- W empik go
Kamienie. Ciotka. Wpisany do heroldii - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 kwietnia 2021
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Kamienie. Ciotka. Wpisany do heroldii - ebook
Zbiór nowel znanej polskiej pisarki schyłku XIX wieku i okresu międzywojennego, zawierający utwory: „Kamienie”, „Ciotka”, „Wpisany do heroldii”.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-240-0 |
Rozmiar pliku: | 111 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
KAMIENIE.
Nie było na świecie kamienistszej drogi, niż ta, która wiodła z Woli do Wólki. Czart chyba tyle kamieni nasypał na utrapienie ludzkie. A nie tylko droga wśród pól, lecz i pole, i łąka, i wiejskie ogrody, i pastwisko najeżone było kamieniami. Były drobne i duże, gładkie i ostre, były takie, co łamią lemiesze, i takie, co szczerbią kosy, i takie, co kaleczą bose stopy, i takie, którymi się w kłótni kamienuje słabszego, a wszystkie były przeklęte po tysiąc razy.
Przeklęte były za jałowość ziemi, w którą rzucone ziarno obumierało pod ich ciężarem, przeklęte za poniszczone przez nie koła i narzędzia, za pokrwawione na nich stopy i okulawione bydlęta; mieszkaniec każdy Woli i Wólki, gdy mówić zaczynał, już umiał kląć kamienie i klął je aż do śmierci. Klął, narzekał, cierpiał, ale ich nie uprzątał. Ktoby tej klęsce poradził? – gdzie je podziać?
Nie miał na to nikt ani czasu, ani ochoty, ani sposobu – nad siły to było gromady. Gdyby za nie płacono, toby się kto połakomił na zysk; gdyby za to, kto nagrodę obiecał, toby inny może na to się ułasił – ale wszyscy tylko narzekali, klęli i cierpieli, i tak trwało. Pole i łąka coraz mniej rodziły; podróżni omijali Wolę i Wólkę; naród ubożał, drobniał, smętniał – i tak trwało.
Aż się trafił z Wólczan jeden – inny. Jan się zwał, a Sokół po ojcach. Silny się udał – na głód i nędzę cierpliwości nie miał, wyrostkiem od tych kamienistych pól uciekł kędyś w świat, i lat dziesiątek wieści o nim nie było. Gdy wrócił, to znalazł te same kamienie, te same markotne, nędzne twarze, tylko nie zastał w chacie ojca, ni dobytku, ni sprzętu. Ojciec umarł, a co po nim zostało, rozgrabili swojacy, krewni i przyjaciele – jako zwyczaj jest. Mógł Jan po sądach chodzić, prawa i sprawiedliwości szukać, swoje odebrać; byli winni nawet w strachu, ale gdy słowa nie rzekł, poraźnieli, i nawet po pewnym czasie poszeptywali z sobą, że albo ich się boi, albo głupi jest. I tak się zostało.
A Jan ze świata przyniósł z sobą trochę grosza i jakąś nie tutejszą ochotę i siłę. I zaraz jął się do tych kamieni. Uprzątnął je z podwórza i z gumna i uczynił z nich sobie chatę; uprzątnął je z sadu i uczynił z nich płot wkoło swej osady. Uprzątał je z pola i z łąki, siał, zbierał, kosił i bogacił się.
Ludzie go znienawidzili z zawiści i ze wstydu. Nazwali chciwcem i skąpcem, posądzali o czary. On też z tej ciągłej zabiegliwości i pracy stał się milczący i zatroskany, pogardzał próżniakiem i ubogim, nieużyty był, sobą tylko, swą pracą i dobrem zajęty.
Zdało się, jakby z tej masy kamieni, które ściągnął, część mu duszę przywaliła i gniotła. Taką dostał szarą i twardą twarz, takie zimne oczy, takie milczące, zaciśnięte usta. Nikt jemu i on nikomu nie dał nigdy dobrego słowa. I tak trwało.
Jednej późnej, błotnej i zimnej jesieni wracał Jan z jarmarku do domu. Jechał powoli, bo w rozmiękłej ziemi wyszczerzyły się wszystkie drożne kamienie i trzęsły wozem okrutnie. I Jan, choć trzos miał pełen na sobie, klął w duchu i tę ziemię, i tych ludzi, a wszystko za owe kamienie.
Aż oto, gdy mijał figurę u rozstaju, wstała z głazu, który tam leżał, kobieta i zawołała na niego:
– Gospodarzu dobry, podwieźcie mnie krzynę!
Chciał minąć obojętnie, ale spojrzał na nią, i tak mu się jakoś litościwie zrobiło w duszy, że stanął.
Kobieta lekko skoczyła na wasąg, i ruszyli.
Konie parsknęły wesoło, zastrzygły uszami a wreszcie zarżał prawy kasztanek, jakby na ochotę, choć błota miał w kolana, a wyboje bezdenne.
Jan się obejrzał na kobietę; uczuł chęć do rozmowy.
– Z daleka wy? Nie tutejsza?
– Z dalekiej dali idę. Miejsca sobie szukam.
– Toście w złą stronę zaszli. Tu wam chleba nikt nie da, bo sami nie mają. Ot, nahodowali kamieni; nic tu więcej niema u tych hultajów.
– Niebożęta biedne! Twardy mają żywot – odparła litościwie kobieta. – Przecie i kamienie miłować można.
– A toć miłują, miłują, chowają i szanują. Żadnego nie uprzątną! – zaśmiał się gorzko Jan – chyba ukamienować brata, to ruszą kamień z miejsca.
– Wam to Bóg szczęścił!
– Pewno, że i Bóg, alem się na Opatrzność nie oglądał, tylkom ręce zakasał i robił. Ho, ho! żeby wszyscy tak robili, toby mieli; ale oni wolą kamienie gryźć, a próżnować, a ze mnie drwić, albo mi dokuczać. Takci i mają gałgany, jako są warci!
– Trza wam było ich uczyć, namawiać, pomagać!
– Aha, pewnie, a za co? Że mi ojcowiznę rozgrabili i pokradli! Jako warci, takci mają.
– Sprawiedliwie. Jak kto dla siebie robi, to wedle tego i ma – westchnęła kobieta.
Milczeli chwilę, aż Jana snadź myśl jakaś trapi, i rzecze:
– Tak mi się coś zdaje, jakbym ja was już widział niegdyś, i głos mi się zda podobny.
– Dobrą pamięć macie. Lat dziesiątek temu tośmy się spotkali na tejże drodze, jakeście z obczyzny do domu wracali. Szliśmy obok siebie aż do wsi i gadali z sobą. Chcieliście mnie ugościć w chacie, ale zaraz u karczmy ludzie wam powiedzieli, że ojciec umarł, dobytek zmarniał, więceście mnie nie prosili więcej, i rozstaliśmy się. Dobrą pamięć macie!
– A wyście też jednaka, jakby to wczoraj było.
– Aha, ja zawsze jednaka! – powtórzyła wesoło kobieta.
Wóz skręcił w zagrodę dostatnią, w bramę zamczystą, w podwórze gładko wybrukowane i stanął przed murowaną chatą. Czeladź wybiegła konie wyprzęgać. Weszli do izby. Jan zaraz parobka za jakąś opieszałość zestrofował, dziewkę do roboty napędził i żony jął rozpytywać o zajęcie dzienne, o pracę, o dochody, o bydło.
Żona, zapracowana, zmęczona, a niespokojna, czy rad będzie sprawom domowym, czy nie mało zrobione, odpowiadała zalękła, służba milczała, dzieci patrzały mu w oczy pokornie, a trwożnie.
Kobieta podróżna u progu na ławie pokornie usiadła i rozglądała się po izbie i ludziach.
Nikt nie śmiał spytać, ktoby była, czego chce, boć ją gospodarz przywiózł. Patrzali tylko na nią ciekawie. Oczy miała modre i słodkie, a wesołe, i twarz jako jakie kwiecie cudne, i szła od niej jakaś lubość i rozradowanie, jako od rozkwitłej na wiosnę czeremszyny. Dzieci wlepiły w nią oczy, a ona na nie skinęła, i jako słowo rzec, tak już przy niej były i na kolana się wgramoliły, i do piersi przypadły, śmiejąc się i świergocąc. A za dziećmi i matka podeszła, i poczęły z sobą coś szeptać. Dziewka, która przędła, opuściła wrzeciono i słuchała owych głosów i śmiała się, a parobek, który wszedł właśnie, konie oprzątnąwszy, dorzucił drew w komin i rzekł:
– Ogrzejcie się. Narąbię dla was cały sążeń!
Jan na nic nie zważał. Wysypał na stół pieniądze z trzosa i rachował.
A wtem drzwi skrzypnęły, i wszedł sąsiad. Popatrzał na białe srebro i westchnął, a pozdrowiwszy, zagaił:
– Wiecie, Janie, podatki zbierają.
– Wiem, co mi za kłopot! Na swoje mam.
– Wiadomo, i więcej macie. Pożyczcie mi, albo ostatnią krowę zabiorą.
– A tyś mi pomagał kamienie zbierać?
– Na swojem zbieraliście!
– I dla siebie. Było tobie także na swojem zbierać.
– Sprawiedliwie mówicie. Dał wam Bóg większy rozum i siłę, poratujcie głupszego i słabszego. Dobrem sercem wam odpłacę.
– A mnie poco twoje serce? Kamienie od was miałem i kamień każdemu z was dam!
– Gospodarzu, dajcie mu poratowanie! – odzywa się podróżna kobieta.
Obejrzał się na nią proszący i zapłakał.
A Jan, jakby nie słyszał, odrzecze:
– Co mam, dla mnie jest, nie dla hultajów i próżniaków. Idź precz i giń, boś tego wart. Onegdaj ukradłeś mi siano z łąki. Jeszcze cię za to w kryminale osadzę!
Sąsiad już więcej nie śmiał mówić.
A podróżna rzecze:
– Ubogi jest, darujcie, rozumu nie ma, w biedzie jest, nie dajcie mu zginąć. Miłościwy bądź, bogaczu mądry!
Jan srebro zgarnął i w tym szeleście nie dosłyszał, co mówiła, a sąsiad przekleństwo zamruczał i wyszedł. Ale wnet za nim wsunęła się stara kobieta.
– A czego znowu? – Jan ostro zagadnął.
– Sąsiedzką przysługę mi uczyńcie. Zaniemogła mi córka, w gorączce majaczy. Pożyczcie waszych koni po doktora pojechać.
– A gdzież wasze konie?
– Toć wiecie, że w lato klacz nogę złamała, i dobili. Nie mamy żadnego.
– A skądże ja mam? Czemu moje nóg nie kręcą po kamieniach? toć wasze pole z mojem o miedzę, i tyleż macie ziemi! Wy mi wydziwiali, jakem zbierał i uprzątał głazy, nie pomogli, nie skorzystali, jeszcze mi ze swego pola na złość podrzucali. To teraz do mnie o ratunek nie chodźcie. Co mam, dla siebie mam.
– Janie, miejcie-że Boga w sercu! Dziecko mi chore! Wasze konie, jak lwy, co im to znaczy ta trocha drogi!
– Wy ich nie karmili. Ja karmił, i dla mnie robić będą! Idźcie mi z oczu.
– Gospodarzu, pomnijcie na wasze dzieci, poratujcie! – rzecze wędrowna kobieta.
Ale Jan srebro do skrzyni chował i jakby nie słyszał, a sąsiadka, płacząc, wyszła.
– Wieczerzę staw! – zawołał Jan na żonę.
Poskoczyła do garnków, rozszedł się zapach dobrego jadła, zabrzęczały misy i łyżki.
A wtem w progu stanął chłop blady, z próżnym workiem pod pachą, rozejrzał się, przełknął ślinę i, podrapawszy się w głowę, rzecze:
– Przyszedłem do was pożyczyć pół korca żyta.
– Pożyczyć! – zaśmiał się Jan! – A z czegóż oddacie? Toć jeszcze nie zima, i już swoje zjedliście!
– A zjedli. Siedem gęb w chacie. Nie urodziło! Da Bóg lepiej na przyszły rok, to oddam. Tymczasem jeść trzeba – odparł chłop i stęknął. – Wy do zbycia macie, to wam nie bieda, jak mniej sprzedacie.
– Pewnie, ale, co zjem, to moje, co sprzedam, to też moje. Twoje u ciebie, nie u mnie. Idź, pożycz u tych, którzy rozgrabili moją ojcowiznę. Lekko im przyszło, pewnie zabogacieli.
– Dobrze wam drwić. Wiecie, że, oprócz was, nikt nie ma. Do kogóż pójdę? co jeść dam, jak wy nie poratujecie? U mnie w chacie już trzy dni nie jedli.
– A u mnie jedzą trzy razy dziennie to, com temi oto rękoma z tych kamieni, co wy hodujecie, krwawą pracą wydarł. Było tak samo robić, tobyście mieli, a nie chcieliście, woleliście spać i na mnie psy wieszać, to teraz żryjcie kamienie i idźcie do dyabła, który je wam nasypał.
– A pewnie pójdziemy do dyabła. Głód do nieba nie zaprowadzi! – burknął chłop.
– Do wieczerzy! – zawołał Jan, spojrzał na kobietę w kącie i wnet oczy umknął.
A ona wstała, pocałowała dzieci, skinęła głową wszystkim i rzecze:
– Żegnajcie, nie będę z wami wieczerzała, ni u was gościła. Nie mogę zostać. Mój brat tu przyjdzie do was.
– Zostańcie! – raptem zawołali wszyscy.
A ona nasunęła płachtę na oczy modre i łez pełne i rzekła:
– Nie mogę! Radabym! Żegnajcie, gospodarzu! Ja do was przyjdę jeszcze raz, kiedyś... Teraz wam mego brata trzeba, ale ja potem do was przyjdę, przyjdę! Żegnajcie, żegnajcie!
I przewinęła się wśród nich i przepadła w czarnej sieni.
A w izbie jakby pomroczało, poziębło, i zrobiła się cichość; tylko dzieci uderzyły w długi, żałosny płacz.
Ale wprędce wśród pracy i zabiegów zapomnieli o gościu, i nikt go więcej we wsi nie widział.
Nastała zima, i znowu raz, gdy Jan z miasteczka z targu wracał, przyplątał się do niego pies siwy i aż do chaty za wozem przybiegł i na podwórzu został.
Nikt go zrazu nie zauważył, bo w chacie było co niemiara niepokoju i trwogi o dzieci, które tegoż dnia pochorowały się na szkarlatynę. Zaznały wtedy drogi spasłe Janowe konie, poszło ze skrzyni sporo grosza, ale na darmo, bo jednego wieczora oboje dzieci pomarło. W izbie zawodziła matka ponuro, siedział milczący Jan, a za oknem pies przybłęda wył i skowyczał.
Wywieźli na cmentarz dzieci; do zarażonej chaty nikt nie wstępował; gospodarze jakby poniemieli; czeladź uciekła, bojąc się choroby. Wśród głuchej zimowej nocy czasem pies przybłęda zaskomlał żałośnie. Jan go przepędzał, kamieniami w niego ciskał, nikt go nie karmił, zimował na dworze, ale z osady nie było sposobu go się pozbyć. Podrzucał mu wreszcie Jan trutkę, na pętlę chciał pojąć: pies trutki nie brał, pętli uchodził, ale wracał i nocami skowytał.
W Zapusty wyprowadzono Janowi ze stajni konie wśród nocy. Gdy się rankiem obejrzał, popędził za śladem, poprzysięgając, że chyba padnie, a złodziei odszuka. Gonił ich mil kilkanaście, wreszcie dopędził w boru. Jednego konia ze złości zastrzelili, drugiego przecie odebrał, i napół żywy z męki wracał do domu. Czuł, że go niemoc dusi, że odchoruje, więc resztą sił do domu, do pościeli dążył.
O milę był, gdy mu przejeżdżający znajomy rzucił, mijając:
– Nie macie do czego wracać! Ogień wymiótł, co żyło i było.
Już Jan nie jechał i nie kierował, już go koń zaprowadził do owego – niczego.
Z osady zostało, czego ogień nie ima: ino kamienie.
A na zgliszczach pies siwy siedział, i wył, i zawodził.
Takci też do jego wtóru zawył Jan i padł, objęty rozpaczą, i żalem, i śmiertelną chorobą, i więcej nic nie pamiętał, ni czuł.
Objęły go ognie i paliły, aż zgorzał do cna, do głębokości duszy; smagały go bicze bólu, aż wysmagały wszystką krew, i gdy z owego ognia wyszedł, to był z niego ino popiół, ino zgorzel czarna. A na świecie właśnie uczyniła się wiosna. Przyleciał bocian do gniazda na Janowe gumno: krążył, krążył i odleciał; przyleciały jaskółki pod strzechę chaty: szukały, świergotały i odleciały; zachodzili sąsiedzi, mówili do Jana, ale że im nie odpowiadał, odchodzili, ramionami ruszając.
I wreszcie tylko z nim na tych zgliszczach pies przybłęda został, naprzeciw niego leżał i patrzał. Jan już nie miał siły, ni woli, by go odegnać, i nie miał mocy od jego oczu swych oczu oderwać, i tak byli jakby skute z sobą niewolniki.
Aż raz coś stanęło między nimi, a Jan oczy zmrużył, coś mu zadrżało pod żebrami, załaskotało w gardle i zapłakał. Owa kobieta wędrowna do niego szła przez pogorzel i kamienie, i objęła go za głowę litościwie, i utuliła do piersi, a on ze wnętrza duszy szlochać począł. Na zgorzel duszy szły łzy, jako deszcze majowe na popielisko jałowe, by wskrzesić trawy i kwiaty.
A wreszcie z jękiem do niej mówi:
– Uczyń co, by ten pies tak nie wył.
– Pójdź stąd, od wszystkiego, co twoje było, i przeszło, od tego, coś dla siebie zdobył, i coś stracił. Pójdź.
I uprowadziła go, okrywszy mu oczy połą swej płachty, a on, ufny, szedł.
Za wsią daleko rozdół pusty i jałowy był, cierniem porosły, piołunami i bylicą. Tam spoczęli we dwoje, i on odetchnął, bo zgliszcz osady stad widać nie było, ni wycia psa słychać. I zmożony, usnął.
A gdy się obudził, mocniejszy się poczuł i w sobie cichszy. Wokoło też wielka cichość pól była, i maił się świat. Poszukał oczyma owej kobiety-pocieszycielki i ujrzał ją, jak wśród niw szła i schylała się i coś zbierała w połę płachty. A ilekroć zbliżyła się do niego, to spoglądała litośnie i słodko i znowu z uśmiechem chyliła się do ziemi. Nie miał sił, by do niej iść, i z dziwem patrzał, że zbierała kamienie. A gdy płachtę miała pełną, rzuciła ciężar w ów rozdół jałowy, i znowu szła, chyliła się i brała kamień po kamieniu, każdy: i taki, co kruszy lemiesze, i taki, co tępi kosy, i taki, co kaleczy bose stopy, i taki, który się w gniewie na bliźniego ciska; wszystkie zbierała, uprzątała.
A gdy znowu była blizko Jana, spytał:
– Co czynisz?
A ona z uśmiechem odpowiada:
– Chcę z ziemi tej zebrać wszystkie kamienie.
– Jakto? Poco?
– Aby setne plony dały niwy, aby nie krwawiły się stopy, aby nie niszczał dobytek i narzędzie, i aby nie klątwy i narzekanie, jeno śpiew i śmiech od pól tych ku niebu szły.
I wyciągnęła szeroko ramiona, jakby niemi cały świat objąć i ogarnąć chciała, i cała w jasności, w rozradowaniu, w szczęśliwości patrzała w niebo.
A potem na Jana patrzy i mówi:
– Pamiętasz? takeś i ty chciał czynić, gdyś ze świata do dom wracał, gdyśmy to z sobą szli wpodle.
– Chciałem, z duszy chciałem, ale mi ludzie krzywdziciele, szyderce, wrogi nie dali! I ty też ustaniesz, jako ja.
– Nie ustanę, bo ni dla siebie czynię, ni dla kogo. Nie ustanę ja, nie ustanę!
I znowu śmieje się, i schyla, i zbiera, a im cięższa płachta, tem się radośniej uśmiecha.
A Jan oczyma za nią idzie, i myśli, i rozważa. A cicho jest bardzo, i czasem dolatuje go od czarnej plamy zgliszcz żałosne wycie, i wtedy szarpie go ból, krwawi się w nim pamięć.
– Uczyń, bym go nie słyszał, tego wycia – prosi.
– Nie słuchaj! Pójdź za mną, czyń za mną. Będziesz wtedy słyszał, jak ziemia gra, jak niebo śpiewa! Pójdź za mną.
– Niemocnym jest. Nie udźwignę!
– Spróbuj. Ze mną udźwigniesz i głazy węgielne!
Podniosła go, podparła ramieniem, poprowadziła; zaczął jej podawać do płachty kamienie zmocnił się, wyprostował, rozprężył ramiona.
Wtedy oddarła połowę swej płachty i opasała go nią, jako siewacze się opasują, gdy ziarno ziemi dać mają, i poszedł za nią.
A po znojnym dniu spoczęli na skraju owego rozdołu, od ludzi i gwaru dalecy, a on położył głowę na jej kolanach i słuchał, co ona mu mówiła.
Uczyła go słuchać, jako cisza mówi, jako ziemia gra, jako niebo śpiewa – i słyszał.
I mówiła mu, jako tu będzie, gdy nie stanie kamieni, i poczynał się tem cieszyć i poczynał zapominać, czyje to pole i komu je zbiera, jeno radować się, że ich, tych kamieni, nie będzie.
A wśród tych rozmów usnął i nie słyszał wycia psa przybłędy, ani wspomniał swej osady.
I oto rozeszła się po Woli i Wólce gadka, że Jan bogacz z nieszczęścia rozum stracił.
Osadę opuścił, wszystko swoje rzucił i oto jako obłąkany po polach chodzi, kamienie w płachtę zbiera i do wąwozu nosi. Ludzie patrzali na niego zrazu ze zgrozą i trwogą; myśleli, że co złego zamyśla i pojmali go raz i zaprowadzili do gminy.
Ale Jan, gdy go pytano: co robi i poco? – odpowiedział:
– Kamienie zbieram, by ich nie było. Nic więcej już robić nie będę.
Urząd go badał, doktór go badał, wreszcie puścili.
Naród się z nim oswoił, uspokojony, że nieszkodliwe ma szaleństwo; wprędce też zaczęli go prześmiewać, przedrzeźniać – wiadomo: jako obłąkanego, który obronić się nie chce, czy nie umie, a może i nie rozumie wyśmiewań. Dziatwa za nim biegała, jak za cudakiem; ludzie go nazwali ˝głupim˝, mało kto podał mu chleba kawałek i dobre słowo.
Ale Jan, jakby jednakowo głuchy był na urągowisko, jak i na dobre słowo i posiłek. W ścianie wąwozu uczynił sobie schronisko, jak zwierz borowy; z nikim nie rozmawiał, o nic nie prosił.
On tylko zbierał kamienie. Schylał się, schylał, dźwigał, nosił, i zapatrzony w dal przed siebie, do kogoś się uśmiechał, z kimś bez dźwięku mówił, kogoś słuchał.
I tak czynił dni, miesiące, lata – całe życie.
W Woli i Wólce ubywało kamieni. Zauważyli to przejezdni i pytali, coby było.
– ˝Głupi˝ zbiera! – ze śmiechem odpowiadali miejscowi.
I ubywało z pola kamieni.
I sąsiad mówił do sąsiada ze śmiechem:
– Patrzaj-no, ˝głupi˝ teraz dla ciebie robi.
A wreszcie i do Jana zagadywali:
– ˝Głupi Janie˝, toć zbierasz na polu owego, który ci ojcowiznę zagrabił.
Ale Jan na mówiącego patrzał jasnemi oczyma i...................................................CIOTKA.
Zebranie koleżeńskie po dwudziestu latach. Dwadzieścia lat takich, od szkolnej ławy do czterdziestki – toć i całe życie. Co miało życie dać, nauczyć, co miało wziąć, co miało zniszczyć – wszystko w tej dwudziestce będzie. Bilans zrobić można!
Przedewszystkiem obrachunek członków. Było trzydzieści pięć młodych dziewcząt wtedy – teraz stanęło piętnaście. Gdzie reszta?
Jest parę depesz, tłumaczących nieobecność niemożliwością przybycia, – daleka droga, choroba, stosunki rodzinne, – kilka i tego nie uczyniły, – ˝zapomniały˝ – ktoś mówi, ˝nie dbają˝ – inna dorzuca. Reszta odeszła w grób. Wspominki idą o nich – żal, opowieści, zasłyszane o doli; któraś kończy niemieckiem, nie dającem się lepiej wyrazić:
– Verschollen! Obrachunek!
A ktoś podchwytuje spokojnie.
– Kto: verschollen? One? A my?
Patrzą po sobie i czyni się milczenie.
Istotnie, kto rozbitkiem? Te zmarłe, czy te żywe? W tych piętnastu czterdziestoletnich kobietach są wszystkie typy. Są elegantki dostatnie, udające jeszcze młodość i wdzięki, śmiejące się za wesoło – jedne, bo nie myślą, inne, bo wyobrażają sobie, że je tak widzą, jak one chcą się przedstawić. Są matki i mężatki, dumne ze swego stanowiska. Są wdowy, obarczone dziećmi, znękane i wyczerpane. Są stare panny zgorzkniałe, chore. Są sterane pracą zarobkową nauczycielki, są fanatyczki feminizmu, o oczach gorejących, a poradlonych, zmiętych, jakby skwarem spalonych, twarzach. Są włosy czernione i wszelkie odcienie siwizny, są postacie zatyłe potwornie i wychudzone na suchy badyl, są oczy zgasłe, lub tlące złym ogniem histeryi, są zmarszczki śmieszne i tragiczne, i wszelkie odcienie brzydoty lat czterdziestu, od upudrowanej maski – do barwy i zwiędnienia liścia opadającego.
Patrzą po sobie, i w duchu każda mówi o każdej:
– Jakże zbrzydła, zestarzała!
Żadna nie podniosła refleksyi. Zaczynają gwarzyć – atmosfera...............................WPISANY DO HEROLDII.
– Sylwester Dubieniecki – masz list.
Stojący w progu kancelaryi Sylwester szybko podszedł, kopertę niezgrabnie adresowaną w rękę żywo pochwycił i cofnął się.
Podniósł z ziemi koszyk dość ciężki i wyszedł w milczeniu.
Na ulicy list w zanadrze schował i ruszył prędko, usuwając się każdemu z drogi, salutując bezustannie oficerów, w razie ścisku schodząc z asfaltu w śnieżne błoto ulicy.
Drab to był sążnisty, zbudowany jak atleta, o twarzy bez śladu zarostu, roztropnej, trochę ponurej.
Od dwóch lat, jak go do wojska powołano, służył u kapitana za kucharza, stajennego, lokaja, niańkę, praczkę i posłańca.
Minął ulic kilka, raz zbłądził, nie mogąc w swej głowie wieśniaczej zakarbować szachownicy miejskiej, wreszcie wszedł do bramy.
Stróż zamiatający rynsztok, zagabnął go:
– Ale, tu się jakieś żydzisko o was u mnie dopytywało.
– Dawno?
– Będzie chyba z godzina może, – gadał, co wieczorem będzie.
Żołnierz nieco wbok się zwrócił, purpurą nabiegły mu oczy. Prędko.....................................
Nie było na świecie kamienistszej drogi, niż ta, która wiodła z Woli do Wólki. Czart chyba tyle kamieni nasypał na utrapienie ludzkie. A nie tylko droga wśród pól, lecz i pole, i łąka, i wiejskie ogrody, i pastwisko najeżone było kamieniami. Były drobne i duże, gładkie i ostre, były takie, co łamią lemiesze, i takie, co szczerbią kosy, i takie, co kaleczą bose stopy, i takie, którymi się w kłótni kamienuje słabszego, a wszystkie były przeklęte po tysiąc razy.
Przeklęte były za jałowość ziemi, w którą rzucone ziarno obumierało pod ich ciężarem, przeklęte za poniszczone przez nie koła i narzędzia, za pokrwawione na nich stopy i okulawione bydlęta; mieszkaniec każdy Woli i Wólki, gdy mówić zaczynał, już umiał kląć kamienie i klął je aż do śmierci. Klął, narzekał, cierpiał, ale ich nie uprzątał. Ktoby tej klęsce poradził? – gdzie je podziać?
Nie miał na to nikt ani czasu, ani ochoty, ani sposobu – nad siły to było gromady. Gdyby za nie płacono, toby się kto połakomił na zysk; gdyby za to, kto nagrodę obiecał, toby inny może na to się ułasił – ale wszyscy tylko narzekali, klęli i cierpieli, i tak trwało. Pole i łąka coraz mniej rodziły; podróżni omijali Wolę i Wólkę; naród ubożał, drobniał, smętniał – i tak trwało.
Aż się trafił z Wólczan jeden – inny. Jan się zwał, a Sokół po ojcach. Silny się udał – na głód i nędzę cierpliwości nie miał, wyrostkiem od tych kamienistych pól uciekł kędyś w świat, i lat dziesiątek wieści o nim nie było. Gdy wrócił, to znalazł te same kamienie, te same markotne, nędzne twarze, tylko nie zastał w chacie ojca, ni dobytku, ni sprzętu. Ojciec umarł, a co po nim zostało, rozgrabili swojacy, krewni i przyjaciele – jako zwyczaj jest. Mógł Jan po sądach chodzić, prawa i sprawiedliwości szukać, swoje odebrać; byli winni nawet w strachu, ale gdy słowa nie rzekł, poraźnieli, i nawet po pewnym czasie poszeptywali z sobą, że albo ich się boi, albo głupi jest. I tak się zostało.
A Jan ze świata przyniósł z sobą trochę grosza i jakąś nie tutejszą ochotę i siłę. I zaraz jął się do tych kamieni. Uprzątnął je z podwórza i z gumna i uczynił z nich sobie chatę; uprzątnął je z sadu i uczynił z nich płot wkoło swej osady. Uprzątał je z pola i z łąki, siał, zbierał, kosił i bogacił się.
Ludzie go znienawidzili z zawiści i ze wstydu. Nazwali chciwcem i skąpcem, posądzali o czary. On też z tej ciągłej zabiegliwości i pracy stał się milczący i zatroskany, pogardzał próżniakiem i ubogim, nieużyty był, sobą tylko, swą pracą i dobrem zajęty.
Zdało się, jakby z tej masy kamieni, które ściągnął, część mu duszę przywaliła i gniotła. Taką dostał szarą i twardą twarz, takie zimne oczy, takie milczące, zaciśnięte usta. Nikt jemu i on nikomu nie dał nigdy dobrego słowa. I tak trwało.
Jednej późnej, błotnej i zimnej jesieni wracał Jan z jarmarku do domu. Jechał powoli, bo w rozmiękłej ziemi wyszczerzyły się wszystkie drożne kamienie i trzęsły wozem okrutnie. I Jan, choć trzos miał pełen na sobie, klął w duchu i tę ziemię, i tych ludzi, a wszystko za owe kamienie.
Aż oto, gdy mijał figurę u rozstaju, wstała z głazu, który tam leżał, kobieta i zawołała na niego:
– Gospodarzu dobry, podwieźcie mnie krzynę!
Chciał minąć obojętnie, ale spojrzał na nią, i tak mu się jakoś litościwie zrobiło w duszy, że stanął.
Kobieta lekko skoczyła na wasąg, i ruszyli.
Konie parsknęły wesoło, zastrzygły uszami a wreszcie zarżał prawy kasztanek, jakby na ochotę, choć błota miał w kolana, a wyboje bezdenne.
Jan się obejrzał na kobietę; uczuł chęć do rozmowy.
– Z daleka wy? Nie tutejsza?
– Z dalekiej dali idę. Miejsca sobie szukam.
– Toście w złą stronę zaszli. Tu wam chleba nikt nie da, bo sami nie mają. Ot, nahodowali kamieni; nic tu więcej niema u tych hultajów.
– Niebożęta biedne! Twardy mają żywot – odparła litościwie kobieta. – Przecie i kamienie miłować można.
– A toć miłują, miłują, chowają i szanują. Żadnego nie uprzątną! – zaśmiał się gorzko Jan – chyba ukamienować brata, to ruszą kamień z miejsca.
– Wam to Bóg szczęścił!
– Pewno, że i Bóg, alem się na Opatrzność nie oglądał, tylkom ręce zakasał i robił. Ho, ho! żeby wszyscy tak robili, toby mieli; ale oni wolą kamienie gryźć, a próżnować, a ze mnie drwić, albo mi dokuczać. Takci i mają gałgany, jako są warci!
– Trza wam było ich uczyć, namawiać, pomagać!
– Aha, pewnie, a za co? Że mi ojcowiznę rozgrabili i pokradli! Jako warci, takci mają.
– Sprawiedliwie. Jak kto dla siebie robi, to wedle tego i ma – westchnęła kobieta.
Milczeli chwilę, aż Jana snadź myśl jakaś trapi, i rzecze:
– Tak mi się coś zdaje, jakbym ja was już widział niegdyś, i głos mi się zda podobny.
– Dobrą pamięć macie. Lat dziesiątek temu tośmy się spotkali na tejże drodze, jakeście z obczyzny do domu wracali. Szliśmy obok siebie aż do wsi i gadali z sobą. Chcieliście mnie ugościć w chacie, ale zaraz u karczmy ludzie wam powiedzieli, że ojciec umarł, dobytek zmarniał, więceście mnie nie prosili więcej, i rozstaliśmy się. Dobrą pamięć macie!
– A wyście też jednaka, jakby to wczoraj było.
– Aha, ja zawsze jednaka! – powtórzyła wesoło kobieta.
Wóz skręcił w zagrodę dostatnią, w bramę zamczystą, w podwórze gładko wybrukowane i stanął przed murowaną chatą. Czeladź wybiegła konie wyprzęgać. Weszli do izby. Jan zaraz parobka za jakąś opieszałość zestrofował, dziewkę do roboty napędził i żony jął rozpytywać o zajęcie dzienne, o pracę, o dochody, o bydło.
Żona, zapracowana, zmęczona, a niespokojna, czy rad będzie sprawom domowym, czy nie mało zrobione, odpowiadała zalękła, służba milczała, dzieci patrzały mu w oczy pokornie, a trwożnie.
Kobieta podróżna u progu na ławie pokornie usiadła i rozglądała się po izbie i ludziach.
Nikt nie śmiał spytać, ktoby była, czego chce, boć ją gospodarz przywiózł. Patrzali tylko na nią ciekawie. Oczy miała modre i słodkie, a wesołe, i twarz jako jakie kwiecie cudne, i szła od niej jakaś lubość i rozradowanie, jako od rozkwitłej na wiosnę czeremszyny. Dzieci wlepiły w nią oczy, a ona na nie skinęła, i jako słowo rzec, tak już przy niej były i na kolana się wgramoliły, i do piersi przypadły, śmiejąc się i świergocąc. A za dziećmi i matka podeszła, i poczęły z sobą coś szeptać. Dziewka, która przędła, opuściła wrzeciono i słuchała owych głosów i śmiała się, a parobek, który wszedł właśnie, konie oprzątnąwszy, dorzucił drew w komin i rzekł:
– Ogrzejcie się. Narąbię dla was cały sążeń!
Jan na nic nie zważał. Wysypał na stół pieniądze z trzosa i rachował.
A wtem drzwi skrzypnęły, i wszedł sąsiad. Popatrzał na białe srebro i westchnął, a pozdrowiwszy, zagaił:
– Wiecie, Janie, podatki zbierają.
– Wiem, co mi za kłopot! Na swoje mam.
– Wiadomo, i więcej macie. Pożyczcie mi, albo ostatnią krowę zabiorą.
– A tyś mi pomagał kamienie zbierać?
– Na swojem zbieraliście!
– I dla siebie. Było tobie także na swojem zbierać.
– Sprawiedliwie mówicie. Dał wam Bóg większy rozum i siłę, poratujcie głupszego i słabszego. Dobrem sercem wam odpłacę.
– A mnie poco twoje serce? Kamienie od was miałem i kamień każdemu z was dam!
– Gospodarzu, dajcie mu poratowanie! – odzywa się podróżna kobieta.
Obejrzał się na nią proszący i zapłakał.
A Jan, jakby nie słyszał, odrzecze:
– Co mam, dla mnie jest, nie dla hultajów i próżniaków. Idź precz i giń, boś tego wart. Onegdaj ukradłeś mi siano z łąki. Jeszcze cię za to w kryminale osadzę!
Sąsiad już więcej nie śmiał mówić.
A podróżna rzecze:
– Ubogi jest, darujcie, rozumu nie ma, w biedzie jest, nie dajcie mu zginąć. Miłościwy bądź, bogaczu mądry!
Jan srebro zgarnął i w tym szeleście nie dosłyszał, co mówiła, a sąsiad przekleństwo zamruczał i wyszedł. Ale wnet za nim wsunęła się stara kobieta.
– A czego znowu? – Jan ostro zagadnął.
– Sąsiedzką przysługę mi uczyńcie. Zaniemogła mi córka, w gorączce majaczy. Pożyczcie waszych koni po doktora pojechać.
– A gdzież wasze konie?
– Toć wiecie, że w lato klacz nogę złamała, i dobili. Nie mamy żadnego.
– A skądże ja mam? Czemu moje nóg nie kręcą po kamieniach? toć wasze pole z mojem o miedzę, i tyleż macie ziemi! Wy mi wydziwiali, jakem zbierał i uprzątał głazy, nie pomogli, nie skorzystali, jeszcze mi ze swego pola na złość podrzucali. To teraz do mnie o ratunek nie chodźcie. Co mam, dla siebie mam.
– Janie, miejcie-że Boga w sercu! Dziecko mi chore! Wasze konie, jak lwy, co im to znaczy ta trocha drogi!
– Wy ich nie karmili. Ja karmił, i dla mnie robić będą! Idźcie mi z oczu.
– Gospodarzu, pomnijcie na wasze dzieci, poratujcie! – rzecze wędrowna kobieta.
Ale Jan srebro do skrzyni chował i jakby nie słyszał, a sąsiadka, płacząc, wyszła.
– Wieczerzę staw! – zawołał Jan na żonę.
Poskoczyła do garnków, rozszedł się zapach dobrego jadła, zabrzęczały misy i łyżki.
A wtem w progu stanął chłop blady, z próżnym workiem pod pachą, rozejrzał się, przełknął ślinę i, podrapawszy się w głowę, rzecze:
– Przyszedłem do was pożyczyć pół korca żyta.
– Pożyczyć! – zaśmiał się Jan! – A z czegóż oddacie? Toć jeszcze nie zima, i już swoje zjedliście!
– A zjedli. Siedem gęb w chacie. Nie urodziło! Da Bóg lepiej na przyszły rok, to oddam. Tymczasem jeść trzeba – odparł chłop i stęknął. – Wy do zbycia macie, to wam nie bieda, jak mniej sprzedacie.
– Pewnie, ale, co zjem, to moje, co sprzedam, to też moje. Twoje u ciebie, nie u mnie. Idź, pożycz u tych, którzy rozgrabili moją ojcowiznę. Lekko im przyszło, pewnie zabogacieli.
– Dobrze wam drwić. Wiecie, że, oprócz was, nikt nie ma. Do kogóż pójdę? co jeść dam, jak wy nie poratujecie? U mnie w chacie już trzy dni nie jedli.
– A u mnie jedzą trzy razy dziennie to, com temi oto rękoma z tych kamieni, co wy hodujecie, krwawą pracą wydarł. Było tak samo robić, tobyście mieli, a nie chcieliście, woleliście spać i na mnie psy wieszać, to teraz żryjcie kamienie i idźcie do dyabła, który je wam nasypał.
– A pewnie pójdziemy do dyabła. Głód do nieba nie zaprowadzi! – burknął chłop.
– Do wieczerzy! – zawołał Jan, spojrzał na kobietę w kącie i wnet oczy umknął.
A ona wstała, pocałowała dzieci, skinęła głową wszystkim i rzecze:
– Żegnajcie, nie będę z wami wieczerzała, ni u was gościła. Nie mogę zostać. Mój brat tu przyjdzie do was.
– Zostańcie! – raptem zawołali wszyscy.
A ona nasunęła płachtę na oczy modre i łez pełne i rzekła:
– Nie mogę! Radabym! Żegnajcie, gospodarzu! Ja do was przyjdę jeszcze raz, kiedyś... Teraz wam mego brata trzeba, ale ja potem do was przyjdę, przyjdę! Żegnajcie, żegnajcie!
I przewinęła się wśród nich i przepadła w czarnej sieni.
A w izbie jakby pomroczało, poziębło, i zrobiła się cichość; tylko dzieci uderzyły w długi, żałosny płacz.
Ale wprędce wśród pracy i zabiegów zapomnieli o gościu, i nikt go więcej we wsi nie widział.
Nastała zima, i znowu raz, gdy Jan z miasteczka z targu wracał, przyplątał się do niego pies siwy i aż do chaty za wozem przybiegł i na podwórzu został.
Nikt go zrazu nie zauważył, bo w chacie było co niemiara niepokoju i trwogi o dzieci, które tegoż dnia pochorowały się na szkarlatynę. Zaznały wtedy drogi spasłe Janowe konie, poszło ze skrzyni sporo grosza, ale na darmo, bo jednego wieczora oboje dzieci pomarło. W izbie zawodziła matka ponuro, siedział milczący Jan, a za oknem pies przybłęda wył i skowyczał.
Wywieźli na cmentarz dzieci; do zarażonej chaty nikt nie wstępował; gospodarze jakby poniemieli; czeladź uciekła, bojąc się choroby. Wśród głuchej zimowej nocy czasem pies przybłęda zaskomlał żałośnie. Jan go przepędzał, kamieniami w niego ciskał, nikt go nie karmił, zimował na dworze, ale z osady nie było sposobu go się pozbyć. Podrzucał mu wreszcie Jan trutkę, na pętlę chciał pojąć: pies trutki nie brał, pętli uchodził, ale wracał i nocami skowytał.
W Zapusty wyprowadzono Janowi ze stajni konie wśród nocy. Gdy się rankiem obejrzał, popędził za śladem, poprzysięgając, że chyba padnie, a złodziei odszuka. Gonił ich mil kilkanaście, wreszcie dopędził w boru. Jednego konia ze złości zastrzelili, drugiego przecie odebrał, i napół żywy z męki wracał do domu. Czuł, że go niemoc dusi, że odchoruje, więc resztą sił do domu, do pościeli dążył.
O milę był, gdy mu przejeżdżający znajomy rzucił, mijając:
– Nie macie do czego wracać! Ogień wymiótł, co żyło i było.
Już Jan nie jechał i nie kierował, już go koń zaprowadził do owego – niczego.
Z osady zostało, czego ogień nie ima: ino kamienie.
A na zgliszczach pies siwy siedział, i wył, i zawodził.
Takci też do jego wtóru zawył Jan i padł, objęty rozpaczą, i żalem, i śmiertelną chorobą, i więcej nic nie pamiętał, ni czuł.
Objęły go ognie i paliły, aż zgorzał do cna, do głębokości duszy; smagały go bicze bólu, aż wysmagały wszystką krew, i gdy z owego ognia wyszedł, to był z niego ino popiół, ino zgorzel czarna. A na świecie właśnie uczyniła się wiosna. Przyleciał bocian do gniazda na Janowe gumno: krążył, krążył i odleciał; przyleciały jaskółki pod strzechę chaty: szukały, świergotały i odleciały; zachodzili sąsiedzi, mówili do Jana, ale że im nie odpowiadał, odchodzili, ramionami ruszając.
I wreszcie tylko z nim na tych zgliszczach pies przybłęda został, naprzeciw niego leżał i patrzał. Jan już nie miał siły, ni woli, by go odegnać, i nie miał mocy od jego oczu swych oczu oderwać, i tak byli jakby skute z sobą niewolniki.
Aż raz coś stanęło między nimi, a Jan oczy zmrużył, coś mu zadrżało pod żebrami, załaskotało w gardle i zapłakał. Owa kobieta wędrowna do niego szła przez pogorzel i kamienie, i objęła go za głowę litościwie, i utuliła do piersi, a on ze wnętrza duszy szlochać począł. Na zgorzel duszy szły łzy, jako deszcze majowe na popielisko jałowe, by wskrzesić trawy i kwiaty.
A wreszcie z jękiem do niej mówi:
– Uczyń co, by ten pies tak nie wył.
– Pójdź stąd, od wszystkiego, co twoje było, i przeszło, od tego, coś dla siebie zdobył, i coś stracił. Pójdź.
I uprowadziła go, okrywszy mu oczy połą swej płachty, a on, ufny, szedł.
Za wsią daleko rozdół pusty i jałowy był, cierniem porosły, piołunami i bylicą. Tam spoczęli we dwoje, i on odetchnął, bo zgliszcz osady stad widać nie było, ni wycia psa słychać. I zmożony, usnął.
A gdy się obudził, mocniejszy się poczuł i w sobie cichszy. Wokoło też wielka cichość pól była, i maił się świat. Poszukał oczyma owej kobiety-pocieszycielki i ujrzał ją, jak wśród niw szła i schylała się i coś zbierała w połę płachty. A ilekroć zbliżyła się do niego, to spoglądała litośnie i słodko i znowu z uśmiechem chyliła się do ziemi. Nie miał sił, by do niej iść, i z dziwem patrzał, że zbierała kamienie. A gdy płachtę miała pełną, rzuciła ciężar w ów rozdół jałowy, i znowu szła, chyliła się i brała kamień po kamieniu, każdy: i taki, co kruszy lemiesze, i taki, co tępi kosy, i taki, co kaleczy bose stopy, i taki, który się w gniewie na bliźniego ciska; wszystkie zbierała, uprzątała.
A gdy znowu była blizko Jana, spytał:
– Co czynisz?
A ona z uśmiechem odpowiada:
– Chcę z ziemi tej zebrać wszystkie kamienie.
– Jakto? Poco?
– Aby setne plony dały niwy, aby nie krwawiły się stopy, aby nie niszczał dobytek i narzędzie, i aby nie klątwy i narzekanie, jeno śpiew i śmiech od pól tych ku niebu szły.
I wyciągnęła szeroko ramiona, jakby niemi cały świat objąć i ogarnąć chciała, i cała w jasności, w rozradowaniu, w szczęśliwości patrzała w niebo.
A potem na Jana patrzy i mówi:
– Pamiętasz? takeś i ty chciał czynić, gdyś ze świata do dom wracał, gdyśmy to z sobą szli wpodle.
– Chciałem, z duszy chciałem, ale mi ludzie krzywdziciele, szyderce, wrogi nie dali! I ty też ustaniesz, jako ja.
– Nie ustanę, bo ni dla siebie czynię, ni dla kogo. Nie ustanę ja, nie ustanę!
I znowu śmieje się, i schyla, i zbiera, a im cięższa płachta, tem się radośniej uśmiecha.
A Jan oczyma za nią idzie, i myśli, i rozważa. A cicho jest bardzo, i czasem dolatuje go od czarnej plamy zgliszcz żałosne wycie, i wtedy szarpie go ból, krwawi się w nim pamięć.
– Uczyń, bym go nie słyszał, tego wycia – prosi.
– Nie słuchaj! Pójdź za mną, czyń za mną. Będziesz wtedy słyszał, jak ziemia gra, jak niebo śpiewa! Pójdź za mną.
– Niemocnym jest. Nie udźwignę!
– Spróbuj. Ze mną udźwigniesz i głazy węgielne!
Podniosła go, podparła ramieniem, poprowadziła; zaczął jej podawać do płachty kamienie zmocnił się, wyprostował, rozprężył ramiona.
Wtedy oddarła połowę swej płachty i opasała go nią, jako siewacze się opasują, gdy ziarno ziemi dać mają, i poszedł za nią.
A po znojnym dniu spoczęli na skraju owego rozdołu, od ludzi i gwaru dalecy, a on położył głowę na jej kolanach i słuchał, co ona mu mówiła.
Uczyła go słuchać, jako cisza mówi, jako ziemia gra, jako niebo śpiewa – i słyszał.
I mówiła mu, jako tu będzie, gdy nie stanie kamieni, i poczynał się tem cieszyć i poczynał zapominać, czyje to pole i komu je zbiera, jeno radować się, że ich, tych kamieni, nie będzie.
A wśród tych rozmów usnął i nie słyszał wycia psa przybłędy, ani wspomniał swej osady.
I oto rozeszła się po Woli i Wólce gadka, że Jan bogacz z nieszczęścia rozum stracił.
Osadę opuścił, wszystko swoje rzucił i oto jako obłąkany po polach chodzi, kamienie w płachtę zbiera i do wąwozu nosi. Ludzie patrzali na niego zrazu ze zgrozą i trwogą; myśleli, że co złego zamyśla i pojmali go raz i zaprowadzili do gminy.
Ale Jan, gdy go pytano: co robi i poco? – odpowiedział:
– Kamienie zbieram, by ich nie było. Nic więcej już robić nie będę.
Urząd go badał, doktór go badał, wreszcie puścili.
Naród się z nim oswoił, uspokojony, że nieszkodliwe ma szaleństwo; wprędce też zaczęli go prześmiewać, przedrzeźniać – wiadomo: jako obłąkanego, który obronić się nie chce, czy nie umie, a może i nie rozumie wyśmiewań. Dziatwa za nim biegała, jak za cudakiem; ludzie go nazwali ˝głupim˝, mało kto podał mu chleba kawałek i dobre słowo.
Ale Jan, jakby jednakowo głuchy był na urągowisko, jak i na dobre słowo i posiłek. W ścianie wąwozu uczynił sobie schronisko, jak zwierz borowy; z nikim nie rozmawiał, o nic nie prosił.
On tylko zbierał kamienie. Schylał się, schylał, dźwigał, nosił, i zapatrzony w dal przed siebie, do kogoś się uśmiechał, z kimś bez dźwięku mówił, kogoś słuchał.
I tak czynił dni, miesiące, lata – całe życie.
W Woli i Wólce ubywało kamieni. Zauważyli to przejezdni i pytali, coby było.
– ˝Głupi˝ zbiera! – ze śmiechem odpowiadali miejscowi.
I ubywało z pola kamieni.
I sąsiad mówił do sąsiada ze śmiechem:
– Patrzaj-no, ˝głupi˝ teraz dla ciebie robi.
A wreszcie i do Jana zagadywali:
– ˝Głupi Janie˝, toć zbierasz na polu owego, który ci ojcowiznę zagrabił.
Ale Jan na mówiącego patrzał jasnemi oczyma i...................................................CIOTKA.
Zebranie koleżeńskie po dwudziestu latach. Dwadzieścia lat takich, od szkolnej ławy do czterdziestki – toć i całe życie. Co miało życie dać, nauczyć, co miało wziąć, co miało zniszczyć – wszystko w tej dwudziestce będzie. Bilans zrobić można!
Przedewszystkiem obrachunek członków. Było trzydzieści pięć młodych dziewcząt wtedy – teraz stanęło piętnaście. Gdzie reszta?
Jest parę depesz, tłumaczących nieobecność niemożliwością przybycia, – daleka droga, choroba, stosunki rodzinne, – kilka i tego nie uczyniły, – ˝zapomniały˝ – ktoś mówi, ˝nie dbają˝ – inna dorzuca. Reszta odeszła w grób. Wspominki idą o nich – żal, opowieści, zasłyszane o doli; któraś kończy niemieckiem, nie dającem się lepiej wyrazić:
– Verschollen! Obrachunek!
A ktoś podchwytuje spokojnie.
– Kto: verschollen? One? A my?
Patrzą po sobie i czyni się milczenie.
Istotnie, kto rozbitkiem? Te zmarłe, czy te żywe? W tych piętnastu czterdziestoletnich kobietach są wszystkie typy. Są elegantki dostatnie, udające jeszcze młodość i wdzięki, śmiejące się za wesoło – jedne, bo nie myślą, inne, bo wyobrażają sobie, że je tak widzą, jak one chcą się przedstawić. Są matki i mężatki, dumne ze swego stanowiska. Są wdowy, obarczone dziećmi, znękane i wyczerpane. Są stare panny zgorzkniałe, chore. Są sterane pracą zarobkową nauczycielki, są fanatyczki feminizmu, o oczach gorejących, a poradlonych, zmiętych, jakby skwarem spalonych, twarzach. Są włosy czernione i wszelkie odcienie siwizny, są postacie zatyłe potwornie i wychudzone na suchy badyl, są oczy zgasłe, lub tlące złym ogniem histeryi, są zmarszczki śmieszne i tragiczne, i wszelkie odcienie brzydoty lat czterdziestu, od upudrowanej maski – do barwy i zwiędnienia liścia opadającego.
Patrzą po sobie, i w duchu każda mówi o każdej:
– Jakże zbrzydła, zestarzała!
Żadna nie podniosła refleksyi. Zaczynają gwarzyć – atmosfera...............................WPISANY DO HEROLDII.
– Sylwester Dubieniecki – masz list.
Stojący w progu kancelaryi Sylwester szybko podszedł, kopertę niezgrabnie adresowaną w rękę żywo pochwycił i cofnął się.
Podniósł z ziemi koszyk dość ciężki i wyszedł w milczeniu.
Na ulicy list w zanadrze schował i ruszył prędko, usuwając się każdemu z drogi, salutując bezustannie oficerów, w razie ścisku schodząc z asfaltu w śnieżne błoto ulicy.
Drab to był sążnisty, zbudowany jak atleta, o twarzy bez śladu zarostu, roztropnej, trochę ponurej.
Od dwóch lat, jak go do wojska powołano, służył u kapitana za kucharza, stajennego, lokaja, niańkę, praczkę i posłańca.
Minął ulic kilka, raz zbłądził, nie mogąc w swej głowie wieśniaczej zakarbować szachownicy miejskiej, wreszcie wszedł do bramy.
Stróż zamiatający rynsztok, zagabnął go:
– Ale, tu się jakieś żydzisko o was u mnie dopytywało.
– Dawno?
– Będzie chyba z godzina może, – gadał, co wieczorem będzie.
Żołnierz nieco wbok się zwrócił, purpurą nabiegły mu oczy. Prędko.....................................
więcej..