- W empik go
Kamienny deszcz - ebook
Kamienny deszcz - ebook
Książka jest efektem reporterskiej pasji, począwszy od pierwszego, napisanego w wieku 18 lat reportażu po te, powstałe w ostatnich miesiącach. Wszystkie pisane są sercem, z wielką lekkością, swobodą, a przy tym z troską o rzetelność i piękno języka ojczystego. Są wśród reportaży unikatowe spojrzenia na zmieniającą się polską rzeczywistość, widoczne szczególnie wyraźnie w tekstach opisujących okres pierwszego zachłyśnięcia się wolnością po obaleniu komunizmu w Polsce.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8104-433-2 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemal każdego dnia i każdej nocy wychodził Wilhelm Dziura przed swój wiejski dom, stojący na pagórku, i patrzył w niebo. Często też zastawała go matka przy rysowaniu gwiazdozbiorów i konstruowaniu własnej lunety ze szkieł od okularów. Sytuacja, wypisz-wymaluj, jak w „Antku” Prusa czy Sienkiewiczowskim „Janku Muzykancie”. Z tą tylko różnicą, że bohaterowie tych nowel chcieli rozwijać swoje zdolności, ale nie mogli, a nasz bohater.
.Piętnastoletni Wilhelm zainteresował się astronomią po przeczytaniu w dzienniku „Gromada — Rolnik Polski” artykułu z dziedziny astronomii oraz po obejrzeniu mapy nieba. Wyciął ją sobie i postanowił — jak mówi — sprawdzać, czy to niebo naprawdę tak właśnie wygląda. Silną wolę ćwiczył przez wstawanie o różnych porach nocy, by patrzeć na niebo.
Kiedyś przeczytał w rzeszowskich „Nowinach” artykuł o astronomie — amatorze ze Stalowej Woli. Postanowił napisać do niego. Po kilku wymienionych między sobą listach, obaj, mimo różnicy wieku, zaprzyjaźnili się. Bardziej doświadczony pan ze Stalowej Woli przesłał Wilhelmowi kilka książek i opisy konstrukcji instrumentów optycznych, możliwych do zbudowania przez amatora. Lunetę skonstruował Wilhelm opierając się na wskazówkach korespondencyjnego przyjaciela. Wprawdzie soczewkami były tylko szkła okularowe, ale już inaczej patrzyło się na niebo, a nawet na astronomię w ogóle. Tym bardziej, że miał teraz bogatszą literaturę fachową i więcej map nieba.
Wciągnęła Wilhelma ta astronomia. Szczególnie interesowało go słońce, roje meteorytów, zaćmienia. Tylko matce i ludziom we wsi nie bardzo się to podobało.
Co mu przyjdzie z tego patrzenia w niebo? — gadali — i to w tyle wieków po Koperniku!. Niektórzy, co bardziej złośliwi, nazywali nawet Wilhelma „Kopernikiem” z Grzegorzówki”.
Nie zrażał się tym wcale. Nadal obserwował, rysował, obliczał, tyle że w szkole postanowił nie wtajemniczać nikogo w swoją astronomiczną działalność.
Niezmiernie dziwny zbieg okoliczności — mówi Wilhelm — 31 sierpnia dostałem wiadomość o śmierci przyjaciela ze Stalowej Woli, a na drugi dzień nastąpiło odkrycie. Doszło do niego zupełnie przez przypadek i tylko dzięki temu, że długo patrzyłem na niebo bez instrumentu optycznego. Gdy w ów wieczór spojrzałem w gwiazdy, od razu wiedziałem, że coś jest nie tak. Popatrzyłem do atlasu, obliczyłem współrzędne, to było coś nowego!
Moim wielkim błędem było — kontynuuje Wilhelm — że nikomu nie powiedziałem o moim odkryciu. Ale to tylko dlatego, że nie wierzyłem, iż ja mógłbym coś odkryć.
Dopiero na drugi dzień napisał do redaktora naczelnego „Uranii”, od którego otrzymał wiadomość, że obok dwóch Amerykanów i Japończyka, on właśnie jest trzecim w świecie odkrywcą nowej gwiazdy tzw. Nowa Cygni (w gwiazdozbiorze Łabędzia).
O odkryciu Wilhelma, dowiedziano się z gazet i gdy pokazano go w telewizji. Dla uczniów tyczyńskiego liceum, do którego Wilhelm uczęszczał (będąc uczniem klasy maturalnej) — to była sensacja. Nauczyciele byli zaskoczeni.
Czwarta klasa, a więc najwyższy czas zdecydować o wyborze zawodu. Wilhelm był dobry z przedmiotów ścisłych. Materiał z astronomii miał w małym palcu. Zachęcano go do studiowania astronomii. Wilhelm wybrał geodezję.
Astronomem nie myślałem być — mówi — paranie się astronomią po amatorsku, to piękna sprawa, ale zawodowo, wydaje mi się, to już nie to. Podobno starano się, bym poszedł bez egzaminu na fizykę, ale były to chyba tylko obiecanki-cacanki. Ja sam pisałem do Krakowa o wystawienie zaświadczenia, że jestem odkrywcą, ale nie mogli tego zrobić. Po tym już w zupełności zrezygnowałem z myślenia o studiowaniu astronomii.
Dyrektor liceum w Tyczynie:
Wiedzieliśmy, w jakim kierunku Wilhelm jest uzdolniony. Nawet pisaliśmy do Torunia, skąd odpowiedziano, że gdy dostarczy odpowiednie papiery, a w szczególności ten, który potwierdziłby jego odkrycie, zostanie przyjęty bez egzaminu. Ale cóż, kiedy on nie chciał. Wolał geodezję.
Wolał geodezję i pojechał do Krakowa zdawać egzamin. Zawalił matematykę. Wrócił do swojej wsi. Sytuacja rodzinna nie pozwoliła mu na ponowne przystąpienie do egzaminu.
Dostał etat w banku spółdzielczym. Zajmuje się obliczaniem wartości produkcji sprzedanej, wysokości rent i emerytur dla rolników.
Astronomii nie rzuci. Będzie nadal traktował ją jak dawniej — dla siebie. Na pytanie: jak by postąpił, gdyby raz jeszcze stanął przed wyborem: astronomia, bank spółdzielczy lub geodezja — odpowiedział, że mimo wszystko wybrałby geodezję. Uparty? Czy po prostu entuzjasta astronomii i geodeta z powołania w jednej osobieDrzewo bez korzeni
Kończą akademie medyczne. Większości z nich wystarcza tylko włożenie białego fartucha, pieczątka w metalowym pudełeczku z kilkoma literkami przed nazwiskiem, numer statystyczny, oraz własny gabinet — byle w mieście żeby uważać się już za lekarzy „pełną gębą”…
…Niektórym marzy się przygoda. Jadą w Bieszczady; bo to romantyczne; lekarze przemierzający kilometry, aby dotrzeć do chorych; płace wyższe niż gdzie indziej. Ale gdy zaczynają pojawiać się kłopoty, gdy roboty tyle, że czasami nie wiadomo w co ręce włożyć — robią, specjalizację i uciekają do dużych miast…
Nie zastałem doktor Marii Szczepańskiej ani w Gminnym Ośrodku Zdrowia w Ustrzykach Dolnych, ani w szpitalu. Chorowała. Przyjęła mnie w domu.
Kim chciałam zostać w dziecięcych marzeniach? Hmm… Chyba pana zaskoczę… Właśnie lekarzem! Początkowo rodzina wmówiła we mnie tę profesję, ale w sumie marzenia o takiej a nie innej przyszłości i dalszej drodze życia, mogę uważać za swoje, wyłącznie swoje. Nie uległy zmianie także w okresie szkoły podstawowej i średniej. Cały czas, konsekwentnie do tego dążyłam, mimo że poniosłam porażkę przy pierwszym podejściu na medycynę, jak to się często zdarza — ale za drugim razem już się udało…
Kończąc Akademię Medyczną w Krakowie, zastanawiała się — co dalej? Chciała być pediatrą. Niewiele brakowało, by nim została, z racji stażu odbytego w Ostrowcu Świętokrzyskim — jej rodzinnym mieście. Los chciał, że poznała swego obecnego męża. Oboje byli młodzi. Kusiły ich górskie wspinaczki, marzyła się zmiana regionu. Stypendium fundowane z Ustrzyk Dolnych dla męża pani Marii było w tej sytuacji okazją i szansą. Pojechali do Ustrzyk.
Niestety, czy może na szczęście — pediatra w Ustrzykach już był — wspomina doktor Szczepańska — nawet dwóch, więc dyrekcja ZOZ-u namówiła mnie, żebym zaczęła robić specjalizację z laryngologii, bo akurat brakowało laryngologa.
Było ciężko. Musiała dojeżdżać do szpitali: najpierw w Przemyślu, potem w Rzeszowie. Zdała.
Chyba ucieszono się z naszego tj. mojego z mężem przybycia do Ustrzyk, chociaż… patrzono na nas z nieufnością. Jak do tych wędrownych, przelotnych ptaków, co to pobędą rok-dwa i odfruną…
Znajomi, koleżanki, koledzy ze studiów, dziwili się, że Szczepańska jedzie w Bieszczady, a na dodatek zamierza tam zostać i pracować. Niektórzy odradzali. Rodzice także, gdyż wyjazd małżeństwa Szczepańskich początkowo wiązał się z rozbiciem ich rodziny. Pani Maria musiała zostawić dziecko w Ostrowcu, u mamy, dopóki nie urządzą się w Ustrzykach.
Przed przybyciem na miejsce, nie miała najmniejszego pojęcia o pracy tutaj, żadnej wizji spędzenia życia w Bieszczadach.
Moje wyobrażenia były o wiele wspanialsze, niż zastana rzeczywistość. Przeraził mnie widok szpitala, który mieścił się w starym budynku, zupełnie nieprzypominającym miejsca przeznaczonego dla chorych. Jak mnie przyjęto po zrobieniu specjalizacji? W przypadku lekarzy, raczej obyło się bez zgrzytów i nieprzyjemności. Ale gdy uzyskałam już swoje stanowisko, miałam własne zdanie — zaczęło być troszkę gorzej.
Bieszczadzki życiorys doktor Szczepańskiej obfitował w niejedną chwilę, gdy w podświadomości wyzwalała się chęć rzucenia tego wszystkiego — powrotu tam, skąd przybyła. Szczególnie w momentach, kiedy coś się nie udawało, a przede wszystkim z powodu dużej ilości dyżurów. Były dla niej zmorą, a zdarzało się, że w jednym miesiącu miała ich piętnaście i więcej. Pogodziła się wkrótce z istniejącym stanem rzeczy — była przecież lekarzem…
Myśli opuszczenia Ustrzyk przechodziły jej także przez głowę po zrobieniu specjalizacji. Proponowano pracę w większym ośrodku, dawano szansę wybicia się. Doktor Szczepańska stwierdziła wtedy, że dom, rodzina, dziecko są najważniejsze. Bez specjalnego żalu zrezygnowała z większych aspiracji, ambicji. Uważa, że jak na kobietę i tak dużo zrobiła.
Czasami myślała o powrocie do Ostrowca z powodów sentymentalno- rodzinnych. Zazdrości ludziom, którzy mają w Bieszczadach swoje rodziny, siostry, braci. Ona czuje się tu, jak drzewo bez korzeni. Na wyjazd jednak nie może się zdecydować. Bieszczady, Ustrzyki — były przecież jej pierwszym, udanym przystankiem życiowym. Tu dorabiała się wszystkiego…
Plany związane z turystyką, zostały tylko planami. Właściwie Szczepańskim w ogóle nie udało się ich zrealizować. W pierwszych latach mnóstwo dyżurów. Mało było okazji, żeby wziąć plecak i pójść na wędrówkę. Potem dziecko, z którym też nie wszędzie można było iść…
Rozmowę przerywa pukanie do drzwi. Matka z dzieckiem na ręku płaczliwym głosem błaga:
Pani doktor kochana, dziecko ma trzydzieści dziewięć gorączki. Bierze zastrzyki. A mówiłam, żeby nie dawali!
Doktor Szczepańska wyciąga z szafy skromne, domowe akcesoria lekarskie.
Ja zasadniczo w domu nie przyjmuję — mówi — stąd te ubogie przyrządy do badania. Ale cóż zrobić, jak nie pomóc ludziom, gdy jestem jedynym laryngologiem, a tu odległości duże — czasem każda minuta droga…
Pytam o najciekawszy dzień w Ustrzykach, w Bieszczadach; o kłopoty, radości, przygody…
Tak się szybko zapomina — mówi pani Maria — tak szybko mija czas. To już czternaście lat, już czternaście lat od dnia, kiedy po raz pierwszy stanęłam na bieszczadzkiej ziemi i… obiecuję, że nie ucieknę stąd, jak inni…Jedno „Lato z Radiem”
Warszawa. Słoneczne popołudnie. Żar leje się z nieba, pot z czoła. Jakże kojący wydał mi się chłód obszernego hallu gmachu Polskiego Radia przy ul. Malczewskiego. Czy będę mógł przyjść tu jutro? Czy zobaczę z bliska „Lato z Radiem”? Na razie nic na to nie wskazuje — biuro przepustek, strażnik — nawet tu, wewnątrz, nie opuściło mnie skojarzenie tego budynku z potężnym, zaklętym Sezamem.
Zaklęcie okazało się bardzo proste: cztery cyfry na tarczy telefonicznej; rozmowa z redaktorem odpowiedzialnym p. Tadeuszem Cichomskim i „wrota” Sezamu otwarte! Jutro przed ósmą wystawiona będzie dla mnie przepustka. Można przyjść, popatrzeć, popisać…
Co prawda nazajutrz przepustki na portierni nie było, ale na dół zszedł z nią po mnie sam red. Cichomski — bardzo ważna postać w dziesięcioletniej historii „Lata z Radiem” oraz „Sygnałów Dnia”.
Wspominając poprzednie „Lata z Radiem” — wspaniałe między innymi dzięki prowadzeniu ich przez red. Sławomira Szoffa — pytam o jego osobę. Czy w tegorocznym „Lecie z Radiem” będzie można go usłyszeć? Dowiaduję się, że red. Szoff wycofał się z prowadzenia tej audycji. I „o wilku mowa”! Na korytarzu, przy oknie, z plikiem kartek maszynopisu, stoi Sławomir Szoff, popijając kawę. Ograniczamy się tylko do wymiany uścisków dłoni. Musimy iść dalej. Zatrzymujemy się przed jednymi z wielu drzwi. Wchodzimy. W pokoju trzech panów. Każdy pracuje intensywnie i w wielkim skupieniu. Odtąd przechodzę pod opiekę red. Piotra Sadowskiego. Pan Piotr przeprasza, że na razie nie może się mną zająć, gdyż musi skończyć przepisywać na maszynie nadesłane dalekopisem informacje agencyjne do dziennika radiowego. Maszyna wystukuje rządki zdań. Nie przeszkadzam. Obserwuję. W tym pokoju „Lato z Radiem” zaczęło się już przed ósmą. Pozostali dwaj panowie siedzą przy biurkach, piszą coś skwapliwie i mówią do siebie. To tłumacze, którzy przygotowują dla „Lata z Radiem” wiadomości w językach obcych. Nad polskim tekstem umieszczają tłumaczenia w języku czeskim i rosyjskim.
Do pokoju wchodzą dwie panie. One już przetłumaczyły na niemiecki i (po raz pierwszy w historii „LzR”) na język esperanto. Gotowe. „Panie Piotrze — pan prowadzi!”- proponuje któryś z tłumaczy. Jest dwadzieścia po ósmej. Schodzimy wszyscy na dół, do pokoju nagrań. Po chwili pojawiają się w nim „Francuz” i „Anglik”. Cała szóstka wchodzi do studia. Najpierw panie nagrywają „pogodę”, następnie panowie. Tak samo dzieje się z informacjami dla kierowców i wiadomościami. Czytają gładko, wyraźnie, bez zająknięcia. Jedynie pani od esperanto ma dziś zły dzień — musi dwa razy powtarzać nagranie.
Piotr Sadowski zabiera taśmę, opisuje co do sekundy czas trwania i już idziemy do studia. Całość stanowią cztery pomieszczenia przedzielone szklanymi ścianami. Całkiem trafnie jedno z nich nazwano „Akwarium”, z tym że zamiast ryb znajdują się w nim magnetofony, a między nimi uwija się niezwykle operatywny i zawsze niezawodny Jerzy Rowiński. Jeszcze trwają „Sygnały Dnia”, ale pan Jurek grał będzie także dla „Lata z Radiem”.
Sąsiednie szklane pudełko pokoiku jest największe. Na tyle duże, by weszło doń kilka osób i zmieścił się tam pulpit realizatora audycji. Za jego plecami tzw. klatka słowicza ze szklaną ścianą z przodu. Klatka jest czymś w rodzaju przedpokoju studia „Sygnałów” i „Lata z Radiem”. Całe jej wyposażenie stanowi stół z dwoma telefonami — jeden „Sygnałów Dnia”, drugi „Lata z Radiem”, dwa foteliki i tyleż krzeseł. Tutaj, przez cały czas trwania audycji, przy telefonie „LzR” dyżurować będzie Joasia — urocza i bardzo miła blondynka o niewinnym, dziecięcym głosiku. Jest też Marysia. Obydwie są słuchaczkami podyplomowego studium dziennikarskiego UW i odbywają praktykę w radiu.
Studio zajęte jest jeszcze przez ekipę „Sygnałów Dnia”. Prowadzący rozmawia z jakimś dyrektorem. Teraz mówi, że: „Za szybą zrobił się szum, gdyż wszedł Aleksander Trzaska, który za chwilę poprowadzi „Lato z Radiem”. W „Akwarium” oraz w „Klatce” rozległ się śmiech. Tylko red. Trzaska się nie śmieje. Widać, że jest zdenerwowany — za cztery minuty start „Lata z Radiem”.
Jest już sygnał rozgłośni, teraz „piki” i: „W programie pierwszym mówi Warszawa. Jest dziewiąta!” Coś się zacięło — nie wystartowała polka „LzR”. Aleksander macha rękami i cierpkim głosem przekonuje: „Tak, to już na pewno dziewiąta! Już dziewiąta!” Zaskoczyło. Teraz już bez zakłóceń płyną dźwięki skocznej polki i wszystko toczy się normalnie. Jest piosenka-kandydatka, prognoza pogody, „Koncert na cześć słońca”, pytanie konkursu wiedzy o Polsce i świecie współczesnym.
W pokoju realizatora siedzą Dziadek Włodek i Wojciech Płóciennik. Rozmawiają o czymś, śmieją się. Niestety, szklane pokoje są dźwiękoszczelne.
Z Joasią nie ma możliwości porozmawiania. Prawie zawsze odpowiedź na moje pytanie uprzedza dzwonek telefonu. Dzwoni niemal bez przerwy. Chwila wytchnienia.
Teraz to i tak jest nieźle — mówi Joasia. — Na początku prawie wcale nie odkładałam słuchawki, ale gdy powiedzieliśmy, że nie jesteśmy koncertem życzeń i nie spełniamy próśb o piosenkę dla kogoś tam — nie dzwonią już tak często.
Widać zapeszyła, bo telefon znowu dzwoni.
Proszę pana, naprawdę nie możemy spełnić prośby o nadanie „Słońca Jamajki”. Tak często ją nadawaliśmy, że już na pewno się osłuchała i znudziła. Może coś innego?
Wchodzi Hanka Bielicka — jeden z gości dzisiejszego „LzR”. Stawia herbatę na stole. Siada. Jest jak zwykle pogodna i rozmowna. Nie traci czasu na aklimatyzowanie się. Uczyniła to już z chwilą wejścia. Każdy wydaje się być dla niej przyjacielem, dobrym znajomym. Jest szczęśliwa, że może być gościem „Lata z Radiem”. Będzie mówić m.in. o egzaminach, udzielać porad, podtrzymywać na duchu. Jutro (1 lipca) zaczynają się przecież egzaminy na wyższe uczelnie.
Pani Hanka Bielicka ubrana jest skromnie, w granatową sukienkę z białym kołnierzykiem. „Specjalnie z racji egzaminów ubrałam się na pensjonarkę” — mówi. Konfrontuje ze mną to, co będzie chciała powiedzieć przed mikrofonem. Już niedługo. Jej wejście przewidziane jest na 10.25.
Jestem w studio. Wąski, ale dość długi to pokoik. Na podłodze szara wykładzina, bezładnie postawionych 6 krzeseł. Na jednym z nich siedzi przy masywnym stole, wykonanym z jasnego surowego drzewa, prowadzący audycję — Aleksander Trzaska. Przed jego oczami zeszyt z notatkami — cała zawartość dzisiejszego wydania „Lata z Radiem”. Jest też maszynopis z dokładnym programem audycji: wyszczególnione pozycje, a obok nich pora nadania — godziny, minuty. Na brzegu biurka dwa listy napisane na papeterii z pięknym kolorowym nadrukiem: „Kochane Lato z Radiem”. Przed Aleksandrem dwa mikrofony na długim, ruchomym ramieniu. U góry ogromna lampa z „mleczną” żarówką, nakrytą metalowym kapeluszem o białym spodzie. Dzięki temu światło rozkłada się na stole równomiernie i nie daje efektu cienia. Tutaj przednia ściana nie cała jest ze szkła. Na górze, na drewnianej jej części — trójbarwne lampki: zielona, biała, czerwona. Aleksander zapala zieloną — gotowość. Po chwili, u spodu mikrofonu oraz na ścianie równocześnie zapalają się czerwone. To oznacza, że można mówić.
W studio jest już Hanka Bielicka, a za szybą w pokoju realizatora coraz więcej gości. Jest pan Płóciennik, Dziadek Włodek, a teraz pojawił się roześmiany i nieplanowany gość — Kazimierz Kowalski ze swoją płytą „Słowiańska dusza” pod pachą. Zauważa to prowadzący i informuje o tym słuchaczy. Na antenie muzyczne propozycje Jerzego Rowińskiego. W tym czasie poza anteną Aleksander Trzaska radzi, by Hanka Bielicka powitała gości w studio żartobliwym wyrzutem typu: „Co tu robicie? Po co was tu tylu przyszło?”
Sygnał powieści. Dziś Mieczysław Czechowicz z taśmy. Odcinek piąty trwał będzie osiem minut i czterdzieści sekund. W tym czasie w studio robi się wesoło. Są już wszyscy goście „Lata z Radiem”. Ustalają, co będą mówić. Czerwone światełko. W eter idzie zaimprowizowana kłótnia. Wojciech Płóciennik uczy teraz oddechu w wodzie. Prowadzący zapowiada piosenkę w wykonaniu Hanki Bielickiej pt. „Półtora tanga”. Kazimierz Kowalski prosi panią Hankę do tańca. Tak naprawdę, to wcale nie tańczą, tylko pani Hanka „faluje” na krześle w rytm melodii, dyrygując przy tym obiema rękami. Koniec piosenki. „Wchodzą” na antenę. Specjalnie głośny, do mikrofonu, całus pana Kazimierza spoczywa na dłoni Hanki Bielickiej. Ta dziękuje. Teraz rozmowa schodzi na temat opery. „Jak tu nie lubić opery?” — pyta Kazimierz Kowalski i proponuje wysłuchanie arii Sanastra A. Mozarta w swoim wykonaniu. Zebrani w studio obsypują go komplementami.
W programie kolejny punkt: „Rozmowa całkiem serio z Hanką Bielicką”. Odpowiadając na listy, pani Hanka odkrywa swoją „drugą twarz”. Mądrze i ciekawie radzi ojcu zatroskanemu o zakochaną córkę, broni ciężarnych kobiet stojących w kolejkach.
Trochę więcej uśmiechu na co dzień — radzi na zakończenie.
I już dziesiąta. Najbliższe 37 minut zawartości audycji wypełnią wiadomości w siedmiu językach, dyskoteka Bogdana Fabiańskiego, prognoza pogody dla jezior, dwie opolskie piosenki, „Reporterskie niedyskrecje” o kartkach zaopatrzeniowych i piosenka. W tym czasie znajduję się w „klatce słowiczej”. Pytam Joasię z jakimi sprawami zwracają się ludzie do „LzR”? Czy tylko proszą o piosenki? Okazuje się, że nie. Dla wielu z nich „LzR” jest prawdziwym, nierzadko jedynym przyjacielem, z którym można sobie szczerze porozmawiać o wszystkim: o smutkach, radościach, problemach z wychowaniem dzieci, sprawach sercowych.
Znajoma twarz. Tak, to pani Basia Krafftówna! Zajęty rozmową zapomniałem się z nią przywitać, przedstawić. Teraz nadrabiam tę zaległość. Podaję nazwisko. Pani Barbara prosi o powtórzenie. Nie, żeby nie dosłyszała, tylko… po mężu nazywa się tak jak ja! Parę minut upłynęło nam na szukaniu osoby łączącej nasze rody. Niestety, bezskutecznie.
Wchodzimy do studia. O godz. 10.37 Akademia „LzR” i drugi wykład Barbary Krafftówny pt. „Jak być piękną?” Pani Basia zakłada okulary i wspólnie z Aleksandrem Trzaską, z podziałem na role, odczytuje przygotowany tekst.
Po koncercie studenckim Zdzisława Maca, ostatnia rada Hanki Bielickiej: „Trzeba się uczyć systematycznie i ze zrozumieniem. Umieć kojarzyć i nigdy nie wkuwać”. Daje przykład ze swojego życia, a konkretnie z egzaminu z propedeutyki u prof. Tatarkiewicza. Wtedy zapomniała fragmentu wyuczonego rozdziału i poprosiła profesora o jego przeczytanie. Co prawda otrzymała czwórkę, ale odtąd wie już, że nie ma co wkuwać. Swój udział w „LzR” kończy odpowiedzią na listy i podaniem sposobu na dobre samopoczucie w niełatwych przecież czasach.
— Błagam was kochani rodacy! Wróćmy do siebie, bądźmy narodem kochającym się bardziej — będzie wam lżej…
Płyną dźwięki spokojnej muzyki. Widzę jak pani Hanka ociera łzy.
Strasznie w takich chwilach się wzruszam… — mówi do mnie.
Wchodzi red. Cichomski. Prosi o natychmiastowe przeczytanie komunikatu. Sprawa jest bardzo pilna — potrzebna jest krew dla dwuletniej dziewczynki w Białymstoku. Komunikat idzie w eter.
I stało się! Zasiadłem przed mikrofonem! „Piki”, czerwone światełko i… mówię: „Na słonecznym zegarze „Lata z Radiem” — już jedenasta!” Potem polka „LzR” i przedstawiam się kim jestem oraz wyjaśniam skąd moja wizyta w studio. Uff… Niełatwo mówi się do setek tysięcy słuchaczy.
„Lecą” informacje dla kierowców. Wychodzę ze studia. Tam, w Klatce, urywają się telefony. Chętni do oddania krwi dzwonią prawie z całego kraju. Jak dotąd ani jedna osoba z Białegostoku. Chodzi o to, by zgłosił się ktoś z najbliższych okolic,, bądź z samego miasta. Obecny również Tadeusz Sznuk próbuje połączyć się ze stacją krwiodawstwa w Białymstoku. Niestety, wszystkie łącza są zajęte. Nieprzerwany potok zgłoszeń. Ktoś „przebił się” nawet do zastrzeżonego telefonu. Jest wiadomość! W Białymstoku zgłosiło się już wielu chętnych. Tadeusz dziękuje za natychmiastową reakcję. „LzR” już nie przyjmuje zgłoszeń.
Koncert spełnionych marzeń, poezja, horoskop — brzmią jakoś nijako, przynajmniej dla mnie. Na chwilę wyłączyłem swoją uwagę na „Lato z Radiem”, które znów okazało się pomocnym przyjacielem, a kto wie, może nawet uratowało życie…Kamienny deszcz
Zbudowana u południowego stoku Kozińca zapora zamyka wody Sanu. Brzegiem utworzonego w ten sposób jeziora wiedzie nowa droga do Bóbrki. To tu, w 1932 roku, doszło do wybuchu powstania chłopskiego. W trzydzieści lat później, w roku 1962, wzniesiono w Bóbrce pamiątkowy obelisk z tablicą upamiętniającą walkę chłopów z granatową policją. Przez pewien czas, w końcu XIX wieku, mieszkał tu komediopisarz, autor „Pana Damazego”, Józef Bliziński. W liście do swego przyjaciela Ignacego Krasickiego pisał: …„Na początku 1876 roku nabyłem wioseczkę górską, ową Bóbrkę w Sanockiem, w której Kaczkowski osadził był swego Nieczuję”
Po dawnej Bóbrce nie zostało ani śladu. Od wielu lat kryje ją lustro Zalewu Solińskiego. Dzisiejszą wieś tworzy kilkanaście domów skupionych w małej dolince u podnóża Kozińca.
W latach pięćdziesiątych odkryto, że góra ta zbudowana jest z trzeciorzędowego piaskowca krośnieńskiego, drobnoziarnistego, o spoiwie wapienno-ilastym i dużej wytrzymałości. Idealny materiał dla budowlanych i drogowców. Powstał więc kamieniołom. Dobrodziejstwo przemysłu i zmora mieszkańców Bóbrki.
Do wioski trudno dojechać. Drogę zamyka biało-czerwona rampa. Na tablicy przed szlabanem widnieje spory napis: „Uwaga! Granica strefy zagrożenia rozrzutem odłamków. Kamieniołom „Bóbrka” prowadzi roboty strzałowe. Godziny strzelania: w dni powszednie od 10.30 do 11.30 i od 14.30 do 15.30, w soboty od 12.30 do 13.30”. Niżej, kilka zdań o ostrzegawczych sygnałach dźwiękowych.
Wycie syren przenika powietrze. Cisza, którą po chwili przerywa głuchy łomot. Odstrzał. Dźwięk odbija się od wzgórz, porusza ziemię. Z góry unosi się biały „obłok” kurzu. Słup pyłu początkowo jest wąski, stopniowo rozrasta się i tworzy nieregularne, fantazyjne kształty.
Szlaban otwiera się. Ustawiono go tutaj dla bezpieczeństwa podróżnych. Miejscowi nie mają takich przywilejów. Ich domy są bezbronne. Prawie każdy był już „raniony” odłamkiem. Co jakiś czas dachy trzeba łatać blachą lub nową dachówką.
Liście roślin i owoce uginają się od pyłu. Ten pył jest wszędzie. Szary jak cement, jak cement twardniejący. Wystarczy odrobina wody. Wszystko, co rośnie w ogródkach, nadaje się do spożycia dopiero po kilkakrotnym umyciu.
Ściany pękają od wstrząsów, szyby lecą z okien. Malowanie mieszkań wydaje się być robotą co najmniej bezsensowną. Całe płaty farby odrywają się od ścian już w kilka dni po malowaniu. Jak tu żyć? Może lepiej byłoby wysadzić chałupę i uciekać stąd w cholerę? — zastanawiają się od lat mieszkańcy Bóbrki.
Nareszcie czekam, nie wiem, jakiego Boskiego zlitowania? Czy to już naprawdę runie na nas i ten sufit nas podusi wszystkich, czy co? Ja już nie wiem jak to dalej będzie? — zastanawia się Anna Kurz — Co z tego, że chodzimy do kierownika kamieniołomu?! Dzisiaj człowiek pójdzie, powie mu — dobrze, dobrze — przyjdziemy. Będzie się mniej podkładać, mniej będą te odstrzały robili. Zrobili oni mniejsze odstrzały i owszem. Ale oni wiedzieli, kiedy takie odstrzały dać, a kiedy nie. Ta, kiedy im pasuje. Oni wiedzieli, że jakaś komisja przyjechała, to odstrzały wtedy dali letkie. A jak widzą, że nie ma nikogo — ja nie wiem, kto tam rządzi — to oni takie odstrzały dają, że w kredensie szklanka się nie utrzyma. To już jest nie do wytrzymania. Albo niech wszystko zabiorą stąd, a jak nie, to niech odszkodowanie ludziom jakoś dadzą… Proszę pana, jeżeli kosiarka jedzie teraz, my mamy koniczynę, to musi chłop naprzód pójść i kamienie pozbirać, bo nie wjedzie kosiarka na to pole, ani kosą nie pociągnie. Tak kamieni, jak pod jabłonią jabłka.
Kurzowa zamyśliła się na chwilkę, oddech głębszy złapała:
Ta lepiej jak wiedzieli, że mają tutaj taką korzyść z tego kamieniołomu i tyle pieniędzy zgartają, ta nie byli te ludzie całkowicie usunęli stąd? No jak tak można człowieka niszczyć? Ta niby komuś ta dadzą jakiegoś grosza za jakieś tam zbicie dachówki. A niektórym, to tylko odpowiedź, odpowiedź i tyle. Co tu robić, to już jakiej rady nie wiadomo gdzie to szukać. No to idźcie Kurzowa do sądu, mówią mi, do jakiegoś radcy prawnego, do adwokata, czy coś. Czy ja mam głowę na to? Jak ja nie mam ani zdrowia, a to jeszcze trzeba wszystko umieć powiedzieć, wytłumaczyć. A i pola mamy swojego cztery hektary i dwadzieścia pięć arów. No to prawie cały dzień z mężem tam robimy. Tak, że kiedy? Ja już nie wiem, jak tu żyć?
Gdyby była możliwość wyjechania stąd w bezpieczniejsze miejsce, dali by dom…
Kurzowa bez wahania odpowiada:
O, panie. Ja już chcę umrzeć tutaj, ja już nie chcę nic! Jak ja już tak ciężko go budowała, ten dom, i ja już powiedziała — prędzej niech się ten kamień skończy! Ta chyba nie będą wieki całe tu rąbać?! Człowiek już trochę przyuczony do tego, może ta jakoś przeżyje. Ale stąd bym nie odeszła… Wywieźliby nas gdzie tam w jakie jachybty, że dopiero trzeba będzie tam to pole gnoić czy co, to człowiek zginie teraz w tym starszym wieku. Co, że niby dzieci pójdą za mną? Jak dzieci teraz nie chcą się gospodarki chycić! Nie, teraz to bym nie chciała stąd iść.
Dom z numerem 24 jest popękany wzdłuż i wszerz — na przestrzał. Dziś ta szczelina ma parę milimetrów. Jutro może mieć już centymetr. Grunt się osunie i po domu. Uchowaj Boże w nocy. Strach pomyśleć. Właściciel pisał już nieraz do Centralnego Urzędu Geologii w Krakowie, który zajmuje się szacowaniem tego typu szkód i wypłacaniem odszkodowań. Owszem, byli raz. Pomierzyli, popukali, pobadali, i rok już będzie, jak ich we wsi ostatni raz widziano.
„Zwracam się z uprzejmą prośbą o oszacowanie wyrządzonych mi szkód w moim budynku mieszkalnym przez wasz zakład tj. kamieniołom w Bóbrce. Na wskutek wstrząsów w czasie strzelania został uszkodzony budynek, tj. popękały ściany budynku i ganku oraz popękał sufit i odpadł tynk, popękały szyby i odpadł karnisz z sufitu. Proszę o skierowanie rzeczoznawcy w celu wycenienia szkód powstałych w moim domu. Proszę uprzejmie o pozytywne załatwienie mojej prośby — Kinczel Teodor”
Kinczel nie milczy. Kinczel milczeć nie może. Jego dom popękany jest wzdłuż i wszerz. Na przestrzał. Dziś te szczeliny, w których mieści się koniec małego palca u ręki, mają kilkanaście milimetrów. Ale jutro mogą mieć już centymetr… Dlatego Kinczel już od trzech lat pisze pisma do Rzeszowskiego Przedsiębiorstwa Produkcji Kruszyw i Usług Geologicznych „Kruszgeo” w Rzeszowie. Przedsiębiorstwo odezwało się w styczniu i spisało protokół stwierdzający zauważone uszkodzenia budynku. Ze względu na jego położenie poza strefami szkodliwymi, które miałyby ujemny wpływ na budynek, nie mogło jednoznacznie stwierdzić przyczyn powstania szkody. Dla rozwiązania sprawy zleciło Ośrodkowi Badawczo Rozwojowemu Przemysłu Kamienia Budowlanego w Krakowie przeprowadzenie badań sejsmicznych i określenie zasięgu ujemnych wpływów działalności górniczej kamieniołomu „Bóbrka”. Część badań — według Przedsiębiorstwa — przeprowadzono w roku 1980. Były to jednak badania niekompletne i miały być uzupełnione w styczniu 1981 roku. W piśmie pełnym dyplomatycznych sformułowań Przedsiębiorstwo nie przekreśla słuszności Kinczela, że przyczyną powstania szkody jest kamieniołom „Bóbrka” (…) „nie mniej jednak prosimy o cierpliwość do czasu pozyskania przez nas wyników badań. Uważamy, że badania te otrzymamy w miesiącu lutym i niezwłocznie sprawę skierujemy do rozpatrzenia Okręgowej Komisji ds. Szkód Górniczych w Krakowie”
— Oni tutaj gdzieś byli raz — mówi T. Kinczel. — Żona moja mówiła, bo mnie wtedy w domu nie było. Obstawili budynek jakimiś aparatami. Nie wiem, co z tego wyszło. W każdym razie żadnej odpowiedzi nie dostałem. No i czekam, i nie ma nic. Na razie się nie odwołuję. Czekam na ten trzeci raz, żeby przyjechali zbadać. Jak nie przyjadą, będę pisał do Krakowa. Jeżeli Kraków coś się będzie ociągał — do ministerstwa napiszę. Albo w końcu rozebrać ten dom i usunąć, albo co, nie wiem, co to będzie? Pożyczki jeszcze mam trzydzieści tysięcy i nie wiem, kto to będzie zwracał, skoro wszystko się rozsypuje. A jak sytuacja się nie zmieni? To budynek się rozpadnie. I kto nam da mieszkanie? Niech pan tylko nie idzie do zabudowań najbliżej kamieniołomu — przestrzega mnie gospodarz dwudziestki czwórki. — Nic panu nie powiedzą ani nie pokażą. Jeszcze chwalić kamieniołom będą. Robią w nim. Żaden głupi przecież nie będzie pluł na własne gniazdo. A my piszem i chodzim do kierownika. Prosimy o pomoc. Gdzie tam. Obiecuje, obiecuje i zawsze na tym się kończy. Toż parę roków temu dziecko, co się koło domu bawiło, odłamek chciał zabić, o, taki duży. Nie, tutaj to nie jest życie!
Najbliższe budynki znajdują się kilkanaście metrów od kamieniołomu. Idę tam pozostawiając za sobą obłoczki kurzu. Liście roślin i owoce uginają się od pyłu. Ten pył jest wszędzie. Szary jak cement, jak cement twardniejący. Wystarczy odrobina wody.
Kurz Władysław: -Jak jest słoneczna pogoda, wiatr zachodni, to z mieszkania na podwórze nie można wyjść. Jeszcze jak idzie produkcja w kamieniołomie, to cały ten pył, tu ładuje, aż ciemno jest. Druga sprawa, to, widzi pan, kamienie zimą spadają na dachówkę, ot, niby dziurka w śniegu, no nie? Przychodzę do mieszkania, a tu cała podłoga zalana. Przez dach kamień przeleciał, śnieg topniał… A nawet tak było, że w ścianie dziurę zrobił. Było by mnie zabiło. Po nocy wtedy byłem i spałem. Dobrze, że dziecko poszło na drugie łóżko… A mnie to całego przysypało… Niedaleko od domu jest rów odwadniający. Ja go sam kopałem. Dawniej, tom go sam czyścił, bom nie chciał, żeby mi ogródek zalewało. I właśnie chyba będzie ze trzy lata, kiedy pisałem do dyrektora, i tu, i tam, i do kierownika. On mi sam kiedyś powiedział: „Jak pan pisał do dyrekcji, pisz pan, gdzie pan uważasz, ale to że panu rów zalewa, to nie wina kamieniołomu”. I właśnie napisałem do „Dziennika Ludowego” i do „Polityki”. Z „Dziennika” przyjechał z Warszawy jakiś redaktor i jeszcze mnie ochrzanił, żem tak długo z tym zwlekał. I miał przyjechać z telewizją. Już wtenczas, jak był u mnie, czuł się jakiś niezdrowy. Później napisał, że nie przyjedzie, bo jest chory. Muszę jednak powiedzieć, że pomógł mi trochę. Ale tyli co na włosku. Bo ja, wie pan, pracuję tu w kamieniołomie, no i za to moje pisanie chcieli mnie zwolnić. Za to, że ja się o swoją słuszną rację upomniał. Jak przyjeżdżali z dyrekcji, to ja im ten rów pokazywał i każdy mi rację przyznawał. Ale co mi z tej racji, skoro jak mi rów zalewało, tak zalewa nadal. No, ale mnie nie zwolnili. Tyle, że poszła wieść po dyrekcji, że jak się wkurzę, to będę jeszcze gorzej pisał. W sumie największy ochrzan dostałem za to, żem na swoje gniazdo napluł, swój zakład opisał. Czegom nie przyjechał do Rzeszowa, tylko żem od razu do gazety podawał? Ja mówię: Panie dyrektorze, jam przecie pisał i myślałem, że to wszystko przez pańskie ręce przechodzi. Na szczęście pisałem przez kalkę, kopię miałem, i to mnie uratowało. Zapytali, czy w takim razie chcę, żeby mnie przesiedlili? Nie widzę innego wyjścia — mówię — zapylenie tu takie, że nie idzie wytrzymać. Na podwórzu ani bielizny powiesić, ani nic. Wszystkie szczepy, co kupiłem, jakiegoś raka dostają. Czy z tego zapylenia, czy z czego? A przyjdzie deszcz, to błoto się robi. Spychaczem raz władowali mi je do rowu. A ja łopatą nie wydolę za nimi wybierać. I mnie to w końcu zdenerwowało, więc napisałem do tych gazet i ponoć strasznie ich przez to obraziłem… Oj, chyba napiszę znowu, bo niedawno mówię do kierownika: „Panie kierowniku, trzeba rów wyczyścić”. „Jeszcze nie ma potrzeby” — odpowiedział kierownik. A oni nie mają gdzie wysiewek wozić, to ładują gdzie popadnie. Do mojego rowu najczęściej. Zamulone to, woda mi podchodzi… Pyta pan, jak z malowaniem? Ta prawie co roku trzeba malować. I to nie, żeby ktoś na malowanie pieniędzy dawał. Na swój koszt rokrocznie. No to, panie…!
Kamieniołom nic nie pomaga? — pytam zdziwiony.
No wtenczas dostałem trochę odszkodowania, jak mi chałupę zbombardowało kamieniami. Jak Boga kocham! Tak się wydawało, jakby bomba w pobliżu wybuchła. I to wszystko… O, wtenczas jak napisałem do gazet, to mi od ręki pomogli, a tak to, panie, grosze rzucają! Najbardziej kłopotliwe są te wstrząsy. Gdy strzelają, to cały dom aż skacze. Jak jest głębokie strzelanie, to okna, szyby lecą, że tego…
Ale przecież kamieniołom jest miejscem pana pracy, daje na chleb…
Ta daje na chleb… Robotę człowiek by i gdzie indziej znalazł. Przez to się trzymam, że blisko chałupy. To ja mam tylko dlatego, że kamieniołom daje mi nachleb, być cały czas przez niego poszkodowany? Mnie się tak wydaje, że tu każde moje dziecko powinno pyłowe brać. No i ten jazgot niemiłosierny. Jedynie w niedzielę lub w jakieś święto wie się, że się jest, bo tak na co dzień, to trudno wytrzymać.
Henryk Turoń, kierownik kamieniołomu, też jest mieszkańcem Bóbrki. Przypadek, czy może przezornie wybudował się dosyć daleko od kamieniołomu? Tego nie wiem. W każdym razie żyje jak w innym świecie. Spękań w domu nie ma, hałas tu nieuciążliwy. Tylko kurz jest taki sam, jak wszędzie. Ale w małych ilościach.
Jeden z mieszkańców Bóbrki zdążył mnie przygotować na to, że co innego usłyszę od ludzi, co innego od kierownika. Słucham więc teraz opowieści z jakby zupełnie innego świata…
Sprawa Kinczela? Rzeczywiście ma pęknięty budynek, z tym że była ekspertyza biegłych budowlanych z Krakowa. Później były badania robione przez „Prokam”. Trzykrotnie zresztą. Sejsmografy wykazały, że są wstrząsy i odszkodowania będą wypłacane w miarę przeprowadzania tych postępowań. Inni, jak Władysław Kurz, już otrzymali odszkodowania. On na przykład dostał dwadzieścia trzy tysiące…
O tym nie wspomniał — przerywam kierownikowi.
No bo niewygodnie mu o tym mówić. To są naprawdę duże kwoty, nie żeby paruzłotowe.
Jak długo czeka się na ocenę stanu budynku?
Po zgłoszeniu do Krakowa, gdzieś około miesiąca. Po oględzinach jest termin, wyznacza się rozprawę. Normalnie, jak to w sądzie. Jedzie na nią przedstawiciel przedsiębiorstwa, zawiadamia się również poszkodowanego. Po tym wszystkim na odszkodowanie czeka się około pół roku. Jeżeli chodzi o ten nieszczęsny rów — czyścimy go co najmniej raz w roku koparką wynajmowaną z gospodarki komunalnej z Leska. To jest właściwie drobna sprawa, a więcej wokół tego krzyku niż to warte. Poza tym, jeżeli mamy jakieś materiały, to staramy się je mieszkańcom udostępniać, a szkody usuwać od razu.
Wstrząsów się nie da wyeliminować, ale zapylenie…?
Zakupiliśmy i zainstalowaliśmy wychwytywacz pyłów, ale niemożliwością jest wyłapać pyły z otwartej przestrzeni. Mamy w planie zraszanie, by chociaż w jakimś stopniu zmniejszyć zapylenie.
Kamieniołom „Bóbrka” to większe korzyści, czy straty?
Mam właśnie najnowsze zestawienie ekonomiczne: w zeszłym roku mieliśmy na półrocze 4 mln zysku. W tym jest gorzej z planem, więc tylko 2 miliony. Ale jesteśmy rentowni!
W takim razie ile „kosztują” kamieniołom mieszkańcy?
Rocznie na odszkodowania wydajemy 100—150 tysięcy złotych.
Komu wierzyć? Po czyjej stronie jest racja? Kierownika, czy mieszkańców Bóbrki? Kierownik jest jeden, mieszkańców wielu… Jedno jest pewne. Po południu kolejny odstrzał. O 14.30 znów spadnie kamienny deszcz…Hazardzistki
Jeszcze dwa lata temu, gdy wysyłały swoje adresy do rubryki „Poznajmy się” w „Żołnierzu Polskim”, były pełne optymizmu. Tak naprawdę napisały dla hecy, żeby sprawdzić, jak to jest. Bo Danka Kontowicz — ich koleżanka z inowrocławskiego „medyka”, która była inicjatorką i już wtedy korespondowała z żołnierzami mówiła, że warto pisać, że to bardzo fajne chłopaki.
Dostawały wiele przesyłek. Dziś nikt już do nich nie pisze, ani one nie wysyłają listów. Gdybyśmy mogły jeszcze raz — wzdychają z rozrzewnieniem. Żałują, że nie potrafiły wybrać przyjaciela. Innym dziewczynom, które chciałyby poznać chłopca w mundurze radzą teraz, żeby przede wszystkim podeszły do sprawy poważnie — nie tak jak one, bo — jak twierdzą — można z tych korespondentów wybrać prawdziwego przyjaciela…
Jeden z adresów zawiódł mnie do Pakości koło lnowrocławia, gdzie mieszka Barbara Schottin. Pukam do drzwi. Otwiera dosyć solidnie zbudowana kobieta. W jej oczach maluje się zdziwienie i niepokój. Taki sam, jak u drobniutkiej dziewczyny, która właśnie wysunęła się z kuchni. Kątem oka, przez na pół uchylone drzwi, dostrzegam mężczyznę. Stoimy tak we trójkę w mrocznym przedpokoju i jakoś żadne z nas nie może zdecydować się, na rozpoczęcie rozmowy.
Czy mam przyjemność z Basią? — przełamuję się wreszcie, zwracając się do młodszej.
Tak. A o co chodzi?
Ja… Jakby to powiedzieć… Z ogłoszenia.
Jakiego?
Przecież chciałaś poznać chłopca w mundurze…
Rumieniec, który pojawił się na miłej buzi Basi, dodał jej jeszcze więcej uroku.
Ależ ja już nie mam nic wspólnego z żołnierzami — odparła po ochłonięciu. — Mam chłopaka — dodała.
Przechodzimy do pokoju gościnnego. Stare meble w wielkomiejskich warunkach śmiało mogłyby „robić” za wspaniałe antyki. Za to Basia, ubrana w różową sukienkę w żółte kwiatki z zielonymi listkami, przepasana w wąziutkiej talii paskiem z takiego samego materiału, niezwykle korzystnie kontrastuje z chłodem, mrocznością i starością pomieszczenia.
Ten w kuchni to, właśnie mój chłopak — mówi Basia. — Jak usłyszał, po co pan przyjechał, oczy wytrzeszczył, był zrozpaczony.
Opowiadanie Barbary jest chaotyczne, bo prowadzone podczas kompletowania rzeczy potrzebnych do szkoły.
Gdy podawałam swój adres do gazety, nie miałam chłopaka. Do napisania namówiła mnie koleżanka, która już korespondowała. Żołnierze są bardzo mili — mówiła. Otrzymałam dużo listów, ale odpisałam na pierwszy, który do mnie przyszedł. Niektórzy znajomi śmiali się ze mnie. A listonosz mówił, że jak tak dalej będzie i tyle listów przyjedzie, to jego torba nie wytrzyma i będę musiała mu sprawić nową.
Korespondowałam około roku. On pochodził z Tczewa. Pisaliśmy o swoich zainteresowaniach, co które z nas robi. Zdjęcie mi przysłał. Nawet sympatyczny był. Na odwrocie napisał: „Na pamiątkę Basi — Rysiek”. Tak w ogóle, to bardzo miłe listy pisał. On był taki trochę romantyk. Jak stał na warcie, to skowronki mu śpiewały, las szumem drzew gadał…
Gdy napisałam mu, że mam chłopaka — zrozumiał mnie. Nie miał prtensji. Potem kartki z życzeniami wymienialiśmy. Aż kiedyś nie odpisał…
,,Okazją” dotarliśmy do Inowrocławia. Tam, wspólnie z Basią, czekałem przed miejscowym szpitalem na pozostałe jej koleżanki, które także korespondowały z żołnierzami. Jak się później dowiedziałem, niemal wszystkie dziewczyny z klasy Basi, dłużej lub krócej, pisywały do chłopców w mundurach.
Na rozmowę ze mną zgodziły się dwie: Renata i Mariola. Również w gazecie ich nazwiska były razem pod jednym adresem. Takie z nich papużki — nierozłączki. Różnią się jednak, zarówno urodą jak i charakterem. Renata wygląda poważniej, doroślej. Przyciąga męskie spojrzenia swoją nienaganną figurą i długimi jasnymi włosami. W Marioli jest więcej z trzpiota, podlotka. Wydaje się być śmielsza, bardziej „wygadana”.
Gdy pytam, czy ich ogłoszenie w tygodniku „Żołnierz Polski” było równoznaczne z ofertą matrymonialną — czują się obrażone. Napisały dla zabawy. No i zawsze jest to inny sposób poznawania chłopaków. W każdym razie było oryginalniej.
Otrzymały wiele listów.
Mieszkają w internacie, który mieści się przy budynku liceum. Wszystkie więc listy do dziewcząt przechodziły przez sekretariat. Gdy korespondowała cała klasa — można sobie wyobrazić ilość listów trafiających niemal na dyrektorskie biurko.
Renata ma żal. Najdłużej korespondowała z podchorążym z WSO w Koszalinie. Miał na imię Dariusz. Przez pewien czas nie mogła pisać, a on nawet nie zainteresował się, co się stało? Już nigdy się nie odezwał…
O czym piszą żołnierze? Głównie o sobie, swoich zainteresowaniach. Na ogół się przechwalają. Tak przynajmniej twierdzi Mariola. Jeden pisał, że potrafi tańczyć jak Travolta. Jacy to oni są piękni i wspaniali. Idealizują swój wygląd. Zdarzały się też sprośne listy. Niektórzy chłopcy z WSO wyobrażają sobie, że one to są takie pierwsze — lepsze, zacofane i prymitywne. Inni domagali się, by były dla nich dziewczynami na wakacje. Są też niezwykle niecierpliwi — już po pierwszym liście chcieliby się spotykać i twierdzą, że bardzo kochają…
Mają dziewczyny swoją „politykę korespondencji”. Żołnierze chcą, żeby przesłać im zdjęcie. Jeżeli już w pierwszych listach pojawia się taka prośba — nie odpisują. Na prośby o wysyłanie „ekspresów” również nie reagują, bo na pieniądzach przecież nie śpią. Zdyskwalifikować potencjalnego korespondenta może nawet pismo, papier listowy, zaś zyskuje w oczach dziewczyn ten, kto potrafi pisać wiersze, listy romantyczne, graficznie ozdabiane. Twierdzą, że w listach nie można sobie pozwalać na litość, współczucie w związku z uciążliwością ich służby, na dawanie jakichkolwiek nadziei. Kto wie — może właśnie dlatego pozostały dziś bez chłopaków.
Renacie podobają się chłopcy w mundurze. Każdy umundurowany ma u niej plus, chociaż uważa, że podchorążowie są inteligentniejsi. Kwestie materialne i mieszkaniowe nie są dla niej najważniejsze.
Marioli również podobają się żołnierze. Ale patrzy głównie na stronę materialną tego zawodu.
Jest mi dobrze w domu — mówi — dlatego chciałabym, żeby mój dom wyglądał podobnie. Chłopak zaś powinien być przystojny, z wykształceniem co najmniej średnim. Jeżeli byłby to żołnierz zawodowy, to koniecznie wesoły i potrafiący radzić sobie w życiu.
Zazdroszczę panu -zwraca się do mnie Mariola. Tak bym chciała przeprowadzać wywiady z żołnierzami. Cóż mi szkodzi — pytam o własne szanse u Renaty i Marioli. Ogólnie nie jest źle… Szkoda tylko, że nie chodzę w mundurze…Pani Genia
Żołnierze młodej nie chcą. Jak młoda pracowała, to kiosk często był nieczynny. Godzinę, dwie posiedziała i już jej nie było. A pani Genowefa Domagała jest niezawodna. I nawet w niedzielę pracuje. A jak potrzeba, to i dłużej zostanie. Żołnierze mówią do niej „pani Geniu”. Niektórzy „babciu”. Inna może by się obraziła. Inna — tak. Ale nie pani Genia…
— Ja bardzo lubię żołnierzy — wyznaje pani Genia. — Mnie się tak zdaje, że to są moi synowie. Bronię ich nieraz. Mówię, co wolno robić, co nie. Wie pan, jak z cywila przyjdą, to się trochę na wojsko krzywią. Nieprzyzwyczajeni. To ja im tłumaczę, że tak wszędzie musi być, że nie ma państwa bez wojska. Wasza służba jest dla ojczyzny, dla waszych rodzin, dla waszego życia. Wojsko, to nie zabawa; przyszliście tu bronić kraju, nabrać tężyzny fizycznej. Tak im mówię. Z tym trzeba się pogodzić. Chłop bez wojska, to nie chłop, ale fajtłapa.
Jak już nikt niczego z kiosku nie potrzebuje, to wychodzę zza okienka. Idę do nich na salę. Siadam przy stole. Herbaty zrobię. I tam z nimi gadam. Często zwierzają się ze swoich kłopotów. Ten przepustki nie dostał. A ten na urlop chce jechać. O osobistych sprawach mówią. Że matka chora czy ojciec. Pytają, jak zrobić to, jak tamto. Jak list napisać, jakie życzenia posłać. Nieraz żołnierzowi wiersz napiszę. Mówię — poślij matce, to się ucieszy. Albo radzę, jak do dziewczyny napisać, do narzeczonej. W jaki tylko sposób mogę, to zawsze im pomagam. Nawet jak pieniędzy nie mają, to im pożyczam. Albo na kredyt daję. A i za darmo nieraz. Napij się oranżady — mówię — jak widzę, że chłopak bez grosza.
Mieli zabawę. Nie mogłam iść ja, bo się źle czułam, ale poszłam do koleżanki. Załatwiłam, żeby dla wojaków pączków upiekła. Przynieśli wtedy chyba ze sto. To są bardzo kulturalne chłopaki, grzeczne. Jak poproszę: „Chłopaki, przynieście skrzynkę. Chłopaki, zróbcie to, chodźcie tu” — żaden nie odmówi! Staram się, żeby mieli ciastka, cukierki, oranżadę. Żeby było dużo gazet. Książki sprowadzam. Wykładam na kiermaszu. Każdy ma dostęp i może kupić. Tylko mają trochę za mało forsy… A jak któryś nie ma pieniędzy, a chce poczytać, to mu daję. Tylko — mówię — nie zniszcz i przynieś. Do stołu gazety bierz, które chcesz, masz, czytaj bracie do woli! Nieraz to zapomnę, że dałam. Ktoś mi gazety przynosi za dwa dni. Ale zawsze oddają. Skrzynki biorą z oranżadą. Jak miałam zwolnienie lekarskie, to gazety nie były zatrzymane, tylko szły. Żołnierze przynosili do klubu, sprzedawali. A potem się ze mną rozliczyli i wszystko grało co do grosika!
Do oficerów chodzę, jak coś spsocą, i proszę, żeby im darować, albo przynajmniej mniejszą dać karę. Teraz przed zabawą poszłam. Mówię — pozwólcie im zrobić tę zabawę. Napisałam podanie. Że zabawa ma mieć charakter wychowawczy, że dzięki temu nauczą się wspólnie żyć, bawić w zespole. Zaraz pozwolili. I zawsze pozwolą, gdy tylko chłopaki do mnie przyjdą, poproszą — to ja im pomogę. Jakże nie kochać żołnierzy, skoro tyle się naczytałam, co żołnierz przecierpiał, żeby okupanta z kraju przepędzić. Życie swoje dla ojczyzny oddawał. Toż sama widziałam, w czasie wojny, jak żołnierze przyszli i przełamaną kromką chleba z dziećmi się podzielili, a sami nie zjedli. A tych dzisiejszych, za co lubię? Przecież to takie kochane chłopaki! Sympatyczne. Jak przyjdzie potrzeba, to obronią ojczyznę, mnie, moje dzieci, wnuki. Jakże ich nie lubić za to? Nawet gdy spsocą, to i tak ich lubię, bo tłumaczę sobie, że młodość ma swoje prawa i takie prawo też ma. Ale jednak wolałabym, żeby przeważała dobroć. To im zawsze powtarzam.
Proszę pana. Ja tu przyszłam trzydzieści lat za późno. O trzydzieści lat się spóźniłam. Oczywiście! Żebym ja miała dzisiaj trzydzieści lat… Stale marzyłam w życiu swoim, żebym ja mogła przemawiać do wojska. Nawet napisałam do Warszawy. Z tym, że ja chciałam jakąś taką szkołę skończyć i gdzieś tak iść, żebym mogła stanąć na trybunie i mówić do żołnierzy… Przeczytam panu: „Marsz żołnierski”
I szedł spod Monte Cassino
Ocalił się — nie zginął
Wybladłe lica, zmęczone nogi
Płaszcz dziurawy
Szedł do ojczystej ziemi
Do drogiej mu Warszawy (…)
Każdy żołnierz zna te moje wiersze. Czytam im jak siedzę w kiosku. Czasem na jakiejś akademii. A ten — czytałam oficerom na Nowy Rok. Do generała Jaruzelskiego także piękne podziękowanie napisałam. Ale się wstydzę wysłać…
Jak idę z pracy, to nie wiem, co bym chciała napisać. Ale jak już przyjdę do domu, zjem kolację, zapalę lampkę — a tu mi leci z głowy, leci prosto na papier, że ledwie zdążę zapisać. Dziesięciu minut nie trzeba, żeby powstał wiersz. Na jaki pan tylko chce temat mogę napisać. Ale, tak po mojemu, w każdym wierszu musi być cel wychowawczy. I musi chwytać za serce. I jeszcze elementy patriotyczne wplatam. Chce pan posłuchać przyśpiewkę „Chłopek” o nowoczesnym chłopie?
Domek ci mom piękny
Wołki już nie w pługu
Błyszczą mi się meble w domu
Bez żadnego długu
Słychać traktor w polu
Głośny śpiew oraczy
Oj, ni mo ci to ni mo
Bez pracy kołaczy (… )
Jestem ludowcem od maleńkości. Gdy miałam 13 lat, prowadziłam organizację „Wici” we wsi Hańcza w Kieleckiem. W czasie wojny należałam do BCh. Przez dwadzieścia lat byłam prezeską ZSL w Kiślinach k. Olsztyna. Do dziś tam jeżdżę i organizuję imprezy. A jeszcze się zgłosiłam do związku emerytów i rencistów przy ADM-ie. Co środę są spotkania. Herbatka i ciastko to żadna atrakcja. Ludziom potrzeba rozrywki; coś wesołego opowiedzieć, zaśpiewać. Jak ja nie pójdę, to tam jest strasznie smutno…