy.

Halicz oddał mu kieliszek z koktajlem, który tamten ustawił na tacy i manewrując nią niczym cyrkowy akrobata, poprowadził gościa na przygotowane dla niego miejsce. Trasa wiodła obok dam spod palmy. Szatynka w naszyjniku zerknęła na niego wyzywająco, ani na moment nie opuszczając wzroku. „Wieczór mija, a ja niczyja” – mówiło się o takich komunikatach w ferajnie, ale tu, mimo tych samych reguł, obowiązywał inny kodeks.

„Hrabia” posłał jej dyskretny, choć czarujący uśmiech i lekko się ukłonił, wytrzymując spojrzenie. Oczy kobiety błyszczały od alkoholu, który zdążył dodać jej policzkom karminu i wyłączyć zahamowania. Bez ceregieli przyjmie zaproszenie do tańca. A to znaczyło, że posiadaczem naszyjnika ze szmaragdem był już tak naprawdę Bohdan Halicz, choć klejnot tymczasowo spoczywał na szyi podchmielonej szatynki. Dla pewności sprawdził, czy ma w kieszeni marynarki specjalny przyrząd wykonany z dwóch cienkich drutów i służący do odczepiania zapinek biżuterii, ale wtedy zauważył coś, co sprawiło, że się zatrzymał.

Pobliski stolik okupowało kilku dżentelmenów w koszulach rozpiętych pod szyją i poluzowanych krawatach. Mówili po angielsku, z wyraźnym amerykańskim akcentem, co „Hrabia” był w stanie rozpoznać, bo pozbawił cennych przedmiotów wielu obywateli USA, którym zachciało się wycieczek do Lwowa. Jankesi byli wyraźnie rozochoceni, a jednak przyczyną ich ożywienia nie był ani alkohol, ani perspektywa spędzenia wieczoru w towarzystwie tanecznie wyposzczonych pań.

Amerykanie toczyli zacięty spór.

Wśród odsuniętych na bok półmisków i talerzy z resztkami kolacji leżał arkusz papieru pokryty magicznymi znakami, na którym co chwila ktoś coś dopisywał, poprawiał albo skreślał, wywołując pomruk aprobaty albo głosy protestu. Wystarczyło kilka sekund, aby „Hrabia” się zorientował, z kim ma do czynienia. W poprzednim życiu przez trzy semestry studiował matematykę na uniwersytecie i znał takich jak oni: profesorów, którym wystarczyła sekunda, aby stracić kontakt z rzeczywistością.

Pewnie przyjechali na jakąś międzynarodową konferencję, zakwaterowano ich w George’u, zeszli na kolację, któryś wypalił z jakąś tezą i sprawy wymknęły się spod kontroli. W tej chwili wszyscy orbitowali już w kosmosie liczb, nieskończonych przestrzeni, kombinacji, teorii, dowodów i przeczeń. Ale to było nieważne. Przynajmniej dla „Hrabiego”.

Stał jak zahipnotyzowany, wpatrując się w notes, który przed chwilą jeden z dyskutujących wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła. Zajrzał do niego, odczytał coś, co podkreślił uniesieniem palca wskazującego i co wywołało brawa u zwolenników. Po czym odłożył notes na brzeg stołu. „Hrabia” zamarł.

Kieszonkowy brulion formatu połowy zeszytu był oprawiony w wytartą skórę, do której przyszyto gumowy pasek przytrzymujący wieczne pióro.

Nie pióro. Cudo! Piśmienniczy rarytas firmy Graf von Faber-Castell, przy którym bledną wszystkie parkery, watermany, pelikany, a nawet pióra Montblanc.

„Hrabia” z wrażenia przełknął ślinę, odszukał wzrokiem Anitę i posłał jej spojrzenie, które zrozumiała w lot: robimy ten stolik. Przez chwilę walczyła ze zdziwieniem, że szef zrezygnował ze szmaragdu w naszyjniku. Może nawet chciała go o to zapytać, ale jej staranne złodziejskie wychowanie nie dopuszczało rozważań ani dyskusji. Tycer to nie matematyk.

