Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Kamienny żagiel. Komisarz Erik Winter. Tom VI - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamienny żagiel. Komisarz Erik Winter. Tom VI - ebook

Szósty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.

Podczas drugiej wojny światowej u wybrzeży Szkocji zaginął John Osvald, szwedzki rybak. Sześćdziesiąt lat później jego syn Axel również znika bez śladu w trakcie podróży do Szkocji. Na prośbę jego zaniepokojonej córki Erik Winter podejmuje się zbadać tę sprawę. Kolejny raz spotyka swojego kolegę po fachu, Steve’a MacDonalda, by wraz z nim przeprowadzić śledztwo. Jednak tym razem przyjmuje ono obrót, jakiego żaden z nich nie mógł się spodziewać.

W tym samym czasie w Göteborgu inspektor Aneta Djanali bada sprawę mężczyzny podejrzanego o znęcanie się nad żoną. Policjantka mimowolnie zostaje wciągnięta w wydarzenia, które skłaniają ją do refleksji nad własną przeszłością...

Kamienny żagiel to szósty tom cieszącego się dużą popularnością cyklu 10 powieści kryminalnych połączonych postacią komisarza Erika Wintera. To pełne napięcia thrillery o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Opowiedziane z ironicznym dystansem, zmuszają do refleksji nad sprawami daleko odbiegającymi od sensacyjnej fabuły.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-272-7573-8
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

1

PO ODPŁY­WIE ŁODZIE przy­cu­mo­wane w zatoce leżały na pia­chu. Wyglą­dały, jakby ktoś je poobra­cał, dzioby miały zwró­cone w stronę wyku­tych w murze scho­dów.

W jego stronę.

Widział ich kadłuby rysu­jące się w zmierz­chu. Słońce cho­wało się za widocz­nym na zacho­dzie cyplem. Świa­tło gęst­niało, zamie­niało się w mrok. Mewy skrze­czały pod nisko zawie­szo­nym nie­bem. Roz­po­starte wzdłuż hory­zontu niczym żagiel zda­wało się wci­skać je w powierzch­nię wody.

Wszystko było spy­chane do morza, spy­chane pod powierzch­nię, spych…

O Jezu, pomy­ślał.

Jezu, ocal moją duszę. Ocal MOJĄ DUSZĘ.

_Pierw­szy raz w życiu widzę dzień tak szpetny,_

_A tak świet­no­ści pełen¹._

Usły­szał za sobą jakiś odgłos. Ktoś szedł kamienną ścieżką pro­wa­dzącą do kościoła. On też wyglą­dał, jakby go wykuto w skale. Wyłu­pano mło­tem z kamie­nia, jak wszystko tutaj, pod żaglem nieba. Kolejny raz spoj­rzał w górę. Niebo przy­brało taki sam kamienny odcień jak wszystko wokół. Kamienny żagiel. Wszystko z kamie­nia, nawet morze.

_Kciuk ster­nika_ – _osła,_

_Co pewien, że sta­nie_

_Dziś w domu_ – _miesz­ka­nie_

_Zna­lazł w oce­anie._

Za jego ple­cami prze­su­wały się dusze zmie­rza­jące do kościoła meto­dy­stycz­nego, żeby zażyć chwili spo­koju. Wie­dział, że na niego patrzą, czuł na karku ich spoj­rze­nia. Nie spra­wiało mu to przy­kro­ści, to nie były takie spoj­rze­nia. Wie­dział, że ludziom stąd może ufać. Nie byli jego przy­ja­ciółmi, ale też nie wro­gami. Przy­szło mu żyć w ich świe­cie i robił to już od dawna, od tak dawna, że stał się czymś wię­cej niż oni… jakby był czę­ścią tutej­szego kra­jo­brazu: kamieni, skał, murów, scho­dów, falo­chro­nów, nieba, morza, dróg. Stat­ków. Traw­le­rów.

Tych leżą­cych tutaj.

I tych pocho­wa­nych pod falami prze­ta­cza­ją­cymi się przez kamie­nio­łomy roz­siane mię­dzy kon­ty­nen­tami.

Jezu. O Jezu!

Odwró­cił się. Kroki uci­chły, znik­nęły w kościele, za zamknię­tymi drzwiami. Zapa­liły się nie­liczne latar­nie, ale przez to mrok zgęst­niał przed­wcze­śnie. Świa­tło gęst­nieje stop­niowo, powoli zmie­nia się w mrok. Taka myśl przy­szła mu do głowy, gdy ruszył przed sie­bie. Przed­wcze­sny mrok. Codzien­nie póź­nym popo­łu­dniem. Przed­wcze­śnie i ponie­wcza­sie. Teraz żyję ponie­wcza­sie. I to bar­dzo. Żyję. Jestem kimś innym, kimś nowym. Tamto życie było na kre­dyt, było rolą, maską, jak ta tutaj. Czło­wiek prze­kra­cza gra­nicę i staje się kimś innym, zosta­wia swoje dawne ja za sobą.

W ogródku przy scho­dach pro­wa­dzą­cych do bie­gną­cej górą drogi suszyły się dzie­cięce ubra­nia. Malut­kie rękawy machały do niego.

Przy­sta­nął na ulicy. Nad jego głową wzno­siły się wia­dukty kole­jowe. Wyglą­dały jak tory pro­wa­dzące do nieba. Oto tram­waj do nieba: Jezus jest motor­ni­czym, a Bóg kon­duk­to­rem. Ale tram­waje ni­gdy tędy nie jeź­dziły. Kie­dyś jechał tram­wajem, ale nie tutaj. To było w poprzed­nim życiu, dawno temu. Przed­prze­dw­cze­śnie, zanim prze­kro­czył gra­nicę.

W tej czę­ści mia­sta wia­dukty prze­ci­nały niebo na całej dłu­go­ści. Kie­dyś i tu docie­rały hała­śliwe pociągi. Ale to już histo­ria. Ostatni skład prze­je­chał tędy w 1969 roku. Może był tu wtedy.

W 1888 roku wybu­do­wano tę kamienną trasę do nieba. Czy i to widział? Moż­liwe. Może był czę­ścią kamie­nia, z któ­rego wznie­siono wia­dukt.

_I tylko to jest we mnie, czego nie ma._

Tutaj go przy­nio­sło i tutaj został.

Nie.

Został tu, ale z innego powodu.

Prze­ciął drogę, ruszył dalej w stronę North Castle Street i wszedł do sto­ją­cego na skrzy­żo­wa­niu pubu. W środku nie było nikogo. Po chwili z zaple­cza wyszła kobieta. Widział ją już kilka razy. Kiw­nął głową w stronę kur­ków na barze.

– Ful­ler, tak? – zapy­tała i ze sto­ją­cej przy kasie sterty pozmy­wa­nych naczyń wzięła szklankę. Nie zdą­żyła ich jesz­cze pousta­wiać na pół­kach.

Znowu ski­nął głową. Kobieta napeł­niła szklankę i posta­wiła ją przed nim. Patrzył, jak wzbu­rzony płyn powoli się kla­ruje, jak niebo po nie­po­go­dzie albo mor­skie dno po sztor­mie.

Zamó­wił whi­sky. Wska­zał na jedną z tań­szych marek. Butelki stały za jej ple­cami. Posta­wiła przed nim szklankę. Upił tro­chę i wzdry­gnął się.

– Wie­czory są coraz zim­niej­sze – powie­działa.

– Mhm…

– Trzeba się jakoś roz­grzać, co?

– Hmm…

Wypił łyk piwa. Potem whi­sky. Czuł cie­pło roz­cho­dzące się po brzu­chu. Kobieta poki­wała głową, jakby na poże­gna­nie, i znik­nęła na zaple­czu.

Zasta­na­wiał się, czy i ona przyj­dzie dziś po połu­dniu.

Zza ściany dobiegł głos z tele­wi­zora. Rozej­rzał się. Wciąż nie było nikogo poza nim. Wypił kolejny łyk. I znów się rozej­rzał, jakby szu­kał nie­wi­dzial­nych postaci. Było tak jak zawsze – był sam. Samotny gość. Gość. Był gościem, zawsze tylko gościem.

Nie bał się tego, co miało nadejść.

_Lep­sza groza rze­czy,_

_Które ist­nieją, niż groza maja­ków._

Wypił do końca whi­sky, piwo też wychy­lił do dna. Wstał i wyszedł.

Niebo pociem­niało. Wia­dukty wyglą­dały jak syl­wetki pre­hi­sto­rycz­nych zwie­rząt. Pre­hi­sto­ria. Pół­nocny wiatr dmu­chał mu w twarz.

Wyszedł na drogę. Nic nie jechało. Mia­sto poły­ski­wało w dole świa­tłami. Morze było cał­kiem ciemne. Zatrzy­mał się, ale nie dostrzegł ani jed­nego jaśniej­szego punktu. Cze­kał, ale widział tylko mrok. Wyprze­dził go jakiś samo­chód. Nie odwró­cił się. Pach­niało morzem. Ostry wiatr kłuł go w twarz, jakby w nią wbi­jał igły. Wyma­cał ręką broń. Miał ją w kie­szeni. W gło­wie miał huk morza i jesz­cze coś, krzyk.

Jezu!

Wie­dział, że to musi się skoń­czyć.ROZDZIAŁ 2

2

OD MORZA DZIE­LIŁO ICH JAKIEŚ DWIE­ŚCIE, dwie­ście pięć­dzie­siąt metrów. Szli plażą, po któ­rej nikt jesz­cze nie stą­pał. To my możemy zosta­wić pierw­sze ślady, pomy­ślał.

Niebo wisiało wysoko nad nimi, cią­gnęło się w nie­skoń­czo­ność. Słońce raziło, cho­ciaż mieli oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Morze się ruszało, ale tylko tro­chę. Jego powierzch­nia wyglą­dała jak złoto poprze­ty­kane sre­brem.

Elsa krzyk­nęła na widok wody i puściła się bie­giem wzdłuż brzegu, po kamy­kach, któ­rych setki tysięcy mie­szały się z milio­nami milio­nów zia­re­nek pia­sku.

Erik Win­ter odwró­cił się do Angeli. Kucała i prze­sy­py­wała piach mię­dzy pal­cami.

– Jeśli potra­fisz osza­co­wać, ile zia­re­nek pia­sku masz w dłoni, czeka cię wspa­niała nagroda – powie­dział.

Popa­trzyła na niego. Pod­nio­sła drugą rękę, żeby osło­nić oczy przed słoń­cem.

– Jaka nagroda? – zapy­tała.

– A ile zia­re­nek pia­sku masz w dłoni?

– A ty niby skąd wiesz ile?

– Wiem – odparł.

– Co to za nagroda? – powtó­rzyła.

– Ile jest zia­re­nek?

– Czter­dzie­ści tysięcy – odpo­wie­działa.

– Źle.

– Źle?

– Źle.

– A skąd, do cho­lery, miał­byś to wie­dzieć? – Pod­nio­sła się i popa­trzyła na Elsę. Zbie­rała kamyki pięt­na­ście metrów od nich. Angela nie potra­fiła powie­dzieć, ile zia­re­nek może mieć w dłoni. Pode­szła do męż­czy­zny swo­jego życia, zanim zdą­żył odpowie­dzieć: intu­icja.

– Chcę dostać nagrodę. Chcę nagrodę!

– Ale nie odpo­wie­dzia­łaś dobrze.

– Na-gro-da, na-gro-da! – zawo­łała i objęła go niczym zapa­śnik, pró­bu­jąc zamknąć odwrotny chwyt w pasie. Elsa zapa­trzyła się na nich, upu­ściła kilka kamy­ków. Widząc to, Win­ter uśmiech­nął się do swo­jej czte­ro­let­niej córeczki, a potem do dru­giej kobiety swo­jego życia, która wła­śnie przy­mie­rzała się do pół­nel­sona. Szło jej cał­kiem nie­źle. Poczuł, że stopy zaczy­nają mu się suwać w san­da­łach, a san­dały w pia­chu. Cał­kiem na serio zaczął tra­cić rów­no­wagę i powoli prze­wró­cił się na pia­sek, jakby przy­cią­gnięty przez magnes. Angela upa­dła na niego. Nie prze­sta­wał się śmiać.

– Na-gro-da! – krzyk­nęła kolejny raz.

– Na-gro-da! – powtó­rzyła Elsa. Zdą­żyła już pod­biec do siłu­ją­cych się rodzi­ców.

– Dobrze już, dobrze – powie­dział Win­ter.

– Skoro już zmą­drza­łeś, to przy­znaj, że zga­dłam. – Angela mocno chwy­ciła go za ramiona. – No przy­znaj!

– Pra­wie zga­dłaś – odparł. – Przy­znaję.

– To dawaj nagrodę!

Angela usia­dła okra­kiem na jego brzu­chu, Elsa usa­dziła się na klatce pier­sio­wej. Mimo to wcale nie było mu trudno oddy­chać. Pod­niósł prawą rękę i wska­zał na ląd.

– Co? Co to ma być? – zapy­tała.

Win­ter znów wycią­gnął rękę i poma­chał.

– Nagroda – powie­dział. Słońce raziło go w oczy. Ciemne oku­lary zsu­nęły mu się z nosa. Czuł zapach soli, pia­chu i morza. Mógłby tak leżeć, i to długo. I czę­sto. Przy­cho­dzić tu. Zosta­wiać ślady na pia­sku.

Z domu.

Przy­cho­dzić tu z domu. Mógłby stać w pobli­skim sosno­wym zagaj­niku.

Angela spoj­rzała na plażę. Potem na niego. Na morze. I znów na plażę i na niego.

– Naprawdę? – zapy­tała. – Poważ­nie o tym myślisz?

– Tak – odparł. – Zga­dłaś. Kupu­jemy tę działkę.

Aneta Dja­nali nie zdą­żyła nawet scho­wać legi­ty­ma­cji. Kobieta, która przed chwilą otwo­rzyła jej drzwi, natych­miast je zamknęła. Nie zdą­żyła zoba­czyć jej twa­rzy. Doj­rzała jedy­nie cień i oczy poły­sku­jące w doga­sa­ją­cym świe­tle dnia. Tylko ono roz­pra­szało mrok za drzwiami.

Kolejny raz naci­snęła dzwo­nek. Obok niej stała poli­cjantka z miej­sco­wego komi­sa­riatu. Pani poste­run­kowa. Nie mogła mieć za sobą wię­cej niż kilka mie­sięcy służby. Żół­to­dziób. Wyglą­dała, jakby dopiero co skoń­czyła liceum. Chyba się nie bała, ale też nie wyglą­dało na to, żeby ją to bawiło.

Nie była pod­eks­cy­to­wana. To dobrze.

– Idź­cie sobie – dało się sły­szeć zza drzwi. Głos był stłu­miony sam w sobie, dodat­kowo zagłu­szała go podwójna war­stwa for­niru dzie­ląca kobietę od nich, przed­sta­wi­cie­lek wymiaru spra­wie­dli­wo­ści.

– Musimy z panią chwilę poroz­ma­wiać – powie­działa Aneta do drzwi. – O tym, co się stało.

– Nic się nie stało – odpo­wie­działa kobieta.

– Dosta­ły­śmy zgło­sze­nie – odparła Aneta.

Kilka nie­wy­raź­nych dźwię­ków.

– Słu­cham? – zapy­tała Aneta.

– To nie od nas.

Aneta usły­szała, jak za jej ple­cami ktoś otwiera i natych­miast z powro­tem zatrza­skuje drzwi.

– To nie było pierw­sze zgło­sze­nie – powie­działa. – To już któ­ryś raz.

Młoda poli­cjantka przy­tak­nęła.

– Pani Lind­sten… – pró­bo­wała dalej Aneta.

– Idź­cie sobie.

Musiała pod­jąć decy­zję. Mogłaby tak stać i stać, a sytu­acja sta­wa­łaby się coraz bar­dziej kło­po­tliwa. Dla wszyst­kich.

Z tru­dem przy­po­mniała sobie twarz Anette Lind­sten. Ale przy­po­mniała sobie. Może teraz była pobita. Może to dla­tego.

Wtar­gnię­cie do środka mogłoby się oka­zać błę­dem nie do napra­wie­nia.

Rów­nie dobrze mogłoby być jedy­nym wła­ści­wym kro­kiem. To, co teraz zde­cy­duje, może o wszyst­kim prze­są­dzić. Prze­są­dzić o przy­szło­ści.

Pod­jęła decy­zję. Scho­wała odznakę, którą wciąż jesz­cze trzy­mała w ręku, dała znać umun­du­ro­wa­nej poli­cjantce, a potem odwró­ciła się i ruszyła do windy.

Zjeż­dżały na dół, żadna z nich nie ode­zwała się ani sło­wem. Gdyby chciały, mogłyby się zająć czy­ta­niem napi­sów na ścia­nach. Aż się na nich roiło od naba­zgra­nych na czer­wono i czarno wia­do­mo­ści.

Znów zerwał się wiatr. Sły­szała tram­waje jadące przez City­tor­get. Masywne domy zda­wały się masze­ro­wać w takt. Zaj­mo­wały każdy skra­wek prze­strzeni, miej­scami wpy­chały się aż na niebo. Budynki sto­jące przy Fastlags­ga­tan wyglą­dały, jakby się cią­gnęły przez całą linię hory­zontu.

Nie­które, te po dru­giej stro­nie ulicy, już zbu­rzono. Został po nich kra­ter. Domy zbu­do­wane przed czter­dzie­stu laty wresz­cie roze­brano i znów – przy­naj­mniej na jakiś czas – uka­zało się niebo. Dziś było nie­bie­skie, prze­raź­li­wie nie­bie­skie. Wrze­śniowe niebo, które przez całe lato zbie­rało kolory, było już gotowe. Oto ja – słynne skan­dy­naw­skie niebo.

Było cie­pło. Tem­pe­ra­tura jakby doj­rzała, jakby stę­żała w powie­trzu.

Babie lato, pomy­ślała. Tak to się nazywa, choć na­dal nie wiem dla­czego. Ile razy mia­łam zamiar to spraw­dzić. Tym razem to zro­bię. Jak tylko wrócę do domu. Spraw­dzę to.

Dziw­nym tra­fem wła­śnie teraz zauwa­żyła tabliczkę z nazwą ulicy, którą wcze­śniej prze­jeż­dżały: Brit­t­som­mars­ga­tan². Mój Boże. A samo­chód zosta­wiły na All­hel­go­na­ga­tan³. Tu można szybko przejść od jed­nej pory roku do dru­giej. Zresztą Årstidsgatan⁴ też jest nie­da­leko. W oko­licy zgro­ma­dzono cały czas, wtło­czono go w okrąg na pół­noc od Kor­te­dala Torg. Ulice adwentu, dru­giego dnia świąt, Wigi­lii, kwiet­nia i czerwca.

Nie widziała ulicy wrze­śnia, ale były inne: zmierz­chu, świtu, poranka.

Tutaj każ­demu mogą wybić wszyst­kie godziny dnia i roku, pomy­ślała. Jechała na połu­dnie, w stronę innej cywi­li­za­cji. Miała wra­że­nie, że prze­kra­czają gra­nicę.

Na City­tor­get bawiły się dzieci. Roz­ma­wiały po arab­sku. Z cen­trum han­dlo­wego wyszły kobiety w chu­s­tach na gło­wach. Na rogu był sklep z grami. Sprze­da­wano w nim też warzywa. Naprze­ciwko kwia­ciar­nia. Plac był podzie­lony na dwie czę­ści: jasną, oświe­tloną słoń­cem, i ciemną, zacie­nioną.

– Spo­tka­łaś już Anette Lind­sten? – zapy­tała Aneta młodą poli­cjantkę sie­dzącą na fotelu pasa­żera.

Dziew­czyna pokrę­ciła głową.

– A kto ją widział?

– Masz na myśli kogoś od nas? – zapy­tała poli­cjantka.

Aneta przy­tak­nęła.

– To zna­czy, czy ktoś się z nią spo­tkał?

Aneta kolejny raz ski­nęła głową.

– Z tego, co wiem, to nikt.

– Nikt?

– Ni­gdy nikogo nie wpu­ściła.

– Ale pięć razy ktoś dzwo­nił i zgła­szał, że jest bita?

– Tak.

– Czy ktoś ze zgła­sza­ją­cych się przed­sta­wił?

– Nno… parę razy tak. Sąsiadka. – Dziew­czyna odwró­ciła się do Anety. – Ta, z którą roz­ma­wia­ły­śmy.

– Tak, wiem.

Minęły fabryki na Gam­le­sta­den. Zbli­żały się do cen­trum. Już widziały domy sto­jące na obrze­żach Bagaregården. Zbu­do­wano je dla ludzi z innej cywi­li­za­cji. Piękne domy, każdy dla jed­nej rodziny, może dwóch. Można się było wokół nich prze­cha­dzać, cie­szyć się, że wła­śnie tutaj się mieszka i że ma się dość pie­nię­dzy, żeby sobota trwała cały tydzień. Aneta nagle zaczęła się zasta­na­wiać, czy w dziel­nicy, którą wła­śnie opu­ściły, jest ulica Soboty. Może nie. Może urzęd­nicy miej­scy zatrzy­mali się na czwartku albo ponie­działku. Ulica Ponie­działku. To wła­śnie tędy prze­biega gra­nica. Tam to ponie­dzia­łek trwa cały tydzień.

– To się nie może tak cią­gnąć – powie­działa Aneta.

– Co zamie­rzasz zro­bić?

– Co zamie­rzam zro­bić? Myślę, że chyba pora zba­dać miej­sce popeł­nie­nia prze­stęp­stwa.

– A można tak?

– Nie znasz prze­pi­sów? – Aneta szybko odwró­ciła głowę w stronę młod­szej kole­żanki. Wyglą­dała, jakby ją ktoś zagiął na egza­mi­nie i oblał. – To pod­pada pod oskar­że­nie wnie­sione przez oskar­ży­ciela publicz­nego – dodała łagod­niej­szym tonem. – Jeśli podej­rze­wam, że ktoś jest ofiarą prze­mocy, mogę wejść do domu i spraw­dzić, jak wygląda sytu­acja.

– I zro­bisz to?

– Czy wejdę do domu Lind­ste­nów? Może to już naj­wyż­sza pora.

– Ona mówi, że teraz mieszka sama.

– Ale mąż ją odwie­dza?

Dziew­czyna wzru­szyła ramio­nami.

– Ona nie wspo­mniała o tym ani sło­wem.

– Ale sąsie­dzi nam powie­dzieli?

– Jedna sąsiadka mówiła, że go widziała.

– Żad­nych dzieci? – zapy­tała Aneta. – Nie mają dzieci?

– Nie.

– W takim razie odwie­dzimy go. – Tego dra­nia, dodała w myślach. Tak wła­śnie o nim myślała. – Tego dra­nia… – wymam­ro­tała.

– Co mówi­łaś?

– Odwie­dzimy jej męża – odpo­wie­działa. Znów odwró­ciła się w stronę młod­szej kole­żanki i poczuła, że się uśmie­cha.

Kiedy wcho­dziła do kamie­nicy, był już wie­czór. Na klatce uno­sił się swoj­ski zapach. To jej dom, czy raczej dom, w któ­rym mieszka, w któ­rym wynaj­muje miesz­ka­nie. Czuła, że to jej dom. Dobrze się czuła w tej sta­rej miesz­czań­skiej kamie­nicy przy Sve­aga­tan. W samym cen­trum. Mogła dojść pie­szo pra­wie wszę­dzie. Mogła też zde­cy­do­wać, że nie idzie, a potem zmie­nić zda­nie.

Winda powoli wje­chała na górę. To też lubiła. Lubiła otwie­rać drzwi i zbie­rać listy z drew­nia­nej pod­łogi. Lubiła rzu­cać kurtkę tam, gdzie stała, nie­dbale zdej­mo­wać buty i patrzeć na wielką muszlę, która od zawsze stała na komo­dzie, i na wiszącą nad nią afry­kań­ską maskę. Lubiła prze­cho­dzić w skar­pet­kach do kuchni, wsta­wiać wodę, parzyć her­batę, cza­sami się­gać po piwo czy kie­li­szek wina. Lubiła to.

Lubiła samot­ność.

Nie­kiedy ją to prze­ra­żało.

Prze­cież czło­wiek nie powi­nien być sam. Tak sądzą inni. Kiedy się jest samot­nym, to zna­czy, że coś jest nie tak. Samot­no­ści się nie wybiera. Samot­ność to kara. Wyrok.

Nie. Ona nie zasłu­żyła na żadną karę. Podo­bało jej się to, że może sobie tak sie­dzieć i decy­do­wać, czego chce i kiedy.

