- W empik go
Kalejdoskop. Tom 1 powieść współczesna w dwóch tomach / - ebook
Kalejdoskop. Tom 1 powieść współczesna w dwóch tomach / - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 330 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I.
Pan Maciej Bronowski.
– O! widzicie go, jak jedzie! Cztery konie, uprząż posrebrzana, kocz wiedeński i libery a, a wszystko za moje pieniądze! A jak się rozparł!… Ktoby myślał, że ma pół miliona w kieszeni, a tu ostatnia wieś na licytacyi! Nawet na graty żydzi mu już powłazili! Ręczę, że znowu chce pożyczyć, ale zje sto dyabłów?
Tak wołał pan Maciej Bronowski, stojący na łanie, na którym robotnicy ziemniaki sadzili. Na jego głos wszyscy głowy podnieśli i na drogę spojrzeli – W oddaleniu kilkuset kroków toczył się powóz czterokonny, w którym, napół leżąc, jechał mężczyzna w białym płaszczu.
– Ciekawym, na co mi téj wizyty? – znowu burknął. –Gdyby choc procent oddał, żal by mi nie było; lecz dam gardło, że znowu chce pieniędzy. Znam ja tych panów. tylko wtedy przyjeżdżają, gdy potrzebują… A wy, draby, czemu nie robicię?!– krzyknął głosem piskliwym, do robotników się obracając. – Czy chcecie, żebym wam za pół dnia odtrącił? A i ty, Walenty, wolałbyś doglądać, niż gapić się z innymi! Chodź – no tu, chodź i otrzep, mnie trochę, bom pewnie dyablo zakurzony. Taki pan gotów jeszcze śmiać się z dorobkiewicza.
Walenty, który w jednej osobie był ekonomem, leśniczym, polowym, gumiennym, nadstawnikiem i lokajem, przystąpił do swego chlebodawcy i częścią rękawem, częścią dłonią, która poślinił, jako tako surdut mu oczyścił.
– Dobrze już, dobrze… teraz zostań tu i pilnuj tych gałganów, żeby robili, bo ja ide przyjąć hrabiego. Na dyabła mi takich gości!… Ale trudna rada; choćby człowiek nie chciał, musi być gościnnym. Pilnuj jednak, żebyście do wieczora sadzić skończyli, bo inaczej każdemu odtrącę za pół dnia, a tobie dwa papierki.
Wydawszy takie rozkazy, zwrócił się ku ścieżce, która przez pola i łake do dworu prowadziła. Idąc, rzucał okiem uważnem na prawo i na lewo. Tu ozimina pokrywała łany zielenią ciemna i gęsta; tam jarzyny z trudnością dobywały się z ziemi zapieczonej; na ugorach pasło się liczne stado bydła rogatego; jedna droga fornale zwozili ze stert pszenice do młocarni, druga z kopców ziemniaki do gorzelni.
– ?le, posucha nie ustaje… jak jeszcze tydzień tak potrwa, przepadną moje jęczmiona!…
Spojrzał na niebo, które przy wietrze wschodnim było całkiem czyste, i ciężko westchnął. Potem rzucił okiem na pasące się bydło.
– Hej! Nykoła! – krzyknął na pastucha – czemuś znowu moich cieląt nie wypędził?! Czy chcesz, żebym ci uszy oberwał?
– Proszę pana, ja chciałem wypędzić, ale jaśnie pani powiedziała, co jeszcze małe.
– Jaka jaśnie pani? ta niema żadnych jasnych pań, ośle! Patrzcie! czego się tym babom zachciewa! tytułów! honorów! no, i mego owsa dla cieląt; ale dam ja ci, łotrze, jeżeli mi wszystkich nie wypędzisz! Ja dla moich koni nie mam owsa, nie dopiero dla głupich cieląt!
Pastuch, skorzystawszy, że jedna krowa chciała przez rów skoczyć na oziminę, pobiegł ja nawrócić; pan Maciej, obracając się do drogi, na której było widać fornalki z pszenicą, krzyknął:
– Hawryło! psi synu! snopek zgubiłeś!… Stój! Stój! To tak samo, drabie, jakbyś mi wyrwa! zab trzonowy!
Parobek konie zatrzymał, i z wozu zeskoczywszy, podniósł snopek. Pan Maciej obejrzał się raz jeszcze wokoło, a nie dostrzegłszy już nic takiego, coby jego krzyku wymagało, krokiem równie wolnym, jak przedtem, poszedł przez ogród do domu.
Był to mężczyzna wzrostu więcej niż miernego, wcale dobrej tuszy, ogorzały, z oczkami świdrującemi i już dobrze szpakowaty. Miał co najmniej lał sześćdziesiąt, ale krzepko się trzymał; głos zaś jego, jakkolwiek piskliwy, świadczył
0 zdrowych płucach. Na głowie miał prosty kapelusz słomiany, na nogach buty wysokie; resztę ciała okrywały szarawary z płótna zgrzebnego
1 surdut, niby czarny, a niby bronzowy. Na szyi widać było czarną chustkę, dokoła kilka razy okręconą, z pod której dobywał się równie czarny kołnierz od koszuli; a przy brudnych rękawach, które z surduta wyglądały, znawca mógł dostrzedz wielkiej wartości dwie spinki rubinowe w złotej oprawie.
Pan Maciej Bronowski był synem ekonoma i własną pracą dorobił się fortuny prawie milionowej. Ojciec, umierając, zostawił mu tysiąc guldenów gotówką, pare koni i kilka sztuk bydła rogatego. Majątek był wiec mały, jednakowoż pracą można go było powiększyć. Wziąwszy Boga na pomoc, pan Maciej poszedł na dzierżawę. Ale pierwszy ten występ nie wypadł tak, jak się spodziewał. Przyszedł rok bardzo mokry, w polu wszystko wygniło; potem na motylice padł cały dobytek. Zrozpaczony chciał się powiesić–i byłby to z pewnością uczynił, gdyby nie przypadek. Właśnie gdy w najwyższej rozpaczy chodził po swoim pokoju, zjawił się właściciel wioski i tak przemówił:
– Wiem, panie Macieju, jakie cię nieszczęście spotkało, a źe i ja nie jestem w lepszej skórze, wiec przyjechałem z przyjacielska propozycya. Wioska, która dzierżawiłeś, jest ostatnia z mojej niegdyś wielkiej fortuny, a że i długi na niej ciężą, więc za rok, dwa najwyżej, trzeba będzie chyba wziąć kij i torbę. Pan umiesz pracować, czego mnie nie nauczono; ja zaś mam córkę, któraby za maż wyjść powinna. Żeń się za*tem z Lalunią, bierz Podlesie na własność; pracuj, a Bóg ci dopomoże! Dla mnie wystarczy, jeśli mi dasz u siebie kąt cichy i chleba kawałek.
Pan Maciej stanął na rozdrożu: albo się powiesić, lub też ożenić się z panną Eulalią. Po krótkim namyśle zgodził się na drugie.
Ożenił się do trzech miesięcy, objął Podlesie na własność, zakasał rękawy, do roku teścia pochował, żone wziął krótko, tak, że całemi latami bożego świata nie widziała, i po trzydziestoletniej pracy do tego doprowadził, że z jednej wioski zrobiło się siedm, a wszystkie w dobrej glebie, znakomicie zagospodarowane i bez grosza długu. Przynosiły mu one około 30,000 guldenów rocznego dochodu, nie licząc w to procenta od kapitałów. Nieznaczna cześć z tych pieniędzy szła na utrzymanie domu, resztę odsyłał do banku, gdzie się procentowała. Tak więc pan Maciej Bronowski, doszedłszy do lat 60, był najbogatszym w obwodzie i zawołanym gospodarzem na całą Galicyę.
Jakkolwiek od roku 1848 w pojęciach szlachty wschodnio – galicyjskiéj wielka zmiana nastąpiła, nie da się zaprzeczyć, że, mimo zawodów, przejść bolesnych i ogólnego jéj bankructwa, nie nabrała ona jeszcze przekonania, że bez pracy sumiennej i wytrwałej żyć nie można. Jéj się dotąd zdaje, że powinna żyć jak za dobrych czasów pańszczyźnianych, a zaślepienie pod tym względem jest u niej tak wielkie, że stokroć łatwiej wszystko przebaczy, niż dorobienie się majątku. Tracić majątek–to rzecz szlachecka; dorabiać się fortuny mogą, według niej, tylko ludzie nizkiego pochodzenia. Niechęć do dorobkiewiczów inaczej jednak objawia się za dni naszych, niż dawniej. Niegdyś dziedzice spoglądali na nich przez ramie; przeciwnie dziś – kłaniają im się bardzo grzecznie, a drwią z nich jedynie w swojém towarzystwie. Znaczenie pieniędzy urosło, więc też bogaczowi nie odważa się nikt jawnie ubliżać.
Niegdyś, gdy człowieka, który pracą dorobił się majątku, za nic miano, między dorobkiewiczami pojawiały się tylko dwa typy: dorobkiewicza-obłudnika i dorobkiewicza-pana. Pierwszy skarżył się ciągle na biedę i słodką grzecznością chciał sobie ująć społeczeństwo; drugi fanfaronował, ród swój wywodził od Adama i Ewy, dawał dobrze jeść i pić i z wszystkimi sąsiadami starał się być za pan brat.
Teraz przybył typ nowy–dorobkiewicza-chłopa.
Ten, widząc, że pieniądz jest dziś bóstwem najwyższem, które blaskiem swoim przyćmiewa urodzenie i zasługi, głośno opowiada, ile ma majątku, każdemu swemi krociami ciska w oczy, szydzi z gołych hrabiów i książąt biednych, a przytém żyje jaknajgorzej, w rozmowie jest zawsze rubaszny, ubiera się jak ekonom, sąsiadów nie odwiedza i wiecznie powtarza, że nikogo nie potrzebuje,–słowem z całego świata nic sobie nie robi. Ale że świat, aby żyć, pieniędzy potrzebuje, wiec najdumniejsi szlachcice grzecznie mu się kłaniają, na imieniny poczytują sobie za obowiązek złożyć mu swoje życzenia serdeczne,; w Radzie Powiatowej słuchają jego głosu, podczas wyborów pytają, jakiego kandydata radzi postawić, wszędzie mu nadskakują, a niektórzy, chociaż on ich widocznie lekceważy, ofiarują mu nawet swoje przyjaźń.
Takim dorobkiewiczem był pan Maciej Bronowski. Pochodził wprawdzie ze szlachty czynszowej, umiał czytać i pisać, trzymał nawet gazetę i raz na rok kalendarz kupował, ale w mowie, upodobaniach i poglądach na życie był prawdziwym chłopem. Co wzniosłe, piękne, szlachetne, nie miało dlań wartości, gdyż tego nie rozumiał. Jak każdy chłop, był przedewszysfkiem materyalistą, i jak chłop surdutowców nie lubi, tak i on, chociaż się z tem nie zdradzał, nie cierpiał w głębi duszy tych wszystkich, którzy go przewyższali urodzeniem, inteligencyą, cnotą lub zasługą.
Gdy z ogrodu wychodził, ujrzał przed domem hrabiego Leona Zaniewicza, który przechadzał się sam jeden z udanym spokojem. Przyjechawszy przed kwadransem i zastawszy drzwi zamknięte, uznał za stosowne poczekać na gospodarza. Zobaczywszy go teraz, pobiegł z uśmiechem na jego spotkanie.
– Przecie mam szczęście oglądać kochanego sąsiada i dobrodzieja–rzekł, rękę mu ściskając.– À zawsze ślicznie wygląda, na honor! jak jabłuszko.
– Dyableby to było kwaśne jabłko, panie hrabio, bo żółcią napojone.
– Wolne żarty, kochany sąsiedzie i dobrodzieju, wolne żarty!… Jeżeli komu, to panu Maciejowi żółć nie powinnaby się nigdy rozlewać.
– Tak to się zdaje, panie hrabio; lecz nie wiem, czy jest na świecie człowiek, mający takie jak ja kłopoty. Jarzyny giną z posuchy, o robotnika coraz trudniej, porządnego ekonoma nie znajdziesz, choćbyś nie wiedzieć jak szukał; kto pożyczył, nie oddaje, i, jak na dobitek, jeszcze mnie za Stasia sekwestrują!
– Za Stasia?
– Tak jest, za Stasia Tarczyńskiego! Ale ja za to powinienem podziękować panu hrabiemu… gdyby nie pan, jak Boga kocham, nie byłbym mu podpisał, bo to oczajdusza, urwipołeć! Myślałem, że zapłaci; tymczasem bank weksel zaprotestował i teraz chcą mi ze stajni wszystkie ogony wyprowadzić. Ale dam ja jemu! Jak wekslu nie wykupi, sprzedam mu ostatnie graty!
– Niech się sąsiad dobrodziej nie obawia: ręczę, że zapłaci.
Hrabia, mówiąc to, miał minę trochę zakłopotaną. Bądź-co-bądź, sposób, w jaki pan Bronowski witał go przed swoim domem, nie był ani grzeczny, ani ośmielający.
– Tak, tak, niech pan hrabia powie mu, żeby zapłacił, bo, jak Boga kocham, będzie źle! Ale my tu ponoś już zadługo stoimy; może pan hrabia wstąpi na chwilę. Konie niech sobie tymczasem w chłodku staną. Hej! Karol! – krzyknął, aż starego domu mury zadrżały–otwórz tam!
Na ten głos po niejakim czasie w zamku klucz zgrzytnął i we drzwiach ukazał się Karol, bosy i bez surduta, a jeno w dolnej części ubrania, którą sznurek przytrzymywał.
– Przynieś nam jaką zakąskę i za jednym zachodem powiedz pani, żeby cielęta kazała w pole wypędzać, bo dla nich nie mam owsa!… Proszę pana hrabiego, proszę.
Hrabia, znając rozkład domu, zwrócił się na prawo i wszedł do pokoju gospodarza.
Była to izba obszerna, od lat kilku nie bielona, w której wszystko się znajdowało: worki, powrozy, kosy, siekiery, dwie czy trzy baryłki z wódką, sofka drelichowa, stół z nogą złamaną, kilka krzeseł jesionowych, łóżko z brudną pościelą, kasa ogniotrwała i duży kufer żelazem okuty. Obok łóżka na małej szafce leżał kalendarz, na nim okulary i dwa cygara. Powietrze było tu wilgotne, piwniczne, mimo że okna, silnemi kratami opatrzone, a na ogród wychodzące, były teraz otwarte. Nieopodal domu rósł klomb cienisty i w nim słowik miłosne trele wyśpiewywał. Hrabia, usłyszawszy go, rzekł:
– Jak widzę, sąsiad dobrodziej ma bezpłatną muzykę pod swemi oknami.
– Niech go tam dyabli porwą! Szelma drze się po całych nocach i spać mi nie daje. Ale nie dziwota! nażre się mojej pszenicy, więc go głowa nie zaboli. Niechby tak postał, jak ja, cały dzień przy pługach i nagryzł się z chamami, zobaczylibyśmy, czyby mu się zechciało wrzeszczeć po nocach.
Hrabia uśmiechnął się nieznacznie, i, płaszcz zrzuciwszy, który go od kurzu chronił, usiadł na sofce. Pan Maciej wziął cygara z kalendarza i podał je gościowi.
– Stokrotne dzięki, kochany sąsiedzie, stokrotne! Sąsiad dobrodziej wie, że ja pale tylko jeden gatunek.
Z temi słowy sięgnął do bocznej kieszeni surduta i wyjął cygarniczkę ze skóry angielskiej, w srebro oprawną i z dużym monogramem.
– Może sąsiad dobrodziéj pozwoli? prawdziwe hawanna. Właśnie wczoraj dostałem świeży transport z Hamburga.
– Dziękuję panu hrabiemu Mnie się tara nie przyzwyczajać do takich delikatesów bo mnie na to nie stać. Dla mnie sztynkator za dwa centy doskonały!
Wszedł Karol, tym razem już w butaćh surducie, chociaż uczesać się nie miał jeszcze czasu niosąc na tacy wódkę, chleb, masło i trochę owoców w cukrze smażonych. Gdy to na stole przed hrabią postawił, gospodarz otworzył kasę ogniotrwałą i z niej wyjął jakiś pakiet. Usiadłszy obok gościa, zaczął pakiet powoli rozwijać. Po odrzuceniu papieru zapisanego, potem gazety i kilkunastu kawałków podartej bibuły, ukazał się w końcu ser szwajcarski, suchy i popękany.
– Wyśmienity, panie hrabio! Sam go z miasta przywiozłem. Wpierw jednak trzeba się napie wódeczki… a dobra! własnego wyrobu.
Nalał i, kieliszek podnosząc, rzekł:
– W ręce pana hrabiego!
Wypił, na podłogę splunął, usta rękawem obtarł i znowu kieliszek napełnił. Hrabia, odwagę zebrawszy, pół kieliszka wlał sobie w gardło. Myślał, że cały wypije; przeliczył się jednak z siłami. Nagle zakrztusił się gwałtownie i krew mu do głowy uderzyła.
– Nie dziwota! gardziołko delikatne, pańskie, nie takie jak u mnie. Jabym się nie zakrztusił, choćby mi kto nalał do gardła ognia piekielnego.
– Nie gardło delikatne, sąsiedzie dobrodzieju, tylko wódka niesłychanie mocna. To spirytus a mnie w dodatku piersi bolą.
– Mnie bo, panie hrabio, nigdy nie bolą. Czasem tylko się zdarzy, że zachrypnę, bo z tymi gałganami rady dać sobie nie można; ale wtedy idę na oborę i łykam sobie wyziewy z mierzwy. Lekarstwo takie nic nie kosztuje, a zdrowe. Niech pan hrabia kiedy spróbuje.
– Najchętniej bym to uczynił, sąsiedzie dobrodzieju, najchętniej, gdyby mi to mogło pomódz; ale, niestety! moja choroba tak zakorzeniona, że jéj byle czém nie wypędzić. Kto wie, czy to już nie tuberkuły.
Tu mówiący zaczął znowu kaszleć.
– W takim razie trzeba się leczyć, panie hrabio, bo zdrowie to pierwsza rzecz.
– Najzupełniej podzielam rozsądne zdanie sąsiada dobrodzieja, i co mogę, robię; wszakże niezawsze można tak się leczyć, jak doktorowie nakazują. W tym roku, naprzykład, trzebaby mi koniecznie gdzieś do wód wyjechać, bo i moja córka nie całkiem zdrowa, tymczasem ani rusz…
– A to czemu?
Hrabia skrzywił się pociesznie, wzruszył ramionami, i wyciągnąwszy prawą rękę ku gospodarzowi, zaczął trzeć dłoń palcami. Pan Maciej musiał to zrozumieć, skoro, nie patrząc mu w oczy, rzekł:
– Et! jak pan hrabia zechce, potrafi się ściągnąć.
– Na honor, sąsiedzie dobrodzieju, choćbym z duszy rad, nie potrafię. Nie uwierzysz, kochany sąsiedzie, jak mnie to boli, że dotąd nie mogłem mu nawet procentu zapłacić.
– Już-to, prawdę powiedziawszy, panie hrabio, mnie to jeszcze bardziej boli.
– Nie wątpię, sąsiedzie dobrodzieju, nie wątpię; ale niech to pana pocieszy, że,co się przewlecze, to nie uciecze. Za kilka miesięcy otrzymam kilkakroć z głębokiej Ukrainy, gdzie na mnie sukcesya spada; wtedy zwrócę chętnie kapitał z wszystkiemi procentami. Zanim to jednak nastąpi, trzeba ciężko z losem walczyć.
– A odsetki od kapitału hrabianki Izabeli, który leży w depozycie sądowym?
– To kropla w morzu, sąsiedzie dobrodzieju; zresztą Belcia ma swoje wydatki.
– O ile wiem, odsetki wynoszą rocznie 9,000 guldenów, w sądzie bowiem dla panny Izabeli leży po ś… p… jej matce 150,000. Ja, panie hrabio, ani czwartej części tych pieniędzy nie wydaję.
– Ach! i my się oszczędzamy, sąsiedzie dobrodzieju, bardzo się oszczędzamy, ale nic nie pomaga, bo czasy bardzo złe. W ubiegłym roku mieliśmy wydatki nadzwyczajne, rad nie rad musiałem pożyczyć na rachunek procentu Belci. Bieda, sąsiedzie dobrodzieju, wielka bieda!–Tu hrabia znowu się zakaszlał. – Zaiste, prawie nie wiem, jak zacząć, ale sąsiad dobrodziej zapewne sam się już domyślił, że wrśród ciężkich stosunków, w jakich się znajduję, nie będę mógł nawet do wód wyjechać, jeżeli sąsiad dobrodziej,..
Hrabia uciął, chcąc, by gospodarz sam dokończył; ten jednak oczy wytrzeszczył i zapytał:
– Jeżeli co?
– Jeżeli mnie… sąsiad dobrodziej nie poratujesz.
– Co? Ja mam hrabiemu znowu pożyczać?– krzyknął pan Bronowski, jak oparzony od stołu się zrywając. – Ależ pan chyba zapomniałeś, żeś mi winien 17,000, od których od dwóch lat procentunie widzę. Inni dłużnicy przecież coś dają; ot, nie dawniej, jak zeszłego tygodnia, byłem u jednego aż na Podolu, który mi winien tylko 2,000, a że nie mógł zapłacić ani kapitału, ani procentu, dał mi przynajmniej jakąś szafkę starożytną, którą mojej babie darowałem. No, od złego dłużnika człowiek przyjmie plewy i łyka; lecz pan hrabia nawet plew nie dajesz.
– Oddam, sąsiedzie dobrodzieju! na honor, oddam! lada dzień przyślą mi sukcesyę,
– Pan hrabia opowiadasz o tej sukcesyi jak o wilku żelaznym. Już piąty rok o niej słyszę.
– Bo się jej ciągle spodziewałem, teraz jednak już niewątpliwie ją odbiorę i co do grosza wypłacę. Zresztą nie przyjeżdżam w tej chwili po sumy bajońskie, chciałem tylko prosić o trzy tysiące, a żem winien siedmnaście, wiec będzie okrągłe dwadzieścia.
– Szkoda, że nie pięćdziesiąt! Panu hrabiemu łatwo to powiedzieć i wziąć, ale mnie trudno tyle zebrać, a jeszcze trudniej odebrać. Już mnie się ludzie dosyć naobdzierali i ja na starość nie myślę pójść z torbami. Niech jeno pan hrabia popatrzy, proszę… proszę!–To mówiąc, przed siedzą – cym kalendarz rozłożył. – Widzi pan, co mi u łajdaków przepadło… U Kaliksta Grodzickiego siedm tysigcy, jak obszył.
– O ile wiem, jest to kuzyn sąsiada dobrodzieja. |
– Kuzyn, czy nie kuzyn, każdy oddać powinien–odrzekł, w kalendarzu palcem dalej pokazując – U Zborowskiego trzynaście tysięcy, wprawdzie zahipotekowane zaraz po banku, ale bank dał zawielką pożyczkę, łatwo moga przepaść. U Sieczkowskiego dziewięć tysięcy… j
– Z tym sąsiad dobrodziej był pono w jakiejś spółce zyskownej. Handlowaliście zbożem, i wołami, i z początku zarobiło się nie jeden tysiaczek.
– Co było, anie jest, nie pisze się w regestr. Z początku pieknieśmy zarabiali, a potem gałgan tak pokierował, żeśmy stracili. Ja takiej spółki nie rozumiem, w której się traci, i dlatego łotr powinien oddać. Niech pan jednak nie myśli, że już koniec. Mam ja więcej takich ptaszków. Oto pan hrabia wziąłeś 17,000; za Stasia, jak widzę, trzeba będzie beknąć dwa tysiące; a takich, co mnie zarwali po 100 i 200 papierków, nie spisałbym na skórze wołowej. Prócz tego straciłem w tym roku na akcyach. Na Ostbanach przeszło połowę, na Czerniowieckich trzecia cześć. Jak tak dalej pójdzie, draby do tego doprowadza, że nie będzie mnie za co pochować.
Hrabia powstał, wziął gospodarza pod ramie i tak przemówił:
– Żarty, sąsiedzie dobrodzieju, żarty! Sąsiad tak wyglądasz, że, na honor, będziesz żył sto lat z okładem, a umierając, zostawisz z pewnością dwa miliony, jeśli nie więcej. Szkoda tylko, że Blóg nie dał ci dzieci, majątek zatem gotów dostać się w ręce niegodne.
– To niech się dostaje darmozjadom i utrayuszom przynajmniej po mojej śmierci, nie za życia!
Hrabia usta przygryzł i zapytał:
– Więc sąsiad dobrodziej trwasz w swoim uporze?
– Nie dam ani szeląga! Hrabia puścił jego ramię i westchnął głęboko-
– Jak widzę – rzekł, – pani Eulalia świętą prawdę powiedziała. – Kto? moja żona? Ciekawym, co mogło powiedzieć takie cielę… – Kilka dni temu, będąc u mojej córki, mówiła, że pan masz tak twarde serce, iż potrzebującemu nigdybyś nie dopomógł. Według jéj przekonania, choćbyś zobaczył człowieka z głodu umierającego, nie dałbyś mu kawałka chleba.
– Co? Ona to śmiała mówić? Więc jéj się zdaje, że tylko Przyłuska może być szlachetną, a Bronowski nie? Ile pan hrabia żądałeś?… trzy tysiące? Zaraz dam; niech się baba przekona, że sknerą nigdy nie byłem i nie będę. Patrzcie ja! a to lala!
Już przy kasie stanął, lecz się zawahał. – Kiedy powiedziałem że dam, to dam; wszelako przedtem będę pana hrabiego prosił o rewers z podpisem panny Izabeli na całe 20,000. Jesteśmy śmiertelni, a kiedy nawet bank żąda dwóch podpisów, więc ciekawym, czemubym ja miał być gorszy?
– Na honor, żądanie sprawiedliwe; a żem się tego spodziewał, zatem na wszelki wypadek wziąłem weksel od córki. Służę.
To powiedziawszy, wyjął weksel z pugilaresu i wręczył go gospodarzowi. Pan Maciej przeczytał uważnie, potem z kasy wyjął dawny weksel hrabiego – na 17,000 i trzy banknoty po 1,000. Stanąwszy przed nim, rzucił to na stół z lekceważeniem, sam zaś wrócił do kasy, by ją zamknąć. Hrabia zmiął weksel i pieniądze, i, jakby świstki jakie, włożył do kieszeni.
– Ona śmiała to mówić! – pan Maciej mruczał sobie pod nosem. – Jéj się… ciągle zdaje, że lepsza ode mnie. Patrzcie-no ją, jaka mi pani! A ciekawym, kto ją taką zrobił, jeżeli nie ja. Gdyby nie moja praca, nie miałaby co w gębę wziąć. Ktoby to był pomyślał, że z niej taka baba niepoczciwa. No, no, już ja ci nasole!
Pan Maciej tak głośno swoje myśli wypowiadał, że hrabia jednego słowa nie stracił. Bojąc się jednak, by ten monolog nie trwał zanadto długo, przerwał mu temi słowy: – Jeszcze jedna prośba do szanownego sąsiada i dobrodzieja. Jutro, jak panu wiadomo, Rada kwiatowa wybiera marszałka. Sądzę, że mógłbym powiat godnie reprezentować, i dlatego postanowieni ubiegać się o ten urząd. Gdy jednak nie wyjada mi się samemu narzucać, więc Staś podniesie poję kandydaturę, a inni ją poprą. Spodziewam się, że i sąsiad dobrodziej nie będzie należał do moich przeciwników. – Nie bój się, panie hrabio, nie bój! Nietylko nie będę przeciwnym, ale nawet, jak zechcesz, sam będę za hrabią agitował. Dziwi mnie tylko, że chcesz się pan bawić w takie błazeństwa. Co mi to za urząd, który nie do kieszeni, lecz z kieszeni wynosi Wszystkie te Rady i godności torby sieczki nie warte, – O, mój panie!–odparł hrabia poważnie – ilekroć ojczyzna żąda od nas ofiary, powinniśmy ją pełniąc bez szemrania. Co do mnie, na honor, niéma usługi ani tak trudnej, ani tak przykrej, któréjbym się dla dobra kraju nie podjął. Gospodarz wzruszył ramionami. – Chociaż więc urząd marszałka nie należy o zbyt przyjemnych–hrabia dalej mówił,–władze bowiem autonomiczne muszą ciągle walczyć z rządowemi, postanowiłem dla dobra kraju i powiatu przyjąć ten ciężar na moje barki, gdyż, na honor! nie byłoby rzeczą godziwą usuwać się od pracy publicznej. Sąsiad przyrzeka mnie więc poprzeć?
– Może pan hrabia na to liczyć. –Słowo?
– Ależ słowo! Wszak takie głupstwo nic mnie nie kosztuje.
Hrabia, który aż do tej chwili był nadzwyczaj grzeczny, zrobił się nagle sztywny, zimny, usta wydął, oczy przymrużył i, uderzając gospodarza protekcyonalnie po ramieniu, zaczął cedzić słowo po słowie:
– Dziękuję ci, panie Macieju, i, na honor! nie zapomnę, żeś mi się tak przysłużył. A teraz bądź pan zdrów, bo hrabianka Izabela na mnie czeka.
Adieu!
Wziął płaszcz i, nie uścisnąwszy nawet dłoni gospodarzowi, wyszedł na podwórze do powozu i odjechał.
Gospodarz został na środku pokoju z ustami otwartemi.
– Ledwie łapnął pieniądze, widzicie, jaki się z niego pan zrobił! I jeszcze na mnie wymógł słowo, że będę za nim agitował… Trzeba ci tego było, stary ośle!
Uderzył się w czoło pełną dłonią i w gniewie najwiekszym rzucił się na łóżko.
ROZDZIAŁ II
Jak pan Maciej robił interesa.
Pan Maciej był człowiekiem oryginalnym, do żadnego z tych niepodobnym, których tylu na świecie widzimy. Miał on własną logikę, samodzielny pogląd na życie, i inne, niż społeczeństwo, (wśród którego żył, wyobrażenie o honorze, cnocie I obowiązkach. Według jego przekonania, ten najlepiéj spełniał swoje obowiązki, kto sam za pługiem chodził i nawóz widłami narzucał; ten był najcnotliwszym, kto najmniej wydawał; a ten prawdziwie honorowym, kto nie miał grosza długu, wprawdzie do honorowych i tych zalicza!, którzy, lubo iż mieli długi, punktualnie jak zegarek na termin procent przywozili; lecz że pod tym względem szlachta polska nigdy słowną nie była, wiec też i żaden szlachcic długi mający nie był w jego oczach człowiekiem honorowym.
Pan Maciej nie miał litości ani dla ludzi, ani dla zwierząt. Chłopów zdzierał jak lichwiarz najgorszy; jedyny zaś pies w jego domu,wyżeł z którym polował, tak był wychudły, że aż chwiał się na nogach. A mimo to ludziom często pieni dzy pożyczał i niejeden tysiączek u nich mu prze padał. Nigdy się atoli nie zdarzyło, by z dobrego serca dopomógł istotnie potrzebującemu; pożyczają bowiem, kierował się zawsze bądź jakiemiś zachciankami, których nikt nie rozumiał, bądź własnym interesem. Kto go umiał zażyć, ten go zwyciężał i brał pieniądze. Wszakże, z drugiej strony musimy mu oddać tę sprawiedliwość, że zachcianki rzadko się u niego pojawiały i trwały nadzwyczaj krótko, skutkiem czego, ledwie pożyczył, już żałował. I wtedy, aby sobie ulżyć, opowiadał robotnikom w polu, kto i ile od niego wziął pieniędzy na jarmarkach wykrzykiwał, że jego sąsiedzi je dynie nad tem przemyśliwają, jakby go obedrzeć skarżył się, że wszyscy ludzie oszuści, i na dusze i ciało przysięgał, że nikomu grosza nie pożyczy, Dotrzymywał też tak długo przysięgi, póki znowu ktoś nie skorzystał z chwilowych jego wrażeń i zachcianek. Ileż to naprzykład razy zapewnia! sąsiadów, że hrabiemu Leonowi grosza więcej nie da; tymczasem, jakeśmy widzieli, hrabia zażył go tak zręcznie, że znowu wziął trzy tysiące, Jeżeli pan Maciej kiedy żałował, że był słaby, teraz najbardziej. Wziął mu 20,000, a pożegnał jak swego ekonoma! Tego było zawiele, nawet dla człowieka tak mało jak… on wymagającego; to też, leżąc teraz, z gniewu sapał i półgłosem z sobą rozmawiał:
– Wie, że moich pieniędzy więcej nie powącha, i dlatego fanfaronuje. Jak to on z pańska przez zęby cedził, a jak mnie pożegnał, jakbym ml jego durniem, a nie dobrodziejem! Poczekaj! nauczę ja cię rozumu! Jak w terminie nie zapłacisz, wszystko ci zabiorę: konie, powóz, nawet surdut ostatni!
I Ta myśl ulgę mu przyniosła. Wolniej też odechnął, cygaro sobie zapalił i dalej mówił: – Przynajmniej to dobrze, żem w ciernie nie bity i zażądałem wekslu z podpisem jego córki. Za rok będzie pełnoletnią, z depozytu pieniądze odbierze i odda… Oho! tatuś musiał jéj już nieraz kazać takie wekselki podpisywać, niewiele jéj się zatem zostanie… A szkoda dziewczyny… dobra Przyzwoita.,. chociaż dyabli tam wiedzą, co z niéj Jeszcze będzie! U tych panów, prędzej czy później, musi wszystko zejść na psy. Same to próżniaki, darmozjady, utracyusze! Zaczął myśleć. Ilekroć to czynił, brwi nad oczyma razem się łączyły, na czole układały f fałdy tysiączne, cygaro zapamiętale gryzł zębami i przeżute kawałki wypluwał na podłogę.
– Największe głupstwo palnąłem, żem mu obiecał poparcie przy jutrzejszych wyborach. A to mnie złapał! Może nie pojechać i z listem posłać, żem chory? Nie uda się, bo w łóżku nie wyleżę… zresztą, jeśli kto, to ta baba niepoczciwa pierwszaby mnie zdradziła. Jak Boga kocham, to wróg, nie żona! Przez nią złapał trzy tysiące; przez nią dałem słowo, że go poprę; przez nią lekceważy mnie, przez nią… A bodaj cię szlag trafił!
Z tym okrzykiem zerwał się na równe nogi i, plując, począł sobie usta rękawem obcierać. Przekleństwo, którem bieg swoich myśli zakończył, nie było jednak skierowane do jego żony, lecz do cygara, które go boleśnie upiekło. Gryząc je zapamiętale, doszedł do ognia, który mu usta i język poparzył. Nieraz mu się to już zdarzało, a przecię nie mógł od tego odwyknąć, jak wogóle, mimo majątku i stosunków z ludźmi lepszego towarzystwa, nie odwrykł dotąd od żadnego narowu, wyniesionego z domu ojca.
Pan Maciej jeszcze się nie uspokoił, gdy do jego pokoju weszła żona. Była to osoba pięćdziesięcioletnia, czerstwo wyglądająca i nad swój wiek pretensjonalnie ubrana. Całą głowę miała w lokach, między któremi tkwiły dwa astry fantastycznie upięte; suknia zaś, mimo żę czarna, tak była przejrzysta, że pod nią można było dojrzeć i gors jeszcze dość pełny i ramiona okrągłe. W jednej ręce książkę trzymała, w drugiej wachlarz.
– Dobrze, żeś tu przyszła – krzyknął, – bo właśnie chciałem się z tobą rozmówić. Jakiem czołem śmiesz obmawiać swego męża?…
– Co? ja ciebie obmawiam?
– Nie udawaj jejmość, że się nie domyślasz, bo dopiero wyszedł ztad hrabia, który mi słowo w słowo powtórzył, coś przed jego córką mówiła. Więc ja jestem człowiekiem złym, nieuczynnym, bezlitosnym! A ciekawym, kto na ciebie pracuje i za czyją głową tak się codzień koczkodanisz, że wyglądasz jak jeden z siedmiu grzechów głównych?
– A kiedym to miała mówić, Macieju, kiedy?
– Przed kilku dniami.
– Ależ, Macieju, weź Boga na pomoc! Przecię od pół roku nie byłam u hrabianki Izabeli, a ona w tym czasie także się u nas nie pokazała. Dwie mile trudno zrobić pieszo, a koni własnych nie mam. Wszak wiesz doskonale, że wpierw rausze sto razy prosić, nim raz dostane.
– Bo ja koni do gospodarstwa potrzebuję, nie do tryndania się, rozumiesz? Prawda, że od jesieni na krok nie wyjeżdżałaś… A to drab! To mnie podszedł! Poczekaj, dam ja tobie!
Pani Eulalia, chwilę poczekawszy, póki się mąż całkiem nie uspokoił, usiadła i w te słowa przemówiła:
– Przyszłam, mój, Macieju, pomówić z tobą o tych biednych krowach. Uskładawszy sobie trochę pieniędzy za wieprze i ogrodowiznę, wzięłam od ciebie téj wiosny w pacht wszystkie krowy i tyle ci płacę, co żyd dawał
– Tak być powinno… przecie ja nie mogę tracić. – Ja też nie żądam, mój Macieju; ale skoro tyle co żyd płacę, to bądź przynajmniej tak samo dla mnie dobrym, jak byłeś dla żyda. Pachciarz dostawał zawsze koniczynę do podoju, a mnie Walenty nie chce dać ani listka, utrzymując, żeś ty zakazał.
– Pewnie, żem zakazał… i
– Jak to, Macieju? Wiec w twych oczach ja gorsza od żyda?
– Pewnie, żeś gorsza; żyd bowiem jest człowiekiem obcym i od tego żydem, – żeby zdzierał; a ty, jeśli chcesz tak samo jak on zarabiać, gorszaś od żyda. Przecież żona powinna mężowi pomagać, nie z niego korzystać.
– Jeżeli tak – odrzekła, powstając,–- to zabierz sobie krowy i daj mi pokój z tym pachtem.
– Pewnie, że zabiorę, ale kaucyi ci nie oddam, boś kontraktu nie dotrzymała.
– Dobrze, weź sobie wszystko, tylko daj mi święty pokój.
– Pewnie, łatwo ci darować, bo i te pieniądze, któreś na kaucyę dała, na mnie zarobiłaś. Niby to wieprzów nie karmię mojém zbożem? a ogrodowizna na czyjej rodzi się ziemi, jeżeli nie na mojej? I bardzo dobrze, że będziesz miała mniej pieniędzy, bo mniej ich wyjdzie na fatałaszki. Wstydziłabyś się, doprawdy! Baba jak świat stara, a stroi się jakby panna na wydaniu.
Pani Eulalia poczerwieniała jak piwonia i oczy błysły jéj gniewem. Podobnej zniewagi nie puszcza mimo uszu nawet kobieta najstarsza i nier-mająca w sobie żadnej zalotności. Już chciała coś odpowiedzieć, lecz potrafiła się wstrzymać i z wymuszonym spokojem odrzekła:
– Kiedy ty się nie ubierasz, wiec ja muszę… bo przecie do nas często ludzie przyjeżdżają.
– Prawda, przyjeżdżają, żeby ze mnie drzéć skórę!… Szczególnie ten luby Staś, którego tak gorąco wzięłaś w swoje opiekę, żem mu aż na dwa tysiące weksel podpisał. Ale, jak nie zapłaci, dam ja mu! Zlicytuję mu graty ostatnie! Zapewne znowu dziś przyjedzie, żeś się tak wykoczkodaniła.
Pani Eulalia odwróciła się gniewnie i klamkę pocisnęła. Mąż, idąc za nią, deklamował:
Stara baba w wianku Siadła przy młodzianku…
j Nie dokończył, bo za panią Eulalią słychać już było trzask drzwi aż w trzecim pokoju.
– Poleciała jak opętana! a tom jéj dał bobu! Ktoś do dzwi zapukał.
– Herein!
Wszedł żyd, słuszny i zezooki.
– A! pan Szmul. Co tam powiesz nowego Żyd skłonił się kilkakrotnie jarmułką do ziem
– Przyjechałem, z przeproszeniem wielmożnego pana, w tym interesie, cośmy o nim niedawno mówili.
– W jakim interesie? Ja z parchami nie robię żadnych interesów.
– Hörsie! Wielmożny pan chyba zapomniał Przecie umówiliśmy się na ostatnim jarmarku, ż wielmożny pan pożyczy mi cztery tysiące na pasze
– Co? jabym miał tobie pożyczać?!
– Z przeproszeniem honoru wielmożnego pana, to właściwie nie tak była. Wielmożny pan przyrzekł pod chajrem, że mi podpisze weksel, jak to już nieraz bywało, potem ja z nim do miasta pojadę i pieniądze wezmę; a że to jutro w wieczór ostatni termin, więc jeżeli za godzinę na kolei nie będę i jutro w południe nie wrócę, Mendel mnie podkupi i sam weźmie paszę. Nasz dziedzic bardzo honorowy: jak raz co powie, to jak dwa a dwa cztery… Przyrzekł, że tylko do jutra będzie czekał, a pojutrze z pewnością Mendlowi wypuści.
Szmul był arendarzem w dobrach pana Erazma Leszczyńskiego, który po panu Bronowskim był w okolicy najbogatszym i najrządniejszym gospodarzem. Szmul, siedząc w jednej wsi lat kilkanaście, dorobił się znacznego majątku, poczem zaczął handlować zbożem i wołami. Pan Leszczyn-
Ski miał przepyszne pasze nad Bystrzycą, które mu rokrocznie do 10,000 guldenów przynosiły. Początkowo Szmul wydzierżawił je wspólnie z Mendlem, arendarzem z sąsiedztwa; później, gdy się większej dorobił fortuny, brał je sam i na własną rękę woły kupował. Odtąd Mendel koso na niego patrzył, usiłując wszędzie mu szkodzie. Przedelszystkiém psuł mu kredyt; a że Szmul był dotąd prostym tylko arendarzem, który w wyższych sferach finansowych nie umiał sobie wyrobie odpowiednich stosunków, więc, wskutek intryg Mendla, nie łaz i nie dwa znajdował się w trudnem położeniu. Okoliczni żydzi nie chcieli mu pożyczać, a pan Leszczyński, lubo że słynął z serca dobrego, żydom, Których poczytywał za największą plagę kraju, nigdy nie folgował, i, ilekroć z nich który terminu nie dotrzymał, zaraz go wyrzucał, czy to z arendy, czy z dzierżawy. Szmul, będąc raz w wielkiej potrzebie, udał się do pana Bronowskiego po pożytzkę. Ten, zbadawszy położenie i widząc dla siębie wszelką pewność, dał mu do banku weksel ze swoim podpisem, za co żyd, stosownie do zwyczaju w Austryi przyjętego, miał mu zapłacić 3 od sta, jako wynagrodzenie za porękę. Szmul był uszczelniony, że dostał pieniędzy; pan Bronowski zaś, kieszeni swojej grosza nie wydawszy, brał 3°od całej kwoty, którą żyd w banku pożyczał. Oto jak się robią interesa, gdy się ma w kieszeni gotówkę, a w bankach kredyt.
I nietylko ze Szmulem pan Maciej tak postępował. Ponieważ, wskutek opłat wygórowanych, w całej Galicyi zachwiał się przemysł gorzelniany, tak dalece, że jedynie ten może jeszcze jako tako wyjść na gorzelni, kto równocześnie brahą woły karmi, chociaż i tu, obok pracy niezmordowanej, potrzeba także szczęścia niemało,–przeto pan Maciej, tracąc z początku na gorzelni, wpadł później na taki pomysł:
Oto wyszukiwał żydków, mających po kilka lub kilkanaście tysięcy, i tym gorzelnię wypuszczał; a że ich kapitały były niewystarczające, więc podpisywał za nich weksle do banku, za co, jak zwykle brał trzy procent prowizyi. Równocześnie żydzi poddawali się z całem swojem mieniem dobrowolnej jego sekwestracyi, aby, po sprzedaży wołów i wódki, mógł najpierw wykupić weksle ze swoim podpisem. Dodatkowo obowiązywali się także dawać mu pewną ilość wódki i przyjąć na brahę wybierki z jego bydła, na sprzedaż przeznaczone. Pan Maciej tak znakomicie obliczał, że żydzi tylko swój majątek, czasem nawet w całości, tracili,–on zaś zawsze z dobrym zyskiem wychodził. Najpierw: brał prowizyę od weksli; powtóre: sprzedawał do gorzelni swoje ziemiopłody po dobrych cenach; tuczył swoje stare krowy i woły; miał dla robotników wódkę za darmo, i, nakoniec, zostawała mu wszystka mierzwa, która w gospodarstwie warta tysiące. Ponieważ żydzi galicyjscy namiętnie lubią gorzelnię i handel wołami, na którym już niejeden z nich krocie zarobił, więc zawsze nawijali mu się spekulanci, którzy pracowali dla jego kieszeni. Dziwili się sąsiedzi, widząc, że gorzelnia pana Bronowskiego jest w ruchu bezustannym; lecz nie dziwił się pan Maciej, bo wiedział, że w czasach teraźniejszych jedynie ten robi majątek, kto umie dobrze spekulować.
Szmul, opowiedziawszy swój interes, stał dalej przy dzwiach i na odpowiedź czekał. Gospodarz jakiś czas obojętnie oknem wyglądał–zdawał się słuchać śpiewu słowika; potem spojrzał na zegarek kieszonkowy, obrócił się do żyda i rzekł:
– Zleś się wybrał, mój kochany… pieniądze teraz drogie, a kredyt jeszcze droższy. Dnia niema, żeby kto nie zbankrutował. Niegłupim podpisywać!Szmul za głowę się porwał. On liczył na pewne, a teraz miał z niczém wracać. Nie chcąc na – wet przypuścić, by go tak okropnie mogły nadzieje zawieść, zaczął przemawiać do honoru pana Macieja; a gdy to nie pomogło, jął prosić i zaklinać:
– Niech wielmożny pan zlituje się nade mną, bo ja bardzo biedny żydek. Dla wielmożnego pa – na to nic… szast,prast! i już podpisane; a dla mnie to cały majątek! Ponieważ na pewne liczyłem, więc jużem woły kupił; a jak dziedzicowi jutro pierwszej raty nie zapłacę, odrazu zejdę na kapcana.
Pan Maciej długo milczał, następnie przemówił:
– Nie dam ci podpisu, bo trzy procent w czasach teraźniejszych to nic.