Kamieniarz - ebook
Kamieniarz - ebook
Kamieniec, miejscowość pomiędzy Krakowem a Tarnowem, gdzie według legendy zdradzona kobieta rzuciła urok na swego kochanka, zamieniając go w kamień. To właśnie tutaj po latach powraca Szczepan, słynny twórca komiksów. Rodzinne okolice oprócz wspomnień przywołują dawne demony, a to, co wydawało się dziecięcą fantazją, staje się namacalną rzeczywistością. Gdy przeszłość nie pozwala o sobie zapomnieć, budzą się dawne koszmary. Już wkrótce Szczepan będzie musiał zmierzyć się z wydarzeniami sprzed lat i dawnym znajomym, którego miał nigdy więcej nie spotkać. Czy powrót do przeszłości okaże się ostatnią wędrówką w życiu Szczepana? „Kamieniarz” to mocny thriller psychologiczny z elementami zjawisk paranormalnych. Karol Fitrzyk – absolwent Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego na wydziale politologii. Prywatnie szczęśliwy mąż, sympatyk kultury hip-hop oraz twórczości Stephena Kinga. W 2021 roku zadebiutował powieścią „W ciemności” będącą podróżą w mroczne sfery psychiki.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: | brak |
ISBN: | 978-83-8290-385-0 |
Rozmiar pliku: | 3,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
II
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
III
Wtedy
Teraz
Wtedy
IV
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
V
Wtedy
Teraz
Wtedy
Teraz
Wtedy
VI
Teraz
Wtedy
Teraz
Później
EpilogTeraz
Płyta w odtwarzaczu trzeci raz rozpoczęła intro. Hipnotyzujący głos Franka Oceana z każdym kolejnym utworem drażnił coraz bardziej. Być może to efekt odstawienia zrzucił balast irytacji na Bogu ducha winnego wokalistę. Głód nikotynowy stawał się nie do zniesienia. To już prawie trzy godziny od ostatniego papierosa. Przy zachowaniu obecnej prędkości za godzinę zapalę. Początek grudnia tego roku był wyjątkowo hojny w opady śniegu. Droga wojewódzka numer siedemset sześćdziesiąt osiem tradycyjnie nie nadawała się na nic więcej niż ślizgawkę dla dzieciaków. Smagający wiatr targał drzewami, jakby były jedynie kępką trawy na tatrzańskich halach. Padający od kilku godzin śnieg skutecznie zakrył czarną nawierzchnię asfaltu. Gdyby nie to, że znałem trasę jak własną kieszeń, z pewnością wylądowałbym na jednym z przydrożnych drzew. A pomyśleć, że mogłem wyruszyć z samego rana kosztem zaliczonego piątkowego melanżu ze znajomymi. Trudno jednak cieszyć się życiem, gdy przeszłość depcze po piętach.
Kamieniec – miejsce, gdzie stawiałem swoje pierwsze kroki. Miejsce, gdzie pochowałem część swojego życia wraz z trupami w szafie. Kamieniec bywał moją kochanką, spełniał zachcianki i karmił poczucie wyjątkowości. Miałem tutaj swój prywatny folwark próżności. Jako dziecko dyrektora szkoły i lekarki byłem kimś w rodzaju lokalnego celebryty. Panie ze sklepu przymykały oko na brak drobnych, ksiądz nigdy nie czepiał się podczas spowiedzi, a koledzy obdarowywali mnie przesadnym szacunkiem. Wszyscy patrzyli na mnie jak na przedstawiciela najwyższej kasty. Wszyscy poza nią. Emilia była wyjątkowa, nawet gdy słowo „wyjątkowość” nie istniało w świadomości dziecka.
Ta historia nie wydarzyłaby się bez niej. Obecność Emilii to coś więcej niż zwykła fascynacja. To już religia, dyktowana wyrzutami sumienia i poczuciem straty. Stałem się kapłanem i wyznawcą w jednej osobie. Lecz to mój wytworzony Bóg opuścił mnie, gdy go wezwałem.
– Noż kurwa!
Kierownica nagle szarpnęła, samochód odbił w lewą stronę i stanął w poprzek drogi. Silnik zgasł, dławiąc się z braku mocy. Pustkę na drodze zakłócała muzyka płynąca z głośników. Czas zatrzymał się w miejscu, a może to ja wróciłem do tego dnia. Wszystkie te lasy były takie podobne do siebie. Jakby kroczyły za nami. Nawet wrony sprawiały wrażenie, jakby podążały za nami, by wyjawić nasze grzeszki. Ja jednak akurat miałem co wyjawić.
Odpaliłem silnik, kierownica z trudem dała się obrócić w przeciwną stronę. Zanim sprawdziłem, co jest grane, musiałem zjechać na pobocze, by nie stać się żywą tarczą na oblodzonej nawierzchni. Wysiadając z samochodu, czułem, jakby wiatr wymierzał mi cios za ciosem. Surowe powietrze szybko mnie otrzeźwiło. W porównaniu z krakowskim smogiem jawiło się niczym narkotyczny opar. Zbyt czyste powietrze zabrudziłem nikotynowym posmakiem. Ulga była na tyle przyjemna, że przeszywający chłód szybko minął. Kiedyś czytałem, że podczas palenia papierosów zwężają się żyły, przez co odczuwalne zimno jest mniejsze.
Podszedłem do lewego nadkola. Gruba bryła śniegu wbiła się pomiędzy kołem a nadkolem. Impet, z jakim uderzyła, był na tyle silny, że uszkodził zawieszenie koła.
Szlag.
Teraz będę musiał zadzwonić do brata. A tak bardzo chciałem tego uniknąć.Wtedy
W zasadzie od tego powinienem był rozpocząć tę historię. Mam na imię Szczepan. Jak wcześniej wspominałem, byłem dzieckiem ważnych lokalnych person. Nie miałem traumatycznego dzieciństwa. Nikt mnie nie molestował. Rodzice mnie kochali, pomimo że ich życie było wypełnione obowiązkami zawodowymi. Tata uczył matematyki, więc pomimo braku talentu do przedmiotów ścisłych, zawsze miałem piątki z matmy. Mama przyjmowała w wiejskiej przychodni w siedzibie OPS-u. Dodatkowo pracowała jako lekarz od „męskich chorób” w pobliskim mieście. Nikt mi nie wytłumaczył, na czym polegały te męskie choroby. Wielokrotnie słyszałem, że jak dorosnę, to się przekonam. Wówczas uznałem, że najpoważniejszą męską chorobą jest łysienie, dlatego że w kościele roiło się od łysych panów w wieku taty. Mężczyźni w mojej rodzinie byli „zdrowi”. Bujne owłosienie było przekazywane z pokolenia na pokolenie. Może dlatego mama nigdy nie wyganiała nas do specjalistów?
Miałem dwóch starszych braci, z którymi od zawsze miałem dobry kontakt. Marek był ode mnie starszy o jedenaście lat, więc jako dziecko patrzyłem na niego jak na dorosłego. Mimo różnicy wieku brat z chęcią spędzał ze mną czas. Nauczył mnie łowienia ryb, opowiadał ciekawe historie. A nawet krył przed rodzicami, gdy coś przeskrobałem. Wiktor, starszy o osiem lat, również był dla mnie dobrym bratem. Traktował mnie podobnie jak Marek – jako równego sobie, z tą różnicą, że w relacji z Wiktorem nigdy nie czułem się jak dziecko. Zabierał mnie na spotkania z rówieśnikami, przez co pewnie nieraz musiał się tłumaczyć. Bo kto z nastolatków targanych hormonami chciałby mieć piąte koło u wozu w postaci dziecka nierozumiejącego świata opowieści o biustach koleżanek lub bójkach po szkole. Dzięki temu, że spędzałem czas ze swoimi starszymi braćmi, czułem się cool. To słowo usłyszałem na jednym z zagranicznych kanałów, lecz od razu wiedziałem, co znaczy. Określało pewien prestiż, status, o którym marzył każdy dzieciak na wsi. Mnie ten status został przypisany z góry.
W mojej rodzinie krążyła opinia, że Marek dostał geny ojca, mnie przypadły cechy charakterystyczne dla matki, a Wiktor odziedziczył zarówno najlepsze, jak i najgorsze cechy ojca oraz matki. Być może dlatego zawsze lgnąłem do Wiktora, bo wówczas czułem, że mam obu rodziców przy sobie.
Wychowaliśmy się w rodzinnej miejscowości Kamieniec. Być może przesadziłem z tym słowem „miejscowość”. Była to wioska, gdzie znajdowały się jeden kościół z kilkoma kaplicami; trzy sklepy spożywcze, w których można było kupić wszystko na zeszyt; zespół szkół; dwa przystanki i lodziarnia na umownym rynku. Kiedy byłem dzieckiem, to wydawało mi się, że więcej nie potrzeba do szczęścia. Gdy skończyłem osiem lat, Marek wyjechał do Krakowa na studia. Wówczas stał się dla mnie jeszcze bardziej wyjątkowy. Brat łączył studia z pracą, więc jego obecność w rodzinnym domu ograniczała się jedynie do świąt. Pomimo nie za dobrej sytuacji finansowej brat przesyłał mi komiksy, o których we wsi mogłem tylko pomarzyć. Wówczas poznałem inną część świata, gdzie superbohaterowie przeganiają zło. Było w tym sporo religijnego mistycyzmu. Naiwny sądziłem, że to duch święty przemawia przez superbohaterów. Komiksy o Spider-Manie lub Hulku stały się początkiem mojego nowego życia. Życia w krainie wyobraźni. Sam zacząłem rysować postacie o nadprzyrodzonych umiejętnościach. Na lekcjach wymyślałem swoich bohaterów i ich antagonistów. Nigdy nie marzyłem o tym, by tworzenie komiksów stało się sposobem na życie, lecz w praktyce sen się ziścił. O tym jednak innym razem.
Kamieniec, bo to o nim chciałem opowiedzieć, miał magiczny klimat. Magiczny dla mnie i osób, które miały z nim pierwszy kontakt. Największą, a w zasadzie jedyną atrakcją miasteczka był dziwaczny kamień. Wielkości prawie dwóch metrów, przypominający konającego człowieka. Jakby wyszedł spod ręki wprawionego artysty.
Bez wytężenia wyobraźni można było dostrzec kontury członków, zarys twarzy lub fakturę szat. Kamień działał na każdego, kto na niego spojrzał. Jakby Matka Natura chciała przekazać komunikat, którego nikt nie jest w stanie zrozumieć. Ktoś kiedyś stwierdził, że na to, czego rozum nie jest w stanie wytłumaczyć, znajdzie się rozwiązanie w postaci mitu. I w ten o to sposób powstała miejscowość Kamieniec. Położona ponad trzydzieści kilometrów od Krakowa w stronę Tarnowa, gdzie diabeł mówi dobranoc. Według mitu para kochanków się pokłóciła. Serce dziewczyny krwawiło z rozpaczy i odrzucenia. On, w wyniku kłótni, dopuścił się zdrady. Cierpiąca dziewczyna rzuciła klątwę na chłopaka, by on, tak jak jej serce, stał się kamieniem.
Romantyzm zawsze był w cenie, dlatego zmyślona historia utrwalana od niepamiętnych czasów krążyła, tworząc mit, który pewnego dnia miał zniszczyć życie moje i kilku innych osób. Gdy dorastałem, mit o skamieniałym kochanku działał jak lep na muchy na naiwnych turystów, którzy zgubili się po drodze. Gdy dostrzegali, że poza dziwacznym kamieniem miejscowość nie ma nic ciekawego do zaoferowania, a jedynym lokalem, gdzie można zjeść ciepły posiłek, jest knajpa, w której sztućce pamiętają towarzysza Gierka, szybko pryskali gdzie pieprz rośnie.
Dla mnie mit nie był tylko banalną historią wyssaną z palca. Okej, na poziomie racjonalnym nie kupowałem tego, ale gdy stałem nad kamieniem, czułem pewną siłę krążącą wokół. Jakby jakaś moc kipiała z kamienia.
Przez lata kamień znudził się miejscowym na tyle, że przestali o nim opowiadać swoim potomkom. Skamieniały kochanek stał się ławką dla biwakowiczów lub młodzieży, która przyszła się zabawić z dala od kontroli dorosłych.
Dookoła kamienia walały się kawałki szkła, puszki po piwie, wypalone pety oraz zużyte prezerwatywy. Do czasu.
Wakacje, które zmieniły moje życie, zaczęły się lepiej, niżbym mógł sobie to wymarzyć. Akurat wyobraźnię mam nieograniczoną. Dzięki świadectwu z czerwonym paskiem – dla syna dyrektora był to obowiązek – i wygranemu konkursowi na opowiadanie inspirowane Piotrusiem Panem mogłem sobie pozwolić na codzienną dawkę lodów. Kieszonkowe, które dostałem od rodziców i dziadków, było okazałe. Dodatkowo Marek przysłał mi nowe komiksy z Batmanem, zatem nawet deszczowe dni miałem zajęte.
W ramach nagrody za świadectwo tata kupił mi namiot. Nie taki byle jaki, lecz namiot wyposażony w moskitierę, porządny stelaż, wodoodporny materiał i takie tam. Namiotu zazdrościli mi wszyscy rówieśnicy, lecz w zasadzie do niczego nie był mi potrzebny. Na wakacje nie jeździliśmy, więc pozostało nocowanie z kolegami przed domem, gdzie nocami musieliśmy się bronić przed wypuszczonymi psami, które upodobały sobie obsikiwanie namiotu.
Za początek mojego koszmaru mogłem uznać pewne lipcowe południe. Słońce grzało niemiłosiernie, temperatura od kilku dni utrzymywała się powyżej trzydziestu stopni. Gra w piłkę dzień w dzień stała się już nudna. Tym bardziej że nasz bramkarz Maciek wyjechał do dziadków na kilka tygodni. A nikt inny nie palił się do stania między słupkami. Pod pretekstem zbliżającego się obiadu pozostawiłem kolegów na pastwę losu. Było to głupie i egoistyczne z mojej strony. Wracając na swoim świeżutkim rowerze, dostrzegłem Emilkę. Szła, machając radośnie reklamówką. W przeciwieństwie do swoich rówieśników nie krępowałem się obecnością płci przeciwnej. Nie posiłkowałem się irytującymi zaczepkami lub wymuszonym młodocianym szowinizmem.
Zwolniłem, uśmiechając się do niej. Gdy Emilka odwzajemniła uśmiech, zawróciłem, robiąc efektowną ósemkę.
– Cześć. Gdzie idziesz?
– Wracam ze sklepu. Mama mnie wysłała.
– Aha.
– Byłeś z chłopakami? Pewnie graliście w piłkę.
– Tak, ale mi się znudziło.
– Mnie też by się znudziło.
– Grałaś kiedyś z koleżankami?
– Dziewczyny nie grają w piłkę.
– Grają. Serio, widziałem w telewizji na Eurosporcie.
– To dziwne. Lepiej zagrać w klasy albo pochodzić po wsi.
– W klasy też fajnie zagrać.
– Słyszałam o twoim namiocie.
– Tak… – Speszyłem się lekko, choć sam nie wiedziałem dlaczego.
– Podobno jest super! – Emilka się rozpromieniła.
– Tak, jest.
– Zaprosisz mnie?
– Serio? Chcesz mnie odwiedzić? – zdziwiłem się, bo czym innym jest kolegowanie się z dziewczynkami w szkole lub na osiedlu, a czym innym zapraszanie ich do domu. To już w świecie dzieci bliska znajomość, która wśród kolegów może powodować pewną inność.
– Tak. Chyba że nie chcesz.
– Chcę. Jasne, że chcę. Moja mama może zrobić szarlotkę, jeśli lubisz.
– Bardzo lubię.
– Super. To kiedy możesz wpaść?
– Może dziś wieczorem, jeśli rodzice mi pozwolą.
– Okej. Jesteśmy umówieni.
– Super. Pa, Szczepan.
– Pa, Emilka.
Udawałem, że wymiana zdań nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia, lecz w rzeczywistości cały płonąłem. To była moja pierwsza w życiu randka. Jechałem dumnie na rowerze, jakbym wygrał etap w Tour de France. Włosy stawały dęba, z trudem przełykałem ślinę. Miałem już za sobą pierwszą fascynację płcią przeciwną. Gdy odwiedziliśmy wujka Edwarda w Kielcach podczas zimowych ferii, spotkałem na sankach dziewczynkę, która miała przepiękne warkocze. Śmiała się z moich opowieści i lubiła, gdy ścigaliśmy się pod górę.
Emilka to zupełnie inna para kaloszy. Jej rodzice prowadzili duże gospodarstwo i dodatkowo pracowali na etacie, więc nią i siostrami opiekowali się dziadkowie. Jej babcia piekła świetne ciasta, o czym wielokrotnie przekonywaliśmy się podczas przerw w szkole. To dziwne, ale na przerwach Emilka była tylko koleżanką, nikim więcej. Po ostatnim dzwonku w roku szkolnym coś się zmieniło, lecz nie wiem, czy we mnie, czy w niej.
Emilkę podrzucił dziadek, pomimo faktu, że do naszego do domu miała raptem dziesięć minut spokojnym tempem. Mama wyjątkowo nie była w pracy, więc zapowiadana szarlotka zagościła na stole.
Witek szykował się na koncert. Od kilku tygodni ugadywał rodziców, by pozwolili mu wyjechać na kilka dni. Tata miał duszę buntownika, więc subkultura punków była w zgodzie z jego przekonaniami. Dlatego Witek pomimo średniego świadectwa i jedynie dzięki solidnej maturze dostał zgodę. Wychodząc, poklepał mnie po plecach, mówiąc:
– Powodzenia. Pierwsza miłość to superrzecz.
– Witek, przestań.
– Już. Nie krępuj się. Wiesz, że zawsze cieszę się z twojego szczęścia.
Silny braterski uścisk sprawił, że poczułem się dojrzale. Odwaga przyszła sama.
W prawdzie ani ja, ani ona nie wypowiedzieliśmy słowa „randka”, lecz wisiało ono nad nami. Byliśmy jak para kundli bawiąca się ze sobą pierwszy raz. Cały wieczór przesiedzieliśmy w namiocie. Jedynie naleśniki mamy wyciągały nas z zabawowych pieleszy.
W pewnym momencie padło to pytanie, na które oboje tak czekaliśmy.
– Będziesz mnie odwiedzać?
Poczułem ulgę, że to ona o to zapytała.
– Bardzo bym chciał. Wiesz… – wydukałem, jakby to było dla mnie obojętne. Wzrok miałem utkwiony w butelce oranżady.
– Ja też. Wiesz. Koleżanki są nudne. Nie lubię spędzać z nimi czasu. A z tobą jest inaczej. Inni chłopcy tylko robią na złość.
– Ja nie będę.
Tamtego wieczoru zrozumiałem, dlaczego Marek i Witek spotykają się z dziewczynami. Wprawdzie całowanie nadal wydawało mi się odrażające, lecz mieszanina uczuć i emocji była na tyle intensywna, że cały świat stawał się piękniejszy. Nagle zapomniałem o najnowszych komiksach, meczu na mundialu i kolegach, którzy liczyli na moje bramki.
Ta sympatia była piękna w swojej prostocie i naiwności. Zawierała wszystko, co może zawierać słowo „lubię” wypowiedziane do koleżanki. Była wyzbyta wpajanych w dorosłym życiu przesłanek seksualnych czy też egoistycznych względów. Chciałem, by świat stanął w miejscu. By dorosłość na zawsze pozostała daleką perspektywą. Niestety, te wakacje szybko zmieniły mnie w dorosłego.