Bohdan Halicz miał obsesję na punkcie piór.

Na pierwszym roku studiów uwielbiał przesiadywać w Szkockiej, gdzie gromadziła się naukowa śmietanka miasta. Zwłaszcza matematycy. Nieustannie rozstrzygali problemy świata niedostępnego dla zwykłych śmiertelników, zapisując wzory i ciągi liczb ołówkami na serwetkach lub kredą na blatach stolików. Młody Halicz wielbił tych ludzi, podziwiał pasję, zazdrościł geniuszu. I piór. Każdy z nich miał piękne wieczne pióro, o jakim on – biedny jak mysz kościelna – mógł jedynie pomarzyć. Tego, co dorabiał na korepetycjach, wystarczało ledwo na czesne, stancję i kaszę ze skwarkami.

Często zostawał po zamknięciu kawiarni, aby pomóc w sprzątaniu. Za darmo. Za przywilej obcowania z najtęższymi umysłami matematycznymi Lwowa. No i może trochę w nadziei, że ktoś kiedyś zostawi przez roztargnienie choćby tanie pióro.

Zanim zaczynali zbierać szklanki ze stolików i wycierać blaty, właścicielka przynosiła gruby brulion, w którym pieczołowicie – znak po znaku – kopiowali szyfry i tajemnice uczonych. Student matematyki okazał się tu nieocenioną pomocą. Halicz czuł się wtedy jak ewangelista, któremu dane było na gorąco spisywać Boskie dzieło. Biblia dawała przepustkę do godności kościelnych; Księga Szkocka – testament odkryć matematycznych – otwierała drzwi do Nagrody Nobla.

Pewnego popołudnia, gdy Halicz był już na trzecim semestrze, w oparach dymu papierosowego dostrzegł postać, która wyraźnie nie pasowała do klimatu Szkockiej. Chłopak mógł mieć szesnaście, może siedemnaście lat. Z pewnością nie był studentem, raczej batiarem z Kleparowa lub innej szemranej dzielnicy szukającym złodziejskiego fartu lub okazji, aby jakiemu inteligencikowi stłuc okulary. Najlepiej razem z nosem.

Poruszał się zwinnie jak małpa, a otoczenie oglądał z bystrością drapieżnego ptaka zdolnego dostrzec mysz z wysokości słupa telegraficznego. Nagle zobaczył wieczne pióro leżące na stoliku w środku sali.

To było jedno z tych droższych.

Skuwkę i korpus miało z masy perłowej, a klips ze srebra. Wyrostek natychmiast podpłynął w tamtą stronę, czaił się przez kilka minut, a kiedy nadszedł odpowiedni moment, przeszedł szybko obok stolika, udał, że się potknął, przewrócił szklankę z resztką kawy, wylał ją na blat, po czym zaczął żarliwie przepraszać, wycierając wszystko wokół serwetkami. Nazywał sam siebie niezgułą i zaklinał, aby mu wybaczono. Gdy dokonał dzieła, ukłonił się i zniknął. A pióro wraz z nim.

Halicz przez cały czas miał go na oku i chciał zastąpić drogę, ale złodziej był zawodowcem. Nie rzucił się do ucieczki jak sroka, której udało się pochwycić świecidełko. Spokojnie odszedł w kierunku baru i zamówił szklankę wody sodowej. To był najlepszy sposób, aby nie zwrócić na siebie uwagi.

Odczekał kilka minut i ruszył do wyjścia. Od progu Szkockiej dzielił go krok, gdy idący z tyłu Halicz chwycił go za ramię. Był wyższy o głowę i mimo młodego wieku wyglądał na kilka lat starszego.

– Pióro – powiedział stanowczo.

– O co się szanownemu panu rozchodzi? – spytał chłopak, pozorując bezgraniczne zaskoczenie.

– Nie udawaj głupiego – Halicz popchnął go w kierunku zaplecza kawiarni, zastawił ciasny korytarz lewym ramieniem i wyciągnął prawą dłoń.

– Pióro – powtórzył.

Wyrostek właściwie ocenił sytuację. Nie miał żadnych szans z facetem wyższym o głowę i przygotowanym na atak.

Wzruszył ramionami, wyciągnął fant z kieszeni i oddał. Był absolutnie spokojny, wręcz pogodny, jakby chciał podkreślić uznanie dla spostrzegawczości gościa, który go przydybał.

– Panie władzo – powiedział uprzejmie – chciałbym się wykupić, jeśli łaska.

Wziął mnie za tajniaka – zrozumiał Halicz i już otwierał usta, aby wyjaśnić pomyłkę, ale złodziej nie pozwolił mu się odezwać. Wyjął trzy banknoty dziesięciozłotowe i wyciągnął w jego stronę. Tygodniówka posterunkowego Policji Państwowej.

Halicz popatrzył na niego zdziwiony, co tamten wziął za wyraz oburzenia i dołożył jeszcze dziesiątkę.

Dotknął daszka oprychówki, prześlizgnął się pod jego ramieniem i zniknął jak sól w wodzie. Gdyby nie piękny egzemplarz watermana i zawrotna suma czterdziestu złotych, które zostały w dłoni Halicza, można by uznać, że go tu nigdy nie było.

Wkrótce kolekcja piór Bohdana Halicza liczyła już kilkanaście okazów. Wszystkie były unikalne. Żaden nie został kupiony.

Usunięty z uczelni po oblanej sesji rozpoczął studia na „Lwowskim Uniwersytecie Kradzieży Kieszonkowych”, słynnym w całej Europie. Był prymusem. Jako jedyny ze swojego rocznika zdał egzamin „magisterski”, po którym nastąpił błyskawiczny złodziejski doktorat, za nim habilitacja i najmłodsza profesura w mieście. Halicz dostał „katedrę luksusu”. Mógł pracować w wytwornych sklepach i restauracjach, na balach i rautach elit. I prowadzić seminarium dla najzdolniejszych.

A teraz stał w środku sali George’a wypełnionej namiętnością tanga i nie potrafił oderwać wzroku od pióra przytroczonego do notesu leżącego na stoliku Amerykanów.

Nie zwracając uwagi na zdezorientowanego kelnera, obszedł parkiet, oceniając sytuację zza zasłony roztańczonych par. Właściciel notesu z piórem dotychczas siedział do niego tyłem, ale gdy Halicz znalazł się naprzeciwko niego, osłupiał.

To był Stanisław Ulam.

Genialny matematyk, jeden z jego idoli z czasów studenckich. Kilka lat temu wyjechał do pracy na Uniwersytecie Harvarda, teraz pewnie wpadł odwiedzić stare śmieci i przywiózł do Lwowa jakichś matematycznych rewolwerowców z Dzikiego Zachodu. Kiedyś nie ośmieliłby się ukraść Ulamowi pięciu groszy, ale to było dawno. W innym życiu.

Zerknął na Anitę, która nie spuszczała go z oka, i wykonał niemal niezauważalny ruch głową: ruszaj.

Nie potrzebowała dalszych instrukcji.

Nie miała pojęcia, co „Hrabia” chce sprzątnąć tym czterem facetom spoconym z emocji, ale to nie miało znaczenia. Wiedziała, że coś zaaranżuje, zrobi, co ma zrobić, a wtedy ona musi być tuż obok, aby przejąć skradziony fant. Tak to działa.

Zrobiła krok w tamtą stronę, ale w tym samym momencie powstrzymał ją wzrokiem.

Wtedy zrozumiała. „Hrabiemu” chodziło o notes. Skórzaną książeczkę, którą jeden z gości właśnie chował do kieszeni marynarki wiszącej na oparciu krzesła, starannie ją zapinając.

Odetchnęła z ulgą. Kradzież była teraz o wiele prostsza niż z blatu stolika. Mogła się założyć, że „Hrabia” pójdzie zaraz w tamtą stronę, przyklęknie, aby zawiązać sznurowadło, przetnie tkaninę marynarki żyletką, którą zawsze miał przy sobie, i notes sam wpadnie mu do rąk. Bułka z masłem.

