- W empik go
Kamień księżycowy - ebook
Kamień księżycowy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 747 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słowa te, pisane w Indiach, przeznaczam dla moich krewnych w Anglii.
Pragnę wyjaśnić pobudki, które skłoniły mnie, abym odmówił ręki przyjaźni memu kuzynowi, Johnowi Herncastle. Rezerwa, jaką dotychczas w tej sprawie zachowywałem, została niewłaściwie zrozumiana przez członków mojej rodziny, z której dobrego mniemania nie mogę wszakże rezygnować. Proszę więc, aby zechcieli wstrzymać się z wydaniem wyroku, dopóki nie przeczytają niniejszej relacji. Stwierdzam też pod słowem honoru, że wszystko, co tu opisuję, odpowiada ściśle prawdzie.
Zatarg osobisty między moim kuzynem a mną wziął swe źródło z doniosłego wydarzenia publicznego, w którym obaj uczestniczyliśmy – mianowicie ze szturmu na Seringapatam pod dowództwem generała Bairda, czwartego maja 1799 roku.
Aby okoliczności zajścia mogły być dokładnie zrozumiane, muszę powrócić na chwilę do okresu sprzed szturmu i do krążących po naszym obozie opowieści o bezcennym skarbie w złocie i klejnotach ukrytym w pałacu Seringapatam.II
Jedna z najbardziej fantastycznych opowieści dotyczyła żółtego diamentu – najsłynniejszego klejnotu spośród opisywanych w kronikach hinduskich.
Jak głoszą dawne podania, diament osadzony był pośrodku czoła czwororękiego bóstwa hinduskiego uosabiającego księżyc. Ze względu na szczególną barwę, a także na wierzenie przypisujące mu właściwości bóstwa, które zdobił (miał on rzekomo tracić blask lub nabierać go zależnie od faz księżyca), diament uzyskał nazwę, pod którą znany jest w Indiach po dzień dzisiejszy – nazwę „Kamienia Księżycowego”. Podobne wierzenia istniały niegdyś, jak słyszałem, w starożytnej Grecji i Rzymie, nie dotyczyły jednak (tak jak w Indiach) diamentu poświęconego służbie bóstwa, lecz kamienia półszlachetnego, ulegającego pono wpływom lunarnym. Kamień ów również nazwany został na cześć księżyca i pod tym mianem znany jest zbieraczom w naszych czasach.
Perypetie żółtego diamentu mają swój początek w jedenastym wieku ery chrześcijańskiej. W owym czasie wódz mahometański, Mahmoud z Ghizni, przebył w zwycięskim pochodzie Indie, zagarnął święte miasto Somnauth i ogołocił ze skarbów słynną świątynię stojącą tu od wieków – cel pielgrzymek Hindusów i przedmiot podziwu całego Wschodu.
Spośród wszystkich bóstw wielbionych w świątyni jedynie bóstwo księżyca ostało się łupiestwu zwycięskich mahometan. Ukryty przez trzech braminów, nietknięty posąg z żółtym diamentem pośrodku czoła wyniesiono pod osłoną nocy i przewieziono do Benares, drugiego świętego miasta hinduskiego.
Tutaj umieszczono go w nowej świątyni, w sali wykładanej drogimi kamieniami, pod dachem wspartym na kolumnach ze szczerego złota i oddawano mu należną cześć. Tutaj też, w noc po ukończeniu świątyni, wspomnianym trzem braminom ukazał się we śnie Wielki Wisznu Zachowca.
Bóstwo tchnęło swą boskość w diament jaśniejący na czole posągu, a bramini padli na kolana i ukryli twarze w swych szatach. Bóstwo nakazało, aby odtąd i aż do wygaśnięcia rodzaju ludzkiego trzech braminów strzegło na zmianę we dnie i w nocy Kamienia Księżycowego, a bramini usłyszeli słowa bóstwa i ukorzyli się przed jego wolą. Bóstwo przepowiedziało niechybną zagładę każdemu zuchwałemu śmiertelnikowi, który by sięgnął po święty klejnot, jak również całemu jego domowi i potomstwu, które by ów klejnot po nim otrzymało w spadku, a bramini kazali wypisać to proroctwo złotymi literami nad bramą świątyni.
Stulecie płynęło za stuleciem i wciąż – pokolenie za pokoleniem – następcy trzech braminów strzegli we dnie i w nocy bezcennego diamentu. Stulecie płynęło za stuleciem, aż wreszcie w pierwszych latach osiemnastego wieku ery chrześcijańskiej zapanował Aurungzebe, cesarz Mongołów. Na jego rozkaz śmierć i zniszczenie znów poczęły szaleć wśród świątyń czcicieli Brahmy. Świątynię czwororękiego bóstwa skalała krew zarzynanych świętych zwierząt, posągi bogów rozbito w kawałki. Kamień zaś Księżycowy porwany został przez wyższego oficera wojsk Aurungzebe.
Trzej kapłani-strażnicy, nie mogąc odzyskać utraconego skarbu otwarcie i za pomocą siły, poszli za nim i strzegli go w przebraniu. Pokolenia następowały jedno po drugim, wojownik, który popełnił świętokradztwo, zginął marnie, Kamień Księżycowy niosąc za sobą klątwę przechodził z jednej świętokradczej ręki mahometańskiej do drugiej, a wciąż, poprzez wszystkie te zmiany i koleje losu, następcy trzech kapłanów-strażników pełnili swą wartę czekając dnia, gdy z woli Wisznu Zachowcy odzyskają święty klejnot. Nadeszły ostatnie lata osiemnastego stulecia ery chrześcijańskiej. Diament dostał się w posiadanie Trippoo, sułtana Seringapatamu, który kazał ozdobić nim rękojeść sztyletu i przechowywać ten sztylet wśród najcenniejszych skarbów swej zbrojowni. I nawet wówczas – w pałacu samego sułtana – trzej kapłani-strażnicy nadal pełnili tajemną wartę. Na dworze sułtana było trzech oficerów nie znanych pozostałym dworzanom. Oficerowie ci pozyskali zaufanie swego pana przyjmując lub też udając, że przyjmują wiarę muzułmańską, i na tych właśnie trzech mężczyzn plotka wskazywała jako na przebranych kapłanów.III
Tak brzmiała dziwna historia Kamienia Księżycowego, jak ją opowiadano u nas w obozie. Nie wywarła ona szczególniejszego wrażenia na nikim prócz mego kuzyna, któremu upodobanie do rzeczy niezwykłych kazało w nią uwierzyć. W wigilię natarcia na Seringapatam rozgniewał się ogromnie na mnie i na innych kolegów o to, że traktowaliśmy całą sprawę jak bajkę. Wywiązała się niemądra sprzeczka i Herncastle dał się ponieść swemu nieszczęśliwemu usposobieniu. Oświadczył z właściwą sobie chełpliwością, że jeśli wojsko angielskie zajmie Seringapatam, ujrzymy diament na jego palcu. Przechwałkę tę powitał głośny wybuch śmiechu i na tym, jak sądziliśmy owego wieczoru, rzecz się skończyła.
Przejdźmy teraz do dnia szturmu.
Rozdzielono nas z kuzynem na początku natarcia. Nie widziałem go, gdyśmy forsowali rzekę, gdyśmy zatykali flagę angielską w oierwszym wyłomie, gdy przebywaliśmy znajdujący się za nim rów ani też, gdy zdobywając z bronią w ręku każdą piędź ziemi wkroczyliśmy do miasta. Dopiero o zmierzchu, kiedy miasto było już w naszym ręku i kiedy generał Baird osobiście znalazł zwłoki Trippoo pod stosem zabitych, spotkałem się z kuzynem Herncastle'em.
Każdy z nas szedł na czele jednego z oddziałów z rozkazu generała, aby położyć kres grabieży i zamieszaniu, które wybuchły po naszym zwycięstwie. Szumowiny ciągnące za wojskiem dopuszczały się pożałowania godnych zdrożności, a co gorsza, żołnierze poprzez nie strzeżone drzwi dostali się do skarbca i napychali sobie kieszenie złotem i klejnotami. Właśnie na dziedzińcu przed skarbcem spotkaliśmy się z kuzynem, by poskromić własnych żołnierzy i przywrócić dyscyplinę. Dostrzegłem od razu, że Herncastle, ognisty z natury, pod wpływem straszliwej rzezi, która zakończyła się przed chwilą, znajduje się w stanie podniecenia graniczącego z szałem. Nie nadawał się moim zdaniem do wypełnienia powierzonego mu obowiązku.
W skarbcu panował straszliwy zamęt i zgiełk, nie widziałem jednak gwałtów ani rozlewu krwi. Żołnierze (jeśli wolno mi użyć takiego określenia) rabowali dobrodusznie i z humorem. Sypali wciąż rubasznymi żartami i dowcipami, przy czym legenda o żółtym diamencie stała się niespodzianie tematem kpin. Ilekroć padł okrzyk „Kto ma Kamień Księżycowy?” plądrowanie, poniechane już w jednym miejscu, wybuchało ponownie w innym. Gdy starałem się, bez większego zresztą skutku, zaprowadzić ład i porządek, usłyszałem naraz przeraźliwy krzyk po drugiej stronie dziedzińca. Pobiegłem tam natychmiast w obawie, iż rabunek rozpoczął się na nowo.
W otwartych drzwiach ujrzałem leżące na progu ciała dwóch Hindusów, sądząc ze stroju – oficerów pałacowych.
Krzyk rozległ się znowu. Wpadłem do jakiejś sali, która widocznie służyła za zbrojownię. Trzeci Hindus, ranny śmiertelnie, osuwał się na podłogę u stóp mężczyzny, który stał plecami do mnie. Mężczyzna odwrócił się i ujrzałem Johna Herncastle'a z pochodnią w jednej ręce i ociekającym krwią sztyletem w drugiej. Gdy się do mnie odwrócił, kamień osadzony niby głowica na końcu rękojeści sztyletu błysnął w świetle pochodni żywym ogniem. Umierający Hindus padł na kolana, wskazał na sztylet w ręku Herncastle'a i wyrzęził w swym ojczystym języku: – Kamień Księżycowy zemści się na tobie i na twoim rodzie!
Wypowiedziawszy te słowa runął martwy na podłogę.
Zanim zdążyłem się odezwać, do zbrojowni wpadli żołnierze, którzy przybiegli za mną z tamtej strony dziedzińca. Kuzyn skoczył na ich spotkanie, jak gdyby jęty szałem. – Każ im wyjść – krzyknął do mnie – i postaw wartę przed drzwiami!
Żołnierze cofnęli się, gdyż nacierał na nich potrząsając pochodnią i sztyletem. Postawiłem przed drzwiami dwóch wartowników ze swojej kompanii, na których mogłem polegać. Przez resztę nocy nie widziałem już kuzyna.
Wczesnym rankiem, gdy plądrowanie trwało nadal, generał Baird ogłosił publicznie przy biciu w bębny, że każdy złodziej schwytany na miejscu przestępstwa zostanie powieszony bez względu na rangę. W tłumie, który zgromadził się na to obwieszczenie, spotkałem znów Herncastle'a.
Wyciągnął do mnie rękę, jak zwykle na powitanie.
– Dzień dobry – rzekł. Zwlekałem z podaniem mu ręki.
– Powiedz mi przedtem – rzekłem – w jaki sposób poniósł śmierć Hindus w zbrojowni i co oznaczały jego ostatnie słowa, gdy wskazywał sztylet w twojej dłoni.
– Hindus, jak sądzę, poniósł śmierć na skutek rany – odparł Herncastle – a o znaczeniu jego ostatnich słów wiem nie więcej od ciebie.
Spojrzałem na niego bacznie. Widać było, że szał, który władał nim ubiegłej nocy, już ustąpił. Postanowiłem dać mu jeszcze jedną sposobność do wyjaśnień.
– Czy to wszystko, co mi masz do powiedzenia? – spytałem. Odpowiedział:
– To wszystko.
Odwróciłem się do niego plecami i nie zamieniliśmy odtąd ani słowa.IV
Podkreślam raz jeszcze, że wszystko, co piszę tu o moim kuzynie, przeznaczone jest wyłącznie do wiadomości rodziny (chyba że zajdzie jakaś konieczność opublikowania znanych mi faktów). Herncastle nie powiedział nic, co dałoby mi podstawy do złożenia meldunku naszemu dowódcy. Ci, którzy pamiętają jego gniewny wybuch przed natarciem, nagabują go niejednokrotnie o diament, ale, jak to łatwo sobie wyobrazić, wspomnienie okoliczności, w jakich zastałem go w zbrojowni, każe mu zachowywać milczenie. Zamierza podobno przenieść się do innego pułku, zapewne w tym celu, aby odseparować się ode mnie.
Bez względu na prawdziwość tych pogłosek nie mogę się zdobyć na to, by wystąpić w roli oskarżyciela. Sądzę zresztą, że postawa moja jest słuszna. Gdybym podał rzecz całą do wiadomości ogółu, nie miałbym na poparcie swych oskarżeń żadnych dowodów prócz moralnego przekonania. Nie tylko nie posiadam dowodów na to, że Herncastle zabił dwóch mężczyzn, których znalazłem przed drzwiami, lecz nie mogę nawet stwierdzić, że to z jego ręki padł trzeci Hindus w zbrojowni – nie widziałem bowiem na własne oczy, jak go zasztyletował. Słyszałem wprawdzie słowa umierającego Hindusa, gdyby jednak ktoś utrzymywał, że było to majaczenie konającego, jak mógłbym temu zaprzeczyć? Niechże więc nasi krewni z obu stron wyrobią sobie własne zdanie na podstawie tego, co napisałem, i orzekną, czy odraza, którą czuję teraz do tego człowieka, jest uzasadniona, czy też nie.
Aczkolwiek nie daję wcale wiary fantastycznej legendzie hinduskiej o żółtym diamencie, muszę wyznać, nim skończę, że kieruję się w tej sprawie pewnym własnym zabobonem. Jest bowiem moim przeświadczeniem lub też moim urojeniem, mniejsza o nazwę, że zbrodnia pociąga za sobą karę. Jestem nie tylko przekonany o winie Herncastle'a, lecz mam nawet dość bujną wyobraźnię, by wierzyć, że jeśli zachowa diament, to doczeka chwili, gdy będzie tego żałował. Jeśli zaś go odda, inni pożałują kiedyś, że od niego ten klejnot przyjęli.
OPOWIEŚĆROZDZIAŁ I
W pierwszej części „Robinsona Kruzoe”, na stronie dwudziestej dziewiątej, znajdą państwo następujące słowa:
„Przekonałem się teraz, acz nazbyt późno, jakim szaleństwem jest rozpoczynanie jakiegoś przedsięwzięcia, zanim obliczyliśmy koszty i zanim oszacowaliśmy należycie własne siły niezbędne do jego wykonania”.
Dopiero wczoraj otworzyłem swojego „Robinsona Kruzoe” na tym właśnie miejscu. I nie dalej jak dziś rano (dwudziestego pierwszego maja 1850 roku) przyszedł do mnie siostrzeniec mojej pani, pan Franklin Blake, i odbył ze mną następującą rozmowę:
– Betteredge – powiedział pan Franklin – byłem u adwokata w pewnych sprawach rodzinnych. Rozmawialiśmy między innymi o zaginięciu hinduskiego diamentu w domu mojej ciotki w Yorkshire przed dwoma laty. Adwokat sądził, podobnie zresztą jak i ja, że w imię prawdy należałoby utrwalić całą tę historię na piśmie – i to im prędzej, tym lepiej.
Nie wiedząc jeszcze, do czego to zmierza, a będąc zawsze zdania, iż dla świętego spokoju lepiej być zawsze w zgodzie z adwokatem, odrzekłem, że ja też tak sądzę. Pan Franklin ciągnął dalej:
– W owej sprawie z diamentem dobre imię niewinnych osób – jak ci zresztą wiadomo – zostało narażone na szwank wskutek niesłychanych podejrzeń. W przyszłości zaś dobra pamięć o tych niewinnych osobach może być narażona na szwank z braku kroniki wypadków, do której mogliby sięgnąć nasi potomkowie. Nie ulega tedy wątpliwości, że trzeba spisać tę naszą dziwną historię rodzinną. I wydaje mi się, Betteredge, że obmyśliliśmy – adwokat i ja – właściwy sposób, w jaki należy tego dokonać.
Bez wątpienia mogli się obaj z tego cieszyć, ale jak dotychczas nie rozumiałem, co ja z tym mam wspólnego.
– Mamy do opisania pewne wypadki – mówił dalej pan Franklin – i mamy pewne osoby, co brały udział w tych wypadkach i mogą je opisać. Otóż adwokat uważa, że powinniśmy wszyscy po kolei opisać tylko te wydarzenia, związane z Kamieniem Księżycowym, które obejmuje nasze osobiste doświadczenie. Najpierw musimy opowiedzieć, jak diament dostał się w posiadanie mojego wuja Herncastle'a, kiedy wuj służył w Indiach pięćdziesiąt lat temu. Ten wstęp mam już przy sobie w postaci starego dokumentu rodzinnego podającego istotne szczegóły w relacji naocznego świadka. Następnie trzeba opowiedzieć, jak diament trafił przed dwoma laty do domu mojej ciotki w Yorkshire i jak zginął w niespełna dwanaście godzin potem. Nikt nie wie lepiej od ciebie, Betteredge, co działo się wtedy w domu. Musisz więc wziąć pióro do ręki i rozpocząć kronikę.
W tych oto słowach zostałem poinformowany o tym, co mam wspólnego ze sprawą diamentu. Jeżeli ciekawi są państwo, jaką linię postępowania obrałem w tych warunkach, mam zaszczyt poinformować, że zrobiłem to samo, co prawdopodobnie zrobiliby państwo na moim miejscu. Zapewniłem skromnie, że w żadnym razie nie podołam takiemu zadaniu – czując jednocześnie w duszy, że sprostam mu znakomicie, jeżeli tylko puszczę wodze wrodzonym zdolnościom. Pan Franklin musiał widocznie wyczytać z mojej twarzy owe skryte uczucia, nie dał bowiem wiary mojej skromności i nalegał, żebym nie stawiał tam swoim niewątpliwym uzdolnieniom.
Upłynęły już dwie godziny, odkąd pan Franklin mnie pożegnał. Ledwie odszedł, zasiadłem od razu do biurka, żeby rozpocząć pisanie. I od tej chwili (mimo niewątpliwych zdolności) siedzę tu bezradnie, przekonując się o tym, o czym przekonał się już niegdyś Robinson Kruzoe – mianowicie, jakim szaleństwem jest rozpoczynanie przedsięwzięcia, zanim obliczyliśmy jego koszty i zanim oszacowaliśmy należycie własne siły. Proszę pamiętać, że otworzyłem przypadkiem książkę na tym ustępie i nie dalej jak na dzień przedtem, nim przystąpiłem do niniejszego zadania, niechże mi więc kto powie, czy to nie jest proroctwo!
Nie jestem zabobonny, przeczytałem w życiu kupę książek i mam się za człowieka na swój sposób światłego. Chociaż przekroczyłem już siedemdziesiątkę, mam żwawą pamięć i takież nogi, proszę więc nie uważać tego za zdanie ignoranta, kiedy stwierdzę, że drugiej takiej książki jak „Robinson Kruzoe” nikt nigdy nie napisał i z pewnością nie napisze. Przez długie lata poddawałem tę książkę próbom (zazwyczaj przy fajce mocnego tytoniu)
i przekonałem się, że była mi wiernym przyjacielem we wszystkich okazjach naszego ziemskiego żywota. Kiedy jest mi markotno – „Robinson Kruzoe”. Kiedy potrzeba mi rady – „Robinson Kruzoe”. Dawniej, kiedy żona wierciła mi dziury w brzuchu, teraz, kiedy wypiję kropelkę ponad miarę – „Robinson Kruzoe”. Zniszczyłem już sześć grubych „Robinsonów Kruzoe”, bo tak ciężko musiały u mnie pracować. Teraz moja pani na ostatnie swoje urodziny dała mi siódmego. Wypiłem z tej okazji kropelkę za dużo, ale „Robinson Kruzoe” zaraz mnie wyleczył. Cena cztery szylingi sześć pensów, w niebieskiej oprawie, z obrazkiem na okładce.
Ale to wszystko jakoś nie przypomina wcale początku opowiadania o diamencie, prawda? Odbiegam wciąż od tematu, szukając Bóg wie czego i Bóg wie gdzie. A więc za łaskawym pozwoleniem państwa weźmiemy teraz czystą kartkę papieru i zaczniemy od nowa.ROZDZIAŁ II
Kilka wierszy wyżej wspomniałem o mojej pani. Otóż diament nie znalazłby się nigdy w naszym domu, w którym potem zaginął, gdyby nie dostała go w prezencie córka mojej pani, a córka mojej pani nie mogłaby nigdy dostać takiego prezentu, gdyby nie moja pani, która (w bólach i męce) wydała ją na świat. Wobec tego, jeżeli zaczniemy od mojej pani, będzie to całkiem właściwy początek, a to, pozwolę sobie nadmienić, gdy się ma przed sobą takie zadanie, jakie ja mam w tej chwili, jest naprawdę wielką pociechą.
Jeżeli mają państwo jakąś styczność z eleganckim światem, słyszeli państwo niezawodnie o trzech pięknych pannach Herncastle, pannie Adelajdzie, pannie Karolinie i pannie Julii. Ta ostatnia, najmłodsza z trzech sióstr, jest, moim zdaniem, obdarzona najlepszym sercem, a jak się państwo za chwilę przekonają, nie brakło mi sposobności, żebym sobie takie zdanie wyrobił. Wstąpiłem na służbę do starego lorda, ich ojca (dzięki Bogu, że ta historia z diamentem wcale go nie dotyczy, bo stary pan miał najbardziej cięty język i najbardziej porywcze usposobienie ze wszystkich ludzi wszystkich stanów, jakich znałem w życiu) – więc, jak powiadam, wstąpiłem w wieku lat piętnastu na służbę do starego lorda, jako paź na usługi trzech szlachetnie urodzonych panien. Przebywałem tam aż do czasu, kiedy panna Julia poślubiła nieboszczyka pana Johna Verindera. Przezacny to był człowiek, któremu brakowało tylko kogoś, kto by nim pokierował, no i mówiąc między nami, trafił na odpowiednią osobę, a co więcej, tak mu to posłużyło, że rozkwitł, roztył się i żył szczęśliwie od dnia, gdy moja pani zaprowadziła go do ołtarza, aż do dnia swej lekkiej śmierci, gdy moja pani czuwała przy jego łożu i zamknęła mu oczy.
Nie nadmieniłem jeszcze, że przeniosłem się wraz z panną młodą tutaj, do domu i majętności jej małżonka.
– Sir Johnie – rzekła moja pani – nie mogę się obejść bez Gabriela Betteredge'a.
– Milady – odparł sir John – w takim razie ja też nie mogę się bez niego obejść.
Taki zawsze był dla niej – i w taki oto sposób przeszedłem do niego na służbę. Było mi obojętne, dokąd pójdę, byleśmy się nie rozstawali z moją panią.
Widząc, że moja pani interesuje się pracą w ogrodzie, rolnictwem i tak dalej, ja również zainteresowałem się tym wszystkim – zwłaszcza że byłem siódmym synem drobnego farmera. Moja pani postarała się, abym został pomocnikiem rządcy, a ja ze swej strony nie szczędziłem starań, wywiązywałem się z obowiązków ku ogólnemu zadowoleniu i odpowiednio do tego awansowałem. W kilka lat później, w poniedziałek, jak dziś pamiętam, moja pani powiedziała:
– Sir Johnie, pański rządca to stary głupiec. Spensjonuj go hojnie i niechaj Gabriel Betteredge zajmie jego miejsce.
We wtorek, jak dziś pamiętam, sir John powiada:
– Milady, spensjonowałem hojnie rządcę i Gabriel Betteredge zajął jego miejsce.
Słyszy się nieraz o złym pożyciu różnych małżeństw – tu mamy przykład czegoś wręcz przeciwnego. Niechże to będzie ostrzeżeniem dla jednych, a zachętą dla innych, ja zaś tymczasem będę kontynuował swoje opowiadanie.
Było mi więc jak u Pana Boga za piecem, powiedzą państwo zapewne. Piastowałem zaszczytne stanowisko, mieszkałem we własnym domku, rano obchodziłem dobra, po południu robiłem rachunki, wieczorem paliłem fajkę i rozkoszowałem się „Robinsonem Kruzoe”. Czegóż mogło mi brakować do szczęścia? Ale proszę sobie przypomnieć, czego brakowało Adamowi, gdy był sam w rajskim ogrodzie, i jeżeli nie mają państwo tego za złe Adamowi, to niech nie biorą za złe i mnie.
Oko moje padło tedy na kobietę, która prowadziła mi gospodarstwo. Nazywała się Selina Goby. Jeśli chodzi o wybór żony, zgadzam się z nieboszczykiem Williamem Cobbettem. „Niech twoja niewiasta dobrze przeżuwa pożywienie i chodząc mocno stawia stopy, a możesz być spokojny”. Selina Goby spełniała obydwa te warunki i był to jeden z powodów, dla których się z nią ożeniłem. Miałem też inny jeszcze powód, na który wpadłem już sam bez niczyjej pomocy. Selina jako kobieta niezamężna kazała mi płacić sobie określoną sumę za swoje utrzymanie i usługi. Selina jako moja żona nie mogłaby już żądać ode mnie pieniędzy za swoje utrzymanie i musiałaby usługiwać mi za darmo. Taki był mój punkt widzenia na tę sprawę – oszczędność z dodatkiem odrobiny miłości. Przedstawiłem wszystko mojej pani dokładnie tak, jakem to sobie wykalkulował.
– Zastanowiłem się dobrze nad Selina Goby, wielmożna pani – rzekłem – i wydaje mi się, że taniej będzie ożenić się z nią, niż ją utrzymywać.
Moja pani wybuchnęła śmiechem i powiedziała, że nie wie, czym się bardziej gorszyć – moim sposobem mówienia czy moimi zasadami. Rozśmieszyło ją widocznie coś z tych rzeczy, których człowiek nie rozumie, jeśli nie jest osobą wysoko urodzoną. Ale zrozumiałem w każdym razie, że wolno mi teraz przedstawić sprawę Selinie, poszedłem więc do niej i wszystko jej wyłożyłem. I co Selina powiedziała? Boże! Chyba nie znają państwo wcale kobiet, skoro o to pytają! Oczywiście że powiedziała: „tak”.
Kiedy czas ślubu już się zbliżał i zaczęło się mówić, że muszę kupić sobie na tę uroczystość nowy surdut, poczułem, że opuszcza mnie odwaga. Popytałem innych mężczyzn, co czuli znajdując się w mojej interesującej sytuacji – wszyscy wyznali, że na jaki tydzień przed wielkim wydarzeniem w skrytości ducha chętnie by się z całego przedsięwzięcia wykręcili. Ja posunąłem się nieco dalej od nich, zdobyłem się na odwagę i spróbowałem się naprawdę wykręcić. Nie za darmo, o nie! Byłem zbyt sprawiedliwym człowiekiem, żeby się spodziewać, że Selina zwolni mnie za darmo. Rekompensata dla kobiety, kiedy mężczyzna zrywa narzeczeństwo, jest jednym z punktów prawa angielskiego. Przez szacunek więc dla prawa i po dokładnym namyśle zaproponowałem Selinie Goby pierzynę i pięćdziesiąt szylingów za unieważnienie zaręczyn. Nie uwierzą państwo zapewne, ale to jednak jest szczera prawda – Selina była tak głupia, że się nie zgodziła Potem wszystko już oczywiście było dla mnie skończone. Kupiłem możliwie jak najtaniej nowy surdut i postarałem się, żeby i reszta jak najtaniej mnie kosztowała. Nie byliśmy małżeństwem ani szczęśliwym, ani nieszczęśliwym – ot tak, pół na pół. Sam nie wiem, jak to się działo, ale zawsze jakoś mimo najlepszych intencji wchodziliśmy sobie w drogę. Kiedy chciałem wejść po schodach na górę, to moja żona akurat schodziła w dół a znów kiedy moja żona chciała zejść na dół, ja właśnie wchodziłem na górę. Według mojego doświadczenia na tym polega istota pożycia małżeńskiego.
Po pięciu latach nieporozumień na schodach podobało się Opatrzności uwolnić nas od siebie poprzez zabranie z tego padołu mojej żony. Zostałem z moją małą córeczką, Penelopą, nie mając innych dzieci. Wkrótce potem umarł sir John… moja pani została ze swoją małą córeczką, panną Rachelą, nie mając innych dzieci. Musiałem chyba opisać bardzo nieudolnie zalety serca mojej pani, jeśli trzeba jeszcze państwu nadmieniać, że moja mała Penelopa wychowywała się pod okiem mojej przedobrej chlebodawczyni, że posyłano ją do szkoły, uczono i wykształcono na bystrą dzieweczkę a kiedy doszła do właściwego wieku, awansowała na osobistą pokojówkę panny Racheli.
Co do mnie, robiłem swoje jako rządca rok po roku aż do Bożego Narodzenia 1847 roku, kiedy w życiu moim nastąpiła zmiana. Tego dnia moja pani zaprosiła się do mojego domku na filiżankę herbaty. Byliśmy sami Moja pani powiedziała, źe licząc od chwili, kiedy przyszedłem jako paź do domu jej ojca, służę jej już przeszło pięćdziesiąt lat, i wręczyła mi piękną wełnianą kamizelkę, którą zrobiła własnoręcznie, aby mi było ciepło w mroźne dni zimowe.
Brakło mi po prostu słów, żeby podziękować mojej pani za wielki zaszczyt który mi wyświadczyła. Ku mojemu zdumieniu okazało się jednak że kamizelka nie jest wcale zaszczytem, lecz łapówką. Moja pani dostrzegła że się starzeję, zanim jeszcze ja sam to zauważyłem, i przyszła do mojego domku chcąc namówić mnie (jeśli wolno użyć mi takiego zwrotu), bym wyrzekł się ciężkiej pracy rządcy i spędził resztę dni swoich w spokoju jako ochmistrz w jej domu. Opierałem się, póki mogłem; sądziłem, iż zażywając niezasłużonego spoczynku okryję się wstydem. Moja pani jednak znała moje słabe strony i umiała do mnie trafić, w końcu więc ocierając oczy nową wełniana kamizelką powiedziałem, że się nad tym zastanowię.
Ponieważ po odejściu mojej pani byłem w okropnej rozterce ducha uciekłem się do lekarstwa, które nigdy jeszcze nie zawiodło mnie w chwilach zwątpienia. Zapaliłem fajkę i zajrzałem do „Robinsona Kruzoe” Nie upłynęło jeszcze pięć minut, gdy natrafiłem w tej niezwykłej księdze na taki krzepiący ustęp (strona 158): „Kochamy dziś to, czego jutro nienawidzimy”. I od razu ujrzałem przed sobą wytkniętą drogę. Dziś z całego serca chcę być nadal rządcą majątku, jutro zaś, zgodnie z zapewnieniem Robinsona Kruzoe wszystko się może odmienić. Uspokojony tym zasnąłem jako rządca majątku lady Verinder, obudziłem się zaś nazajutrz rano jako ochmistrz lady Verinder. Wszystko odbyło się pomyślnie, a zawdzięczam to jedynie „Robinsonowi Kruzoe”!
Moja córka Penelopa zajrzała mi właśnie przez ramię, żeby zobaczyć, co już napisałem. Powiada, że napisałem bardzo pięknie i wszystko jest prawdą co do słowa. Wysuwa jednak jeden zarzut. Powiada, że to, co dotychczas napisałem, nie ma nic wspólnego z tym, co zamierzałem napisać. Mam opowiedzieć dzieje diamentu, a zamiast tego opowiadam własny życiorys. Szczególne to zjawisko, którego najzupełniej nie mogę zrozumieć. Ciekaw jestem, czy panom, którzy zarabiają na życie pisaniem książek, też przeszkadza ciągle ich własna osoba, jak to się dzieje ze mną? Jeżeli tak, to im serdecznie współczuję. Tymczasem znowu źle zacząłem i zmarnowałem sporo dobrego papieru. Cóż więc teraz na to poradzić? Nic chyba, poza tym, że państwo muszą zdobyć się na cierpliwość, a ja rozpocznę historię po raz trzeci.ROZDZIAŁ III
Sprawę tego, jak rozpocząć należycie opowiadanie, próbowałem rozstrzygnąć w sposób dwojaki. Po pierwsze poskrobałem się w głowę, co nie dało żadnych wyników. Po drugie poradziłem się mojej córki Penelopy, która podsunęła mi zupełnie nowy pomysł.
Penelopa sądzi, że powinienem opisać dokładnie wszystko, co zaszło, dzień po dniu, poczynając od chwili, kiedyśmy się dowiedzieli, że pan Franklin Blake ma nam złożyć wizytę. Kiedy się skupi uwagę na określonej dacie, aż dziw bierze, ile szczegółów odsłania pobudzona w ten sposób pamięć. Główna trudność polega na ustaleniu dat. Ale Penelopa przyrzekła, że zrobi to za mnie przy pomocy swego dzienniczka, bo nauczono ją prowadzić dziennik jeszcze w szkole i prowadzi go po dziś dzień. Zaproponowałem dalsze ulepszenie tego pomysłu, mianowicie, żeby Penelopa spisała zamiast mnie tę historię na podstawie swego dzienniczka, odpowiedziała jednak, zarumieniona i gniewna, że dziennik przeznaczony jest tylko dla niej samej i nikt z żyjących nie dowie się nigdy, co w nim jest napisane. Na pytanie, co to znaczy, odparła: – Nic!
Ja jednak wiem, co to znaczy – sprawy sercowe.
Rozpoczynając więc niniejszą opowieść zgodnie z planem Penelopy, pozwalam sobie stwierdzić, że wezwano mnie pilnie pewnego wtorku do salonu mojej pani. Było to 24 maja 1848 roku.
– Gabrielu – rzekła moja pani – mam nowiny, które cię zadziwią. Franklin Blake wrócił zza granicy. Zatrzymał się u swego ojca w Londynie i przyjeżdża do nas jutro z dłuższą wizytą. Zabawi aż do urodzin Racheli.
Gdybym miał kapelusz w ręku, tylko chyba szacunek dla mojej pani powstrzymałby mnie od podrzucenia go pod sufit. Nie widziałem pana
Franklina od czasów, kiedy jako mały chłopiec mieszkał wraz z nami w tym domu Był, o ile pamiętałem, najmilszym chłopcem, jaki kiedykolwiek strzelał z procy i wybijał od czasu do czasu szyby Panna Rachela, która była obecna przy tej scenie i do której zwróciłem się z powyższą uwagą, odrzekła ze o ile ją pamiętać nie myli, był to najstraszliwszy despota, jaki kiedykolwiek maltretował lalki i doprowadzał małe dziewczynki do stanu całkowitego wyczerpania, zmuszając je do zabawy w koniki – Ilekroć pomyślę o FrankIinie Blake u, płonę z gniewu i umieram ze zmęczenia – zakonkludowała Zapytają państwo naturalnie, jak to się stało, ze pan Franklin spędził za granicą wszystkie te lata od czasu, kiedy był dzieckiem, aż do chwil! kiedy osiągnął wiek dojrzały Odpowiadam więc jego ojciec miał nieszczęście być najbliższym dziedzicem tytułu książęcego, ale nie mógł tego dowieść Oto jak się ta sprawa przedstawia w krótkich słowach Najstarsza siostra mojej pani poślubiła znanego powszechnie pana Blake a – równie słynnego ze swej wielkiej fortuny, jak i z wielkiego procesu, który prowadził Przez wiele lat zadręczał trybunały naszej ojczyzny żądając, aby aktualnemu księciu odebrano tytuł i włości wprowadzając na miejsce tego księcia jego, pana Blake'a Nie potrafiłbym wyliczyć ilu adwokatom nabił przy tym kabzę i ile spokojnych skądinąd obywateli pokłóciło się śmiertelnie o to, czy pretensje pana Blake'a są słuszne czy tez nie. W każdym razie żona jego i troje spośród dzieci zmarło, zanim trybunały postanowiły wreszcie wskazać mu drzwi i nie odbierać mu więcej pieniędzy Kiedy się wszystko skończyło, aktualny książę pozostał przy swym tytule pan Blake doszedł do wniosku, ze ma tylko jedną drogę wyrównania rachunków z ojczyzną za sposób, w jak, go potraktowała – postanowił mianowicie pozbawić ją zaszczytu wychowania swego syna „Jak mogę ufać rodzimym instytucjom – mówił – po tym, jak te instytucje obeszły się ze mną? Dodajmy jeszcze, ze pan Blake nie znosił w ogóle chłopców nie wyłączając własnego syna, a przyznają państwo, że rzecz cała mogła mieć tylko jeden wynik Odebrano nam panicza Franklina wysłano go do jednej z instytucji, którym jego ojciec ufał, mianowicie do zakładu wychowawczego w Niemczech Należy jednak nadmienić, iż sam pan Blake pozostał sobie wygodnie w Anglii, aby uszlachetniać umysły swych rodaków w parlamencie i pisać traktat o aktualnym księciu, którego to traktatu po dziś dzień nie zakończył.
Proszę! Dzięki Bogu, tę część wreszcie opowiedziałem! Ani państwo ani ja nie potrzebujemy się już troszczyć o pana Blake'a – seniora. Pozostawmy go jego tytułowi książęcemu i zajmijmy się diamentem.
Diament zaś każe nam wrócić do pana Franklina, który (będąc zresztą w tej sprawie tylko niewinnym narzędziem losu) przywiózł ów fatalny klejnot do naszego domu, Kochany chłopiec nie zapominał o nas przebywając za granicą Pisywał od czasu do czasu – niekiedy do mojej pani, niekiedy do panny Racheli, a niekiedy do mnie Przed jego wyjazdem zawarliśmy pewną transakcję polegającą na tym, ze pożyczył ode mnie kłębek sznurka, scyzoryk o czterech ostrzach oraz siedem szylingów i sześć pensów w gotówce, których to pieniędzy dotychczas nie zobaczyłem i nigdy już pewnie nie zobaczę. Listy jego do mnie dotyczyły dalszych pożyczek. Wiedziałem jednak od mojej pani, że powodzi mu się za granicą dobrze i że dorasta pomyślnie. Kiedy nauczył się już wszystkiego, czego mogły go nauczyć zakłady niemieckie, udał się w poszukiwaniu wiedzy do Francji, a następnie do Włoch. W wyniku tych wędrówek stał się, o ile się orientuję, uniwersalnym geniuszem. Trochę pisał, trochę malował, trochę śpiewał, grał i komponował, pożyczając, jak podejrzewam, od kogo się da, podobnie jak pożyczał ode mnie. Kiedy osiągnął pełnoletność, odziedziczył fortunę matki (siedemset funtów rocznie), która przeciekła przez jego ręce jak przez sito. Im więcej miał pieniędzy, tym więcej było mu potrzeba. Pan Franklin bowiem miał w kieszeni dziurę, której nic w świecie nie zdołało zaszyć. Gdziekolwiek się znajdował, był powszechnie lubiany za żywe usposobienie i miły sposób bycia. Mieszkał tu, ówdzie i wszędzie, adres jego (jak sam powiadał) brzmiał: „Europa, poste restante – przechować do chwili zgłoszenia się adresata”. Dwukrotnie postanawiał już wrócić do Anglii, by nas odwiedzić, i dwukrotnie (darują mi państwo frywolność) jakaś anonimowa kobieta stawała mu na drodze i go zatrzymywała. Trzecia próba jednak uwieńczyła się powodzeniem, jak wiedzą już państwo z tego, co powiedziała mi moja pani. W czwartek, dwudziestego piątego maja, mieliśmy przekonać się po raz pierwszy, na jakiego mężczyznę wyrósł nasz mały chłopiec. Miał dobrą krew w żyłach, odznaczał się wielką odwagą i skończył właśnie dwadzieścia pięć lat. Teraz wiedzą państwo o panu Franklinie Blake'u dokładnie tyle, co wiedziałem ja, zanim pan Franklin zjechał do naszego domu.
We czwartek była prześliczna pogoda i moja pani wraz z panną Rachelą (nie spodziewając się pana Franklina przed wieczorem) pojechały na lunch do pewnych przyjaciół w sąsiedztwie.
Po ich odjeździe poszedłem obejrzeć pokój przygotowany dla naszego gościa i przekonałem się, że wszystko jest w porządku. Następnie, będąc w domu mojej pani nie tylko ochmistrzem, ale i podczaszym (na swoje własne żądanie, zaznaczam, nie mogłem bowiem znieść, żeby ktokolwiek inny miał klucze od piwnicy nieboszczyka sir Johna) – następnie więc przyniosłem z piwnicy parę butelek naszego sławnego wina latour i postawiłem je w ciepłym miejscu, żeby się trochę ogrzało przed obiadem. A że to, co dobre jest dla starego wina, dobre jest również dla starych kości, postanowiłem wziąć swój wyplatany fotel i usiąść w słońcu na kuchennym podwórku, gdy naraz z tarasu przed rezydencją mojej pani dobiegł mnie odgłos przypominający ciche bicie w bębny.
Udałem się tedy na taras i ujrzałem trzech mahoniowych Hindusów w białych płóciennych szatach i pantalonach, którzy wpatrywali się w okna domu.
Hindusi, jak dostrzegłem po przyjrzeniu się, mieli zawieszone przed sobą na temblakach małe ręczne bębenki. Za nimi stał mały, wątły, jasnowłosy chłopiec angielski, trzymając w ręku worek. Pomyślałem sobie, że Hindusi są wędrownymi kuglarzami, a chłopiec z workiem nosi pewnie ich narzędzia pracy. Jeden z nich, który mówił po angielsku i odznaczał się, muszę przyznać, nieskazitelnymi manierami, poinformował mnie za chwilę, że przypuszczenie moje było słuszne. Poprosił o pozwolenie zademonstrowania swoich sztuczek w obecności pani domu.
Muszę tu zaznaczyć, że nie jestem bynajmniej zgorzkniałym i zrzędnym starcem. Na ogół biorąc przepadam za wszelką zabawą i nie czuję nigdy nieufności do innych tylko dlatego, że mają skórę trochę ciemniejszą ode mnie. Ale najlepsi spośród nas mają swoje słabostki, moja zaś polega na tym, że kiedy koszyk ze srebrem rodzinnym stoi na stole w otwartym kredensie, widok obcego przybysza odznaczającego się manierami znacznie gładszymi od moich natychmiast mi o tym koszyku przypomina. Wobec powyższego oznajmiłem Hindusowi, że pani nie ma w domu i wyprosiłem go wraz z towarzyszami. Ukłonił mi się pięknie w odpowiedzi, po czym oddalił się natychmiast. Ja ze swej strony powróciłem do wyplatanego fotela, usadowiłem się po słonecznej stronie podwórza i zapadłem (skoro mam wyznać prawdę), jeśli nie w sen, to w każdym razie w drzemkę.
Obudziła mnie moja córka Penelopa, która przybiegła z takim krzykiem, jakby się paliło. I jak państwo myślą, czego chciała? Chciała, żeby zatrzymać natychmiast trzech kuglarzy hinduskich, bo wiedzą, kto ma przyjechać do nas z Londynu i mają złe zamiary w stosunku do pana Franklina Blake'a.
Imię pana Franklina sprawiło, że ocknąłem się od razu. Otworzyłem oczy i kazałem dziewczynie wytłumaczyć spokojnie, o co chodzi.
Okazało się, że Penelopa wróciła właśnie z domku odźwiernego przy bramie, gdzie gawędziła z córką odźwiernego. Obydwie dziewczyny widziały, jak Hindusi odeszli po rozmowie ze mną. Dziewczęta wbiły sobie natychmiast do głowy, że Hindusi źle traktują chłopca – tylko zresztą dlatego, że był ładny i wyglądał na słabowitego. Przekradły się więc wzdłuż wewnętrznej strony żywopłotu, aby obserwować dalsze poczynania cudzoziemców. I oto jak niezwykłe rzeczy ujrzały:
Cudzoziemcy zatrzymali się na drodze i rozejrzeli się wokoło, jak by chcąc się upewnić, że są sami. Potem wszyscy trzej zwrócili się twarzami w stronę naszego domu i przez chwilę patrzyli uważnie w tym kierunku. Następnie pogadali w ojczystym języku i spojrzeli po sobie jakby niepewni, co dalej robić. Wreszcie wszyscy trzej zwrócili się do małego Anglika, jak gdyby spodziewając się od niego pomocy. I wówczas główny Hindus, ten co mówił po angielsku, rzekł do chłopca: – Wyciągnij rękę.
Na te groźne słowa mojej córce Penelopie serce, jak powiada, omal nie wyskoczyło z piersi. Ja wprawdzie pomyślałem sobie w duchu, że miała pewnie po prostu zbyt mocno zasznurowany gorset, ale na głos powiedziałem tylko: – Ciarki mnie przechodzą. – (Notabene: kobiety lubią takie dowody uwagi).
A więc kiedy Hindus powiedział: – wyciągnij rękę – chłopiec cofnął się, potrząsnął głową i powiedział, że nie chce, bo mu się to nie podoba. Na co Hindus zapytał go (całkiem zresztą łagodnie), czy będzie mu się podobało, jeżeli go odeślą z powrotem do Londynu i zostawią tam, gdzie go znaleźli –
wygłodzonego, obdartego, opuszczonego chłopca, śpiącego w pustym koszu na rynku. To rozstrzygnęło sprawę. Mały, acz niechętnie, wyciągnął rękę, Hindus zaś wyjął z zanadrza butelkę i nalał z niej chłopcu na dłoń trochę czarnego płynu przypominającego atrament. Potem dotknął głowy chłopca, uczynił nad nią w powietrzu jakieś dwa znaki i rzekł:
– Patrz.
Chłopiec zesztywniał i stał jak posąg, wpatrując się w atrament na swej dłoni.
(Jak dotąd uważałem to wszystko za zwykłe kuglarskie sztuczki połączone z lekkomyślnym marnowaniem atramentu. Zaczęła mnie już nawet ogarniać senność, gdy nagle słowa Penelopy zupełnie mnie otrzeźwiły).
Hindusi rozejrzeli się znów po drodze, a potem główny Hindus odezwał się do chłopca w te słowa:
– Czy widzisz angielskiego pana z dalekich krajów?
– Widzę go – odparł chłopiec. Hindus pytał dalej:
– Czy to właśnie na drodze do tego domu, nie na żadnej innej, angielski pan minie nas dzisiaj?
– Tak – odparł chłopiec – angielski pan minie was dzisiaj na drodze do tego domu, na żadnej innej.
Hindus poczekał chwilę, po czym zadał następne pytanie:
– Czy angielski pan ma coś przy sobie? Chłopiec również zawahał się chwilę, po czym rzekł:
– Tak.
Hindus zadał trzecie i ostatnie pytanie:
– Czy angielski pan przyjedzie tutaj, jak obiecał, u schyłku dnia?
– Nie wiem – odrzekł chłopiec. Hindus zapytał, dlaczego nie wie.
– Jestem zmęczony – odrzekł chłopiec. – Mgła podnosi mi się w głowie i mąci wzrok. Nic już dzisiaj nie mogę zobaczyć.
Na tym indagacja się zakończyła. Główny Hindus powiedział coś w swoim języku do pozostałych dwóch towarzyszy, wskazując najpierw na chłopca, a potem w kierunku miasta, w którym, jak stwierdziliśmy później, kwaterowali. Następnie uczynił znów jakieś znaki nad głową chłopca, dmuchnął mu w czoło i w ten sposób obudził go z odrętwienia. Ruszyli wówczas wszyscy w kierunku miasta i dziewczęta więcej już ich nie widziały.
Większość spraw ludzkich ma swój morał, jeżeli tylko zadamy sobie trud, aby go znaleźć. Jakiż tedy był morał tego wydarzenia?
Morał, moim zdaniem, był taki: po pierwsze główny kuglarz usłyszał, jak służba rozmawiała przed domem o przyjeździe pana Franklina, i wpadł na pomysł zarobienia przy tej sposobności paru groszy. Po drugie on, jego towarzysze i chłopiec (w celu zarobienia wspomnianych paru groszy) zamierzają wałęsać się w pobliżu, dopóki nie zobaczą, że moja pani jedzie. Wówczas wrócą i czarodziejskim rzekomo sposobem przepowiedzą przyjazd pana Franklina. Po trzecie to, co Penelopa słyszała, było próbą tej ich sztuczki, podobnie jak aktorzy urządzają próby sztuk teatralnych. Po czwarte powinienem tego wieczora mieć na oku koszyk ze srebrem. Po piąte Penelopa najlepiej zrobi, jeżeli się uspokoi i pozwoli mnie, jej ojcu, zdrzemnąć się jeszcze chwilę na słoneczku.
Był to, jak mi się zdaje, rozsądny pogląd na sprawę. Ale jeżeli znają państwo choć trochę młode dziewczęta, nie zdziwią się zapewne, że Penelopa za nic nie chciała się z tym poglądem zgodzić. Twierdziła, że morał wydarzenia jest poważny, a nawet groźny i kładła szczególny nacisk na trzecie pytanie Hindusa: „Czy angielski pan ma coś przy sobie?”
– Och, ojcze! – wołała Penelopa załamując ręce – nie żartuj z tym! Co to znaczy: „Czy ma coś przy sobie?” O co tu chodzi?
– Kochanie – odparłem – jeżeli poczekasz, aż pan Franklin przyjedzie, to go zapytamy.
Mrugnąłem przy tym, aby dać do zrozumienia, że żartuję, Penelopa jednak wzięła moje słowa całkiem serio. Jej poważna mina ubawiła mnie.
– Skądże pan Franklin ma o tym wiedzieć? –zapytałem.
– Zapytaj go – odparła Penelopa – a przekonasz się, czy on też będzie uważał, że to coś śmiesznego.
Wypuściwszy w moim kierunku tę ostatnią strzałę, odeszła zagniewana.
Po jej odejściu postanowiłem sobie, że zapytam rzeczywiście pana Franklina – przede wszystkim po to, żeby rozproszyć obawy Penelopy. Opis mojej rozmowy z panem Franklinem, która miała miejsce jeszcze tego samego dnia, znajdą państwo we właściwym miejscu. Ale ponieważ nie chcę rozbudzać w państwu nadziei, a potem sprawić im rozczarowania, zaznaczę od razu – zanim posuniemy się dalej – że rozmowa nasza na temat kuglarzy nie była wcale utrzymana w tonie żartobliwym. Ku memu wielkiemu zdziwieniu pan Franklin podobnie jak Penelopa potraktował sprawę poważnie. Jak poważnie, zrozumieją państwo sami, gdy wyjaśnię, że jego zdaniem Hindus pytając chłopca, czy pan Franklin „ma coś przy sobie”, miał na myśli Kamień Księżycowy.ROZDZIAŁ X
Reszta towarzystwa nadjechała w krótkim czasie, aż wreszcie wszyscy byli w komplecie. Wliczając w to domowników, zebrało się dwadzieścia cztery osoby. Piękny to był widok, gdy zasiedli wokół stołu i proboszcz z Frizinghall (obdarzony wspaniałą wymową) wstał i zmówił modlitwę dziękczynną.
Nie będę trudził państwa przytaczaniem listy gości. Z wyjątkiem dwóch osób, nie spotkają już ich państwo więcej – przynajmniej w mojej części opowiadania.