- promocja
Kamienie na szaniec - ebook
Kamienie na szaniec - ebook
Opowieść o bohaterach Szarych Szeregów – Rudym, Alku, Zośce, o czasach miłości, walki i śmierci.
Młodzi przyjaciele, harcerze i maturzyści warszawskiego liceum wkraczają w dorosłość w dramatycznym okresie. Wychowani w patriotycznych domach, kształtowani przez harcerskie ideały, gdy nadchodzi wrzesień 1939, nie mają wątpliwości, postanawiają walczyć o wolną Ojczyznę. Gotowi są zapłacić najwyższą cenę.
Harcmistrz Aleksander Kamiński– pedagog, profesor wydziału pedagogiki społecznej Uniwersytetu Łódzkiego i pisarz. Autor „Kamieni na szaniec” oraz „»Zośki« i »Parasola«”, dalszego ciągu losów spadkobierców ideałów Rudego, Alka, Zośki – opowieści o Harcerskich Batalionach Armii Krajowej. To jedna z najsławniejszych postaci polskiego harcerstwa, twórca zuchów, autorytet Szarych Szeregów. W czasie wojny był komendantem Organizacji Małego Sabotażu „Wawer” i redaktorem naczelnym największego pisma podziemnej Europy „Biuletyn Informacyjny”. Jest patronem Chorągwi Łódzkiej Związku Harcerstwa Polskiego, a także wielu szkół i drużyn wiernych Braterstwu i Służbie.
Powyższy opis pochodzi od wydawcy.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13948-1 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Katechizm Szarych Szeregów
Jestem żołnierzem Polski walczącej z barbarzyńskim najeźdźcą.
Życiem moim: Polska cierpiąca i walcząca. Wiarą moją: Polska zwycięska i tryumfująca.
Żołnierska moja służba spełnia się przez bezwzględny opór wobec poczynań wroga.
Przy spełnianiu służby okazywać będę męską twardość i niezłomną wierność Sprawie.
Całym życiem okazuję najeźdźcy swą wrogość. Rodakom niosę braterską pomoc, przyjaźń i serce.
Młodość swą uratuję wbrew zakusom wroga, chcącego ją wyjałowić i zmarnować.
W tym celu ducha swego kształtować będę na narzędzie Wielkiej i Dobrej Sprawy Ojczystej, będę prawy, dobry i silny.
Umysł swój będę kształcił i ćwiczył, by myśl polska bogaciła się i rozwijała, bym w przyszłości zawodową swą pracą jak najlepiej służył dobru Ojczyzny.
Walczyć będę nieugięcie o swą dzielność fizyczną, by Naród mój uratował się od cherlactwa, a godzina Przełomu zastała mnie silnym i mężnym.
Bogiem zbrojny prawom powyższym zaprzysięgam wierność i ich apostolstwo wśród wszystkich młodych Polaków.
Komentarz do Prawa i Przyrzeczenia Harcerskiego Szarych Szeregów:
Mam stać na straży honoru Polski. Obca mi jest wszelka podłość i krętactwo. Nie ugnę się wobec przemocy. Nie sprowadzi mnie z drogi ani groźba, ani żądza sławy, ani zysk…SŁONECZNE DNI
W jednej z dzielnic warszawskich było środowisko młodzieży harcerskiej, które umiało stworzyć atmosferę i warunki, w jakich młodzież czuła się dobrze, pragnęła sama kształcić swe charaktery, sama sobie stawiała cele i sama czyniła wszystko, co w jej mocy, by te cele osiągać.
Jednym z zespołów tego środowiska był zespół Buków², nazywany tak od częstych wypraw leśnych, jakie czynił rokrocznie. Zespół Buków, do którego należeli Alek* i Rudy*, był zespołem udanym. Było w nim to, co stanowi o sile i prężności każdej gromady: duch zespołu, koleżeństwo i ciągła aktywność; czyn jeden po drugim, i rozmach, i radosny uśmiech. W lecie i w zimie, w czasie długich wakacji i w czasie krótkich dni świątecznych zespół ruszał w dalekie góry, nad odległe jeziora lub w pobliskie lasy i niedalekie pola.
Alek był dryblasem. Wysoki, szczupły, o niebieskich oczach i płowej czuprynie, ciągle się uśmiechał, mówił szybko, wymachiwał rękoma i przy byle okazji wpadał w zachwyt.
Wpływom zespołu Buków zawdzięczał nabywanie pewnej właściwości charakteru, bardzo mu obcej: chłodnego panowania nad sobą w chwilach ważnych. Kiedyś na wsi, gdzie Alek przyjechał na parę dni, syn gospodarza, rąbiąc drzewo, uderzył się siekierą w nogę. Krew silnie popłynęła na zieleń trawy. I, jak często w takich wypadkach, całe wystraszone otoczenie straciło głowę. Ktoś krzyknął wylękły, ktoś uciekł do pokoju, żeby nie widzieć krwi, paru domowników biegało bezradnie po domu, bezsensownie szukając wody, waty. Alek jeden z całego otoczenia zareagował całkowicie odmiennie niż inni: znikł mu z twarzy wyraz niefrasobliwego roztrzepania, zbiegły się brwi nad oczyma. Po chwili był już przy skaleczonym, naciskając silnie kciukiem miejsce powyżej krwawiącej mocno rany.
— Panno Basiu — zwrócił się do wystraszonej, stojącej bezradnie dziewczyny — widzi pani, już w porządku. Proszę wziąć ten płaski kamyk, wymyć go i przynieść mi razem z ręcznikiem. Zrobimy opatrunek uciskowy.
Gdy to mówił — mówił spokojnym, naturalnym głosem. Z twarzy znikało skupienie i pojawił się znów uśmiech.
A Rudy? Rudy miał piegowatą twarz i rudawe włosy. Cała istota Rudego ześrodkowała się w jego oczach i czole, odzwierciedlając wybitną inteligencję. Uzupełniający charaktery ludzkie zespół Buków — ten sam, pod którego wpływem roztrzepany uczuciowiec Alek stawał się opanowany i skupiony — zespół ten urodzonego intelektualistę Rudego ściągał do konkretów przyziemnego życia. Przy czym owo przyziemne życie uosobione zostało w postaci… kucharstwa. Mianowicie na każdej wycieczce, na każdej wyprawie, na każdym obozowisku Rudy był kucharzem Buków. Co się biedak w początkach kucharzowania nacierpiał — nie warto opisywać. Warto natomiast stwierdzić, że po pewnym czasie potrawy przyrządzane przez Rudego przestały denerwować i śmieszyć, zaczęły zastanawiać, a wreszcie zdumiewać.
— Bracie — mówił poważnie Zeus³, wódz Buków — świetnie gotujesz! Masz wyjątkowy talent kucharski.
Było to w pierwszym okresie przyglądania się Zeusa Rudemu. Toteż Zeus — harcmistrz Leszek Domański — zauważył tylko część prawdy: ujawniony talent kucharski. Istota Rudego była inna. To nie był chłopiec o talencie kucharskim. Był to chłopiec o dużej, wszechstronnej skali talentów w ogóle, ale ujawniło się to dopiero z biegiem lat. Na razie nikt tak wspaniałego nie piekł na patyku chleba (tak, tak — chleba na patyku, to nie jest omyłka zecera!), nikt tak świetnie nie smażył płotek na oleju, żadna kasza hreczana nie potrafiła się zmierzyć z kaszą Rudego. A już zupełnie magicznym zjawiskiem wydawało się Bukom to, gdy kiedyś Rudy ugotował świetną zupę… z pokrzyw!
To jednak, co zdecydowało o popularności Rudego w zespole, nie miało nic wspólnego z kucharstwem. To coś oparte było na talentach artystycznych Rudego i na jego zamiłowaniu do majsterkowania. Pewnego razu obmyślił Rudy oznakę dla zespołu Buków. Cyfra 23 w trójkącie, wycięta w jasnym metalu, na pomarańczowym tle małej sukiennej podkładki. Cały zespół Buków był zachwycony estetyką oznaki, dyskrecją odcieni, delikatnością rysunku. Pobudzony zachwytem kolegów Rudy zmajstrował sztancę i własnoręcznie odbił nią tyle oznak, ilu członków liczył zespół Buków.
— Ja ci mówię, przejdziesz do historii sztuki — klepał protekcjonalnie Rudego po ramieniu gruby Andrzej Zawadowski⁴.
— A ty, Alek — ciągnął dalej tenże sam Andrzej Grubas — musisz się zabrać do skomponowania oznaki narciarskiej dla Buków.
Alek bukowej oznaki harcerskiej nie skomponował nigdy, chociaż był najlepszym narciarzem zespołu. Narciarzem narwanym, narciarzem niepokojącym rodziców i Zeusa, narciarzem, którego nigdy nie zadowalały łagodne stoki i uczęszczane tory. Narciarzem, którego niespokojny duch ciągnął w wysokie góry, na nowe i samotne szlaki.
Ten niespokojny duch narciarski był tylko cząstką osobowości Alka, która cała była niespokojna, spragniona niecodzienności, stęskniona do nadzwyczajności.
Zresztą tęsknota Alka do niecodzienności, do czynów przekraczających wyobraźnię i możliwości przeciętnego człowieka, była taka sama jak tęsknota wszystkich jego kolegów — Buków. A może nie tylko Buków? Może jest to tęsknota każdej młodości? Ta tylko różnica zachodziła między tęsknotami dziesiątków tysięcy młodych serc a tęsknotami do niecodzienności Buków, że Buki umiały się zdobyć na wcielenie wielu swych marzeń w czyn.
Istniała w Warszawie szkoła, dobra szkoła. W stolicy nie brak było doskonałych szkół. I ta była właśnie jedną z nich. W szkole tej pracował właściwy zespół nauczycielski. Gdy piszemy „właściwy” nauczyciel, mamy na myśli człowieka, który posiada umiejętność zachęcania i wdrażania uczniów do samokształcenia. Tę właśnie właściwość miała większość nauczycieli gimnazjum imienia króla Stefana Batorego⁵.
Czy to się wyda dziwne, jeśli podamy do wiadomości, że nauczycielem geografii w gimnazjum i liceum Stefana Batorego był pan profesor Domański, przez część uczniów zwany Zeusem? Mianowicie przez tę część uczniów, która należała do zespołu Buków. Co prawda, pan profesor Leszek Domański był dopiero drugi rok nauczycielem i liczył sobie zaledwie osiem lat więcej niż uczniowie klasy, której był wychowawcą. Chociaż tak było i chociaż zespół nauczycielski gimnazjum im. Batorego był zespołem ludzi światłych, cały korpus profesorski miał jednomyślnie profesorowi Domańskiemu za złe, że wprowadził zwyczaj zwracania się do siebie części uczniów przez — ty. Oczywiście nie na lekcjach, tym niemniej jednak… Korpus nauczycielski „wyraźnie to DZIWACTWO dezaprobował i ostrzegał kolegę Domańskiego przed niebezpieczeństwem zbytniego spoufalenia się z młodzieżą”.
Właśnie w tej chwili wychodzi gromadka chłopców i ich nauczyciel na ulicę. Lekcje się skończyły. Idą powoli, rozmawiają.
— Słuchaj, Zeus, idziemy dziś na _Burzę nad Azją_ czy na _Dziesięciu z Pawiaka_? — pyta Alek.
Alek jest wielbicielem kina. Profesor Domański również. Kilka razy w miesiącu chodzą razem do kin.
— Zeusie kochany — wtrąca się Czarny Jaś⁶ — pożycz mi głowę Indianina wyrzeźbioną w orzechu kokosowym, którą przywiozłeś z Ameryki. Jest mi bardzo potrzebna — chcę sobie zrobić podobną z huby.
Ponieważ dzisiejsza lekcja profesora Domańskiego obracała się wokół spraw Yellowstone Parku w Stanach Zjednoczonych⁷, rozmowa schodzi na Yellowstone Park. Ktoś stawia parę pytań dotyczących parku narodowego w Tatrach. Zeus odpowiada. Andrzej Grubas, zaperzony, nie zgadza się z poglądami profesora. Cała gromadka staje na ulicy, chłopcy gestykulują, śmieją się i znów poważnieją. Przechodnie uliczni, szybko wymijając gromadkę, nie zauważają jednego z dziwactw profesora Domańskiego: kończenia lekcji na ruchliwej ulicy miasta.
Są w kraju domy rodzinne, w których istnieją warunki dające możność zdrowego rozwoju psychicznego i fizycznego zarówno rodzicom, jak i dzieciom. W domach tych jest wystarczająca skala zarobków, bez których jakże trudno o normalne ludzkie życie. Jest także harmonia wśród członków rodziny, oparta na wzajemnej dobrej woli i ustępliwości. Jest pewien poziom kulturalny, umożliwiający udział w przeżyciach całego świata i w dorobku przeszłych pokoleń. Jest wreszcie specjalna atmosfera, którą trudno określić, a którą poznaje się tylko po skutkach: poszczególnych członków rodziny łączy mocna więź, dom jest ostoją i otuchą, dodaje odwagi, zapewnia spokój.
Takimi właśnie dobrymi domami rodzinnymi były domy Alka i Rudego. Ojcowie każdego z nich byli ludźmi biorącymi czynny udział w życiu społecznym. Matki obu chłopców były kobietami życzliwymi i mądrymi. Oba te domy nie znały się jednak, nie utrzymywały ze sobą stosunków. Dom Alka był domem kierownika fabryki. Dom Rudego⁸ — to dom inteligencki pierwszego inteligenckiego pokolenia. Ojciec Rudego był pierwszym w swej chłopskiej rodzinie, który, pozostawiwszy wieś, poszedł do szkół miejskich i do miasta.
Rudy i Alek mieli wyjątkowo szczęśliwe warunki młodości: dobry dom, dobra szkoła, dobra organizacja młodzieżowa; a wszystkie te czynniki współdziałały ze sobą i wzajemnie się wspierały.
Jakżeż — niestety — niewielu jeszcze chłopców w Polsce ma takie warunki młodości.
Oczywiście szkoła, dom, środowisko koleżeńskie ogromnie ułatwiły dobry start życiowy tym chłopcom. Ale nie popełnijmy błędu złej oceny: o poziomie sportowca nie decyduje nawet najlepsze boisko ani najbardziej wygodny ubiór, ani skrupulatne przestrzeganie trybu życia sportowego — o poziomie sportowca decyduje co innego: jego istotne uzdolnienia sportowe i jego praca nad sobą. To porównanie jest odpowiedzią na pytanie o rolę dobrych warunków młodości Rudego, Alka i niektórych ich kolegów.
Warunki te ułatwiły kształtowanie się dobrych charakterów. Ale właściwa i pełna zasługa, że Alek i Rudy stali się tym, czym się stali, przypada w udziale samym tym chłopcom i ich woli, z jaką chwycili w dłonie ster swego życia. Iluż młodych ludzi marnuje się i zatraca wśród tych samych, jakie mieli ci dwaj, warunków młodości.
Co to jest zacięcie przywódcze? Człowiek obdarzony nim mimo woli wywiera na otoczenie wpływ zniewalający; ludzie skupiają się wokół niego i w sposób naturalny ulegają jego życzeniom.
W Alku zacięcie przywódcze zaznaczyło się wcześnie. Nie miało ono nic wspólnego z „wodzostwem”, posiadało charakter naturalnego, koleżeńskiego przodownictwa. Ten wysoki, zawsze uśmiechnięty dryblas, niepotrafiący mówić spokojnie, przeżywający każdy czyn i każdy problem, duszę całą wkładający w każdą rozmowę i w każdą pracę — miał w sobie coś, co przyciągało doń kolegów. Ile razy szedł ulicą, tyle razy widzieć można było obok niego dwóch, trzech chłopców. Ilekroć zabierał się do majstrowania czegoś w pracowni szkolnej, tylekroć podsuwali się inni, by przypatrzyć się jego robotom, spytać o radę. Żaden z chłopców nie potrafiłby uzasadnić, dlaczego ciągnie go do Alka i dlaczego chętnie spełnia jego życzenia. Być może działała tu owa Alkowa niecodzienność, poszukująca w nauce, w grach i w życiu rozwiązań niebanalnych? Ale również mogła pociągać w Alku wyjątkowa szczerość, bezpośredniość i uczynność tak wielka, że niekiedy aż krępująca.
Z biegiem czasu skupiła się wokół Alka grupka pięciu, sześciu kolegów, niemal wielbicieli. Powstanie tej drużyny wokół naturalnego przywódcy odbyło się według wszelkich reguł „doboru naturalnego”. Byli to chłopcy podobni do Alka psychicznie, jak on pragnący przebić się w pierwszym szeregu życia ku Wielkości i Sławie. Tak powstał sławny w ciągu paru lat wśród Buków — Klub Pięciu. Klub wsławił się zdobyciem niebezpiecznych tatrzańskich zboczy, składał się z wybitnych narciarzy oraz wielbicieli powieści Jacka Londona i przygód.
— Jeśli my, Klub Pięciu — powiedział któryś z nich jednego razu — nie dokonamy w życiu jakichś wielkich rzeczy, to chyba tylko przez wyjątkową złośliwość losu.
Jakie to miały być wielkie rzeczy, których dokonać pragnęli — z tego zdawano sobie sprawę w sposób bardzo mętny. Może to będzie przepłynięcie kajakiem żaglowym z Gdyni do Sztokholmu? Może wynalezienie nowego typu samolotu?
Rudy przysłuchiwał się z dala marzeniom Klubu Pięciu i z dala obserwował jego wyczyny. Nie należał do Klubu. Alek to „fajny” chłop! Ale refleksyjna natura Rudego wolała się trzymać z boku. Mniej go pociągały wyczyny sportowe, mniejsza była tęsknota do przygody na lądzie i morzu. Jego istotnym światem był świat uczuć i myśli. Tam szukał swojej przygody. Lecz wszechstronnie zdolny potrafił, gdy tego zapragnął, wybić się na pierwsze miejsce w każdej dziedzinie technicznej. Zrobiony przezeń kajak był najlepszym kajakiem w zespole. Gdy w pewnym momencie zorientował się, że jest jedynym nieumiejącym tańczyć uczniem w klasie — szybko i z zaciętością zabrał się do nauki tańców i po trzech miesiącach stał się, ku zdumieniu szkoły, najlepszym tancerzem. W pracach saperskich nikt tak jak on nie potrafił budować kładek i trampolin, wiszących mostów i szałasów. Ale właściwą treścią zainteresowań Rudego był świat życia wewnętrznego. Wystarczyło wziąć jakąkolwiek książkę do ręki, wystarczyło zacząć poważniejszą rozmowę, wystarczyło zamknąć oczy i pozostać w samotności, aby natychmiast do mózgu i serca zaczęły kołatać natrętne, ciągle niepokojące problemy społeczne, kulturalne, filozoficzne.
W owych czasach nie było wokół Rudego wiernej drużyny wielbicieli. Natomiast zbliżali się doń i dobrze się w jego towarzystwie czuli ci wszyscy, którzy pragnęli wymiany myśli. Z biegiem czasu nieliczna gromadka przyjaciół Rudego powoli cementowała się i zespalała.
Był wśród Buków chłopiec, który wyróżniał się bardziej od innych. — Urodzony organizator — mówili o nim nauczyciele, obserwując, jak koledzy wysuwają go na czołowe stanowiska w samorządzie szkolnym. — Urodzony przywódca — stwierdzono w harcerstwie, obarczając go coraz bardziej odpowiedzialnymi funkcjami. — Co w tym jest? — pytała nieraz samą siebie matka, wyczuwając atmosferę uwagi i posłuchu, otaczającą w domu niedorosłego chłopca ze strony siostry i całego otoczenia dorosłych. Rozumni rodzice, ceniąc w chłopcu posiadany przezeń dar, usiłowali — skutecznie — związać owo zacięcie przywódcze syna z nastawieniem do służenia innym. Wiedzieli: przywódca egocentryk — to niebezpieczeństwo, przywódca o typie przewodnika w pracach społecznych — to wartość społeczna.
Często tak bywa, że ludzie posiadający zacięcie przywódcze w stopniu skromnym — nadrabiają je marsową miną, ostrym spojrzeniem, wyniosłą postawą, stanowczym głosem. Przywódcy naturalni tego wszystkiego nie potrzebują. Tkwiąca w nich siła wyraża się w sposób nieuchwytny, niedostrzegalny, niepotrzebujący sztucznych akcesoriów. To prawo psychiczne zaznaczyło się na naszym bohaterze w sposób jaskrawy. Został on bowiem przez naturę obdarzony niemal dziewczęcą urodą. Delikatna cera, regularne rysy, jasnoniebieskie spojrzenie i włosy złociste, uśmiech zupełnie dziewczęcy, ręce o długich, subtelnych palcach, wielka powściągliwość, pewien rodzaj nieśmiałości — wszystko to było aż nadto dostatecznym powodem do nazywania Tadeusza Zawadzkiego przez kolegów — Zośką⁹.
Zośka! Cóż za fatalna, zdawałoby się, przeszkoda dla kariery przywódcy! Taki wygląd i takie przezwisko!
Uroda Zośki nie była jedyną zasłoną, która utrudniała dostrzeżenie męskiej strony jego charakteru. Drugą taką zasłoną był stosunek Zośki do domu i do matki. Chłopiec ten nie czuł się nigdzie tak dobrze jak właśnie w domu, z nikim nie przyjaźnił się tak serdecznie jak właśnie z matką. „Matka zastępuje mi kolegów i przyjaciół” — zwierzył się kiedyś na kartkach swego pamiętnika. I to bowiem także ku „hańbie” Zośki zapisać należy, że robił notatki o sobie, coś w rodzaju pamiętnika. Zośka do domu przywiązany był wyjątkowo silnie. Godzinami całymi prowadził koleżeńskie rozmowy z ojcem — profesorem¹⁰, z matką — działaczką społeczną, z siostrą. Albowiem w domu rodzinnym Zośki było w zwyczaju omawianie wspólnie zagadnień i kłopotów z zakresu prac każdego z rodziców i każdego z dzieci. Dzieci radziły się ojca i matki. Matka i ojciec pytali o opinię dorastające dzieci.
Rzadko się zdarza, by dwoje ludzi tak bardzo do siebie było podobnych jak Zośka i jego matka. W obojgu uderzał ten sam spokój, pokrywający głębię uczucia i wrażliwość, ten sam łagodny, wyrozumiały, głęboki stosunek do ludzi, to samo pełne oddanie się sprawie, co do której wzięli na siebie odpowiedzialność. Życie matki Zośki przed ślubem było całkowicie wypełnione pracą społeczną wychowawcy. Po przyjściu na świat dzieci uznała ich wychowanie za główny cel dalszego życia i — choć ciężko to jej przyszło — odeszła od wielu dawnych prac umiłowanych, zachowując jako główną osobistą przyjemność to tylko, co się z nową drogą życia uzgodnić dało. Miała to szczęście, że wychowała dzieci takie, jakie wychować chciała.
Zośka był to chłopiec o wyjątkowych zdolnościach, wybitnej inteligencji teoretycznej i praktycznej. Wszystkim się interesował i gdziekolwiek zwrócił umysł, czegokolwiek się tknął — towarzyszyły mu szybkie i łatwe osiągnięcia. Jak to często bywa z chłopcem zdolnym — Zośka nie przepracowywał się zanadto w szkole. Uczył się na czwórki. W jednym półroczu przyniósł nawet na cenzurze większość trójek. Było to — rzecz charakterystyczna! — półrocze, w którym bardzo ciężko chorowała jego matka.
Uroda, wdzięk w sposobie bycia oraz pochłonięcie życiem domowym — wszystko to osłaniało i kryło przed otoczeniem naturę Zośki. Częściowo „dekonspirowały” go sporty. Zośka wyróżniał się w strzelectwie, w hokeju i w tenisie, zdobywając w turniejach międzyszkolnych szereg pierwszych miejsc.
Zresztą, rzecz ciekawa, że nawet w sportach…
— Co ty robisz? — zawołał kiedyś zdumiony Jacek Tabęcki¹¹, patrząc na Zośkę, który miał za chwilę wybiec na boisko dla rozegrania jednego z decydujących meczów i teraz odmierzał w kącie jakieś krople.
— Waleriana… — odburknął Zośka, zawstydzony, że go przyłapano na czymś niemęskim. — Dwanaście, trzynaście, czternaście… — liczył spadające na kostkę cukru krople.
Zwycięstwo sportowe imponuje otoczeniu. Zośka był niemal zawsze zwycięzcą. Zwycięstwa kierowały nań spojrzenia kolegów. Równocześnie zaczęto stwierdzać rzecz inną: Zośka był uparty, uparty w sposób niezwykle drażniący. Rzadko to się zdarzało. Przeważnie albo nie zajmował stanowiska wobec rozgrywających się wypadków, albo też ustępował nalegającym. Gdy jednak zaciął się w jakiej decyzji — nic go nie mogło przełamać. Szczególnie gdy upór wsparł się o inny potężny czynnik duszy Zośki — o ambicję.
Zośka w dzieciństwie bał się wody. Rzeczka, jezioro, morze — odpychały go od siebie z jakąś przemożną siłą. Nie chciał nigdy wchodzić do wody powyżej piersi. Aż ktoś kiedyś poruszył w nim nutę ambicji i wywołał decyzję. Już przy końcu sezonu Zośka pływał bez niczyjej pomocy, zbudował kajak, w dwa lata potem był dobrym pływakiem i wreszcie w zawodach pływackich, jako najlepszy z Buków, zaczął reprezentować zespół.
Sporty, ambicja, upór wyrabiały mu, rzecz oczywista, pewną sławę. Sława jednak koleżeńska była czymś, o co Zośka mało dbał. Nie starał się zjednać kolegów, nie szukał przyjaźni. Niekiedy zdawało się, że na całe swoje otoczenie patrzy jakby z dala, pomimo że wszystkim się interesował i każdemu starał się być pomocny. Albowiem najsilniejszą w tym czasie właściwością psychiczną Zośki była jego samotność. „Zawsze jestem raczej sam” — tak brzmiało pierwsze zdanie na pierwszej stronie pamiętnika Zośki. Poczucie samotności, powściągliwość i skrytość powodowały to, że Zośka raczej unikał kolegów — ale koledzy nie unikali Zośki. Albowiem jeden z paradoksów psychiki zbiorowej brzmi: samotność, częsta towarzyszka wewnętrznej siły człowieka — przyciąga i zniewala otoczenie.
W miarę jak biegły lata — autorytet Zośki w szkole i w zespole Buków ugruntowywał się i umacniał. Od piętnastego roku życia rządził już i kierował stale. Tym zaś różnił się od innych przywódców-rówieśników, że swą rolę wypełniał w sposób naturalny, prosty i nieznaczny. Nie rozkazywał, nie żądał, nie pouczał. Nie narzucał swej woli. W zwykły, prosty sposób mówił i w zwykły, prosty sposób robił to, co chciał, by robili inni. I myślał raczej o innych niż o sobie. To wystarczało.
Całe otoczenie Zośki — i Buki, i szkoła, i dom — wiedziało o nim jedno: chłopiec ten umie przewidywać i umie zarządzać. Zaś trafne przewidywanie i dobre zarządzanie są istotą organizacji. Zośka był niewątpliwie dobrym organizatorem.
Klasa Alka, Rudego i Zośki zdała maturę; osiemnastoletni Rudy jako prymus i dziewiętnastoletni Alek jako „średniak”. W początkach czerwca 1939 roku cała grupa Buków spośród klasy maturzystów wyruszyła pod wodzą Zeusa na dziesięciodniową wycieczkę w Beskidy Śląskie¹².
Cóż to była za cudowna wyprawa! Po wspaniałym, słonecznym dniu na Baraniej Górze ruszyli autobusem na Zaolzie do Trzyńca¹³ zwiedzać wielkie huty żelaza. Potem na tarasie Ośrodka Harcerskiego w Górkach Wielkich¹⁴, opici świetnym mlekiem, opalali się leniwie w piekących, letnich promieniach słońca, w zapachu górskich łąk. A następnego dnia wśród lasu bukowego na Równicy, spoglądając w dolinę Wisły, rozpoczęli długą wymianę zdań. O czym? O rzeczach najważniejszych dla wszystkich maturzystów świata: o przyszłości.
Najpierw mówił Rudy i jak zwykle uogólniał zagadnienie:
— Nie ma co gadać, powiodło nam się! Mieliśmy dobrą szkołę, potrafiliśmy stworzyć zespół koleżeński. Staliśmy się grupą przyjaciół. _Noblesse oblige_¹⁵. Nie wolno spatałaszyć szans, które dostaliśmy do rąk.
— Na wyspach Salomona… — zaczął któryś z Klubu Pięciu.
— Stul pysk, Salomonie — przerwał mu ze śmiechem ktoś z paczki Rudego.
— Tak, tak — wtrącił się leżący na plecach Zeus. — Robota aż się prosi do rączek w tym pięknym kraju. „Wisła, Wisła modra rzeka” — nieuregulowana. Miliony Maćków z wesołej piosenki klepie biedę, że aż piszczy. Nie ma na zapałki, nie ma na sól, nie ma na buty. Rodziny robotnicze po miastach nie w mieszkaniach żyją, lecz w norach. Nakłady książek w tym pięknym kraju wynoszą ledwo po dwa, trzy tysiące. Około 50 procent szkół — to szkoły jednoklasowe… Diabelnie dużo zrobiło się w ciągu tych dwudziestu lat niepodległości. Ot, choćby porównać rozbudowę miast, Gdynię, Centralny Okręg Przemysłowy¹⁶, powstanie nowej warstwy społecznej wykwalifikowanych robotników, rozbudowę ubezpieczeń społecznych, ogromny spadek śmiertelności. Ale… na Boga miłego, iluż tu trzeba jeszcze pierwszorzędnych inżynierów, pierwszorzędnych wychowawców, pierwszorzędnych rolników, pierwszorzędnych rzemieślników.
— Drugorzędni też nie zaszkodzą — przerwał Zośka — bo coś mi się zdaje, że orłów w Polsce było zawsze sporo, mrówek — znacznie mniej.
Gawęda zmieniła kierunek. Alek, którego obok pogoni za niecodziennością cechowała silna żądza analizy własnej osobowości, zaczął na inny temat. O tym, że najistotniejszą sprawą jest wyrobienie w sobie charakteru.
Rudy podsunął się bliżej do Alka. Słuchał go z wytężoną uwagą. Sprawa charakteru, sprawa pracy nad sobą, sprawa uzupełnienia własnej osobowości tym wszystkim, czego tej osobowości brakuje — wszystko to tak samo poruszało umysł Rudego, jak i umysł Alka. Była to dziedzina przeżyć, która łączyła obu chłopców jednolitym odczuwaniem i jednolitym pragnieniem. Nie tylko zresztą tych dwóch pochłaniał problem doskonalenia się i pracy nad sobą. Pochłaniał on wszystkich członków zespołu Buków. W środowisku tym takie decyzje jak Rudego, który w trzy miesiące nauczył się tańczyć, bo twierdził, że tego mu brakuje do „pełni osobowości”; jak Alka, który zawziął się na wyrabianie w sobie opanowania i skupienia; jak Andrzeja, który w rok opanował język angielski; jak Zeusa, który przez trzy miesiące nie chodził do ulubionego kina, by dowieść samemu sobie, że zdolny jest do rezygnacji z przyjemności — w innym gronie sprawa doskonalenia się nie miała tyle zrozumienia, co wśród Buków.
— Ale, słuchajcie, cóż to z tą wojną będzie? Zacznie się czy nie zacznie? Gotowa nam pokiełbasić wszystkie plany.
— Nie bój się, Andrzeju! Pięć razy pan Hitler się obejrzy, nim na nas, na Francuzów i na Anglików skoczy. A jak skoczy, to dostanie w zęby fest.
Chłopcy uśmiechnęli się, zapanowała chwila ciszy. Przed oczyma beztroskiej wyobraźni przesuwały się potężne polskie czołgi, niezwyciężone pułki polskiej piechoty i naród cały zjednoczony i zwarty wokół naczelnego wodza i rządu. Niech no tylko Hitler spróbuje! Odechce się mu wojny już po paru miesiącach.
Chłopcy zaczęli wstawać. Zbliżał się czas odmarszu do Brennej. Wkładali plecaki, porządkowali chlebaki, ktoś zanucił modną w drużynie piosenkę, dziesięć głosów od razu pochwyciło jej silny, mocny ton.
_Dalej, wesoło niech popłynie gromki śpiew,_
_Niech stutysięcznym echem zabrzmi pośród drzew,_
_Niech spędzi z czoła wszelką troskę, wszelki cień,_
_Wszak słoneczny mamy dzień!_W BURZY I WE MGLE
Wrzesień 1939 roku był jednym z najstraszniejszych polskich miesięcy. Nie dlatego, że ponieśliśmy klęskę — niejedną już klęskę miał naród za sobą. Nawet nie dlatego, że klęska ta była tak gwałtowna i tak miażdżąca — na wojnach dramaty i gwałtowne zmiany sytuacji są zjawiskiem częstym. Potworność polskiej tragedii wrześniowej polegała na czym innym: na katastrofie psychicznej narodu, najzupełniej nieprzygotowanego do tego, co się stało. Ogromny grzech obciąża sumienia polskiej propagandy i polskiego wychowania narodowego sprzed 1939 roku. Mówiono i pisano tylko o naszej potędze i o zwycięstwach — nigdy o klęskach; w stosunku do wrogów używano tonu niemal wyłącznie lekceważącego, w instrukcjach i zarządzeniach unikano jak zarazy słów „ewakuacja”, „odwrót”. W wyniku tego wszystkiego zarówno społeczeństwo, jak i kierująca nim administracja, a nawet wojsko — były psychicznie gotowe do zwycięstw, lecz całkowicie nieprzygotowane do klęski. A cóż dopiero do tak koszmarnych klęsk, jakie zgotował nam los.
Dla Zośki, Rudego i Alka, dla ich kolegów, dla Warszawy, dla całego kraju cztery tygodnie września, rozpoczęte wśród uniesienia, szybko zastąpionego grozą, przelewać się zaczęły burzą — huraganem oraz koszmarami faktów i przeżyć. Nierzeczywistość tego, co się działo, wydawała się tak silna, że w mózgach nieustannie kołatało pytanie: czy to wszystko jest aby prawdą? Czy nie jest tylko snem?
Szóstego września, zgodnie z apelem radiowym, Zeus, który pełnił obowiązki zastępcy naczelnika harcerzy, zebrał alarmowo harcerstwo warszawskie i wyruszył z Warszawy na wschód¹⁷. Chłopcy byli w wieku przedpoborowym. O jakichkolwiek przydziałach do pomocniczych służb wojskowych wśród panującego chaosu trudno było myśleć. Przede wszystkim trzeba było usunąć młodych mężczyzn z terenów, które mogły wpaść w ręce wroga. Tym sposobem Buki znalazły się w sytuacji niezmiernie głupiej.
Wysportowani, zdrowi, zdolni osiemnastoletni chłopcy spędzili parę tygodni na drogach wśród milionowych rzesz uchodźców.
Drużyny harcerskie, zaprawione w dziesiątkach wycieczek, różniły się wybitnie od nieszczęsnej rzeszy uchodźców. Na czele ich stał dowódca posiadający wyrobienie organizacyjne oraz dobre mapy. Z miejsca, zaraz po przekroczeniu Wisły, wyzwalając się spod przemożnej sugestii owczego pędu, zeszły drużyny z głównych dróg na drogi polne i leśne.
23 drużyna — Buki — szła jak inni. Chłopcy milczeli zasępieni, nikomu nie przychodziło na myśl, by śpiewać, nikt nie chciał rozmawiać. Stopy wybijały normalne tempo, a przez mózgi przelewały się setki dręczących obrazów i wątpliwości.
Co to wszystko znaczy? Co się właściwie stało i co się dzieje? Dlaczego nie dostali jakiejś pożytecznej roboty? Czemu im nie wyznaczono jakichś zadań, które mogliby wypełniać?
Te dręczące pytania, na które nie znajdowało się odpowiedzi, przerywały obrazy zapadające na całe życie w pamięci.
Oto podchodzą do wsi i obserwują, jak lotnicy nieprzyjacielscy zniżają się i zrzucają na wieś bomby burzące i zapalające; w kilkadziesiąt minut wieś cała stoi w ogniu. W przeraźliwym ryku umyka z niej bydło, groza widoczna jest w oczach ludzi, którym udało się ujść z życiem z płomieni i z piekła wybuchów. Więc to taka jest wojna? Więc nawet bezbronna wieś? Więc nawet cywilna ludność… Twarde sumienia mają lotnicy niemieccy.
Inny obraz: dróżka ich przecina szosę, muszą więc podejść do szosy. Szosa jest zatłoczona od horyzontu po horyzont w sposób wprost niesamowity. Rzeka ludzka wylała z ram szosy w rowy przydrożne i poza rowy. Gęsto posuwa się zbita ciżba, głowa przy głowie, ramię przy ramieniu — toboły, rowery, wózki dziecięce, głowy końskie, taczki… Oto wśród tej zgęszczonej ciżby kluczy powoli na rowerze mężczyzna. Na plecach ma ogromny tobół, widocznie pościel, poduszki; na tym ogromnym tobole maleńkie, dwuletnie dziecko, trzymające się kurczowo rączkami za wielki supeł prześcieradła. Zośka, który to widzi, czuje jakiś skurcz bólu, cierpi, jakby był matką nieszczęsnego maleństwa. I nagle na szosie zaczyna się dziać coś niesamowitego. Gdzieś na dalekim horyzoncie pryskają ludzie na boki, w pola. Słychać słaby, z każdą chwilą intensywniejszy warkot motorów. Samoloty! Mkną tuż nad szosą, rażąc z karabinów maszynowych bezbronne tłumy uchodźców. Twarde sumienia mają lotnicy niemieccy.
Raz tylko jeden w ciągu tych wrześniowych wędrówek Buki miały możność pożytecznego wystąpienia. Było to pod Dębem Wielkim¹⁸. Jakaś zbójecka lotnicza eskadra zbombardowała pociąg z uchodźcami. Chłopcy, przechodząc obok toru, ujrzeli przeraźliwy obraz: wśród potrzaskanych, wykolejonych, dymiących wagonów — setki ludzi krzątających się nerwowo lub leżących we krwi. Nigdzie nie widać białych kitlów lekarzy i sanitariuszy, nigdzie wozów, które by przyjmowały rannych. Na równolegle z torem biegnącej szosie migają od czasu do czasu auta, przesuwają się wozy, żaden się jednak nie zatrzymuje, żaden nie dostrzega tuż obok widocznych plam krwi i ogromu ludzkiego cierpienia.
— Panowie, tak być nie może — mówi powoli Alek. Twarz ma pobladłą. Po raz pierwszy ujrzał tak bezpośrednio i blisko grozę wojny. — My tych ludzi nie zostawimy.
W parę minut potem, gdy cały oddziałek Buków, rozproszony wśród rannych, przystępuje do najkonieczniejszych opatrunków, Alek staje na skraju szosy i daje znak zbliżającemu się samochodowi, by stanął. Auto, nie zwalniając biegu, przemknęło dalej. Drugie — to samo. Nie zatrzymał się również przejeżdżający wóz chłopski, mimo nalegań Alka.
— Do jasnej cholery! — wyrywa się z ust młodego człowieka. Dłonie zwijają się w pięści, szczękę co chwila chwyta skurcz. — Chłopcy, do mnie — woła w kierunku kolegów.
Po chwili stoi na szosie cała gromadka. Zbliża się auto ciężarowe. Teraz już nie machają rękami i nie proszą. Stoją pośrodku drogi z niezłomną decyzją w oczach.
— Stać!
Auto ciężarowe powoli zatrzymuje się.
— Wszyscy wysiadać z wozu! — niecierpiącym sprzeciwu głosem rozkazuje Alek. — Pan zabierze rannych z pociągu — nakazuje szoferowi. Szofer chwilę się waha. Polecenie bowiem wydaje jakiś harcerz, nie wojskowy. Ale harcerz jest wysokiego wzrostu, z oczu jego widać, że nie żartuje, a za nim stoi pięciu czy sześciu innych, których twarze niedwuznacznie wskazują na to, czego chcą. Więc szofer wychodzi z auta. Powoli zaczynają schodzić podróżni. — Państwo do najbliższego miasteczka pójdą pieszo — mówi Alek. — Tam dostaniecie z powrotem wasze auto. Mężczyzn proszę o pomoc w przenoszeniu rannych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książkiZapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1.
Wypowiedzi i listy młodzieży, zacytowane w tekście, pochodzą z ksiąg pamiątkowych wystawy _Kamyk na szańcu_ i zbiorów autorki.
2.
Buki, Alek, Rudy — zob. _Uwagi_ Aleksandra Kamińskiego na temat bohaterów _Kamieni_ (s. 239 tej książki), por. też _Bohaterowie „Kamieni na szaniec” w świetle dokumentów,_ wstęp, opracowanie i wybór tekstów Tomasz Strzembosz, Warszawa 1994.
3.
Zeus — Leszek (Lechosław) Domański (1913–1941), mgr geografii, przewodniczący Pogotowia Harcerzy, członek pierwszej wojennej Kwatery Harcerzy, wizytator Polski Wschodniej. W grudniu 1939 przybył nielegalnie do Lwowa, aresztowany na granicy Republik Białoruskiej i Litewskiej, prawdopodobnie w Lidzie. Zmarł w więzieniu w Orszy lub Mińsku.
4.
Andrzej Zawadowski, „Grubas”, „Gruby” — maturzysta Batorego w 1939, podharcmistrz, zginął w czasie akcji czarnocińskiej w roku 1943.
5.
Gimnazjum im. Stefana Batorego — znana państwowa szkoła średnia w Warszawie. Dyrektorem jej był Witold Ambroziewicz — wybitny pedagog. Część młodzieży gimnazjum ciążyła do Kręgu Świętego Jerzego, część do Pomarańczarni.
6.
Czarny Jaś — Jan Wuttke, „Kszyk” (1921–1944) — harcmistrz, podporucznik, komendant GS w Chorągwi Warszawskiej, kierownik sekcji „Dotarcia Bezpośredniego” akcji „M”. Poległ w Powstaniu Warszawskim 19 września. .
7.
Yellowstone National Park w Górach Skalistych — pierwszy w USA i na świecie park narodowy, założony w 1872 roku.
8.
Rodzice Rudego byli nauczycielami, obszerniej o nich zob. Z.Bytnarowa: _Nie wychowałam syna na bohatera,_ „Rodzina i Szkoła” 1989, nr 7–8.
9.
Zośka — zob. _Uwagi_ Aleksandra Kamińskiego.
10.
Ojciec Zośki — Józef Zawadzki (1886–1951) — wybitny chemik, rektor Politechniki Warszawskiej. Obszerniej o domu rodzinnym Zośki zob. A. Zawadzka, J. Rossman: _Tadeusz Zawadzki „Zośka”_, Warszawa 1991.
11.
Jacek Tabęcki (1921–1942) — maturzysta Batorego w 1939, zmarł w Oświęcimiu.
12.
Poprawna nazwa geograficzna: Beskid Śląski.
13.
Trzyniec — duży ośrodek ciężkiego przemysłu na Śląsku Zaolziańskim, obecnie w Czechach.
14.
Harcerska Męska Szkoła Instruktorska i Harcerski Ośrodek Wiejski od roku 1937 prowadzone były przez Aleksandra Kamińskiego.
15.
_Noblesse oblige_ (franc.) — szlachectwo zobowiązuje.
16.
Centralny Okręg Przemysłowy — teren województwa kieleckiego, lubelskiego oraz części krakowskiego i rzeszowskiego, na którym od roku 1939, z inicjatywy wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, zaczęto rozbudowywać przemysł.
17.
6 września 1939 pułkownik Roman Umiastowski ogłosił ewakuację mężczyzn zdolnych do noszenia broni. Wyruszyli oni w kierunku Mińska Mazowieckiego, harcerze szli pod przywództwem harcmistrza Domańskiego jako nieuzbrojony czterokompanijny batalion.
18.
Właściwa nazwa: Dębe Wielkie.