- W empik go
Kalôn: Serce Bestii - ebook
Kalôn: Serce Bestii - ebook
"– Najstarsi mawiają – detektyw zaczął zapatrzony w okno – że Księżyc wydobywa z ludzi to, czego oni sami nie widzą".
Tę randkę na długo zapamiętają nie tylko jej bohaterowie, ale również postronni obserwatorzy. Po rozstaniu z długoletnim chłopakiem Anna postanowiła wyjechać do Walii i zbudować życie na nowo. Wydawało się, że adorujący ją Chris może być do tego dobrym kompanem. Mężczyzna nadużywa uprawnień i zabiera ją na nocną randkę do biblioteki. W trakcie ich nielegalnej schadzki wybucha pożar, który pochłania drogocenne zbiory. Anna wpada w sercową rozterkę, gdy śledztwo przejmuje zabójczo przystojny detektyw Aidan Pryce, który podejmuje trop słowiańskich korzeni dziewczyny.
Powieść przypadnie do gustu miłośniczkom sagi "Zmierzch" autorstwa Stephenie Meyer.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-270-5493-3 |
Rozmiar pliku: | 545 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dinas Blaidd , Walia
Środa, 26 kwietnia 2023 roku
Anna obserwowała plac biblioteki z bocznego parkingu. Rozświetlały go koguty samochodów policyjnych. Co chwilę na miejsce z głośnym wyciem syren dojeżdżały kolejne wozy strażackie i parkowały przy południowej nawie budynku.
Dla okolicznych mieszkańców dramatyczna orkiestra służb stanowiła coś nadzwyczajnego. Rzadko zdarzała się w dzień, a co dopiero mówić w środku nocy. Dinas Blaidd uznawano za spokojne miasteczko. Zamieszkiwało je dziesięć tysięcy osób, jeśli wliczyć w to turystów. Mimo zwodniczej nazwy, która oznaczała Wilcze Miasto, upodobały je sobie pary pragnące w spokoju wychować potomstwo. Jedynie studenci zjeżdżający na uniwersytet ze wszystkich zakątków świata i podwajający przy tym liczbę mieszkańców ożywiali okolicę. Oni i gangi motocyklistów odwiedzające promenadę w słoneczne weekendy.
Anna nie należała do żadnej z tych grup. Podejrzewała, że jako imigrantka trafi na pierwsze strony gazet z etykietką „Podpalaczka”. Ludzie nie lubią obcych, zwłaszcza w małych miejscowościach. Można się o tym przekonać, przeprowadzając się do sąsiedniego miasta. _Nie trzeba emigrować aż za granicę, by tego doświadczyć_, pomyślała smutno.
Zebrani przy budynku policjanci zerkali na Annę. Stała jakieś pięćdziesiąt metrów od nich, przy bmw Chrisa. Odwróciła twarz w drugą stronę, by uniknąć ciekawskich spojrzeń.
Oboje będą musieli się soczyście tłumaczyć, z jakiego powodu znaleźli się w środku na długo po zamknięciu obiektu. To, że Chris był tam kustoszem, nie uprawniało go do zapraszania obcych osób na teren biblioteki, a już na pewno do organizowania w niej nocnych randek.
Wpadł na ten pomysł, gdy wyszli z kina znajdującego się na terenie kampusu uniwersyteckiego, pięćset metrów od biblioteki. Obejrzeli _Tetris_, ponieważ Chris nie przepuściłby takiej okazji. Taron Egerton, brytyjski aktor grający głównego bohatera, pochodził bowiem z tych stron. Zarówno historia Henka Rogersa, jak i kunszt aktorski Egertona przypadły jej do gustu.
Planowali wrócić do domu zaraz po filmie. W drodze na parking Chris zmienił zdanie. Zaproponował, by zakradli się do biblioteki obejrzeć manuskrypty, nad którymi pracuje. Cały wieczór, wliczając seans filmowy, opowiadał o najnowszym odkryciu w średniowiecznym woluminie i chciał się nim podzielić ze swoją prawie dziewczyną. „Prawie”, bo to dopiero ich trzecie spotkanie i nadal nie doszło do fizycznego kontaktu. Może miał nadzieję na romantyczny pocałunek w środku? Zakazane miejsce wydawało się do tego idealną scenerią.
Niestety ekscytująca randka szybko zamieniła się w koszmar. W zaistniałych okolicznościach stali się głównymi podejrzanymi w sprawie podpalenia najstarszych manuskryptów w kraju. Z tego nie będzie się tak łatwo wykaraskać.
Świeży zapach dymu dotarł do Anny z lekkim powiewem wiatru. Nie odważyła się jednak odwrócić. Z wysiłkiem próbowała skupić wzrok na nocnej panoramie Dinas Blaidd, odżegnując z pamięci wspomnienie pożaru. W wielu domach zwykle uśpionego o tej porze miasta paliło się światło. Odgłosy akcji ratowniczej musiały obudzić mieszkańców i teraz śledzili przebieg wydarzeń w mediach.
Nagle ktoś dotknął jej ramienia. Podskoczyła jak wystraszony zając. Przetarła szybko powieki pod dolnymi rzęsami, poprawiając makijaż, który wcześniej mógł uchodzić za naturalny. Odwróciła się.
– Przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć – odezwał się starszy policjant w czapce z czarno-białą szachownicą.
– Nic się nie stało – odparła sztywną angielszczyzną.
Policjant miał na sobie czarny mundur i odblaskową kamizelkę z napisem _Heddlu_ u góry i _Police_ pod spodem. Nosił też siwą brodę. W Polsce to nic nadzwyczajnego, ale tutaj nie spotykała u policjantów tak bujnego zarostu.
– Proszę się stąd nie oddalać – poprosił niskim głosem. – Zaraz ktoś przyjdzie z panią porozmawiać.
_Porozmawiać, czyli przesłuchać_, pomyślała. Zamiast udzielić odpowiedzi, przytaknęła tylko głową.
Policjant przyglądał się jej przez chwilę. Poczuła się nieswojo. _Zapamiętuje moją twarz do rysopisu na wypadek, gdybym uciekła?_, spytała w duchu.
Ukłonił się lekko, po czym ruszył w stronę głośnej grupy ludzi rozmieszczonych w nieregularnych odstępach przy frontowej ścianie biblioteki. Radiowozy i wozy strażackie znajdowały się na prawo od nich.
Anna próbowała przypomnieć sobie, co się wydarzyło. Gdy wybuchł pożar, była z Chrisem na pierwszym piętrze, w południowym skrzydle budynku. Znała bibliotekę z poprzednich wizyt, lecz chłopak zaprowadził ją do sekcji dla personelu i w nowym labiryncie korytarzy szybko straciła orientację.
Pamiętała, że najwięcej czasu spędzili w specjalnie zabezpieczonym laboratorium badawczym. Panował tam półmrok. Jedyne światło rzucały specjalistyczne lampy skierowane na trzy średniowieczne księgi otwarte na konkretnych stronach. Oczywiście nie rozumiała starowalijskich tekstów, lecz sama świadomość, że miały po siedemset lat, przyprawiała o zawrót głowy. Opowieści zapisane w nich na wyprawionej skórze były jeszcze starsze. Datowano je na początki pierwszego millenium.
Każda z ksiąg była oprawiona w skórę w kolorze, od którego dany tom otrzymał nazwę. Najobszerniejszy zbiór tekstów zawierała czerwona _Księga ognia_. Znajdowała się w osobnym pomieszczeniu, bo to na niej skupili się badacze. Zespół Chrisa odkrył w księdze coś niezwykłego i historyk postanowił osobiście pokazać Annie, nad czym pracuje.
Właśnie opuszczali tę salę, gdy nagle zgasło światło. Chwilę później rozpętało się piekło. Na widok płomieni Chris chwycił gaśnicę i zaczął walczyć z rozprzestrzeniającym się ogniem. Ku przerażeniu Anny zniknął w jednym z pomieszczeń. Próbował zapewne ratować zabytkowy manuskrypt, który oglądali przed chwilą.
Przez kolejne minuty serce waliło jej jak szalone. Czas mijał, a Chris nie wracał. Dym bezlitośnie wdzierał się do płuc. Nie wiedziała, gdzie szukać towarzysza. Zabłądziłaby tam nawet przy zapalonym świetle. Stała sparaliżowana strachem, a do głowy przychodziły jej najczarniejsze myśli.
Wreszcie Chris wybiegł, zasłaniając usta zwiniętą marynarką. Kasłał intensywnie przez kilka sekund. Pociągnął ją za rękę i pobiegli razem do najbliższego wyjścia. To pewnie wtedy zgubiła bransoletkę. Choć ozdoba nie miała wielkiej wartości, dla Anny była niezwykle cenna. Srebrna zawieszka z księżycem przypominała jej dom rodzinny.
Gdy dobiegali do drzwi, pojawili się policjanci. Dosłownie wyrośli jak spod ziemi na progu biblioteki. Upewnili się, że Annie i Chrisowi nic się nie stało, po czym wezwali straż pożarną.
Na szczęście o tej porze w budynku pracowało tylko kilkoro ludzi. Wszyscy wyszli z pożaru bez szwanku. Przynajmniej fizycznego.
Chris nadużył swoich uprawnień, zapraszając ją do środka po godzinach pracy, i groziły mu za to poważne konsekwencje. Przed wyjściem z domu jej największym zmartwieniem był ich pierwszy pocałunek. W tym momencie jednak jej problemy urosły do rangi katastrofy.
Ze wspomnień wyrwały ją głosy sprzed budynku, w którego okolicy wciąż wrzało od emocji. Jakiś starszy mężczyzna w marynarce dyskutował głośno z dwoma funkcjonariuszami, wymachując im przed nosem plikiem dokumentów. Z tej odległości słyszała tylko strzępy jego krzyków. Policjanci tłumaczyli mu coś, znacznie lepiej panując nad swoimi ciałami, ale mimo ich anielskiej cierpliwości starzec coraz bardziej rozpędzał się w swoim gniewie. W pewnym momencie podszedł do nich wysoki mężczyzna i zaczął go uspokajać. Obaj zapewne pracowali w bibliotece. Trudno się dziwić, że staruszka poniosły emocje.
Przed jej oczami znów zatańczyły płomienie. Nie poznawała swojego ciała. Trzęsła się jak osika. Do tego całe jej ubranie pachniało dymem. Zawinęła rozpuszczone włosy w rulon i nerwowym ruchem schowała do kaptura jarzębinowej wiatrówki, jakby chciała je ochronić przed niewidzialnym ogniem.
Odszukała kluczyk do auta. Dopiero po trzeciej próbie udało jej się otworzyć samochód. Od razu zatęskniła za swoją hondą czekającą cierpliwie na właścicielkę trzydzieści kilometrów stąd.
Usadowiła się bokiem, zostawiając otwarte drzwi i zwieszając nogi na zewnątrz auta. Czuła się jak przestępca. W ogóle nie powinno jej tu być. Jedną lekkomyślną decyzją wprowadziła chaos do swojego życia, a dopiero zdołała je poskładać. Od rozpadu związku z Bogdanem minęły już trzy lata, lecz wspomnienie tamtej relacji nadal szarpało jej serce.
A miała tu zacząć nowe, lepsze życie, które tak kusiło wielu emigrantów z Polski. Wyjechała z kraju kilka lat po studiach. Za pieniądze ze spadku po rodzicach kupiła starą górską chatę w miasteczku Abersant położonym na północ od Dinas Blaidd. Włożyła mnóstwo pracy, by przekształcić ją w domek letniskowy dla turystów, bo wiedziała, że z malarstwa dałaby radę utrzymać się może przez miesiąc. Pięcioletnie studia w Akademii Sztuk Pięknych wydawały się teraz ekskluzywną odsłoną ukochanego hobby, żeby nie określić ich zmarnowanym czasem i pieniędzmi.
Odnowiła budynek w słowiańskim stylu, by zachować choć odrobinę z atmosfery rodzinnego kraju. Okazało się, że łowickie wzory na zasłonach i dywanie idealnie pasowały do klimatu górskiej chaty walijskiego hrabstwa. Nadała noclegowni walijską nazwę, zapewniając sobie przychylność turystów. Jeśli ktoś zadawał sobie trud, by dotrzeć do górskiej chaty położonej na uboczu hrabstwa Gwynedd , to z pewnością oczekiwał walijskiego języka przynajmniej w minimalnym zakresie. Więcej i tak nie dałaby rady zaproponować, bo nie umiała mówić po walijsku.
Wiadomo, z czasem poznała nazwy podstawowych produktów w sklepach, okolicznych miejscowości, nauczyła się też zwrotów grzecznościowych, ale na płynne posługiwanie się tym językiem było zdecydowanie za wcześnie. Ledwo radziła sobie z angielskim, którego lokalnie często używano. Właściwie słyszała go częściej niż język walijski. Chris komentował owo zjawisko krótkim powiedzeniem zaczerpniętym od matki. Mawiał, że naród bez języka to naród bez serca, i nie podejmował dalszych dyskusji na ten temat, jakby sama rozmowa stanowiła dla niego niewygodną kanapę naszpikowaną kolcami historii.
Koniec końców chatka Anny otrzymała nazwę „Dwynwen” w spadku po walijskiej odpowiedniczce świętego Walentego. Rzecz jasna rezerwacje na dwudziestego piątego stycznia, kiedy obchodzono walijskie walentynki, co roku miały długą listę oczekujących.
Nazwą chaty strzeliła sobie w emocjonalną stopę, bo od trzech lat obchodziła walentynki sama, a teraz świętowała je dwa razy w roku. Od zerwania z Bogdanem z nikim się nie umawiała. Spotykali się ponad pół roku. Pewnego dnia zniknął z jej życia, zostawiając lakoniczną wiadomość, że dla nich ten etap już się zakończył. _Co to w ogóle znaczyło „ten etap”?_, pytała w próżnię i do dziś nie znalazła odpowiedzi. Wzięła się jednak w garść i stanęła na nogi.
Przyjaciółka Kati nagabywała ją, by przyjęła w końcu zaproszenie Chrisa na randkę. Był znajomym Bogdana i od trzech lat starał się ją gdzieś wyciągnąć, mimo to notorycznie mu odmawiała. Gdyby Kati tak się nie uparła, pewnie nigdy by się nie zgodziła.
Chris okazał się bardzo miłym człowiekiem, godnym zaufania. No i był całkiem przystojny. Dlatego przy kolejnych spotkaniach Kati nie musiała już interweniować.
Pierwsze dwie randki przebiegły klasycznie. Najpierw zabrał ją na spacer do parku po północnej stronie Dinas Blaidd. Dolna część alei prowadzi wzdłuż wzgórza Bryn-Y-Gyfraith . Wiosną park przykrywa błękitny dywan z endymionów i okolica zmienia się w bajeczną krainę. Trwa to do połowy maja. Nie sposób nie zakochać się w tym miejscu.
Spacer zakończyli kolacją w pubie „_The White Horse_”. Serwują tam wyśmienitą zapiekankę z kurczakiem i szynką na kruchym cieście. Wypili też kilka drinków.
Za drugim razem wyskoczyli na pizzę. Ich spotkania bardziej przypominały przyjacielskie pogaduchy aniżeli rzeczywistą randkę.
Oczywiście unikała spacerów po miejscowym molo, by nie rozpamiętywać wieczorów z Bogdanem. Podeszła do sprawy z dziecięcym uporem, bo rezygnowała z pięknych zachodów słońca, ale w kryzysie każdy radzi sobie po swojemu.
Spojrzała przed siebie. Na parking wjechał wóz transmisyjny lokalnej telewizji. Podkuliła nogi, by schować się w aucie. Do vana podbiegli policjanci i nakazali dziennikarzom zawrócić. Odetchnęła z ulgą. W tym kraju podawano do publicznej wiadomości dane winnych i niewinnych. Jej personalia pewnie też pojawią się wkrótce na stronie lokalnej gazety, ale jeśli jeszcze się dało, wolała odroczyć ten moment.
Na szczęście Chris zaparkował auto na bocznym parkingu, po prawej stronie budynku, tuż przy skraju wzgórza. Za parkingiem rosły w rzędzie wysokie sosny, a za nimi rozciągał się już nocny krajobraz Dinas Blaidd. Miasteczko z trzech stron otaczały niskie góry, a od zachodu strzegły go słone wody Morza Irlandzkiego.
Reszta miasta wyglądała stąd na spokojną i cichą. Nadzwyczaj cichą. Zamilkły nawet mewy, zwykle aktywne przez całą dobę. Zaprzyjaźniły się z mieszkańcami do tego stopnia, że należało chronić przed nimi worki ze śmieciami. Dobierały się do nich szybciej niż lokalne gryzonie.
Zerknęła na księżyc chowający się za sosnami. Dziś osiągnął już pierwszą kwadrę, więc to powinien być dobry omen. Przybywający księżyc, taki sam jak na jej bransoletce, symbolizował zmiany, coś nowego. _W zasadzie więzienie będzie dla mnie czymś nowym_, pomyślała gorzko.ROZDZIAŁ 2
Pracownicy Biblioteki Narodowej również spoglądali w niebo. Nie obserwowali jednak księżyca, lecz chmury, z nadzieją, że zaraz zacznie padać deszcz. W tych rejonach padało przez dwie trzecie roku. Miejscowi zwykli mawiać, że deszczowa aura to pogoda walijska w najczęstszym wydaniu. Pracownicy instytucji mieli zatem wielkiego pecha, że pożar wybuchł w ciepły, kwietniowy wieczór, kiedy na niebie pojawiło się tylko kilka obłoków. Jakby złośliwy los tylko czekał na przychylność pogody, by przypadkiem nie pokrzyżowała mu planów deszczem.
Gdyby Anna miała bransoletkę, pewnie ścisnęłaby księżyc na wzmocnienie prośby o deszcz. Gdy ciocia Ariana wręczała jej ozdobę, powiedziała, że w tej rodzinie kobiety kłaniają się księżycowi, by spełniał ich życzenia. Głównie dotyczące planów matrymonialnych, ale warto było spróbować z innymi prośbami.
Ciocia wyniosła te wierzenia z domu swojej mamy, Aurory, przyszywanej babci Anny. Mieszkała ona w Polsce, w małej wsi niedaleko Gór Świętokrzyskich, gdzie prowadziła tak zwane żywe muzeum, czyli osadę urządzoną na modłę starosłowiańską. Dla babci przybywający księżyc był symbolem wszystkiego, co nowe, wzrastające lub odrodzone. Aurora darzyła tradycje wioski ogromnym szacunkiem. Anna także dobrze je poznała, bo w dzieciństwie spędziła tam sporo czasu, ale traktowała je bardziej jako piękny pomnik zapomnianego świata z pogranicza mitów i legend aniżeli kompas na duchowej ścieżce, tym bardziej religijnej.
Chwilowo jednak sytuacja prezentowała się beznadziejnie. Potrzebowała siły księżyca ze swojej bransoletki. Nikomu by się nie przyznała, ale ta mała zawieszka dodawała jej odwagi do znoszenia trudów codzienności. Miała ją od zawsze. Wierzyła, że kiedyś przyniesie jej szczęście, jakkolwiek głupio to brzmiało.
Ostatnimi czasy ściskała zawieszkę w nadziei, że przyniesie jej zmianę w życiu uczuciowym. Po trzech spotkaniach wciąż czuła do Chrisa tylko coś w rodzaju przyjaźni. O wiele za mało, by wykonać kolejny krok. Postanowiła jednak, że zaryzykuje wbrew sobie.
Niestety zgubiła ukochany talizman i pewnie nieprędko go zobaczy. Przy tragedii takiego pokroju jak pożar bezcennych manuskryptów nikt nie będzie zawracał sobie głowy jej biżuterią. Z braku innych pomysłów rozważyła inną opcję. Według opowieści babci i cioci talizman czerpie moc z tarczy księżyca. Doszła do wniosku, że dziś nadarzyła się idealna okazja, by sprawdzić, ile prawdy kryje się w ludowych bajaniach.
Rozejrzała się, czy na pewno nikt jej nie widzi, i skłoniła się młodemu księżycowi. Musiała przy tym śmiesznie wyglądać, ale intencja była jak najbardziej poważna.
Podskoczyła na siedzeniu, bo jakiś kierowca użył swojego klaksonu, by ludzie pozwolili mu przejechać. Zrobiło jej się głupio na myśl, że ktoś zauważył jej gest w stronę księżyca. Zerknęła na budynek, żeby się upewnić, czy kierowca jej nie widział. Na szczęście odjechał, nie obejrzawszy się nawet raz.
Zauważyła jednak, że od strony biblioteki zbliża się do niej jakiś mężczyzna. W pierwszej chwili uznała, że to Chris. Był równie wysoki i podobnie ubrany. Formalnie. Tylko nie miał na sobie kamizelki. Chris nosił jasnofioletowy kaftan z twardym postanowieniem, że nie zmieni fasonu aż do emerytury. Robił to na przekór wierszowi angielskiej poetki, która przypisała ten kolor starości. Zresztą mężczyzna wiele rzeczy robił Anglikom na przekór. Ponadto daleko mu było jeszcze do starości, gdyż ledwie dobijał czterdziestki.
Anna wysiadła z samochodu i poprawiła potargane włosy. _Do spółki z podpuchniętymi od płaczu oczami i rozmazanym makijażem muszę teraz pięknie wyglądać. W sam raz na nocleg w areszcie_, pomyślała.
Od mężczyzny dzieliło ją już tylko kilka metrów. Nie rozpoznała go. Zbliżający się miarowym krokiem nieznajomy miał zdecydowanie dłuższe włosy. Przejechał po nich palcami. W sumie nic to nie dało, bo ułożyły się w ten sam sposób, opadając swobodnie na czoło. Jego biała koszula odcinała się wyraźnie na tle ciemnego budynku. Rękawy miał podwinięte do łokci.
Zatrzymał się jakiś metr od niej. Parkingowa latarnia znalazła się za jego plecami, przyciemniając jego twarz i uwydatniając zarys sylwetki. Miał zgrabne ramiona, jakby regularnie ćwiczył albo pływał zawodowo.
Anna dostrzegła krótki zarost na jego zacienionej twarzy. Wyglądał na jakieś trzydzieści, góra trzydzieści pięć lat. W tym świetle nie była w stanie tego obiektywnie ocenić.
Przez chwilę nic nie mówił. Za nim połyskiwały światła wozów strażackich i policyjne koguty, ludzie wymieniali się głośnymi okrzykami, ale cały ten chaos przytłumiło dziwne spojrzenie mężczyzny. Jego oczy błyszczały na ciemnej twarzy.
Po chwili wyciągnął swoją odznakę.
– Detektyw Aidan Pryce, dobry wieczór – przedstawił się płynnym angielskim. Miał bardzo niski głos. Zmierzył rozmówczynię badawczym wzrokiem, schował blachę i wyciągnął prawą rękę w jej kierunku. Oba przedramiona miał pokryte tatuażami.
Nieśmiało podała mu dłoń. Ujął ją zaskakująco delikatnie. Gest kłócił się z jego drapieżnym wyglądem. Oczekiwała silnego, energicznego potrząśnięcia dłonią. Zamiast tego otrzymała ujmujący dotyk zwodzący zmysły. Jak inaczej miała wytłumaczyć sobie ciepłotę jego ręki? Skóra policjanta zdawała się parzyć jej dłoń, choć nie wyglądał na przeziębionego.
Już miała się przywitać, gdy nieznajomy uniósł jej dłoń i pocałował.
Wbrew sobie zadrżała na całym ciele. Poczuła, jak na jej twarzy wykwitł rumieniec z samego tylko faktu, że ten mężczyzna dotykał jej skóry. Jakby drżenie ciała nie wystarczyło, by zdradzić jej reakcję.
Nie znała jeszcze wszystkich tutejszych zwyczajów. Możliwe, że ten pochodził z innych rejonów Walii.
Oczywiście spodziewała się klasycznego pytania: „Jak się masz?”, na które zawsze padała ta sama odpowiedź: „Dobrze, dziękuję”. Zajęło jej kilka dobrych miesięcy, by opanować w sobie nawyk odpowiadania rzeczowo na to pytanie. Dla lokalnych mieszkańców temat urywał się w tym miejscu. Ona rozwinęłaby go w mgnieniu oka. Ponarzekała na zalaną łazienkę, rosnące rachunki i tak dalej, tylko że nikogo to nie interesowało. Miejscowi tak się po prostu witali.
Po jakimś czasie przywykła do nowych zwyczajów i angielskie „Jak się masz?” zastąpiło w jej słowniku słówko „Cześć!”.
Powitanie detektywa zdecydowanie odbiegało od utartych standardów. Jeszcze się z takim nie spotkała na Wyspach.
– _Mae’n ddrwg gen i _ – powiedział coś w wyspiarskim dialekcie. Opuścił jej dłoń.
– Przepraszam, nie znam walijskiego – zmieszała się.
– To ja przepraszam. Moje zachowanie mogło być niestosowne. Przez te trzy lata ludzie odwykli od fizycznego kontaktu z nieznajomymi.
– W porządku. – Jej odpowiedź nie miała sensu. Przecież nic nie było w porządku.
– Panna Ana? – upewnił się, czy rozmawia z odpowiednią osobą, bo przecież nie zdążyła się nawet przedstawić. Oczywiście wymówił jej imię z błędem. Zdążyła się już przyzwyczaić do faktu, że na Wyspach podwójne „n” zawsze stawało się samotnikiem, i nie zamierzała go poprawiać.
– Tak, to ja. Dobry wieczór – odpowiedziała niepewnie.
– Mam do pani kilka pytań – oznajmił poważniejszym tonem.
Znów zadrżała, ale tym razem ze strachu. Miała niemal stuprocentową pewność, że w najlepszym razie spędzi tę noc na komisariacie policji w sali przesłuchań.
Mężczyzna zmierzył ją detektywistycznym wzrokiem. Z trudem unikała tego spojrzenia.
– Oczywiście. Tylko zamknę auto.
Odwróciła się, by wyciągnąć kluczyki ze stacyjki. Już otworzenie samochodu kluczykiem, którego nigdy nie używała, było dla niej problematyczne i udało się jej dopiero za trzecim razem. Z zamknięciem wcale nie poradziła sobie lepiej, bo na plastiku brakowało wyraźnego symbolu zamkniętej kłódki, a na domiar złego gapił się na nią nieznajomy mężczyzna. Po kilku sekundach osiągnęła mały sukces. Otworzyła bagażnik.
Konsternacja na twarzy policjanta zmieniła się w wąski uśmiech, gdy zatrzaskiwała klapę bagażnika. Wysunął dłoń w jej stronę.
– Pomóc? – spytał szarmancko.
Zarumieniła się kolejny raz.
– Samochód należy do przyjaciela – wytłumaczyła swoją niezdarność.
– Pani nazwisko widnieje na ubezpieczeniu? – spytał przenikliwie, wręczając jej kluczyk. Zgodnie z prawem mogła prowadzić tylko swoje auto. Nie posiadała uniwersalnego ubezpieczenia. Tylko tego brakuje, żeby zarobiła jeszcze mandat z powodu nieporozumienia.
Zaprzeczyła ruchem głowy.
– Czekam na niego, aż mnie odwiezie – odpowiedziała.
– Rozumiem.
Pryce zauważył, jak przerzuca nerwowo kluczyki w dłoni. W takim stresie lampka wina byłaby najlepszym lekarstwem.
– Po naszej rozmowie będzie mogła pani wrócić do domu – oświadczył znienacka, jakby chciał uspokoić jej stargane nerwy.
Odczuła natychmiastową ulgę. Odetchnęła głęboko.
Policjant uśmiechnął się pod nosem. Nie wiedziała, o co mu chodziło. Zachowywał się co najmniej dziwnie.
– Pani kolega poinformował nas, że znalazła się tam pani za jego przyzwoleniem, i wziął na siebie pełną odpowiedzialność za to wydarzenie.
Po wyjaśnieniu policjanta kamień spadł jej z serca. Przynajmniej na razie ominie ją więzienie. Z naciskiem na „na razie”.
Nagle rozdzwonił się telefon w kieszeni jej spodni.
– Przepraszam, zaraz go wyłączę. – Wysunęła go, zerkając na wyświetlacz.
To była Kati. Anna wysłała jej SMS z krótkim zarysem sytuacji. Łudziła się, że Kati odczyta go dopiero rano, zwłaszcza że dzieliły je dwie strefy czasowe. Gdy u niej dochodziła jedenasta, na półwyspie zegar wskazywał pierwszą.
Kati musiała pracować nad czymś do późna i zobaczyła wiadomość. Miała teraz dużo na głowie. Przygotowywała się do zaaranżowanego ślubu z wpływowym urzędnikiem państwowym, którego zatrudniał jej ojciec.
– Jak pani uważa – odparł policjant. – Jeśli to ważne, może pani odebrać – dodał swoim profesjonalnym tonem. Odniosła wrażenie, że chętnie posłuchałby tej rozmowy z uwagi na śledztwo. Od razu poczuła się jak podejrzana numer jeden.
– To tylko moja przyjaciółka z Półwyspu Peloponeskiego – wyjaśniła dla zaspokojenia jego ciekawości. – Potem do niej oddzwonię.
Detektyw zmarszczył lekko brwi.
– Z Grecji? O tej porze? – zapytał z zawodową ciekawością w głosie.
_Chwali się znajomością mapy Europy. Wszyscy wiedzą, gdzie leży Peloponez!_
– Martwi się, bo dałam jej znać o pożarze. Nie sądziłam, że nie będzie jeszcze spała – odpowiedziała ostrzej, niż zamierzała.
– Rozumiem – odparł pewnie. Zdecydowanie nadużywał tego słowa.
– Czy Chris, to znaczy pan Christopher Pebr, będzie miał przez to problemy w pracy? – zapytała z wielką obawą w głosie. Miała nadzieję, że policjant udzieli jej takiej informacji.
Milczał w odpowiedzi, jakby nie zrozumiał pytania.
– Wie pan, o kim mówię. Wspomniał pan, że rozmawiał z nim o mnie – wytknęła mu lekceważące milczenie.
Detektyw nie odrywał od niej wzroku. Widział jej twarz o wiele lepiej niż ona jego. Poruszył się nieznacznie.
– Nie mogę się wypowiadać na ten temat – rzekł sucho. – Konsekwencje na gruncie zawodowym, jeśli takowe zaistnieją, wyciągną jego przełożeni. Policję interesuje tylko ustalenie przebiegu zdarzenia.
Silniejszy podmuch wiatru przesunął jej jasne włosy na twarz. Założyła je z powrotem za uszy. Cały czas czuła na sobie wzrok policjanta. Śledził każdy jej ruch, jakby wyczekiwał fizycznej konfrontacji. Miała ochotę wytknąć mu nadmiar ostrożności, którą uznała za wyraźną oznakę skrzywienia zawodowego.
– Chyba go nie podejrzewacie – bardziej stwierdziła, niż zapytała. – Przez cały czas byliśmy razem. On by tego nie zrobił!
– Zaraz do tego dojdziemy. – Detektyw Pryce powstrzymał jej zapędy do zeznań. Wyjął z kieszeni mały notes i długopis. – Czy ma pani przy sobie jakieś dokumenty? – zapytał już nieco milej.
Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy zabrała coś z domu. W Walii nie miała obowiązku wożenia ze sobą prawa jazdy nawet jako kierowca, więc na pewno nie było go w torebce, a na randkę kobieta tuż przed trzydziestką nie bierze dowodu osobistego.
– Chyba nie – odparła bez namysłu.
Detektyw zatopił oczy w jej twarzy, jakby sprawdzał jej prawdomówność. Słowo „chyba” raczej go nie zadowoliło.
– Nie, nie mam.
– Nic nie szkodzi. Na razie będę musiał uwierzyć pani na słowo. Potem zweryfikujemy dane. – Uśmiechnął się pod nosem.
– Po co miałabym pana okłamywać? – zaprotestowała. Wyniosła z domu konkretne zasady, a te zakazywały jej bezczelnego kłamstwa. Niewinne kłamstewka były dozwolone w niektórych sytuacjach, na przykład wtedy, gdy powiedziała Arianie, że wzięła się za siebie.
– Kłamstwo najczęściej idzie w parze z łamaniem obowiązującego prawa.
– To, że znalazłam się w bibliotece poza godzinami otwarcia, jeszcze nie oznacza, że jestem nieszczera! – odpyskowała.
Dosunęła zamek jarzębinowej kurtki pod szyję, bo zimny podmuch wiatru przyprawił ją o gęsią skórkę.
Policjant zapisał coś w swoim notesie. Nie zareagował na ostrą ripostę. Zerkał na nią co chwilę, jakby oczekiwał, że przesłuchiwana za chwilę ulotni się z miejsca zdarzenia.
– W pracy wiele razy spotkałem się z tym, że im więcej ktoś mówił o szczerości, tym mniej miał z nią wspólnego – rzekł z lekkim uśmiechem.
– Naprawdę? – zareagowała sarkastycznie. – A mnie nauczono, że brak zaufania do ludzi czyni człowieka bardzo samotnym! – palnęła, zanim zdążyła ugryźć się w język. Roztrzęsiona pożarem średnio panowała nad emocjami. Bez alkoholu to nie takie łatwe.
Detektyw popatrzył na nią przenikliwym wzrokiem. W jego oczach odbiło się światło księżyca, bo przez chwilę zajaśniały małymi iskrami. Odchrząknął nerwowo.
– Potrzebuję pani dane osobowe, adres zamieszkania oraz numer telefonu do kontaktu – przeszedł do sedna, nie komentując jej słów.
_I dobrze_, pomyślała. Czuła się przy nim nieswojo, ale musiała odpowiedzieć na jego pytania.
– Anna Mnich. – Nazwisko rodowe literowała już z przyzwyczajenia. – _Dwynwen Holiday Cottage_, Abersant, hrabstwo Gwynedd.
– Prowadzi pani dom wczasowy? – dopytał oficjalnym tonem, zapisując resztę informacji.
– Tak, od trzech lat. Przez dwa miesiące trwał remont i nie ma jeszcze lokatorów. Czekałam na decyzję ubezpieczalni. W jednej z łazienek pękła rura. Zalało ją wraz z sypialnią, ale mam pokój, w którym w zasadzie mogę już przyjmować gości… – Urwała wypowiedź, bo detektyw przypatrywał się jej z uśmieszkiem. Pewnie go to w ogóle nie interesowało. – Zresztą to nieważne.
– Urodziła się pani w Polsce, jak mniemam?
Zastanowiła się przez chwilę, czy to istotne dla sprawy, ale nie znała na tyle przepisów, by zanegować pytanie. Kilka razy spotkała się z tym, że oceniono ją na podstawie pochodzenia. Wielu ludzi przyklejało obcokrajowcom łatki. Wiadomo, że najbardziej rzucały się w oczy najgorsze przykłady. Aidan Pryce jako pracownik Policji miał zapewne do czynienia głównie z takimi.
– Tak, w prowincjonalnym mieście. Mam przedstawić jeszcze _DBS check_ albo potwierdzić status osiedlonego imigranta? – Nie potrafiła sobie odmówić sarkastycznego tonu.
– Jeśli ma pani taką potrzebę – odparł zaczepnie – ale przypominam, że rozmawia pani z policjantem.
_Kolejny zadufany w sobie funkcjonariusz z przerośniętym ego_, uznała w duchu.
– Jak już mówiłam, nie mam ze sobą żadnych dokumentów. Mogę po nie pojechać z Chrisem albo dostarczyć je na komendę z samego rana. – Anna złagodziła ton, bo czuła, że polemika z policjantem tylko pogorszy jej sytuację.
Detektyw zadał jeszcze kilka pytań o to, czy widziała coś niezwykłego, co przykułoby jej uwagę, zanim zaczął się pożar. Relacjonowała po kolei wydarzenia. Najpierw spotkali w środku nocnego stróża, z którym Chris wymienił kilka zdań. Potem opowiedziała, jak przebiegał moment ucieczki z budynku. Wspomniała o zgubionej bransoletce i dokładnie ją opisała. Miała wielką nadzieję, że się znajdzie i ją odzyska, bo równie dobrze mogła spocząć w jakiejś przechowalni dowodów rzeczowych.
Kati dzwoniła jeszcze dwa razy. Przerzuciła w końcu ustawienia telefonu na wibrację. Narastało w niej zniecierpliwienie. Odraczanie rozmowy z przyjaciółką będzie ją srogo kosztować.
– Dziękuję. To wszystko na razie. Na przyszłość proszę pamiętać, że najpierw ratuje się ludzi, a ochronę mienia zostawia przystosowanym do tego służbom. Pani kolega swoim heroicznym czynem naraził was oboje – podsumował zachowanie Chrisa w bibliotece.
Zdawała sobie z tego sprawę, bo przy zadymionych korytarzach i braku oświetlenia była zdana na przyjaciela, jeśli chciała odnaleźć wyjście. Rozumiała jednak, ile dla niego znaczyły te manuskrypty. Ratował je nie tylko dla siebie, ale również dla powszechnego dobra.
Przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę.
– Robił to, czego wymagały od niego jego obowiązki – wstawiła się za przyjacielem. – Jest kustoszem, ale także osobą odpowiedzialną za dowodzenie akcją ewakuacyjno-ratowniczą w takich wypadkach. Ma szkolenie.
Policjant popatrzył spod swoich ciemnych brwi.
– Tym bardziej powinien zdawać sobie sprawę z tego, że najpierw wyprowadza się ludzi, a dopiero potem rozpoczyna akcję gaśniczą, jeśli oczywiście sytuacja na to pozwala.
Wysłuchała wykładu i pokiwała głową dla satysfakcji detektywa. Wiedziała swoje, ale nie miała ochoty wdawać się w kolejną dyskusję. Z niecierpliwością oczekiwała momentu, gdy będzie mogła wrócić do domu. Jej emocje zaczynały stygnąć i zimny wiatr stał się bardziej uciążliwy. Letnia kurtka przestała spełniać swoją funkcję. Ubrała się dość cienko, bo nie planowała spędzić całej nocy na zewnątrz. Poza kurtką miała na sobie jedynie luźny top oraz ulubione jeansy.
– Anne! – zawołał ktoś z oddali.
Szybko spojrzała w stronę, z której dobiegał głos. Dostrzegła Chrisa, który szedł w jej kierunku. Nadal był tylko w koszuli nakrytej ulubioną kamizelką.
Pomachała mu.
Detektyw odprowadzał Chrisa wzrokiem. Schował notes do kieszeni spodni zaprasowanych w kant. Anna uznała, że za jego wyglądem kryła się kobieca ręka. Mężczyźni na ogół nie przyjaźnią się z żelazkiem. _Ma dziewczynę, wielkie zaskoczenie!_
– Wybacz, że to tyle trwało. To jakiś koszmar! Widzę, że ciebie też mordują, co? – spytał Chris, spoglądając na Pryce’a.
Zauważyła, że historyk zgubił gdzieś swoje bezramkowe okulary.
– Nie, tylko rozmawiamy – wyjaśniła, zerkając przy tym na twarz detektywa.
Chris zatrzymał się tuż obok dziewczyny. Niespodziewanie ujął ją w pasie, a drugą ręką przytrzymał jej szyję. Nim się zorientowała w sytuacji, pocałował ją namiętnie w usta. Anna trzeci raz okryła się rumieńcem. Wybrał chyba najgorszy z możliwych momentów na pierwszy pocałunek. Wyobrażenie romantycznej chwili znów zostało zweryfikowane przez życie. Chociaż będzie o czym opowiadać dzieciom, jeśli im się ułoży.
– Skontaktuję się z panią w razie potrzeby – odezwał się policjant. Podał jej swoją wizytówkę. – Zostawiam to na wszelki wypadek. Proszę śmiało dzwonić, gdyby coś sobie pani przypomniała. Chociażby najmniejszy szczegół.
– Jasne – odparła zmieszana. Przystojny Aidan Pryce był świadkiem jej pierwszego pocałunku z Chrisem. Mierziło ją to o wiele bardziej, niż powinno.
– Jest pani wolna – stwierdził detektyw, a następnie zwrócił się do Chrisa: – Z panem jeszcze muszę porozmawiać. Proszę mnie znaleźć, jak porozmawia pan ze swoją dziewczyną. Dobranoc. – Ukłonił się jej jeszcze na pożegnanie.
_Elegancik o udawanych manierach. Zapewne oczko w głowie mamusi i narzeczony wypacykowanej damy na wysokich obcasach. Szkoda na niego czasu_, oceniła zgryźliwie.
– No, to oficjalnie zostaliśmy parą! – roześmiał się Chris. – Chyba ci to nie przeszkadza?
Miło, że spytał, ale odpowiedź mogłaby mu się nie spodobać. Przejście z koleżeństwa w zażyłość okazało się dla niego bardzo proste. Dla niej to była góra nie do zdobycia. Na razie. Uparcie starała się przemóc, by spojrzeć na niego inaczej niż na przyjaciela, ale szło jej bardzo opornie. Znali się w końcu kilka lat. To pewnie stanowiło dodatkową barierę.
Nie znalazła odpowiednich słów na opisanie swoich uczuć tak, by nie sprawić mu przykrości, więc wolała się w to nie zagłębiać.
– Czy wiadomo, co tam się stało? – wykręciła się zmianą tematu. Cofnęła się o dwa kroki, by nie obdarzył jej z zaskoczenia kolejnym pocałunkiem.
Przeciągnął ręką po filuternie zaczesanych włosach. Były krótko ścięte po bokach i z tyłu. Na czubku głowy zamieniały się w bujną czuprynę.
– Na razie wiadomo niewiele – rzekł, przeklinając cicho pod nosem. Jak na historyka, zdarzało mu się to nad wyraz często. – Strażacy sprawnie zabezpieczyli większość biblioteki, bo pożar był skupiony tylko wokół jednego pomieszczenia… – Zawahał się, jakby nie chciał wyznać jej prawdy.
– Które pomieszczenie masz na myśli? – zapytała, choć była pewna odpowiedzi.
Chris zbliżył się do niej i wziął ją za rękę. Zerknął na budynek, a potem przeniósł wzrok na jej twarz. Przez chwilę patrzył jej w oczy z przejmującym napięciem.
– Chodzi o laboratorium badawcze ze średniowiecznymi zbiorami. – wyznał cicho. – Służby jeszcze tego nie potwierdzają, ale stawiają na podpalenie. Uciekliśmy w ostatniej chwili…
Anna patrzyła na niego w osłupieniu. Na samą myśl, że ogień rozprzestrzenił się właśnie z tego miejsca, w którym przebywali, przeszedł jej po plecach dreszcz.
– Nie rozważacie innej możliwości? Na przykład zwarcia instalacji elektrycznej? – dopytała drżącym głosem.
Chris zaprzeczył ruchem głowy.
– Na tym etapie trudno powiedzieć jednoznacznie, ale biorąc pod uwagę uszkodzony alarm, zaryzykowałbym wniosek, że to jednak było podpalenie. Zraszacze też zawiodły. To się nie trzyma kupy! Przeprowadzamy częste kontrole. Sam podpisuję dokumenty.
– Oczywiście! Wiem, jak jesteś oddany swojej pracy. Dziś naraziłeś życie dla tych ksiąg – szepnęła wzruszona.
Chris podniósł jej dłoń i pocałował, jak kilkanaście minut temu detektyw Pryce. Poczuła jedynie, że dotknął ustami jej skóry. Zabrakło elektryzujących dreszczy, które wywołał na jej ciele dotyk Aidana…
Aidan… Jakim cudem jego imię wracało do niej w takiej chwili?. Już dawno postanowiła, że nie da się ogłupić porywom serca. Wierzyła, że to nie przynosi niczego dobrego. Babcia Aurora wykładała jej to przez lata.
Mimo zabarwionych krwią naiwności brutalnych przykładów podrzucanych przez babcię zakochała się w Bogdanie po pierwszym spotkaniu. Może nie skończyło się tak drastycznie, jak przeczuwała Aurora, ale rana na sercu nie zabliźniła się do dziś.
– Umawiasz się z bohaterem! – zażartował Chris, wyrywając ją z rozmyślań. Dopisywał mu świetny humor, zważając na to, że właśnie dokonano ataku na najcenniejsze księgi w kraju.
– Jasne. – Uśmiechnęła się krzywo.
Tylko na tyle się zdobyła, zanim znów ją pocałował. Wcześniej wątpiła, czy dziś w ogóle do czegoś między nimi dojdzie, a teraz Chris traktował jej usta jak własne podwórko.
Tym bardziej zapragnęła wrócić do domu. Chciałaby usiąść na tarasie swojego domu, z którego w dzień roztaczał się piękny widok na wzniesienia parku narodowego. Nocą, przez większą część roku, dolinę przykrywały egipskie ciemności. Okazyjnie można było podziwiać miriady gwiazd Drogi Mlecznej albo Drogi Dusz, jak nazywała ją czasem babcia Aurora. To jeden z tych widoków, do których człowiek nigdy się nie przyzwyczaja i który hipnotyzuje wyobraźnię. Rozciągnięty na nieboskłonie prastary sierp wnętrza naszej galaktyki utworzony z niewyobrażalnej liczby gwiazd spogląda na swojego obserwatora niczym lekko przymknięte oko pobłażliwego rodzica i zdaje się uśmiechać na widok smyka, który właśnie odkrył swoje odbicie w lustrze.
Telefon znów zawibrował, przerywając im pocałunek. Zbyt głęboko zatopiła się we własnym umyśle, by zapamiętać dotyk ust Chrisa. Odczuła jedynie to, czym ją obdarzyły. Zostawiły po sobie posmak nadziei na udane małżeństwo, dwoje, może troje dzieci, jeśli po dwóch próbach wciąż nie urodzi im się dziewczynka, a także obraz leniwego psa rozciągniętego na czarnej skórzanej kanapie w salonie. Wizja splatała się z wyrazem jego twarzy w ciasny, tętniący fascynacją warkocz. Uśmiechnęła się delikatnie, dając mu do zrozumienia, że równie mocno rozkoszowała się ich pocałunkiem.
Zerknęli oboje na siedzenie kierowcy. Aparat rozświetlił wnętrze auta pięknym zdjęciem Kati na tle jakiejś egzotycznej plaży.
– Eliada na linii, co? – zapytał Chris, używając rodowego nazwiska Kati.
– Tak, niepotrzebnie wysłałam jej wiadomość. Pewnie dostaje zawału. Lepiej odbiorę.
– Nie śpiesz się. Muszę tam wrócić. – Wskazał głową bibliotekę. – Jak tylko mnie wypuszczą, odwiozę cię do Abersant. Poczekaj w samochodzie. Do zobaczenia później. – Odszedł w stronę głównego wejścia do budynku.
Sięgnęła po telefon. Nabrała więcej powietrza w płuca, szykując się na kolejną burzę. Przyjaciółka miała to do siebie, że wszystkich podporządkowywała swoim wymaganiom. Wszystkich bez wyjątku.
Dziewczyny znały się od dziecka, ale na początku Kati zupełnie ignorowała Annę. Zachowywała, jak to teraz nazywała, eliadzką powściągliwość społeczną narzucaną jej przez rodziców. Na pewno wymyśliła sobie tę nazwę, by wytłumaczyć dawną zarozumiałość.
Taki stan utrzymywał się aż do ich pełnoletności, kiedy na jednym z festiwali spłonęła suknia Kati, w której dziewczyna miała wystąpić jako najważniejsza ze wszystkich kapłanek świątyni Afrodyty. Bogini miłości była ukochaną patronką Kati. Anna, przewracając do góry nogami trzy dystrykty, jak jej babcia dom, gdy sprzątała zakamarki na przyjście wiosny, wyszukała w jednym z salonów ślubnych pasującą kreację i uratowała przyjaciółkę przed paradowaniem w nieodpowiednim stroju wśród innych kapłanek świątyni. Od tego czasu ich przyjaźń tylko się pogłębiała.
Kati należała do arystokratycznej rodziny, więc obowiązywała ją specjalna etykieta niemal na skalę córki królewskiego rodu. Zwłaszcza kiedy patrzył arcykapłan – opiekun greckiej wioski kapłańskiej i ojciec ,,sumiennej” kapłanki. Opinią macochy w ogóle się nie przejmowała.
Anna musiała przyznać, że przy Kati łatwo było wpaść w kompleksy. Uwodziła mężczyzn bez mrugnięcia okiem i zawsze wyglądała zniewalająco. Nie to co ona. Wyglądem wpisywała się w tak zwaną przeciętność. Ceniła sobie po prostu wygodę. Kati stawała na głowie, by nawrócić przyjaciółkę i skierować ją na ścieżkę dystyngowanej damy, ale jej wysiłki za każdym razem spełzały na niczym. Pod tym względem była nieprzejednana.
Anna usiadła na miejscu kierowcy. Odczekała, aż wybrzmi kolejny dzwonek, i w końcu kliknęła zieloną słuchawkę.
– _Agapité mou_! O mało nie dostałam zawału! – Kati rzuciła swoim mocnym głosem z typową dla niej chrypką. – Odchodzę od zmysłów, a ty nawet nie raczysz odebrać telefonu! Ślęczę przed telewizorem, żeby cię wypatrzeć, ale nigdzie cię nie ma!
Anna odchyliła fotel, żeby ułożyć się wygodnie. Zapowiadała się długa reprymenda. Jej przyjaciółka jeszcze przez kilkanaście sekund dawała upust emocjom. Anna nie miała szans nawet się przywitać. Nie wiedziała, co było gorsze: Kati, która jest zła, czy Kati, która się martwi. W sumie dla niej wychodziło na to samo.
Westchnęła cicho.
– Mów wreszcie, jak się sprawy mają! Nic ci się nie stało?!
– Cześć, Kati! Ciebie też miło słyszeć – rzekła sarkastycznie, gdy Greczynka w końcu zamilkła. – Nic nam nie jest! Dzięki Chrisowi opuściliśmy budynek na czas.
– Znasz mnie, musiałam to z siebie wyrzucić. Tak nas uczono na zajęciach w wiosce. – Głos Kati złagodniał, gdy tłumaczyła się ze swojego wybuchu. – Czyli mówisz, że randka się nie udała? – dopytała zawiedzionym głosem.
Nie wiedziała, co jej odpowiedzieć. Ta randka to była jakaś kara boska za złamanie przepisów prawa.
– Chris mnie pocałował.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.