Sie­działa na kuchen­nym krze­śle, bo miała ochotę. Woda w czaj­niku zaczy­nała się już goto­wać. Wła­śnie zamie­rzała wstać, żeby zro­bić her­batę, kiedy zadzwo­nił tele­fon.

– Tak?

– Co robisz?

Fre­drik Hal­ders, kolega z pracy. Bar­dzo spe­cy­ficzny. Może nie tak jak kie­dyś, ale na­dal dość spe­cy­ficzny, jeśli go porów­nać z innymi.

Dwa lata temu zgi­nęła jego była żona. Potrą­cił ją pijany kie­rowca.

Nie myślę już o niej jako o swo­jej eks, powie­dział jakiś czas potem. Spra­wiał przy tym wra­że­nie, jakby tro­chę maja­czył.

Kiedy to się stało, on i Aneta pra­co­wali ze sobą już od jakie­goś czasu. Potem zaczęli się spo­ty­kać. Poznała jego dzieci. Han­nesa i Magdę. One powoli zaczęły akcep­to­wać – tak naprawdę akcep­to­wać – jej obec­ność w domu.

Lubiła Fre­drika. Zaczęli ze sobą roz­ma­wiać ina­czej niż na początku.

Tego też się bała. Dokąd ich to zapro­wa­dzi? Czy chce wie­dzieć? Czy ma odwagę, żeby sobie to uświa­do­mić?

Usły­szała jego głos:

– Co robisz?

– Nic. Dopiero wró­ci­łam.

– Nie chcia­ła­byś iść wie­czo­rem do kina? – Nie dał jej odpo­wie­dzieć, mówił dalej: – Córka Lar­rin­dera chce doro­bić jako opie­kunka do dzieci. Sama zadzwo­niła. Bo pytał mnie dziś o to, więc powie­dzia­łem, żeby się ze mną skon­tak­to­wała. – Lar­rin­der od cał­kiem nie­dawna pra­co­wał z nimi w wydziale śled­czym. – A ona zadzwo­niła od razu!

– Otwie­rają się przed tobą cał­kiem nowe moż­li­wo­ści.

– No nie? I pro­wa­dzą do kina.

Kino było sto metrów od jej domu. Spoj­rzała na swoje stopy. Wyglą­dały na spłasz­czone, jakby ktoś je przy­gniótł prasą. Widziała fili­żankę her­baty cze­ka­jącą na nią na bla­cie. Oczyma wyobraźni widziała łóżko i książkę. Widziała sie­bie, pew­nie już za chwilę zapa­da­jącą w sen.

– Fre­drik, dzi­siaj nie dam rady. Jestem wykoń­czona.

– To ostat­nia szansa.

– Dzi­siaj? Dzi­siaj jest ostat­nia szansa?

– Tak.

– Kła­miesz.

– Tak.

– _Bien_, w takim razie jutro wie­czo­rem. Już dziś przy­go­tuję się men­tal­nie, żeby jutro się udało.

– Okej.

– Na pewno okej?

– Jasne, że tak. A co, do cho… a jak myślisz? Co robi­łaś po połu­dniu?

– Byłam w Kor­te­dala. Facet podej­rzany o bicie żony.

– Tacy są naj­gorsi. Zła­pa­łaś go?

– Nie.

– Nie mie­li­ście zgło­sze­nia?

– Nie od żony. I jak się oka­zało – od sąsia­dów też nie. Ale to już piąty raz.

– I jak wyglą­dała? – zapy­tał Hal­ders. – Było bar­dzo źle?

– Pytasz o obra­że­nia? Nie widzia­łam jej. Cho­ciaż pró­bo­wa­łam.

– Trzeba było jakoś wejść.

– Myśla­łam o tym, kiedy stam­tąd odjeż­dża­łam. Nie mogłam prze­stać o tym myśleć.

– Potrze­bu­jesz kogoś do pomocy?

– Tak.

– Jutro? – zapro­po­no­wał Hal­ders.

– Jutro nie dam rady. Muszę się zająć kra­dzie­żami w kawiar­niach w Högsbo.

– To daj znać, będę w goto­wo­ści.

– Dzięki, Fre­drik.

– A teraz porząd­nie odpocz­nij i przy­go­tuj się men­tal­nie na jutro, dziew­czynko.

– _Bon­soir_, Fre­drik.

Z uśmie­chem odło­żyła słu­chawkę. Zapa­rzyła her­batę. Poszła do salonu i włą­czyła płytę. Usia­dła na sofie. Czuła, jak jej stopy wra­cają do daw­nego kształtu. Słu­chała zwiew­nego pustyn­nego blu­esa Alego Farki Tourégo. Przy­wo­dził jej na myśl Bur­kina Faso.

Wstała i zmie­niła płytę. Włą­czyła Gabina Dabirégo – wiel­kiego muzyka z Bur­kina Faso. Wybrała _Kontômé_, jego album z 1990 roku. To jej muzyka. Jej kraj. Nie ten kraj, w któ­rym się uro­dziła i w któ­rym żyje. Jej kraj.

Kontomé to wize­ru­nek boga, który można zna­leźć w każ­dym domu w Bur­kina Faso. U niej wisiał w holu, nad komodą. Sym­bo­li­zo­wał duchy przod­ków, świa­tło prze­wod­nie rodziny i wszyst­kich ludzi.

Świa­tło, pomy­ślała. Kontomé roz­świe­tla drogę. Jeste­śmy mu wdzięczni za to, kim jeste­śmy teraz i kim będziemy w przy­szło­ści. Kontomé nam pomaga, gdy nić losu roz­wija się na naszej dro­dze.

Tak. Wie­rzyła w to. Miała to we krwi. Tak wła­śnie powinno być.

Gabin Dabiré śpie­wał _Siza_, wyzna­wał swoją prawdę:

_Prawda, powiedz mi prawdę_

_Bo nasze dzieci, nasi starcy, nasi mędrcy_

_I sama natura_

_Nie znają zła_

_Prawda uwal­nia od brzy­doty nie­win­no­ści._

*

Uro­dziła się w Göteborgu. Jej rodzice pocho­dzili z Gór­nej Wolty, którą w 1984 roku prze­mia­no­wano na Bur­kina Faso. Kraj pozo­stał jed­nak taki sam – skraj­nie ubogi, wietrzny, jak muzyka, któ­rej przed chwilą słu­chała, kraj sawann, które zmie­niły się w pusty­nię, i wody, któ­rej nie było. Bur­kina Faso prze­ci­nają trzy duże rzeki pły­nące na połu­dnie: Mouhun, Nazi­non i Nakambe. Daw­niej nazy­wano je ina­czej – Czarną, Czer­woną i Białą Woltą – ale wody było w nich na­dal tyle samo. Pod­czas suszy owie­wane pół­noc­nym wia­trem, har­mat­ta­nem, sawanny zmie­niały się w pusty­nie. Rzeki wyschły. To od nich pocho­dziła dawna nazwa kraju. Kie­dyś Ane­cie wyda­wało się, że nazwa „odku­rzacz” też pocho­dzi stam­tąd. Zapy­tała o to nawet tatę.

Ten kraj nie miał szczę­ścia.

Sucha Wolta. Biedna Wolta. Chora Wolta. Wolta Pełna Prze­mocy. Nie­bez­pieczna Wolta.

Jej rodzice przy­je­chali do Szwe­cji w latach sześć­dzie­sią­tych, kilka lat po tym, jak ich kraj odzy­skał nie­pod­le­głość. Ucie­kali przed prze­śla­do­wa­niami.

Jej tata sie­dział jakiś czas w wię­zie­niu.

Rów­nie dobrze mógł zostać ska­zany na śmierć. Rów­nie dobrze. Cza­sami było to tylko kwe­stią szczę­ścia. Rodzice wywo­dzili się z ludu Mossi, który sta­no­wił więk­szość. Ale nikogo to nie obcho­dziło. Pierw­szemu pre­zy­den­towi kraju, Mau­rice’owi Yaméogo, przy­wódcy Union Démocratique Vol­ta­ique, coraz dalej było do _démocratique_, a coraz bli­żej do rzą­dów auto­ry­tar­nych. Zde­le­ga­li­zo­wał par­tie opo­zy­cyjne, a potem, w roku 1966, sam został oba­lony, kiedy woj­sko doko­nało puczu.

I tak dalej, i tak dalej. Ponura spi­rala się roz­wi­jała. Kata­stro­falna susza, kata­stro­falna poli­tyka. Klę­ska głodu, wymarłe bydło. Demon­stra­cje, strajki. Pucze. Egze­ku­cje, coraz wię­cej egze­ku­cji.

Nie­gdy­siej­sza kolo­nia fran­cu­ska po daw­nych cza­sach odzie­dzi­czyła grozę i mordy. Doko­ny­wano ich na Fran­cu­zach już od końca dzie­więt­na­stego wieku. I choć Fran­cu­zów już tam nie było, pozo­stał po nich język. Afry­kań­czycy, z któ­rych ust pły­nęła fran­cu­ska mowa, uznana za język ofi­cjalny.

Aneta nauczyła się fran­cu­skiego jako dziecko, tu, w Göteborgu. Była jedy­naczką. Kiedy już doro­sła i od dawna pra­co­wała jako poli­cjantka, jej rodzice zde­cy­do­wali się wró­cić do Waga­dugu, sto­licy Bur­kina Faso.

Dla Anety było oczy­wi­ste, że zosta­nie w kraju, w któ­rym się uro­dziła, ale rozu­miała, dla­czego rodzice chcieli wró­cić tam, skąd pocho­dzili, zanim będzie za późno.

Wła­ści­wie już było pra­wie za późno. Mama zmarła po dwóch mie­sią­cach. Pocho­wano ją w wypa­lo­nej czer­wo­nej ziemi na pół­noc­nych obrze­żach mia­sta. Pod­czas pogrzebu Aneta widziała napie­ra­jącą ze wszyst­kich stron pusty­nię. Roz­cią­gała się na milio­nach metrów kwa­dra­to­wych. Pomy­ślała wtedy, że w tym pustyn­nym kraju żyje dwa­na­ście milio­nów ludzi, nie­wiele wię­cej niż w pustyn­nej, choć ina­czej, Szwe­cji. Tutaj ludzie są czarni, nie­wia­ry­god­nie czarni. A ubra­nia mają białe, nie­wia­ry­god­nie białe.

Jej tata bar­dzo długo się zasta­na­wiał, czy to nie ich powrót przy­czy­nił się, choćby pośred­nio, do śmierci jej mamy.

Aneta została z nim w Waga­dugu tak długo, jak chciał. Z sze­roko otwar­tymi ze zdu­mie­nia oczami cho­dziła po uli­cach, na któ­rych mogła prze­cież spę­dzić całe życie, a na które wra­cała jako obca. Waga­dugu miało mniej wię­cej tylu miesz­kań­ców co Göteborg.

Wyglą­dała jak wszy­scy. Była nie­wia­ry­god­nie czarna i nosiła nie­wia­ry­god­nie białe ubra­nia. Potra­fiła się poro­zu­mieć po fran­cu­sku, przy­naj­mniej z tymi, któ­rzy skoń­czyli szkołę. Z innymi mogła się jako tako doga­dać w moré. I cza­sem to robiła.

Nie zwra­ca­jąc niczy­jej uwagi, mogła tak iść i iść, aż do przed­mieść, aż do pustyni, która ata­ko­wała mia­sto wia­trem, har­mat­ta­nem. Czuła go, sie­dząc w domu taty. W okrą­głej cha­cie, która w pro­mie­niach słońca wyglą­dała na białą, nie­wia­ry­god­nie białą. Słońce i niebo też były białe.

Usły­szała wiatr, szwedzki wiatr. Brzmiał bar­dziej krą­gle, miękko, chłod­niej. Ale na dwo­rze nie było zimno. Było babie lato. Wła­śnie. Pode­szła do regału sto­ją­cego przy ścia­nie w głębi pokoju i się­gnęła po lek­sy­kon. Nazwa babie lato nawią­zuje do póź­nej kobie­cej miło­ści.

Zado­wo­lona odło­żyła opa­sły tom na półkę. Poszła do łazienki, roze­brała się i odkrę­ciła cie­płą wodę. Powoli uło­żyła się w wan­nie. W domu było bar­dzo cicho. W pokoju zadzwo­nił tele­fon, włą­czyła się auto­ma­tyczna sekre­tarka. Nie sły­szała głosu, tylko przy­jemny dla ucha pomruk. Zamknęła oczy i poczuła, że jej ciało unosi się w gorą­cej wodzie. Myślała o cie­płym wie­trze i o luk­su­sie, jakim jest pełna wody wanna. Mimo woli wła­śnie to przy­szło jej do głowy. Spró­bo­wała ode­gnać myśl o wodzie i luk­su­sie.

Na kilka sekund zoba­czyła twarz kobiety. I drzwi. Naj­pierw się otwo­rzyły, potem zamknęły. Świa­tło zmierz­chu. Poły­sku­jące w nim oczy. Po chwili znik­nęły. Oczy pełne stra­chu.

Wciąż zaci­skała powieki. Teraz widziała wodę, jakby pły­nęła pod powierzch­nią, uno­szona przez prąd, przez mor­ski wiatr.ROZDZIAŁ 3

3

WIN­TER JECHAŁ ROWE­REM NA ZACHÓD, przez Vasa­ga­tan. Już tysięczny raz, może wię­cej niż tysięczny. Powi­nien naoli­wić łań­cuch i dopom­po­wać przed­nie koło.

Kawiar­nie przy bul­wa­rze były otwarte. Kie­dyś gdzieś prze­czy­tał, że na tej ulicy jest naj­wię­cej kawiarń w Szwe­cji. Praw­do­po­dob­nie rów­nież w całej Euro­pie Pół­noc­nej. Czę­sto się używa tego okre­śle­nia. Cza­sami, na przy­kład teraz, się nad tym zasta­na­wiał. Gdzie prze­biega gra­nica Europy Pół­noc­nej? Na wyso­ko­ści Münster? Antwer­pii? War­szawy? Roz­ba­wiły go te roz­wa­ża­nia. Może na wyso­ko­ści Göteborga.

Tak czy ina­czej, kawiarni było tu sporo. W ogród­kach sie­działy setki ludzi.

W zeszłym roku roze­grała się tu wojna, wła­śnie tu, na tym spo­koj­nym bul­wa­rze, któ­rym teraz jechał.

Ktoś postrze­lił mło­dego męż­czy­znę w plecy, nie­mal śmier­tel­nie. Nie wia­domo było, czy wcze­śniej pró­bo­wał ude­rzyć ran­nego poli­cjanta kamie­niem wyrwa­nym z bruku w głowę, czy nie. Poprzed­niego wie­czoru bojowo uspo­so­bieni demon­stranci starli się z bojowo uspo­so­bio­nymi poli­cjantami. Stał wtedy na bal­ko­nie i obser­wo­wał. Krę­ciło mu się w gło­wie, miał mdło­ści. Vasa­plat­sen zmie­niło się w oblę­żoną twier­dzę.

Naj­cięż­sza bitwa w Euro­pie Pół­noc­nej.

W tam­ten czarny week­end w Göteborgu byli przed­sta­wi­ciele UE. Przy­je­chali na szczyt. Cała Europa przy­słała swo­ich repre­zen­tan­tów. Był też pre­zy­dent USA.

Byli też tacy, któ­rzy nie chcieli żad­nej repre­zen­ta­cji.

Wszy­scy byli ofia­rami, każdy na swój spo­sób. Mło­dzi demon­stranci, ci, któ­rzy rzu­cali kamie­niami i wal­czyli. Ci, któ­rzy stali obok. Ci, któ­rzy chcieli tylko poroz­ma­wiać, może prze­ma­sze­ro­wać po swoje prawa.

Poli­cjanci, ci miękcy i ci twar­dzi, ci wystra­szeni i ci sza­leni, cho­ro­bliwi fani siłowni, faszy­ści, socja­li­ści, umiar­ko­wani. Pacy­fi­ści. Koman­dosi. Też byli ofia­rami. Nie­któ­rzy z nich pła­kali w głębi duszy jak dzieci.

Poli­cja nie potra­fiła im zapew­nić pomocy psy­cho­lo­gicz­nej.

Hanne Östergaard pra­co­wała po godzi­nach, bez­u­stan­nie. Była pasto­rem, pra­co­wała dla poli­cji na pół etatu. Ale taki wymiar godzin to już prze­ży­tek. W dzi­siej­szym świe­cie sumie­nia i tar­gane roz­ter­kami dusze poli­cjan­tów potrze­bują wię­cej niż pół­e­ta­to­wej pomocy.

Naj­gor­sze było całe to pla­no­wa­nie przed szczy­tem. Albo raczej jego brak. Nie, do cho­lery, nie chciał teraz o tym myśleć. Nikt nie chciał już o tym myśleć ani tym bar­dziej roz­ma­wiać.

Tydzień póź­niej Hal­ders omal nie dał w szczękę poli­cjan­towi z oddziału pre­wen­cyj­nego. Wła­snemu kole­dze po fachu. Zasko­czył tym wszyst­kich, ale nie jego. W głębi duszy Hal­ders od zawsze był socja­li­stą. Gdy­bym tam wtedy był, tobym, kurwa, masze­ro­wał razem z tymi dzie­cia­kami, powie­dział. I dostał­byś kulkę w głowę, odpowie­dział mu Ber­gen­hem. Tobym dostał, powie­dział Hal­ders. Prze­cież wia­domo, że sami dla sie­bie możemy sta­no­wić zagro­że­nie. Sytu­acja była trudna, stwier­dził Ring­mar. A dla­czego? – zapy­tał Hal­ders. W któ­rym momen­cie zro­biła się trudna? Kiedy nasi sztur­mo­wali szkołę Hvit­feldt­ska i kazali czter­na­sto­lat­kom leżeć nago na kamien­nej pod­ło­dze? Gdzie to było? W Buenos Aires? W San­tiago? W Mon­te­vi­deo? Nie, w Göte-kurwa-borgu! Sztur­mo­wali, bo byli do tego zmu­szeni, wtrą­ciła Aneta. Nie­wielu z nich tego chciało. No to dla­czego to, kurwa, zro­bili?, zapy­tał Hal­ders. Tylko po to, żeby zapro­wa­dzić porzą­dek? Wysoki sądzie, musia­łem zapro­wa­dzić porzą­dek. Czy to nie brzmi zna­jomo? Hal­ders rozej­rzał się po pokoju. Nie wszy­scy zapro­wa­dzają porzą­dek, odpowie­działa Aneta. Pod­czas demon­stra­cji na Järntorget wyco­fali oddziały pre­wen­cyjne.

Na dłuż­szą chwilę zapa­dła cisza. Za oknami pano­wało cudowne lato. Win­ter marzył o wypra­wie nad morze. Bez­na­dzieja, do kurwy nędzy – tak pod­su­mo­wał straszne wyda­rze­nia minio­nego tygo­dnia. A potem pra­wie wszy­scy poroz­jeż­dżali się na urlopy, w stronę morza i nieba.

Win­ter jechał przez Heden, przez boiska. Myślał o morzu i o nie­bie roz­pię­tym niczym żagiel nad zatoką, nad którą być może się prze­pro­wa­dzi. Nad którą zacznie nowe, inne życie. Tak. Może to już naj­wyż­sza pora. Nowy roz­dział w życiu.

Roz­ma­wiali o tym w samo­cho­dzie. Elsa spała na tyl­nym sie­dze­niu. Słońce było już w dro­dze do innych miejsc. Angela przez chwilę pro­wa­dziła jedną ręką, drugą obej­mo­wała go za szyję.

– Czy to przy­pad­kiem nie jest nie­bez­pieczne? – zapy­tał.

– Mnie nie pytaj. To ty jesteś poli­cjan­tem.

– Czy to dobra decy­zja?

Zro­zu­miała, o co mu cho­dzi.

– Nie pod­ję­li­śmy jesz­cze żad­nych kro­ków – odpo­wie­działa.

– To tylko działka.

– Tak, nie ma się czym przej­mo­wać.

– Mamy prze­cież ładne miesz­ka­nie.

– Nad zatoką też jest ład­nie.

– No tak – przy­znał. – Jest ład­nie.

– Jest cudow­nie.

Komenda przy­jęła go z otwar­tymi ramio­nami. Fasada budynku wyglą­dała zachę­ca­jąco, jak zawsze. Przy wej­ściu uno­sił się ten sam zapach co zwy­kle. To, ile razy go prze­bu­dują, nie ma więk­szego zna­cze­nia, pomy­ślał i ski­nął głową recep­cjo­ni­stce. Ona także kiw­nęła głową. Do niego, ale rów­nież do kogoś, kto stał za nim. Otwo­rzyła okienko.

– Ktoś na pana czeka – powie­działa, wska­zu­jąc na kogoś.

Win­ter się odwró­cił i zoba­czył kobietę. Sie­działa na obi­tej sztuczną skórą sofie. Kiedy zaczęła się pod­no­sić, dostrzegł jej pro­fil odbity w szkla­nej gablo­cie. Dowódz­two komendy kazało w niej umie­ścić poli­cyjne czapki i kaski z całego świata. Na znak prze­kra­cza­ją­cej gra­nice państw przy­jaźni mię­dzy poli­cjan­tami. Było tam też kilka pałek. Zapewne miały umoc­nić tę przy­jaźń. Dokład­nie tak kie­dyś powie­dział. Wtedy, gdy wkrótce po tym, jak gablota tu sta­nęła, mijał ją z Ring­ma­rem. Ring­mar stwier­dził, że według niego naj­faj­niej­szy jest hełm tro­pi­kalny z Włoch. Założę się, że z Abi­sy­nii, odparł Win­ter. Ten daszek ide­al­nie osła­niał ich przed słoń­cem, kiedy wyrzy­nali tam­tej­szą lud­ność.

Kobieta była w jego wieku. Jej włosy, mimo że ciemne, poły­ski­wały jasno. Może zja­śniały od słońca. Miała sze­roką twarz i duże oczy. Odniósł wra­że­nie, że już kie­dyś je widział, ale musiało to być dawno. Była ubrana w dżinsy, spor­towy swe­ter, który wyglą­dał na drogi, i krótki żakiet. Wresz­cie ją roz­po­znał.

Wycią­gnął dłoń.

– Chyba się już kie­dyś spo­tka­li­śmy – powie­dział.

Odwza­jem­niła uścisk. Dłoń miała suchą i cie­płą. Popa­trzyła mu pro­sto w oczy. Pamię­tał to spoj­rze­nie.

– Johanna Osvald. Z Donsö.

– No tak.

Usie­dli w jego pokoju. Wciąż pach­niało latem – zamknię­tym poko­jem i suchym powie­trzem. Na biurku leżały papiery sprzed waka­cji. Nad nimi też uno­sił się zapach, zapach śmierci.

Odkąd się stało… to, nie miał ochoty prze­glą­dać tej prze­klę­tej sterty.

Chciał zapo­mnieć, ale nie potra­fił. Wie­dział, że musi się uczyć na błę­dach, na wła­snych błę­dach, ale to było bole­sne doświad­cze­nie, bole­śniej­sze niż wszyst­kie inne.

Będzie musiał popro­sić Möllerströma, żeby zabrał te papiery do piw­nicy.

Popa­trzył na Johannę Osvald. Kiedy szli do jego biura, nie ode­zwała się ani sło­wem, jakby chciała z tym zacze­kać, aż zostaną sami.

Musiało upły­nąć ze dwa­dzie­ścia lat.

Zda­wał sobie sprawę, że nic o niej nie wie. Nic poza tym, że ma zna­mię w lewej pachwi­nie. A może w pra­wej. I że raz ugry­zła go w wargę. I że czuł, że świat wiruje, kiedy sia­dała na nim i poru­szała się coraz szyb­ciej, aż wresz­cie w tym samym momen­cie co on eks­plo­do­wała. A potem, w kul­mi­na­cyj­nej chwili, zrzu­cił ją z sie­bie.

Świat wciąż wiro­wał. Ona się śmiała. A póź­niej nur­ko­wali w morzu, jak zawsze. Potem odpły­nął łódką na wyspę, na któ­rej miesz­kał. Spę­dzili ze sobą lato. Nawet nie­całe. Mie­siąc. Nie­wiele zdą­żył się o niej dowie­dzieć. Cały ten romans był swo­istą tajem­nicą. Cza­sami miał wra­że­nie, że to był tylko sen.

To w pew­nym sen­sie kwin­te­sen­cja mło­do­ści, pomy­ślał.

Wyśnione tajem­nice. A jed­nak to nie był tylko sen. Prze­cież sie­dzi teraz w jego biu­rze. Od tam­tego lata nie widział jej ani razu. To też tajem­nica. I wtedy zaczęła mówić.

– Pamię­tasz mnie, Eriku?

– Tak, kiedy tylko się przed­sta­wi­łaś, od razu sobie przy­po­mnia­łem.

Widział, że chciała jesz­cze coś dodać, ale zamil­kła. Zaczęła od nowa.

– Pamię­tasz, jak roz­ma­wia­li­śmy o moim dziadku?

– Tak…

Tak. Pamię­tam histo­rię jej dziadka. Pamię­tam nawet, jak się nazy­wał.

– John – powie­dział. – John Osvald.

– Rze­czy­wi­ście pamię­tasz.

– Ty się nazy­wasz cał­kiem podob­nie.

Nie roz­ba­wiło jej to. Ni­gdy się nie uśmie­chała. To rów­nież sobie przy­po­mniał. Ten wyraz twa­rzy.

– A pamię­tasz, że zagi­nął pod­czas wojny?

– Tak.

– Naprawdę pamię­tasz czy tylko tak mówisz?

– Naprawdę. Pod­czas wojny twój dzia­dek musiał się ukryć w jakimś por­cie w Anglii. Opo­wia­da­łaś mi o tym. I o tym, że potem zagi­nął na morzu. Wra­ca­jąc z tego połowu… z Anglii.

– Ze Szko­cji. To była Szko­cja. Naj­pierw musieli się schro­nić w Aber­deen.

– Aha.

– Mój tata nie miał nawet roku, kiedy dzia­dek wypły­nął po raz ostatni. W tysiąc dzie­więć­set trzy­dzie­stym dzie­wią­tym roku.

Win­ter się nie odzy­wał. To też sobie przy­po­mniał. I jej łzę. Spa­dła mu na ramię, paliła go w skórę. Czy tak wła­śnie było? Tak. Czuł, jak pła­kała. Opo­wia­dała mu to dawno temu, ale i teraz ten temat wywo­ły­wał łzy. Może to były przede wszyst­kim łzy jej taty. Rozu­miał to, ale chyba nie do końca, przy­naj­mniej nie wtedy. Gdyby usły­szał to teraz, byłoby ina­czej. Teraz był już kimś innym.

– A brat mojego taty jesz­cze się nie uro­dził. Przy­szedł na świat dopiero trzy mie­siące po ostat­niej wypra­wie dziadka.

Brat. O tym zapo­mniał. Nie było wtedy mowy o bra­cie.

– Zmarł na krzy­wicę, kiedy miał cztery lata – dodała Johanna. – Mówię o wujku.

Nagle otwo­rzyła mały ple­cak i wycią­gnęła list. Trzy­mała go w pod­nie­sio­nej dłoni, jakby na coś cze­kała. Z dystan­sem, jakby nie chciała z nim mieć nic wspól­nego. Win­ter widział to już wiele razy. Listy, które zja­wiały się niczym obce ptaki, czarne ptaki. Listy z wie­ściami, na które nikt nie cze­kał. Cza­sami adre­saci poja­wiali się u niego wraz z nimi. Ale kto powie­dział, że on je chęt­nie przyj­mie?

– Co to jest? – zapy­tał.

– List.

– Widzę – odpo­wie­dział z uśmie­chem. Johanna chyba go odwza­jem­niła. A może to tylko gra świa­tła. Prze­ska­ki­wało po pokoju to tu, to tam. Babie lato wła­śnie zaczy­nało się nie­po­koić o swoją przy­szłość.

– Wtedy przy­szedł stam­tąd list – wyja­śniła. – Ten list.

– Stam­tąd? Ze Szko­cji?

Przy­tak­nęła, pochy­liła się do przodu i poło­żyła przed nim kopertę.

– Ze stem­plem pocz­to­wym z Inver­ness.

– Aha.

– Na odwro­cie nie ma nadawcy.

– A list jest pod­pi­sany?

– Nie. Otwórz, to zoba­czysz.

– Ale chyba nie ma w nim bia­łego proszku, co?

Chyba nie­znacz­nie się uśmiech­nęła.

Wycią­gnął list z koperty. Cienki tani papier w linie. Wyglą­dał, jakby go wyrwano ze zwy­kłego notat­nika. Dwie linijki tek­stu, dru­ko­wa­nymi lite­rami po angiel­sku.

THINGS ARE NOT WHAT THEY LOOK LIKE.

JOHN OSVALD IS NOT WHAT HE SEEMS TO BE.

Win­ter spoj­rzał na kopertę. Zna­czek z bry­tyj­skim monar­chą. Stem­pel i adres:

OSWALD FAMILY

GOTHEN­BURGH ARCHI­PE­LAGO

SWE­DEN

*

– Doszedł do was – powie­dział. – Prze­był całą drogę, aż na szkiery.

– Widocz­nie na poczcie tra­fił na roz­gar­nię­tych urzęd­ni­ków.

– Nazwi­sko jest źle zapi­sane.

– Zan­gielsz­czone.

Win­ter prze­czy­tał jesz­cze raz: Sprawy mają się ina­czej, niż się wydaje. Racja, sam dosko­nale o tym wie­dział. Brzmiało to nie­mal jak pod­su­mo­wa­nie jego zda­nia na temat pracy śled­czego. John Oswald nie jest tym, kim się wydaje. Kim się wydaje. Wydaje się, że już nie żyje. Więc nie zgi­nął?

– Ni­gdy ofi­cjal­nie nie potwier­dzi­li­śmy zgonu – powie­działa Johanna, zanim zdą­żył zapy­tać. – Przy­naj­mniej nikt z rodziny tego nie zro­bił.

– Ale urzę­dowo go potwier­dzono?

– Tak.

– Ale myśli­cie…

– A co mamy myśleć? – prze­rwała mu. – Mamy nadzieję, zawsze mie­li­śmy… ale łódź zato­nęła gdzieś na Morzu Pół­noc­nym. Z tego, co wiem, nikogo nie odna­le­ziono.

– Z tego, co wiesz?

– Prze­cież była wojna. Nie mogli prze­pro­wa­dzić poszu­ki­wań w nor­mal­nych, bez­piecz­nych warun­kach, że tak powiem. Ale nie… ani bab­cia, ani tata ni­gdy nie dostali wia­do­mo­ści, że dzia­dek żyje. Ani że odna­le­ziono kogoś z pozo­sta­łych człon­ków załogi.

– Kiedy to się stało?

– Ten wypa­dek?

– Tak.

– Nie­długo po tym… po tym, jak musieli szu­kać schro­nie­nia. Po tym, jak mimo min prze­do­stali się jakoś na wybrzeże Szko­cji. Prze­cież wojna już się zaczęła. Łódź zagi­nęła w tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stym roku. Wio­sną.

– Ile lat miał wtedy twój dzia­dek?

– Dwa­dzie­ścia jeden.

– Dwa­dzie­ścia jeden? I już miał dwu­let­niego syna?

– W tej rodzi­nie wszy­scy wcze­śnie biorą śluby i wcze­śnie rodzą im się dzieci. Mój tata miał dwa­dzie­ścia dwa lata, kiedy się uro­dzi­łam.

Win­ter poli­czył w myślach.

– Jesteś z tysiąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­tego roku?

– Tak.

– Ja też.

– Wiem. Roz­ma­wia­li­śmy wtedy o tym. Nie pamię­tasz?

– Nie.

Zamil­kła.

– To ja prze­rwa­łam ten łań­cuch – powie­działa po chwili.

– Pro­szę?

– Ślub i dzieci w mło­dym wieku. Prze­rwa­łam to.

– Nie wie­dzia­łem.

– Nie wyszłam za mąż i nie uro­dzi­łam dzieci.

Win­ter zauwa­żył, że użyła czasu prze­szłego. Ale wyglą­dała na mniej niż czter­dzie­ści dwa lata. W dzi­siej­szych cza­sach nawet star­sze kobiety rodzą dzieci. Nie mam poję­cia, jak teraz żyje.

– A jak się miewa twoja… mama?

– Nie żyje. Umarła trzy lata temu.

– Przy­kro mi.

– Mnie też.

Ucie­kła wzro­kiem w stronę okna. Roz­po­znał to spoj­rze­nie. Z pro­filu wyglą­dała jak tamta młoda dziew­czyna sie­dząca w słońcu, na kamie­niach.

– Kiedy dosta­li­ście ten list? – zapy­tał, pod­no­sząc kopertę. Pomy­ślał, że wła­śnie zosta­wił na niej odci­ski pal­ców. Dodał je do setek innych odci­sków pocho­dzą­cych z obu stron Morza Pół­noc­nego.

– Dwa tygo­dnie temu.

– Czemu przy­szłaś z tym do mnie?

I czego wła­ści­wie ode mnie ocze­ku­jesz, dodał w myślach.

– Mój tata poje­chał tam dzie­sięć dni temu. A może dzie­więć. Do Inver­ness.

– Po co?

– Po co? Tak trudno się domy­ślić? Był zde­ner­wo­wany. To oczy­wi­ste. Chciał się dowie­dzieć. – Popa­trzyła na niego. – Wziął ze sobą kopię listu i koperty.

I co chciał tam zna­leźć?, pomy­ślał Win­ter. Nadawcę?

– To nie pierw­szy raz – dodała Johanna. – On… my… pró­bo­wa­li­śmy prze­cież szu­kać, ale doni­kąd nas to nie zapro­wa­dziło.

– Ale jak mógłby zna­leźć jaki­kol­wiek nowy ślad tylko na pod­sta­wie tego?

Nie odpo­wie­działa, nie od razu. Widział, że waży słowa. Był przy­zwy­cza­jony do takiego widoku. Cza­sami wręcz widział słowa, które ktoś miał wypo­wie­dzieć, ale nie teraz. Johanna spo­glą­dała to na niego, to w okno.

– Myślę, że… że dostał kolejną wia­do­mość – powie­działa, nie patrząc na niego. – Może ktoś do niego zadzwo­nił.

– Tak powie­dział?

– Nie, tak mi się wydaje. – Spoj­rzała na list. Win­ter odło­żył go już na biurko. – Cho­dziło o coś wię­cej niż te dwa zda­nia.

– Dla­czego tak ci się wydaje?

– To przez tę jego decy­zję. Kiedy dosta­li­śmy list, nie zare­ago­wał jakoś szcze­gól­nie. To zna­czy zde­ner­wo­wał się, natu­ral­nie, ale nic ponadto. Wszy­scy się zde­ner­wo­wa­li­śmy. A potem… nagle… stwier­dził, że jedzie. Natych­miast. I poje­chał.

– I to było dzie­sięć dni temu?

– Tak.

– I udało mu się coś zna­leźć?

Johanna Osvald spoj­rzała na niego.

– Ode­zwał się do mnie trzy razy. Ostat­nio przed czte­rema dniami.

– Tak?

– Mówił, że ma się z kimś spo­tkać.

– Z kim?

– Nie powie­dział. Ale miał się ode­zwać po spo­tka­niu. Jak tylko się dowie cze­goś wię­cej. – Johanna pochy­liła się do przodu. – W jego gło­sie sły­chać było… pra­wie pod­nie­ce­nie.

– I jak poszło?

– Mówi­łam prze­cież, że wtedy roz­ma­wia­łam z nim po raz ostatni. Potem już się nie ode­zwał. – Win­ter zauwa­żył w jej oczach strach. – Od tam­tej pory nie dał znaku życia. Dla­tego przy­szłam.ROZDZIAŁ 5

5

PRZY­STA­NĄŁ NA NAJ­WYŻ­SZYM ZE WZNIE­SIEŃ. Widział sto­jący poni­żej kościół. Cza­sami się w nim modlił, kie­dyś, przed laty, modlił się, żeby Jezus oca­lił jego duszę. Kościół był jedyną pozo­sta­ło­ścią naprawdę daw­nych cza­sów. Jedyną, która ucho­wała się w New­town.

Kiedy Lord i Lady prze­nie­śli mia­steczko, kościół został na swoim miej­scu. Powstał w czter­na­stym wieku. W cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, poprze­dza­ją­cych czasy wiel­kich wypraw, czasy żaglow­ców. Wiel­kich odkryć.

Swoją drogą, co za bru­talne posu­nię­cie! Lord i Lady prze­nie­śli mia­steczko. Nie chcieli, żeby leżało tuż przy ich zamku.

Nie chcieli, żeby przy ich sie­dzi­bie prze­bie­gała kolej.

Widział stąd także cią­gnące się w dole wia­dukty. Pięły się w powie­trzu, jakby szu­kały opar­cia. Musieli je zbu­do­wać wła­śnie tam, daleko od Lorda i Lady. Nad­ludzki wyczyn, a jed­nak im się udało.

Nie było już Lorda ani Lady. Wiele się tu zmie­niło, znik­nęło. Morze się ostało, ale i ono z roku na rok zda­wało się cho­wać coraz niżej. Pod­czas odpływu traw­lery cumo­wały dalej. Ich kadłuby wyglą­dały w świe­tle zmierz­chu niczym poły­sku­jące szczęki albo ławica orek, które zaczęły oble­gać mia­sto, ale zatrzy­mał je odpływ.

Stał ponad por­tem. W powie­trzu czuć było siarkę. W powie­trzu, pomy­ślał: to, co wyda­wało się cia­łem sta­łym, ule­ciało z wia­trem.

Bolało go bio­dro. Z każ­dym dniem coraz bar­dziej. Nie powi­nien cho­dzić, ale cho­dził. To w końcu jego ciało. To nic takiego. Wie­dział, co tak naprawdę ma zna­cze­nie. Wie­dział dobrze.

Kiedy przy­był tu pierw­szy raz, mia­sto było głów­nym por­tem dla wszyst­kich stat­ków rybac­kich pły­wa­ją­cych wzdłuż tej czę­ści wybrzeża, na połu­dnie od zatoki Moray Firth.

Było więk­sze niż Keith, Hun­tly czy nawet Buc­kie.

_The Buc­kie boys are back in town_, powtó­rzył w myślach.

Wtedy nie został tu długo. Wtedy nie wie­dział jesz­cze, kim jest i gdzie jest. Tak było. Był jak śle­piec. Teraz już rozu­miał, że kie­dyś cho­dził, przy­sta­wał i roz­ma­wiał z innymi, ale nie był tego świa­dom.

Cza­sami krzy­czał przez sen. Budził go wła­sny krzyk. Gdy otwie­rał oczy, oka­zy­wało się, że sie­dzi wypro­sto­wany na łóżku w swoim lodo­wato zim­nym pokoju. Jego paru­jący oddech wyglą­dał jak biały sto­żek. Krzyk wyda­wał się zamknięty w tym odde­chu. To było prze­ra­ża­jące uczu­cie, prze­ra­ża­jące. Gar­dło miał roze­rwane, jakby pod­cięte nożem. Co takiego krzy­czał? Kto go sły­szał? Wycho­dził na ulicę, ale w ciem­nych oknach po dru­giej stro­nie nic się nie ruszało.

Nikt go nie sły­szał.

Widział stąd świa­tła w leżą­cym powy­żej mie­ście. Zale­d­wie kilka jasnych punk­tów.

Wtedy przez chwilę o niej pomy­ślał.

Widział budkę tele­fo­niczną, świe­ciła pośrodku mgły. Tele­fon ni­gdy nie dzwo­nił.

Miał ją popro­sić.

Naprawdę miał.

Wcze­śniej speł­niała jego życze­nia.

Ale wtedy nie był już tego taki pewien.

Gdy się widzieli ostatni raz, spoj­rzała na niego tak jak ni­gdy wcze­śniej.

Więc nie zapy­tał.

*

Zosta­wił za sobą port i prze­szedł przez Seatown. Domy chy­liły się ku sobie, kuliły się pod wia­duk­tami. Szedł do swo­jego domu, prze­mie­rzał ulice bez nazw. _This is where the stre­ets have no names_, pomy­ślał. Czę­sto myślał po angiel­sku, pra­wie zawsze.

Cza­sami wra­cały urywki daw­nego języka, ale tylko wtedy, gdy był mocno poru­szony. _Where the stre­ets have no names_. Jesz­cze tylko w dwóch miej­scach jest podob­nie – w nie­bie i w pie­kle.

Był w obu. A teraz prze­miesz­czał się mię­dzy nimi.

Domy miały numery, choć wyglą­dało na to, że nie w porządku rosną­cym. Sió­demka przy dwu­dzie­stce piątce, szóstka przy trzy­dzie­stce jedynce. On sam miesz­kał w czar­nym domu na połu­dniu. Pod nume­rem czter­na­stym. Ozna­czało to, że był czter­na­stym domem w Seatown. Tak wła­śnie nume­ro­wano tu domy. Żaden inny dom nie był czarny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: