- promocja
Kalibabka. Historia największego uwodziciela PRL - ebook
Kalibabka. Historia największego uwodziciela PRL - ebook
Zanim ktokolwiek usłyszał o oszuście z tindera, po Polsce grasował „Tulipan”, a serial o nim oglądało 19 milionów widzów.
Wiosna 1982 roku. Grupa młodych kobiet rozbija obozowisko nad brzegiem rzeki. W pobliskimareszcie śledczym na proces sądowy czeka Jerzy Kalibabka, ps. „Tulipan”, największy uwodziciel PRL. Gdy wychodzi na spacerniak, dziewczyny piszczą,śpiewają, krzyczą… Chcą być jak najbliżej niego i chcą, żeby wiedział o ich obecności.
W nadmorskich kurortach uwodził turystki z Zachodu, by pić z nimi drinki i spać w hotelach, na które nigdy nie byłoby go stać. Podrywał nastolatki z dobrych domów, a następnie sypiał na przemian z nimi i ich matkami. Utrzymywał harem, w którym jego aktualnej faworycie usługiwały „kocmołuchy”, a „grzałki” pomagały w polowaniu na kolejne dziewczęta. Nie stronił od przemocy, parał się stręczycielstwem i cinkciarstwem, a do tego kradł nie tylko serca, ale też zegarki, biżuterię i dolary.
Pomimo to kobiety go uwielbiały, mężczyźni chcieli być tacy jak on, gazety rozpisywały się o jego podbojach, a gdy odsiadywał wyrok, nakręcono o nim serial, który pozwolił mu jeszcze ubarwić swoją legendę.
Bo Kalibabka doskonale wiedział, że widownia kocha zło.
I nie wahał się tego wykorzystać.
Dziennikarz Wiktor Krajewski rusza tropem znanego podrywacza: odkopuje stare reportaże, rozmawia z tymi, którzy poznali Kalibabkę, i zasięga opinii ekspertów, aby zrozumieć, kim naprawdę był „Tulipan” i co sprawiło, że do dziś pozostaje najsłynniejszym polskim casanovą.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-9617-6 |
Rozmiar pliku: | 4,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wstęp
Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej w Nowym Sączu prowadzi postępowanie przygotowawcze przeciwko Jerzemu Julianowi Kalibabce, synowi Floriana, urodzonemu 29 marca 1956 roku w Kamieniu Pomorskim, ostatnio zamieszkałemu w Dziwnowie, ulica Kościelna 9.
Rysopis: wzrost 175 centymetrów, szczupły, włosy blond, twarz owalna, oczy niebieskie, często zmienia uczesanie.
Od roku 1977 do 15 kwietnia 1982 roku popełnił na terenie kraju szereg oszustw, dokonał kradzieży, włamań, rozbojów i zgwałceń. Często nawiązywał kontakty z kobietami, podając się za sportowca, marynarza, złotnika lub syna bogatych rodziców. Poznane kobiety szantażem lub biciem zmuszał do udziału w przestępstwach lub uprawiania nierządu. Występował pod 20 różnymi nazwiskami. Od 1981 roku w działalności przestępczej Jerzego Kalibabki współuczestniczyła Małgorzata Zawadzka, zamieszkała w Łodzi przy ulicy Gołębiej 8.
Osoby poszkodowane oraz mogące udzielić informacji o przestępczej działalności Jerzego Kalibabki i Małgorzaty Zawadzkiej są proszone o porozumienie się z Komendą Wojewódzką Milicji Obywatelskiej w Nowym Sączu, ulica Dunajewskiego 11. Telefon: 229061.
Jest wiosna 1982 roku. Na oczach całej Polski telewizja publiczna nadaje list gończy za Jerzym Julianem Kalibabką, pseudonim Tulipan. Spiker, ubrany w jasną marynarkę, beznamiętnym głosem czyta z promptera komunikat o przestępcy, którego od kilkunastu miesięcy usiłują wytropić milicjanci. Jak na razie wszelkie próby ujęcia oszusta, który ograbił setki kobiet i ich rodziny, spełzają na niczym.
Wiadomo, że towarzyszy mu wspólniczka – Niusia. To pseudonim szesnastoletniej Małgorzaty Zawadzkiej, której zadaniem jest nagabywanie innych dziewcząt, czyli potencjalnych ofiar, aby następnie ograbić je do cna i wykorzystać. Kiedyś była niewinną dziewczyną marzącą o karierze lekkoatletki. Gdy poznała Jurka, wierzyła, że się w niej zakochał i że stworzą szczęśliwy związek. Dla niego sprzedałaby duszę diabłu. Jest naiwna. Żeby nie powiedzieć: głupio naiwna. Za Jurkiem idzie jak w ogień. Żadne z nich nie myśli o konsekwencjach swoich czynów. Do czasu.
Gdy medialna nagonka na Kalibabkę i jego wspólniczkę przybiera na sile, a w społeczeństwie wzbiera oburzenie spowodowane bezkarnością oszusta, Tulipan staje się wrogiem publicznym numer jeden. Władze PRL-u stawiają sobie za punkt honoru, żeby go złapać, osądzić i należycie ukarać. Chcą pokazać, że obywatele komunistycznej Polski mogą się czuć bezpiecznie. Los Kalibabki ma być przestrogą dla innych, że w tym kraju nie warto popełniać przestępstw, bo każdy – prędzej czy później – zostanie złapany i surowo osądzony.
Jedenaście razy milicjanci są już bliscy tego, żeby zakuć Kalibabkę w kajdanki, ale oszust cudem wymyka im się z rąk. Aż nadchodzi 15 kwietnia 1982 roku…
To nie pierwszy raz, kiedy Tulipan i Niusia odwiedzają restaurację Halka w Szczawnicy. Jurek wprost przepada za tutejszą kuchnią. Zostawiają swoje rzeczy w szatni i udają się do stolika. Przywykli, że stołują się wyłącznie poza domem. Chociaż w ich przypadku trudno mówić o domu, bo ciągle są w podróży – przemierzają Polskę wzdłuż i wszerz pociągami, a czasem taksówkami.
Milicjant, który kilka tygodni wcześniej zobaczył list gończy ze zdjęciem Tulipana i Zawadzkiej, rozpoznaje ich od razu. Właśnie skończył służbę i udał się do tej samej restauracji na obiad. Nie daje po sobie poznać, że namierzył parę, o której zatrzymaniu marzą chyba wszyscy funkcjonariusze w kraju. Po cichu informuje komendę i kilka chwil później Jerzy Julian Kalibabka oraz Małgorzata Zawadzka zostają aresztowani. Nie wszczynają awantury, nie próbują uciekać. Wydają się tylko zdziwieni, że to właśnie teraz kończy się podróż, którą każde z nich zapamięta na całe życie.
Jerzy Kalibabka: Mam takiego pecha, że zawsze, kiedy konsumuję, zostaję zatrzymany… Dlatego zawsze jestem głodny, jak spotyka mnie taka nieprzyjemność2.ROZDZIAŁ 1
DZIWNÓW
W Dziwnowie pada. Idę pustymi ulicami, czuję, jak mżawka stopniowo przeobraża się w ulewę. Po chwili leje jak z cebra. Krople deszczu uderzają z łoskotem o nierówną asfaltową powierzchnię ulic, ale nawet gwałtowne oberwanie chmury nie jest w stanie przerwać marazmu, w którym to miasteczko pogrąża się na ponad połowę roku. Bo wraz z nadejściem jesieni Dziwnów umiera, żeby zmartwychwstać późną wiosną. Jest dopiero sam środek lutego – nie dzieje się tu nic. Nie widać żywej duszy. Z rzadka ulicą przejeżdża samochód. Pachnie nudą i stagnacją. I deszczem.
Przybrudzone szyldy w krzykliwych barwach zachęcają turystów – nieobecnych o tej porze roku – do kupna gofrów z bitą śmietaną o plastikowym posmaku albo niby-włoskiej pizzy, do której przygotowania zamiast mozzarelli użyto wyrobu seropodobnego. Odrapane reklamy raczej odpychają, niż zachęcają, żeby wejść do knajpy, usiąść przy stoliku, nie mówiąc już o zjedzeniu posiłku. Zresztą nawet gdyby komuś przyszła na to ochota, i tak wszystko jest zamknięte na cztery spusty. Opuszczone. Zakurzone. Zabite deskami. Wyblakłe. Z informacją, że ponowne otwarcie nastąpi latem. Inne pory roku w Dziwnowie nie istnieją.
Przyjechałem tutaj, żeby znaleźć trop. Coś, co pomoże mi zrozumieć fenomen najsłynniejszego mieszkańca tego nadmorskiego miasteczka. Rozłożyć na czynniki pierwsze motywacje, które stały za jego niecnymi czynami. Rozwiązać zagadkę człowieka, który krył się za uwodzicielskim uśmiechem i ciemnymi okularami. Bo choć Jerzy Julian Kalibabka nie żyje już od kilku lat, pamięć o nim wciąż jest obecna. Jest żywa. I trochę skrzywiona, wybielona, skrojona tak, by ukryć wszystkie elementy niewygodne i dla niego samego, i dla jego publiczności.
Wielu pamięta go jako bohatera najgłośniejszego polskiego serialu końcówki lat osiemdziesiątych. Wtedy każdy z odcinków _Tulipana_ oglądało ponad dziewiętnaście milionów widzów. Gdy tak niedawno cały świat ekscytował się historią Simona Levieva, czyli „oszusta z Tindera”, przez polskie media przewaliła się lawina artykułów poświęconych naszemu rodzimemu uwodzicielowi. Zaskoczyło mnie, że opinia publiczna wciąż jest niezwykle łaskawa dla takich postaci jak Kalibabka i Leviev. Gdy czyta się komentarze w sieci, można odnieść wrażenie, że to nie oszustowi z Tindera należy się potępienie, ale idiotkom, które nabrały się na to, że przystojny milioner szuka miłości online, i dawały się wykorzystywać finansowo do momentu, aż były kompletnie spłukane. Podobnie usprawiedliwiano Kalibabkę wiele lat temu. I jak pokazała ponowna fascynacja Tulipanem, do dzisiaj pozostaje on jedynym współczesnym polskim archetypem podrywacza. „Ciągle żyjemy wspomnieniem o PRL-owskim łamaczu serc” – pomyślałem sobie, gdy kolejny raz natrafiłem na porównanie tinderowego naciągacza i „oszusta z Dziwnowa”. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej nie dawało mi spokoju, co takiego miał w sobie Jerzy Julian Kalibabka, że nie tylko uwiódł tysiące kobiet, lecz także z taką łatwością zawładnął zbiorową wyobraźnią Polaków. Zacząłem szukać, węszyć, dociekać. Aż trafiłem tutaj – do miejsca, gdzie wszystko się zaczęło.
Ale Dziwnów nie chwali się tym, że niegdyś jego ulicami przechadzał się Tulipan. Nie ma żadnej płyty z napisem: „W tym domu mieszkał Jerzy Julian Kalibabka, najpopularniejszy polski casanova”. Miasta i miasteczka zazwyczaj szczycą się swoimi lokalnymi sławami. Weźmy na przykład Giacoma Casanovę i jego rodzinną Wenecję. Miasto zakochanych nie wstydzi się przeszłości włoskiego uwodziciela. Mało tego! Stawia mu pomnik, a ludzie z całego świata fotografują się na jego tle. Dziwnów jednak wypiera się Kalibabki. Nikt tutaj nie kusi turystów nazwiskiem słynnego podrywacza, nie próbuje zbić kapitału na legendzie, która wokół niego narosła. Czemu Dziwnów nie chwali się Tulipanem? Ma ku temu powód. Ta książka jest o tym powodzie. Konkretnym. Bardzo konkretnym.– A po jaką cholerę pisać o tym człowieku! – wykrzykuje kobieta, którą zaczepiam na ulicy. Jest grubo po czterdziestce i niby nie chce się wypowiadać na temat Jerzego Juliana Kalibabki, ale jednak zwalnia kroku i się zatrzymuje. Staje pewnie, niczym bokserka przygotowująca się do walki na ringu. – Tu go wszyscy nienawidzą! Wstyd! To jest jeden wielki wstyd dla Dziwnowa! Jeszcze niedawno jego syn chodził dumnie po plaży w białym szaliczku i krzyczał: „Kto chce ode mnie autograf?”. Dureń jeden. Ale gnój gdzieś zniknął jakiś czas temu. A po co mnie pan wypytuje o tego diabła? Kim pan w ogóle jest? Detektyw jakiś?
– Książkę chcę o nim napisać – przyznaję otwarcie, a na twarzy mojej rozmówczyni maluje się obrzydzenie. Jakbym podsunął jej coś śmierdzącego pod sam nos. Słowo „książka” zazwyczaj otwiera drzwi, a nie zamyka. W Dziwnowie jest inaczej.
– Jezusie! Książkę o kimś takim? – Jej oczy robią się wielkie ze zdziwienia. – Kiedyś tu przyjeżdżali dziennikarze z całej Polski. Płacić nam za informacje chcieli… I wiecznie: „A Kalibabka to może to? A Kalibabka to może tamto?”. Pan pójdzie do żony. Bo mieszka jeszcze z dziećmi. Ładna kobitka. Zawsze wystrojona. Też ją sobie ten dziad owinął wokół palca… Dzieckiem była, jak ją omotał.
– Aż tak go państwo nie lubili w Dziwnowie? – Może uda mi się pociągnąć ją za język.
– A za co go lubić? Że naszą godność zniszczył? Pan niech tak nie łazi i nie wypytuje, bo tu nikt nic panu nie powie. Do widzenia! – Macha tylko ręką na pożegnanie. Po chwili jednak wraca pewnym krokiem. – Pan pójdzie tam na Kościelną, do ich baru. – Uśmiecha się. Wygląda, jakby mnie podpuszczała.
– Baru? – dopytuję, bo liczę, że powie coś więcej.
– No, to nie do końca bar. Zwykła buda. Pan się tam może coś od nich dowie. Ale oni dziwni… Jakby się wstydzili za niego. No, w sumie ja to bym na ich miejscu chodziła czerwona ze wstydu! Jak burak!
Długo nie muszę szukać, bo już z daleka widać szyld z napisem „Resto Bar K-Alibaba”. Zasłonięte rolety antywłamaniowe nie pozwalają ciekawskim zajrzeć do środka. Zamknięte. Jak wszystko tutaj. Umarł Kalibabka, umarł i jego budobar.
W sumie nie dziwię się, że Kalibabka za wszelką cenę chciał stąd uciec. Tutaj nie miałby żadnych szans, by ziścić swoje marzenia o lepszym życiu, o luksusie, o pięknych kobietach. Gdy się urodził, Dziwnów był małą rybacką osadą. Teraz jest niewielkim miasteczkiem, ale potrafię sobie wyobrazić, że senny rytm życia, wyznaczany leniwym szumem bałtyckich fal, pozostał bez zmian.
Po wojnie wieś – znana wcześniej pod niemiecką nazwą Dievenow – znalazła się na ziemiach polskich. W 1947 roku mieszkało tu tylko 520 osób (512 obywateli polskich i 8 niemieckich). Zaczęto prace nad budową infrastruktury wypoczynkowej. Przed wojną kąpielisko Dievenow tłumnie przyciągało niemieckich turystów i liczono, że ponownie uda się uczynić z tej miejscowości popularny nadmorski kurort. Później na terenie byłego garnizonu został uruchomiony szpital wojskowy, w którym w ramach tajnej akcji wywiadu PRL-u leczono komunistycznych bojowników rannych podczas greckiej wojny domowej. I to w sumie najbarwniejsza karta w powojennej historii Dziwnowa, bo poza tym niewiele się tu działo. Pod koniec lat pięćdziesiątych zbudowano port rybacki, mieszkańcy utrzymywali się zaś albo z rybołówstwa, albo z pracy w turystyce, bo do pracowniczych ośrodków wczasowych każdego roku przybywały tłumy letników. W 1960 roku Dziwnów liczył 1601 mieszkańców. Jednym z nich był już wtedy Jerzy Kalibabka. Miał niespełna cztery lata. Gdy odszedł w 2019 roku, mieszkańców było ledwo ponad 4000.
– A pan co tak tu się kręci? – Z rozmyślań wyrywa mnie starsza kobieta, która przygląda mi się spode łba, tak samo jak jej poprzedniczka. Ma świdrujące spojrzenie, a na jej twarzy maluje się grymas niechęci. Znowu. – Kalibabki pan pewnie szuka. Ale on przecież nie żyje.
– Znała go pani?
– No znała. Tu mało kto go nie znał. Jego rodzina dalej mieszka w Dziwnowie. Pan pójdzie tam do nich i zapuka. Może otworzą i opowiedzą o tatusiu. A mają co opowiadać! Oj, mają! Ile tu młodych dziewczyn przyjeżdżało do tego chłopa… Siedziały przed domem i czekały. Szkoda, że namiotów sobie nie rozstawiały. – Zaśmiewa się w głos. – Na dole mieszka siostra Kalibabki. Kiedyś ona i jej córka gadały z takimi jak pan. Pan zapuka. Ale niech nie liczy na zbyt wiele.
Gdy stoję przed domem Jerzego Juliana Kalibabki, jeszcze nie wiem, że jestem w miejscu, w którym wylało się morze łez rodziców nastoletnich dziewcząt z całej Polski, gotowych błagać swoje latorośle, aby na litość boską poszły wreszcie po rozum do głowy. Dantejskie sceny, które się tu rozgrywały, stały się już częścią miejscowej legendy.
Poza sezonem opuszczony bar Kalibabków – jak wszystko wokół – straszy zatrzaśniętymi roletami (fot. archiwum prywatne autora).
Światła w domu są zgaszone, co zwiastuje, że raczej nie zastanę w nim nikogo, kto chciałby choć przez chwilę porozmawiać na temat Tulipana. Zaprzyjaźniony dziennikarz, który po śmierci Kalibabki napisał o nim kilka artykułów na zlecenie warszawskiego tabloidu, potwierdza, że nie mam co liczyć na rozmowę z rodziną uwodziciela. Ponoć jego żona reagowała wściekłością, gdy wyczytywała w prasie kolejne opowieści swojej szwagierki i jej córki. Miała w końcu zakazać im udzielania wywiadów o zmarłym.
Zamierzałem spędzić w Dziwnowie ponad tydzień, ale już po dwóch dniach wiem, że nic tu po mnie, bo nikt nie chce – nawet za pieniądze – zdradzić choćby najmniejszego szczegółu z życia PRL-owskiego uwodziciela, osławionego w całej Polsce. Grzegorz Jóźwiak, burmistrz Dziwnowa, kategorycznie odmawia komentarza na temat najsłynniejszego mieszkańca miasteczka. Argumentuje – zresztą jak każdy, kogo spotykam – że mają tutaj inne osoby, którym należą się uwaga i poklask. Na przykład Bronisław Szatanik – najstarszy rybak w Dziwnowie. Tyle że mnie interesuje rybak-uwodziciel, a nie najstarszy przedstawiciel rybołówczego fachu. Na zakończenie rozmowy burmistrz składa dość osobliwą prośbę: prosi, żebym w swojej książce nie wymieniał nazwy miejscowości. A więc największy casanova PRL-u to aż taki wstyd dla Dziwnowa?
Coś drgnęło. Zdobywam numer do Kariny Vaskali, żony Kalibabki. Nie posługuje się nazwiskiem męża. Nie wiem dlaczego. Czy to wstyd? Gdy odbiera, słyszę w słuchawce wręcz radosny głos. Ale kiedy na samym wstępie informuję wdowę po Tulipanie, po co dzwonię, w jej głosie wyczuwam dystans i rezerwę. Jest ostrożna. Pyta, skąd mam jej numer telefonu. Cóż, w przepastnych zasobach internetu nie ma chyba informacji, której nie można namierzyć. Zdobycie numeru telefonu do kobiety, z którą Kalibabka miał aż pięcioro dzieci, wymagało raptem pięciu kliknięć. Padają kolejne pytania. O mój wiek i o to, dlaczego chciałbym napisać o jej mężu. Po kilku minutach wahania moja rozmówczyni stwierdza, że mam prawo poznać tę historię. Chwilę temu byłem intruzem, teraz stałem się godzien rozmowy na temat miłości, dla której zmieniła swoje życie, przez co wzbudziła zdziwienie mediów i dezaprobatę najbliższych. Bo jej związek z Kalibabką wywołał sensację z powodu sporej różnicy wieku – Karina była młodsza od swojego męża o ponad dwadzieścia lat. Ale o tym później. Zanim będę mógł opowiedzieć historię ich związku, przez karty tej książki przewinie się jeszcze wiele kobiet.
Karina prosi, żebym dał jej czas do namysłu. Wiem od kolegów po fachu, że gdy Kalibabka jeszcze żył, chętnie udzielał wywiadów za niewygórowaną cenę pięciuset złotych. Jak się później okaże, bez większych skrupułów wybielał w tych opowieściach swój wizerunek, by podtrzymać własną legendę, i nierzadko koloryzował, żeby wpisać się w archetyp łamacza niewieścich serc oraz utwierdzić wszystkich w przekonaniu, że jest współczesnym Don Juanem, Casanovą czy Rasputinem.
Kalibabka doskonale wiedział, że widownia kocha zło. Zwłaszcza takie, o którym może poczytać w miękkim fotelu, albo takie, które można obejrzeć na ekranie telewizora. Nie miał szansy usłyszeć o oszuście z Tindera ani o Annie Delvey – złodziejce z Upper East Side, która podawała się za niemiecką dziedziczkę fortuny i wyłudziła od zamożnych mieszkańców Manhattanu setki tysięcy dolarów. Zapewne nie zetknął się też z historią Elizabeth Holmes – wizjonerki i oszustki, która wystrychnęła na dudka najtęższe umysły Doliny Krzemowej. Ale pewnie nie zdziwiłoby Kalibabki ani trochę, że wszyscy ci antybohaterowie stali się gwiazdami popularnych produkcji telewizyjnych i zyskali rzesze fanów na całym świecie. Zresztą – on miał swój serial w czasach, kiedy nikt jeszcze nie słyszał ani o Tinderze, ani o Netfliksie.
Gdy kończy się lato, w dziwnowskiej przystani nie ma żywego ducha (fot. archiwum prywatne).
Czas mija, a ja czekam cierpliwie, aż Karina Vaskali podejmie decyzję, czy choć na chwilę wpuści mnie do swojego świata. W międzyczasie próbuję skontaktować się z Gracją Kalibabką – córką „polskiego Casanovy” i Kariny Vaskali. W 2021 roku dziewczyna i jej brat Jacek postanowili podbić świat modelingu, dlatego startowali w dziewiątej edycji programu _Top Model_. Bez większego powodzenia, bo oboje zniknęli ze świata show-biznesu równie szybko, jak do niego wkroczyli. Ale dziewczyna dobrze strzeże swojej prywatności i wbrew temu, co mogłoby się wydawać, nie szuka rozgłosu.ROZDZIAŁ 2
NARODZINY GWIAZDY
Sukces ma wielu ojców. I chociaż poniekąd można uznać Kalibabkę za self-made mana, niesprawiedliwością byłoby pominięcie faktu, że ojcem medialnego rozgłosu Tulipana – o ile w tym przypadku wypada używać takich słów – był przede wszystkim dziennikarz Leszek Konarski. Młody reporter „Przeglądu Tygodniowego” na trop PRL-owskiego uwodziciela wpadł przez zupełny przypadek, gdy pewnego wiosennego dnia 1982 roku natknął się na wzmiankę o tym, że milicji w Nowym Sączu udało się „zatrzymać Jerzego K.”, poszukiwanego w całej Polsce listem gończym. Nikt wtedy nie sądził, że za tą niepozorną informacją stoi historia, która stanie się medialnym hitem.
Leszek Konarski: Pojechałem do Nowego Sącza i dotarłem do inspektora wydziału dochodzeniowo-śledczego komendy wojewódzkiej Andrzeja Zbróga, świeżo upieczonego absolwenta Wydziału Prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego, któremu przydzielono prowadzenie tej sprawy. Dowiedziałem się, że w restauracji w Szczawnicy zatrzymano przestępcę-uwodziciela, który był poszukiwany w całym kraju, już kilka razy go aresztowano, ale skuty kajdankami uciekał z konwojów lub z komend milicji. Podróżując po Polsce, rozkochiwał w sobie bogate kobiety, zdobywał ich zaufanie, a w końcu ograbiał z kosztowności, futer, kożuchów…1
Żeby wkupić się w łaski oszusta, Konarski przyniósł na widzenie kilka paczek papierosów. Kalibabka spojrzał tylko na niego z pogardą i wyciągnął z kieszeni paczkę własnych, amerykańskich. Pachniał Old Spice’em. Luksus jak na tamte czasy. Czy Tulipan już wtedy doskonale wiedział, że jeśli przedstawi historię swojego życia w odpowiedni sposób, stanie się ucieleśnieniem tego, o czym mężczyźni marzą za dnia, a kobiety śnią nocami?
Pierwszy reportaż o Kalibabce opublikowany w „Przeglądzie Tygodniowym” wywieszono w gablotce na Dworcu Głównym w Krakowie i nie sposób się było dopchać, żeby go przeczytać. Czytelnicy domagali się informacji o dalszych losach mężczyzny, więc redakcja tygodnika ogłosiła, że co kilka numerów będzie drukować teksty Konarskiego na temat uwodziciela. Kolejne materiały zapowiadała prowokująco:
Uwodziciel, oszust, brutal? A może więcej: męski mit nieujarzmionego zdobywcy? Reakcja Czytelników na głośny i kontrowersyjny reportaż o Jerzym Kalibabce (Leszek Konarski „Kochał, bił i kradł”, nr 21, „P.T.”) jest niesłychanie żywa. W jednym z najbliższych numerów naszego pisma powrócimy do sprawy J. Kalibabki w obszerniejszej publikacji2.
Poniżej zamieściła listy od czytelników, które doskonale pokazują cały przekrój reakcji na fenomen Kalibabki:
Oszust i naiwne
Zdumiewa głupota i naiwność naszych dziewcząt i kobiet. Przecież to nie do wiary, aby taki prymityw i brutal jak ów Kalibabka mógł tak grasować i ograbiać płeć piękną. Czyżby nasze kobiety nie miały oczu? Co z ich rozumem? Co z uczuciami? Przecież godziły się na coś płaskiego, niskiego. Dobrze się stało, iż redakcja „PT” w pasjonującym reportażu Leszka Konarskiego „Kochał, bił i kradł” zdemaskowała Kalibabkę, ukazując jego właściwe oblicze.
Adam Z. Szymczak
Kraków
Obojętnie, jaki wyrok otrzyma Kalibabka, nic nie zmieni faktu, że to fenomen. Oczywiście, fenomen przestępca. Z pewnością nader utalentowany, skoro zdołał uwieść i ograbić aż tyle dziewcząt i kobiet. Uważam, że to także samorodny talent literacki. Kalibabka powinien pisać, sądząc z próbki zamieszczonej w _„Kochał, bił i kradł”_
– nie krył ekscytacji inny czytelnik, niejaki Wacław Michleda z Wrocławia, i sugerował przy tym, aby któryś ze współczesnych polskich literatów wziął Tulipana pod swoje skrzydła i zrobił z niego prawdziwego pisarza. Pojawiły się także głosy zaniepokojonych rodziców, że popularność Kalibabki to wina niedostatecznej edukacji seksualnej młodzieży, i ogólne narzekania na zepsucie młodego pokolenia oraz łatwowierność dziewcząt, które same się proszą o podobne traktowanie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_