- W empik go
Kalendarze - ebook
Kalendarze - ebook
Usiana autobiograficznymi wątkami, nostalgiczna opowieść matki, której dzieci wyfruwają z gniazda, o dzieciństwie, rodzinie, urokach beztroski i bliskości. Rok z życia dziecka we wspomnieniach dorosłej kobiety to wyprawa w głąb siebie i czasu. Wakacje u dziadków na wsi, bose przebieżki po trawie, zabawy ze zwierzętami, rozmowy przy stole, rodzinne spotkania. Piękno zwyczajnych rzeczy. "Kalendarze" mają moc i otwierają oczy na rzecz z pozoru oczywistą - by cenić codzienność każdego momentu życia, również tego z pozoru zwykłego.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk- jedna z najbardziej rozpoznawalnych polskich autorek, z wykształcenia historyk teatru - zadebiutowała jako scenarzystka serialu "Tata, a Marcin powiedział…". Jest autorką kilkunastu poczytnych powieści dla dorosłych i młodzieży. "Cukiernią Pod Amorem" podbiła serca czytelników i rankingi sprzedaży. Jest żoną reżysera filmowego Wojciecha Adamczyka. Ma dwóch synów - Macieja i Piotra.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8295-651-1 |
Rozmiar pliku: | 424 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato mieliśmy tego roku piękne, suche i słoneczne. Pod koniec sierpnia trochę popadało, ale deszcz stawał się już bardzo potrzebny, bo trawy zaczynały żółknąć, a drzewa gubiły liście. Teraz znów jest ciepło. Mimo że nocami i rano ciągnie chłodem, za dnia słońce świeci nieprzerwanie. Wychodzę z psami na dłuższy niż zazwyczaj spacer, gdzieś aż do lasu, na górkę, która mimo pogody i tak pewnie będzie pusta. Odpinam smycze i daję im pobiegać. Zadzieram głowę. Patrzę na sosny i dęby z pocztówkowym niebem w tle. Żadnej chmury. Od czasu do czasu tylko biała wstążka znacząca drogę przelatującego gdzieś wysoko samolotu. Myślę o ludziach, którzy spoglądają w dół i widzą szare nitki dróg, granatowe zbiorniki wodne, miasta niczym kolorowe plamki zatopione w zieleni, lasy podobne do puchatych dywanów. Dziś żadna chmura nie przesłania im widoku. Od kiedy sama często tak podróżuję, nie zazdroszczę nikomu przygody. Jestem tylko ciekawa, czy podobnie jak ja robią sobie sprawdzian z geografii. Czytają? A może drzemią?
Wracamy.
Zieleń jest jeszcze dość świeża, gdzieniegdzie tylko między liśćmi pojawia się złota plamka zwiastująca jesień. Winobluszcz na ścianie kościoła u dołu ciemnozielony, ku górze już całkiem w kolorze burgunda. Ptaki też śpiewają jesiennie. Co roku pojawiają się te same wrześniowe tony.
Siadam do pracy.
Kiedy podnoszę wzrok, widzę, że cienie wydłużają się. Teraz sięgają niemal ku rosnącym na parceli sąsiadów świerkom, które oblane złotem zachodzącego słońca, z wolna szarzeją. Zapada zmierzch, choć dopiero minęła siódma. Mrok gęstnieje. Drzewa już całkiem czarne, za chwilę nieodwołalnie stopią się z granatowym niebem. Zapalona lampka przyciąga ćmy. Uderzają w szybę, chcąc sforsować zamknięte okno. Nadlatuje nietoperz i błyskawicznie chwyta jedną z nich, po czym syty, nurkuje w ciemność.
W domu cisza. Psy drzemią, oczekując wieczornego spaceru. Laptop szemrze, wskazówka zegara ściennego niestrudzenie odmierza mijające sekundy. Kiedy opada na tarczy – głośniej, wspinając się ku górze, cichnie, jakby się zmęczyła. Około wpół do ósmej psy przychodzą sprawdzić, czy nie zapomniałam o najważniejszym. Trącają mnie nosami. Mogę je przez jakiś czas ignorować, ale w końcu trzeba będzie wyjść w tę ciemność.
Na ulicy jest widniej, niż sądziłam. Jaśniejsze smugi pocięły niebo za torami. Drzewa oświetlone przez latarnie znów się złocą. Szuram nogami w opadłych liściach. Jest w nich coś wzruszającego. Samotność? Śmierć? Niektóre, wyraźnie zniechęcone życiem, odrywają się od gałązek poznaczone plamami, zeschnięte jak staruszki. Inne przeciwnie, w najpiękniejszym momencie, wciąż zielone, czasem wspaniale żółte lub bordowe. Chciałabym zebrać całe naręcze i podrzucić do góry, ale boję się, że ktoś to zobaczy i pomyśli, że zaśmiecam ulicę, że zwariowałam.
Nie ograniczam się jednak, popatrując w okna. Nigdy nie potrafiłam się oprzeć pokusie zajrzenia do cudzego domu. Jeśli tylko okno nie zostało zasłonięte, zatrzymuję na nim wzrok. Czasem widzę obraz na ścianie, niekiedy lampę, zazwyczaj oczom przechodnia dostępny jest tylko wąski wycinek mieszkania, ale to mi wystarczy. Rzadko widać ludzi, jednak nie ciekawią mnie tak jak wnętrza.
Psy biegną nieuważnie, nie lubią chyba nocnych spacerów. Przyśpieszam kroku tam, gdzie latarnie nie świecą. Z ciemności nagle wyłania się rower. Nie ma świateł. Ktoś idzie, mówiąc sam do siebie. Mijając nas, nie ścisza głosu. Uliczne rozmowy przez telefon nikogo już nie krępują. Wróciwszy, widzimy auto parkujące na podjeździe. Psy, uwolnione ze smyczy, wbiegają do holu, radośnie oczekując kolacji.
Niespodziewanie powiedziałeś w połowie sierpnia:
– Wyprowadzam się.
To już? – pomyślałam.
Stałeś skrępowany. Coś tam dodałeś jeszcze, tytułem usprawiedliwienia. Jednak nikt cię nie słuchał. Ja i twój ojciec opuściliśmy głowy, wpatrując się w blat stołu. Straciliśmy ochotę na kolację. Może westchnęliśmy. Nie musiałeś niczego wyjaśniać. Widać nadszedł czas. Dla nas oznaczało to, że obaj nasi synowie wyprowadzą się mniej więcej jednocześnie.
Długo milczeliśmy. A potem, przygnębieni, przywoływaliśmy głos rozsądku. Tłumaczyliśmy sobie wzajemnie, kiwając głowami. Coś się w naszym życiu kończyło. Nie rozumieliśmy tego jeszcze, nie analizowaliśmy. Staraliśmy się cieszyć, że jesteście gotowi, czujecie się dorośli, ale to był trudny weekend. Jeden z tych, które zmieniają wszystko.
A przecież nic się jeszcze nie stało. Wciąż byliście tu z nami, choć przez większą część dnia pracowaliście poza domem. Liczyło się, że wracacie. Mieliśmy tę maleńką czteroosobową wspólnotę. Nasze plany, zwyczaje, wspomnienia. Byliśmy razem przez dwadzieścia pięć szczęśliwych lat. I choć każde z nas wpatrzone w ekran laptopa siedziało w swoim pokoju, to nadal byliśmy my, nasza czwórka, tata, ja i wy dwaj.
Ten dzień, dzień pierwszej poważnej decyzji, był dla ciebie początkiem pięknej przygody. Zaledwie uchyliłeś do niej drzwi. Niedługo je otworzysz i wejdziesz w swoje dorosłe życie. My w naszych sercach usłyszeliśmy tylko głuchy stukot, jakbyś wyszedł na zawsze. Cóż mogliśmy powiedzieć? Zostań jeszcze trochę? Będzie nam ciebie brakowało? Szkoda, że natura nie obdarowała ludzi ptasim instynktem wyganiania potomstwa z gniazda. Wtedy pewnie byłoby nam łatwiej.
Wracam do tekstu, ale mi nie idzie. Raz po raz unoszę głowę i wpatruję się w swoje odbicie w całkiem czarnym oknie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI