- W empik go
Kalendarz - ebook
Kalendarz - ebook
„Kalendarz” stanowi zapis dzień po dniu myśli i uczuć człowieka, który postanowił nie jeść przez 50 dni.
Powieść ociera się o groteskę. Miejscami jest śmieszna, miejscami przerażająca. Śmieszna, gdy widzimy obsesyjne zapatrzenie w ciało. Przerażająca, gdy okazuje się, że ta obsesja dla bohatera jest jak najbardziej poważna. Ta ambiwalencja stanowi największą wartość dzieła, bo jako czytelnicy zostajemy pozostawieni sami sobie, musimy samodzielnie wybierać kierunek interpretacji.
Niepokojąca powieść. W niepokojący sposób śmieszna. I porywająca.
Dr hab. Krzysztof Biedrzycki
Katedra Krytyki Współczesnej UJ
Jarosław Naliwajko jest księdzem rzymskokatolickim, zakonnikiem, debiutował w 2013 roku powieścią “Zero”.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-348-4 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
31 grudnia
Najpierw myślenie, długo, bardzo. Zawsze się tak zaczyna. Potrzeba impulsu. A może żyję w ciągłym poszukiwaniu potwierdzenia w lustrze. Właściwie to raczej fascynacja… kolegą? Teraz mówi się o tym homoseksualizmie, non stop. Czy mam go odnaleźć w sobie? Piękny dialog społeczny. I tyle tych nagród literackich, albo przynajmniej twórczości. O, piękne słowo! Twórczość. Pisanie. Kreowanie. Właśnie, tworzyć światy. Czy to ma sens? A tymczasem to kolega. Takie proste, rywalizacja. Gdzie teraz koledzy? Zwariować tylko. Albo nie być na powierzchni. Kolego! Bez przesady. Z drugiej strony przecież dużo czytałem. I religijne wątki, i medyczne, kulturowe. Może na końcu o tym. Obecnie stan zero. Wcześniej niż pierwszy dzień. Zawsze jest coś wcześniej. Dlatego te pytania o rywalizację czy szajbę. Nie za bardzo wierzymy w ciągłość. Bo ciągle wyskakują nowe okienka. Ikony. Chciałbym. Przecież pojawiają się tylko ikonki. I to wcale nie oznacza małych Ikon. To oznacza nową jakość, choć raczej zmagamy się o jej jakość.0 dzień
1 stycznia
Joga dziewięćdziesiąt minut. Najadłem się trochę po południu, w ciągu dnia raczej zielona herbata i sok z jabłek bez konserwantów, trochę różnych ciastek: kruche, pierniki, wafle, i czekolada mleczna z orzechami. Zupa chili ze średnią przyprawą w meksykańskiej, dwa lody Magnum, Classic i Almond, grube paluszki do piwa, orzeszki z solą, to był błąd, żadnej soli, piwo duże pszeniczne, czerwone wino. Próbuję sobie przypomnieć, jak to było poprzednio. Chodziłem po Kazimierzu. Jakie mam plany? Miesiąc? Zobaczymy. I w głowie myśl: czy to czasami nie jest tak, że jak wszystko można wybrać, to nic nie można? Ale żeby aż tak to sprawdzać? Ciekawa zależność, bo na Kazimierzu, na ulicy Szerokiej nie byłem od trzech lat. Zawsze siadałem na ławeczce Nissenbaumów i patrzyłem na Starą Synagogę. Miałem wtedy poczucie całkowitej wolności. I dopiero gdy zaczynam głodówkę, tu przyszedłem. Wcześniej unikałem spotkania ze znajomymi, taki lęk. Nie dało się posiedzieć długo, bo śnieg przemoczył mi spodnie w okolicach ud, od spodu. Ale cisza jest zaskakująca o tej porze roku. Może śnieg wytłumił zgiełk. Albo brak samochodów. W światłach lampy ładnie odbijały się płatki spadającego śniegu. Taki kicz, ale warto, żeby nie myśleć.
Wracając do początku decyzji, wcale nie zastanawiałem się długo. Decyzja przychodzi wcześniej niż racjonalne myślenie. Motywacja tkwi gdzieś głęboko i wypływa od czasu do czasu.I dzień
2 stycznia
Jogi nie było, bo spałem zaledwie trzy i pół godziny, a rano jeszcze musiałem złapać konkluzję do kazania. Tabletki, woda mineralna, zielona herbata, wcześniej szklanka czekolady marcepanowej, niemieckiej, bo najlepsza. Ale na ile to prawda, na ile mit? W dzieciństwie samochody niemieckie to było coś. Z jedzeniem związane jest dzieciństwo. Za każdym razem to przecież odtwarzanie dzieciństwa. Trochę spacerowałem. Najpierw pojawiły się gazy, takie jak z zepsutego jajka. Muszę uciekać na ulice. To wtedy komentują, że zatkane rury kanalizacyjne i na burzę idzie. Po przeszło pięciu godzinach przeczyszczenie, strasznie szybko, wcześniej różnie, ale zasadniczo po ośmiu godzinach. Najpierw taki nagły ból w okolicach jelita grubego. Połączony z mrowieniem w pęcherzu moczowym. Ścisk w oczach. Można to powstrzymać, ale za chwilę będzie drugi atak. Trzeba pobiec. Wystrzeli większy kawałek. Potem brązowe kłaczki w ciemnozielonym wodnistym. Na obrzeżach bardziej zielone, wodniste, w kontraście do białej muszli. Strasznie śmierdziało. Nigdy mnie to nie powstrzymuje od oglądania i analizowania dokładnego. Ciągle usiłuję przypomnieć sobie poprzednie razy. Trochę snuję plany, co to będzie w nocy z 15 na 16 stycznia. Znowu skurcze w odbycie. Teraz tylko postać papki brązowej, jednolitej. Będę musiał uczestniczyć w imprezie. Jak wtedy z głodem? Aha, jeszcze przed tabletkami zjadłem Magnum, oczywiście klasyczne, czyli w czarnej czekoladzie, gorzkiej.II dzień
3 stycznia
Joga dziewięćdziesiąt pięć minut. Uczucie politury w ustach małe, ale odzywa się lekkie ssanie w żołądku, piję zieloną herbatę i resztki wczorajszej wody mineralnej, oddaję stosunkowo dużo moczu, na razie nie liczę ilości wody czy herbaty, którą piję. I myśli w czasie jogi: a co będzie, jak zabraknie mikroelementów i stracę przytomność? Ostatnio mało jadłem. Potas to echo pobytu w szpitalu, gdy było go mało. Zobaczymy. Przelewa się w żołądku i burczy, ciekawe zjawisko. Po południu byłem u przełożonego po pieniądze, zabrałem cztery czekoladki i ssałem, potem wypluwałem. Ale to chyba stres związany z koniecznością proszenia, a raczej odpowiedzią. Co to może być? Tam mieszkać? Pod wieczór trochę, ale bardziej psychologicznie niż w żołądku, ból z tyłu głowy, taki jak z niewyspania, a może z długiej rozmowy z osobą o historii z odwracaniem i mieszaniem wszystkiego ze wszystkim przez rodziców. Nie ból, bardziej takie ściskanie w skroniach. Chyba pójdę kupić pasztetową i będę gryzł i wypluwał. Zobaczę, bo miałem to już zakończyć. Tak będzie cały czas. Bo wypluwanie daje odpoczynek psychiczny? Płyny: dziewięć szklanek zielonej herbaty z cytryną (9 x 0,33 = 2,97 litra). Marsz około trzech kilometrów. A potrzeba przynajmniej dwóch litrów dziennie i dwudziestu kilometrów marszu. Zacząłem obserwacje ciała. Spodnie stały się luźniejsze o milimetr. Zmniejsza się po milimetrze, równomiernie. Jakżeby inaczej, przecież niemożliwe, żeby jedna noga, a potem dopiero druga. Inaczej bym się przewrócił. Może kiedyś tak filozofowie robili filozofię?
Przypomniałem sobie. Wypływały takie brązowe, długie, w marę rzadkie wypływy. Najpierw przesuwa się w jelitach całkiem spokojnie. I nagle atak na zwieracze. Trzeba od razu biec, albo ściskać. Najlepiej się przygotować i obliczyć godzinę. Pierwsza klasa, gdy jest możliwość na noc i rano. Ale muszę wtedy nie iść rano do roboty.
Jak na pierwszy dzień to strasznie dużo jedzenia. Czy to strach wywoływany przeszłym doświadczeniem? Tylko wtedy odbywałby się na poziomie zupełnie cielesnym. Poza moją decyzją. Może ciało jest mądrzejsze. Tak będzie cały czas?III dzień
4 stycznia
Joga sześćdziesiąt dziewięć minut. Niestety musiałem przerwać, wkurzyłem się esemesem. Postanowiłem dokończyć wieczorem. Joga – próbuję odtworzyć w pamięci czas jej intensywnego ustawiania i głód mistrza. Teraz sobie myślę, że może to przesyt jogą. A wkurzenie esemesem to sposób, aby przerwać. Ciało ukrywa się przede mną. Może zamieniam głód fizyczny na pojęcie związane z jogą? Takie poczucie pustki w żołądku i gęsta ślina, byłem trochę słaby, ale jak się poruszałem, wszystko OK. Idę do roboty. Trochę słabości w czasie stania, chodzenia już mniej. Czyli chodzić trzeba, tak jak mam w głowie. Tylko zawsze czy najpierw, bo ulegam autosugestii, czy rzeczywiście. Zobaczymy, jestem szalony. I do tego pierwszy raz myśl wczoraj: po co to? Napełniam żołądek herbatą i przepełnia mnie takie uczucie żalu po jedzeniu, jakby brakowało człowieka. A może jedzenie zastępuje mi bliskość człowieka? Wyplułem tylko jeden batonik. Jestem ohydny.
– Ale przecież burze muszą być, bo czujemy odwrotnie, a chcemy, żeby każdy tak samo.
– Czyli o co chodzi? – Tyle pamiętam, a potem myśl kolegi psychoanalityka z zagranicy, prawdziwego:
– Zostałeś uwiedziony, najnormalniej na świecie – zawyrokował.
– Chce mi się rzygać – powiedziałem. Na szczęście nie jadłem już dwa dni, tego nie wiedział.
Sączę tokaj, nawet dobry.
– Tylko zieloną herbatę? – zapytał lekarz.
– Jestem zatruty – powiedziałem szybko. „A głodówka ma oczyszczać umysł” – pomyślałem. Ciągle się wikłam. Otóż może jest tak, że jak się oddzielam, to wtedy ona robi poczucie winy? W głowie mam ten dialog, esemes, na przykład z dziś.
– Daj sobie spokój, przecież zawsze cię omota.
– Ale syf, wiesz, do samego siebie. Kiedy przyjdzie agresja wobec niej?
– O! To wtedy będziesz miał wgląd.
– Po co?
– Dopiero tak się uleczysz.
„Ciekawe z czego?” – pomyślałem.
– Ale wiele rzeczy, które robisz, możesz przecież robić…
– Wiem, sam na razie nie potrafię powiedzieć dlaczego… – przerwałem. Temat był dla mnie zupełnie niejasny, a ciągle najżywszy. Ostatecznie byłem wdzięczny za rozmowę. Potem czułem się trochę nieswojo. Ale wkrótce przyszła M. Rozpoczęliśmy rozmowę o książkach i podróżach. No i ostatecznie o mojej powieści. Lekarz zawyrokował, że jest o wolnomyślicielstwie.
– Dobra, przecież ci mówiłam. – Spojrzała znad dżinu z tonikiem.
– Tak, wiesz, akceptacja, jak mi powiedział wielki aktor, a był wielki naprawdę.
– Ale napisz coś innego, zawsze o tym samym. – Skrzywiła się.
– Tylko na tym się znam, byłbym nieuczciwy – zaryzykowałem, chociaż czułem, że się wygłupiam. Zaczęliśmy rozmawiać o perspektywach, wyszło, że tylko zagranica.
Spotkałem lekarkę z sąsiedniej kliniki, takiej od krwi. Nie widziałem jej dawno, a spotkaliśmy się przypadkiem przy kiosku.
– Dobrze wyglądasz – powiedziałem. Tak było faktycznie, bo zniknęło jej wieczne zmęczenie.
– Ty też, zresztą jak zwykle, co słychać? – zaczęła.
– Skończyłem kurs psychoterapii.
– Jaki, gdzie? Co? Mów!
– Normalny, z certyfikatem, teraz kończę doktorat.
– Zdałam egzamin specjalizacyjny. Doktorat kończysz?
– To pikuś przy tym. A dziś angielski, chyba stąd wyjadę, muszę spróbować.
– Podoba mi się, idziesz naprzód, tak, tak, idziemy naprzód. Może się umówimy na wódkę?
– Dobra, tylko teraz nie mogę, ale wiesz – ten strajk w szpitalu, a wybierałem się zrobić badania. Ale co, jesteś na urlopie?
– To nic, przyjdź, wypiszę ci badania, to sobie zrobisz. Ale mów, co tam, jak kurs? Gdzie idziesz?
– Po cytrynę.
– Po co ci?
– Normalnie, do zielonej herbaty.
– Kupuję Liptona w takich torebkach, ekskluzywnych.
– Takie trójkątne, eleganckie.
– Dobre, co? – dopytywała się jak eksperta.
– Wolę sypaną.
– Wiem, ale tak wygodniej. No ale mów. Czyli pchamy do przodu?
– Napisałem powieść, teraz piszę drugą, o antysemityzmie w Kościele.
– O! Ryzykant. A stary się pytał kiedyś o ciebie, coś miał sprawę. Tak mówię, żebyś wiedział, że jesteś w pamięci. – Zmieniała tematy.
– O! Pan profesor! Jutro nie mogę, jadę do Gliwic…
– Co ty, dopiero w piątek, przyjdziesz i będzie czekało albo zadzwonię. – Chaos się pogłębiał.
Z tego wynika, że załatwiłem badania, chociaż miałem pietra tam iść, bo dawno jej nie odwiedzałem, a po znajomości to zawsze trzeba dbać, a odsunąłem się dawno. Ale pochwalić i jest, to straszne w sumie. Badania ważne w tym momencie, potas, żelazo, glukoza, mocznik, wapń, fosfor, albumina, bilirubina, fosfataza alkaliczna i kwaśna, i cała reszta, czyli hemoglobina jak się ma u mnie w ciele. A tam robią dokładanie. Ostatnio były wzorcowe, a płytki krwi nadawały się do podręcznika medycznego, tak powiedziała.
Na razie atakuję batoniki. Jak długo? Ale to początek.
Przypomniałem sobie, jak oglądaliśmy z panem profesorem tvn24. Wyrywałem sobie włosy i urywałem na pół. Ciekawe, mało czegoś? Bo włos jest wytrzymały, gdzieś o tym czytałem.