Anita obliczyła czas i znalazła się obok niego w tej samej sekundzie, w której podnosił się po zasznurowaniu buta. Nikt nie zauważył przedmiotu, który jej podał, o ona wrzuciła do torebki.

– Piękne pióro – skomentowała kwadrans później, gdy zrównał się z nią na ulicy. „Hrabia” odebrał od niej łup i bez słowa pocałował ją w czoło.

Nazajutrz, popijając kawę, przejrzał zapiski w notesie Ulama.

Trzy semestry matematyki wystarczyły, aby zrozumiał, że ma do czynienia z jakąś teorią mnogości i statystyką połączoną z neutronami. Wszystko razem prowadziło do stworzenia energii, którą można by – zdaniem autora zapisków – wykorzystać przy budowie urządzenia. Ulam szkicował je obok swoich obliczeń. Potężnej energii o niewyobrażalnej mocy.

– Chłopak! – przywołał lokaja. – Kopniesz się zaraz do biblioteki uniwersyteckiej i wypożyczysz mi te podręczniki – zapisał tytuły na kartce.

– Słucham, szefie – zareagował młody tycer, który uczył się u „Hrabiego” sztuki złodziejskiej. Staż obejmował pełnienie przez trzy miesiące obowiązków służącego.

Wrócił z książkami, do których zajrzał w tramwaju, choć niczego z nich nie zrozumiał. Kartki były pełne jakichś dziwnych znaków, mniejszych i większych cyferek, kolumn oraz wykresów pokazujących cholera wie co. A jednak „Hrabia” najwyraźniej je rozumiał, bo studiował te hieroglify przez kilka godzin w najwyższym skupieniu. Zrezygnował nawet z codziennego wyjścia do restauracji i zamówił obiad do domu, co zdarzało mu się tylko na największym kacu.

Zanim posłaniec przyniósł parujące naczynia z zupą grzybową i sznyclem cielęcym z sadzonym jajkiem, Halicz nerwowo zerkał na przemian w notes, który przyniósł z wczorajszego wypadu, i w książki matematyczne. Zapisywał coś na kartce, kreślił i podliczał, mamrotał pod nosem, wstawał i chodził po pokoju, aby uspokoić myśli, a potem wracał do papierów. Odpalał papierosa od papierosa, gryzł ołówek, kręcił głową i wpatrywał się w swoje notatki wzrokiem, w którym był jakiś obłęd.

Około szesnastej wezwał służącego ponownie.

– Skoczysz na róg i przyniesiesz wszystkie popołudniowe wydania gazet – rozkazał. – Ale szybko, na jednej nodze.

Gdy kwadrans później tycer położył przed nim stertę dzienników, „Hrabia” dosłownie się na nie rzucił. Przewracał strony, nerwowo przeszukując je oczami.

W poważnej prasie wypatrywał anonsów w stylu: „Wysoka nagroda dla znalazcy notesu słynnego matematyka”. W bulwarowej tytułu: „Zapiski geniusza padły łupem zuchwałych złodziei”. W politycznej nagłówka: „Czy za kradzieżą notesu profesora Harvardu stoi sowiecki wywiad?”.

Nie znalazł niczego. Ani słowa o tym, co się stało wczoraj w George’u.

To milczenie mogło oznaczać tylko jedno: poszukiwanie zapisków Ulama już się zaczęło, ale w ciszy i ciemności. Z udziałem ludzi, którzy najlepiej sprawdzają się w takich właśnie okolicznościach. Do Bohdana Halicza, pseudonim „Hrabia”, dotarło, że wraz z unikalnym piórem stał się posiadaczem czegoś znacznie cenniejszego niż wszystko, co lwowscy złodzieje razem wzięci ukradli od czasów kijowskiej wyprawy Bolesława Chrobrego.

Wyprostował się na krześle i uderzając jak packą na muchy okładką notesu w otwartą lewą dłoń, zaczął się zastanawiać, gdzie go najlepiej ukryć. Decyzję zachowania zapisków Stanisława Ulama podjął bez wahania, choć po raz pierwszy w życiu zaczął się naprawdę bać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: