- promocja
- W empik go
Kamienny żagiel. Komisarz Erik Winter. Tom VI - ebook
Kamienny żagiel. Komisarz Erik Winter. Tom VI - ebook
Szósty tom skandynawskiego cyklu kryminalnego o komisarzu Ericu Winterze.
Podczas drugiej wojny światowej u wybrzeży Szkocji zaginął John Osvald, szwedzki rybak. Sześćdziesiąt lat później jego syn Axel również znika bez śladu w trakcie podróży do Szkocji. Na prośbę jego zaniepokojonej córki Erik Winter podejmuje się zbadać tę sprawę. Kolejny raz spotyka swojego kolegę po fachu, Steve’a MacDonalda, by wraz z nim przeprowadzić śledztwo. Jednak tym razem przyjmuje ono obrót, jakiego żaden z nich nie mógł się spodziewać.
W tym samym czasie w Göteborgu inspektor Aneta Djanali bada sprawę mężczyzny podejrzanego o znęcanie się nad żoną. Policjantka mimowolnie zostaje wciągnięta w wydarzenia, które skłaniają ją do refleksji nad własną przeszłością...
Kamienny żagiel to szósty tom cieszącego się dużą popularnością cyklu 10 powieści kryminalnych połączonych postacią komisarza Erika Wintera. To pełne napięcia thrillery o mrocznych zakamarkach ludzkiej duszy. Opowiedziane z ironicznym dystansem, zmuszają do refleksji nad sprawami daleko odbiegającymi od sensacyjnej fabuły.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7573-8 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
PO ODPŁYWIE ŁODZIE przycumowane w zatoce leżały na piachu. Wyglądały, jakby ktoś je poobracał, dzioby miały zwrócone w stronę wykutych w murze schodów.
W jego stronę.
Widział ich kadłuby rysujące się w zmierzchu. Słońce chowało się za widocznym na zachodzie cyplem. Światło gęstniało, zamieniało się w mrok. Mewy skrzeczały pod nisko zawieszonym niebem. Rozpostarte wzdłuż horyzontu niczym żagiel zdawało się wciskać je w powierzchnię wody.
Wszystko było spychane do morza, spychane pod powierzchnię, spych…
O Jezu, pomyślał.
Jezu, ocal moją duszę. Ocal MOJĄ DUSZĘ.
_Pierwszy raz w życiu widzę dzień tak szpetny,_
_A tak świetności pełen¹._
Usłyszał za sobą jakiś odgłos. Ktoś szedł kamienną ścieżką prowadzącą do kościoła. On też wyglądał, jakby go wykuto w skale. Wyłupano młotem z kamienia, jak wszystko tutaj, pod żaglem nieba. Kolejny raz spojrzał w górę. Niebo przybrało taki sam kamienny odcień jak wszystko wokół. Kamienny żagiel. Wszystko z kamienia, nawet morze.
_Kciuk sternika_ – _osła,_
_Co pewien, że stanie_
_Dziś w domu_ – _mieszkanie_
_Znalazł w oceanie._
Za jego plecami przesuwały się dusze zmierzające do kościoła metodystycznego, żeby zażyć chwili spokoju. Wiedział, że na niego patrzą, czuł na karku ich spojrzenia. Nie sprawiało mu to przykrości, to nie były takie spojrzenia. Wiedział, że ludziom stąd może ufać. Nie byli jego przyjaciółmi, ale też nie wrogami. Przyszło mu żyć w ich świecie i robił to już od dawna, od tak dawna, że stał się czymś więcej niż oni… jakby był częścią tutejszego krajobrazu: kamieni, skał, murów, schodów, falochronów, nieba, morza, dróg. Statków. Trawlerów.
Tych leżących tutaj.
I tych pochowanych pod falami przetaczającymi się przez kamieniołomy rozsiane między kontynentami.
Jezu. O Jezu!
Odwrócił się. Kroki ucichły, zniknęły w kościele, za zamkniętymi drzwiami. Zapaliły się nieliczne latarnie, ale przez to mrok zgęstniał przedwcześnie. Światło gęstnieje stopniowo, powoli zmienia się w mrok. Taka myśl przyszła mu do głowy, gdy ruszył przed siebie. Przedwczesny mrok. Codziennie późnym popołudniem. Przedwcześnie i poniewczasie. Teraz żyję poniewczasie. I to bardzo. Żyję. Jestem kimś innym, kimś nowym. Tamto życie było na kredyt, było rolą, maską, jak ta tutaj. Człowiek przekracza granicę i staje się kimś innym, zostawia swoje dawne ja za sobą.
W ogródku przy schodach prowadzących do biegnącej górą drogi suszyły się dziecięce ubrania. Malutkie rękawy machały do niego.
Przystanął na ulicy. Nad jego głową wznosiły się wiadukty kolejowe. Wyglądały jak tory prowadzące do nieba. Oto tramwaj do nieba: Jezus jest motorniczym, a Bóg konduktorem. Ale tramwaje nigdy tędy nie jeździły. Kiedyś jechał tramwajem, ale nie tutaj. To było w poprzednim życiu, dawno temu. Przedprzedwcześnie, zanim przekroczył granicę.
W tej części miasta wiadukty przecinały niebo na całej długości. Kiedyś i tu docierały hałaśliwe pociągi. Ale to już historia. Ostatni skład przejechał tędy w 1969 roku. Może był tu wtedy.
W 1888 roku wybudowano tę kamienną trasę do nieba. Czy i to widział? Możliwe. Może był częścią kamienia, z którego wzniesiono wiadukt.
_I tylko to jest we mnie, czego nie ma._
Tutaj go przyniosło i tutaj został.
Nie.
Został tu, ale z innego powodu.
Przeciął drogę, ruszył dalej w stronę North Castle Street i wszedł do stojącego na skrzyżowaniu pubu. W środku nie było nikogo. Po chwili z zaplecza wyszła kobieta. Widział ją już kilka razy. Kiwnął głową w stronę kurków na barze.
– Fuller, tak? – zapytała i ze stojącej przy kasie sterty pozmywanych naczyń wzięła szklankę. Nie zdążyła ich jeszcze poustawiać na półkach.
Znowu skinął głową. Kobieta napełniła szklankę i postawiła ją przed nim. Patrzył, jak wzburzony płyn powoli się klaruje, jak niebo po niepogodzie albo morskie dno po sztormie.
Zamówił whisky. Wskazał na jedną z tańszych marek. Butelki stały za jej plecami. Postawiła przed nim szklankę. Upił trochę i wzdrygnął się.
– Wieczory są coraz zimniejsze – powiedziała.
– Mhm…
– Trzeba się jakoś rozgrzać, co?
– Hmm…
Wypił łyk piwa. Potem whisky. Czuł ciepło rozchodzące się po brzuchu. Kobieta pokiwała głową, jakby na pożegnanie, i zniknęła na zapleczu.
Zastanawiał się, czy i ona przyjdzie dziś po południu.
Zza ściany dobiegł głos z telewizora. Rozejrzał się. Wciąż nie było nikogo poza nim. Wypił kolejny łyk. I znów się rozejrzał, jakby szukał niewidzialnych postaci. Było tak jak zawsze – był sam. Samotny gość. Gość. Był gościem, zawsze tylko gościem.
Nie bał się tego, co miało nadejść.
_Lepsza groza rzeczy,_
_Które istnieją, niż groza majaków._
Wypił do końca whisky, piwo też wychylił do dna. Wstał i wyszedł.
Niebo pociemniało. Wiadukty wyglądały jak sylwetki prehistorycznych zwierząt. Prehistoria. Północny wiatr dmuchał mu w twarz.
Wyszedł na drogę. Nic nie jechało. Miasto połyskiwało w dole światłami. Morze było całkiem ciemne. Zatrzymał się, ale nie dostrzegł ani jednego jaśniejszego punktu. Czekał, ale widział tylko mrok. Wyprzedził go jakiś samochód. Nie odwrócił się. Pachniało morzem. Ostry wiatr kłuł go w twarz, jakby w nią wbijał igły. Wymacał ręką broń. Miał ją w kieszeni. W głowie miał huk morza i jeszcze coś, krzyk.
Jezu!
Wiedział, że to musi się skończyć.ROZDZIAŁ 2
2
OD MORZA DZIELIŁO ICH JAKIEŚ DWIEŚCIE, dwieście pięćdziesiąt metrów. Szli plażą, po której nikt jeszcze nie stąpał. To my możemy zostawić pierwsze ślady, pomyślał.
Niebo wisiało wysoko nad nimi, ciągnęło się w nieskończoność. Słońce raziło, chociaż mieli okulary przeciwsłoneczne. Morze się ruszało, ale tylko trochę. Jego powierzchnia wyglądała jak złoto poprzetykane srebrem.
Elsa krzyknęła na widok wody i puściła się biegiem wzdłuż brzegu, po kamykach, których setki tysięcy mieszały się z milionami milionów ziarenek piasku.
Erik Winter odwrócił się do Angeli. Kucała i przesypywała piach między palcami.
– Jeśli potrafisz oszacować, ile ziarenek piasku masz w dłoni, czeka cię wspaniała nagroda – powiedział.
Popatrzyła na niego. Podniosła drugą rękę, żeby osłonić oczy przed słońcem.
– Jaka nagroda? – zapytała.
– A ile ziarenek piasku masz w dłoni?
– A ty niby skąd wiesz ile?
– Wiem – odparł.
– Co to za nagroda? – powtórzyła.
– Ile jest ziarenek?
– Czterdzieści tysięcy – odpowiedziała.
– Źle.
– Źle?
– Źle.
– A skąd, do cholery, miałbyś to wiedzieć? – Podniosła się i popatrzyła na Elsę. Zbierała kamyki piętnaście metrów od nich. Angela nie potrafiła powiedzieć, ile ziarenek może mieć w dłoni. Podeszła do mężczyzny swojego życia, zanim zdążył odpowiedzieć: intuicja.
– Chcę dostać nagrodę. Chcę nagrodę!
– Ale nie odpowiedziałaś dobrze.
– Na-gro-da, na-gro-da! – zawołała i objęła go niczym zapaśnik, próbując zamknąć odwrotny chwyt w pasie. Elsa zapatrzyła się na nich, upuściła kilka kamyków. Widząc to, Winter uśmiechnął się do swojej czteroletniej córeczki, a potem do drugiej kobiety swojego życia, która właśnie przymierzała się do półnelsona. Szło jej całkiem nieźle. Poczuł, że stopy zaczynają mu się suwać w sandałach, a sandały w piachu. Całkiem na serio zaczął tracić równowagę i powoli przewrócił się na piasek, jakby przyciągnięty przez magnes. Angela upadła na niego. Nie przestawał się śmiać.
– Na-gro-da! – krzyknęła kolejny raz.
– Na-gro-da! – powtórzyła Elsa. Zdążyła już podbiec do siłujących się rodziców.
– Dobrze już, dobrze – powiedział Winter.
– Skoro już zmądrzałeś, to przyznaj, że zgadłam. – Angela mocno chwyciła go za ramiona. – No przyznaj!
– Prawie zgadłaś – odparł. – Przyznaję.
– To dawaj nagrodę!
Angela usiadła okrakiem na jego brzuchu, Elsa usadziła się na klatce piersiowej. Mimo to wcale nie było mu trudno oddychać. Podniósł prawą rękę i wskazał na ląd.
– Co? Co to ma być? – zapytała.
Winter znów wyciągnął rękę i pomachał.
– Nagroda – powiedział. Słońce raziło go w oczy. Ciemne okulary zsunęły mu się z nosa. Czuł zapach soli, piachu i morza. Mógłby tak leżeć, i to długo. I często. Przychodzić tu. Zostawiać ślady na piasku.
Z domu.
Przychodzić tu z domu. Mógłby stać w pobliskim sosnowym zagajniku.
Angela spojrzała na plażę. Potem na niego. Na morze. I znów na plażę i na niego.
– Naprawdę? – zapytała. – Poważnie o tym myślisz?
– Tak – odparł. – Zgadłaś. Kupujemy tę działkę.
Aneta Djanali nie zdążyła nawet schować legitymacji. Kobieta, która przed chwilą otworzyła jej drzwi, natychmiast je zamknęła. Nie zdążyła zobaczyć jej twarzy. Dojrzała jedynie cień i oczy połyskujące w dogasającym świetle dnia. Tylko ono rozpraszało mrok za drzwiami.
Kolejny raz nacisnęła dzwonek. Obok niej stała policjantka z miejscowego komisariatu. Pani posterunkowa. Nie mogła mieć za sobą więcej niż kilka miesięcy służby. Żółtodziób. Wyglądała, jakby dopiero co skończyła liceum. Chyba się nie bała, ale też nie wyglądało na to, żeby ją to bawiło.
Nie była podekscytowana. To dobrze.
– Idźcie sobie – dało się słyszeć zza drzwi. Głos był stłumiony sam w sobie, dodatkowo zagłuszała go podwójna warstwa forniru dzieląca kobietę od nich, przedstawicielek wymiaru sprawiedliwości.
– Musimy z panią chwilę porozmawiać – powiedziała Aneta do drzwi. – O tym, co się stało.
– Nic się nie stało – odpowiedziała kobieta.
– Dostałyśmy zgłoszenie – odparła Aneta.
Kilka niewyraźnych dźwięków.
– Słucham? – zapytała Aneta.
– To nie od nas.
Aneta usłyszała, jak za jej plecami ktoś otwiera i natychmiast z powrotem zatrzaskuje drzwi.
– To nie było pierwsze zgłoszenie – powiedziała. – To już któryś raz.
Młoda policjantka przytaknęła.
– Pani Lindsten… – próbowała dalej Aneta.
– Idźcie sobie.
Musiała podjąć decyzję. Mogłaby tak stać i stać, a sytuacja stawałaby się coraz bardziej kłopotliwa. Dla wszystkich.
Z trudem przypomniała sobie twarz Anette Lindsten. Ale przypomniała sobie. Może teraz była pobita. Może to dlatego.
Wtargnięcie do środka mogłoby się okazać błędem nie do naprawienia.
Równie dobrze mogłoby być jedynym właściwym krokiem. To, co teraz zdecyduje, może o wszystkim przesądzić. Przesądzić o przyszłości.
Podjęła decyzję. Schowała odznakę, którą wciąż jeszcze trzymała w ręku, dała znać umundurowanej policjantce, a potem odwróciła się i ruszyła do windy.
Zjeżdżały na dół, żadna z nich nie odezwała się ani słowem. Gdyby chciały, mogłyby się zająć czytaniem napisów na ścianach. Aż się na nich roiło od nabazgranych na czerwono i czarno wiadomości.
Znów zerwał się wiatr. Słyszała tramwaje jadące przez Citytorget. Masywne domy zdawały się maszerować w takt. Zajmowały każdy skrawek przestrzeni, miejscami wpychały się aż na niebo. Budynki stojące przy Fastlagsgatan wyglądały, jakby się ciągnęły przez całą linię horyzontu.
Niektóre, te po drugiej stronie ulicy, już zburzono. Został po nich krater. Domy zbudowane przed czterdziestu laty wreszcie rozebrano i znów – przynajmniej na jakiś czas – ukazało się niebo. Dziś było niebieskie, przeraźliwie niebieskie. Wrześniowe niebo, które przez całe lato zbierało kolory, było już gotowe. Oto ja – słynne skandynawskie niebo.
Było ciepło. Temperatura jakby dojrzała, jakby stężała w powietrzu.
Babie lato, pomyślała. Tak to się nazywa, choć nadal nie wiem dlaczego. Ile razy miałam zamiar to sprawdzić. Tym razem to zrobię. Jak tylko wrócę do domu. Sprawdzę to.
Dziwnym trafem właśnie teraz zauważyła tabliczkę z nazwą ulicy, którą wcześniej przejeżdżały: Brittsommarsgatan². Mój Boże. A samochód zostawiły na Allhelgonagatan³. Tu można szybko przejść od jednej pory roku do drugiej. Zresztą Årstidsgatan⁴ też jest niedaleko. W okolicy zgromadzono cały czas, wtłoczono go w okrąg na północ od Kortedala Torg. Ulice adwentu, drugiego dnia świąt, Wigilii, kwietnia i czerwca.
Nie widziała ulicy września, ale były inne: zmierzchu, świtu, poranka.
Tutaj każdemu mogą wybić wszystkie godziny dnia i roku, pomyślała. Jechała na południe, w stronę innej cywilizacji. Miała wrażenie, że przekraczają granicę.
Na Citytorget bawiły się dzieci. Rozmawiały po arabsku. Z centrum handlowego wyszły kobiety w chustach na głowach. Na rogu był sklep z grami. Sprzedawano w nim też warzywa. Naprzeciwko kwiaciarnia. Plac był podzielony na dwie części: jasną, oświetloną słońcem, i ciemną, zacienioną.
– Spotkałaś już Anette Lindsten? – zapytała Aneta młodą policjantkę siedzącą na fotelu pasażera.
Dziewczyna pokręciła głową.
– A kto ją widział?
– Masz na myśli kogoś od nas? – zapytała policjantka.
Aneta przytaknęła.
– To znaczy, czy ktoś się z nią spotkał?
Aneta kolejny raz skinęła głową.
– Z tego, co wiem, to nikt.
– Nikt?
– Nigdy nikogo nie wpuściła.
– Ale pięć razy ktoś dzwonił i zgłaszał, że jest bita?
– Tak.
– Czy ktoś ze zgłaszających się przedstawił?
– Nno… parę razy tak. Sąsiadka. – Dziewczyna odwróciła się do Anety. – Ta, z którą rozmawiałyśmy.
– Tak, wiem.
Minęły fabryki na Gamlestaden. Zbliżały się do centrum. Już widziały domy stojące na obrzeżach Bagaregården. Zbudowano je dla ludzi z innej cywilizacji. Piękne domy, każdy dla jednej rodziny, może dwóch. Można się było wokół nich przechadzać, cieszyć się, że właśnie tutaj się mieszka i że ma się dość pieniędzy, żeby sobota trwała cały tydzień. Aneta nagle zaczęła się zastanawiać, czy w dzielnicy, którą właśnie opuściły, jest ulica Soboty. Może nie. Może urzędnicy miejscy zatrzymali się na czwartku albo poniedziałku. Ulica Poniedziałku. To właśnie tędy przebiega granica. Tam to poniedziałek trwa cały tydzień.
– To się nie może tak ciągnąć – powiedziała Aneta.
– Co zamierzasz zrobić?
– Co zamierzam zrobić? Myślę, że chyba pora zbadać miejsce popełnienia przestępstwa.
– A można tak?
– Nie znasz przepisów? – Aneta szybko odwróciła głowę w stronę młodszej koleżanki. Wyglądała, jakby ją ktoś zagiął na egzaminie i oblał. – To podpada pod oskarżenie wniesione przez oskarżyciela publicznego – dodała łagodniejszym tonem. – Jeśli podejrzewam, że ktoś jest ofiarą przemocy, mogę wejść do domu i sprawdzić, jak wygląda sytuacja.
– I zrobisz to?
– Czy wejdę do domu Lindstenów? Może to już najwyższa pora.
– Ona mówi, że teraz mieszka sama.
– Ale mąż ją odwiedza?
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
– Ona nie wspomniała o tym ani słowem.
– Ale sąsiedzi nam powiedzieli?
– Jedna sąsiadka mówiła, że go widziała.
– Żadnych dzieci? – zapytała Aneta. – Nie mają dzieci?
– Nie.
– W takim razie odwiedzimy go. – Tego drania, dodała w myślach. Tak właśnie o nim myślała. – Tego drania… – wymamrotała.
– Co mówiłaś?
– Odwiedzimy jej męża – odpowiedziała. Znów odwróciła się w stronę młodszej koleżanki i poczuła, że się uśmiecha.
Kiedy wchodziła do kamienicy, był już wieczór. Na klatce unosił się swojski zapach. To jej dom, czy raczej dom, w którym mieszka, w którym wynajmuje mieszkanie. Czuła, że to jej dom. Dobrze się czuła w tej starej mieszczańskiej kamienicy przy Sveagatan. W samym centrum. Mogła dojść pieszo prawie wszędzie. Mogła też zdecydować, że nie idzie, a potem zmienić zdanie.
Winda powoli wjechała na górę. To też lubiła. Lubiła otwierać drzwi i zbierać listy z drewnianej podłogi. Lubiła rzucać kurtkę tam, gdzie stała, niedbale zdejmować buty i patrzeć na wielką muszlę, która od zawsze stała na komodzie, i na wiszącą nad nią afrykańską maskę. Lubiła przechodzić w skarpetkach do kuchni, wstawiać wodę, parzyć herbatę, czasami sięgać po piwo czy kieliszek wina. Lubiła to.
Lubiła samotność.
Niekiedy ją to przerażało.
Przecież człowiek nie powinien być sam. Tak sądzą inni. Kiedy się jest samotnym, to znaczy, że coś jest nie tak. Samotności się nie wybiera. Samotność to kara. Wyrok.
Nie. Ona nie zasłużyła na żadną karę. Podobało jej się to, że może sobie tak siedzieć i decydować, czego chce i kiedy.
Siedziała na kuchennym krześle, bo miała ochotę. Woda w czajniku zaczynała się już gotować. Właśnie zamierzała wstać, żeby zrobić herbatę, kiedy zadzwonił telefon.
– Tak?
– Co robisz?
Fredrik Halders, kolega z pracy. Bardzo specyficzny. Może nie tak jak kiedyś, ale nadal dość specyficzny, jeśli go porównać z innymi.
Dwa lata temu zginęła jego była żona. Potrącił ją pijany kierowca.
Nie myślę już o niej jako o swojej eks, powiedział jakiś czas potem. Sprawiał przy tym wrażenie, jakby trochę majaczył.
Kiedy to się stało, on i Aneta pracowali ze sobą już od jakiegoś czasu. Potem zaczęli się spotykać. Poznała jego dzieci. Hannesa i Magdę. One powoli zaczęły akceptować – tak naprawdę akceptować – jej obecność w domu.
Lubiła Fredrika. Zaczęli ze sobą rozmawiać inaczej niż na początku.
Tego też się bała. Dokąd ich to zaprowadzi? Czy chce wiedzieć? Czy ma odwagę, żeby sobie to uświadomić?
Usłyszała jego głos:
– Co robisz?
– Nic. Dopiero wróciłam.
– Nie chciałabyś iść wieczorem do kina? – Nie dał jej odpowiedzieć, mówił dalej: – Córka Larrindera chce dorobić jako opiekunka do dzieci. Sama zadzwoniła. Bo pytał mnie dziś o to, więc powiedziałem, żeby się ze mną skontaktowała. – Larrinder od całkiem niedawna pracował z nimi w wydziale śledczym. – A ona zadzwoniła od razu!
– Otwierają się przed tobą całkiem nowe możliwości.
– No nie? I prowadzą do kina.
Kino było sto metrów od jej domu. Spojrzała na swoje stopy. Wyglądały na spłaszczone, jakby ktoś je przygniótł prasą. Widziała filiżankę herbaty czekającą na nią na blacie. Oczyma wyobraźni widziała łóżko i książkę. Widziała siebie, pewnie już za chwilę zapadającą w sen.
– Fredrik, dzisiaj nie dam rady. Jestem wykończona.
– To ostatnia szansa.
– Dzisiaj? Dzisiaj jest ostatnia szansa?
– Tak.
– Kłamiesz.
– Tak.
– _Bien_, w takim razie jutro wieczorem. Już dziś przygotuję się mentalnie, żeby jutro się udało.
– Okej.
– Na pewno okej?
– Jasne, że tak. A co, do cho… a jak myślisz? Co robiłaś po południu?
– Byłam w Kortedala. Facet podejrzany o bicie żony.
– Tacy są najgorsi. Złapałaś go?
– Nie.
– Nie mieliście zgłoszenia?
– Nie od żony. I jak się okazało – od sąsiadów też nie. Ale to już piąty raz.
– I jak wyglądała? – zapytał Halders. – Było bardzo źle?
– Pytasz o obrażenia? Nie widziałam jej. Chociaż próbowałam.
– Trzeba było jakoś wejść.
– Myślałam o tym, kiedy stamtąd odjeżdżałam. Nie mogłam przestać o tym myśleć.
– Potrzebujesz kogoś do pomocy?
– Tak.
– Jutro? – zaproponował Halders.
– Jutro nie dam rady. Muszę się zająć kradzieżami w kawiarniach w Högsbo.
– To daj znać, będę w gotowości.
– Dzięki, Fredrik.
– A teraz porządnie odpocznij i przygotuj się mentalnie na jutro, dziewczynko.
– _Bonsoir_, Fredrik.
Z uśmiechem odłożyła słuchawkę. Zaparzyła herbatę. Poszła do salonu i włączyła płytę. Usiadła na sofie. Czuła, jak jej stopy wracają do dawnego kształtu. Słuchała zwiewnego pustynnego bluesa Alego Farki Tourégo. Przywodził jej na myśl Burkina Faso.
Wstała i zmieniła płytę. Włączyła Gabina Dabirégo – wielkiego muzyka z Burkina Faso. Wybrała _Kontômé_, jego album z 1990 roku. To jej muzyka. Jej kraj. Nie ten kraj, w którym się urodziła i w którym żyje. Jej kraj.
Kontomé to wizerunek boga, który można znaleźć w każdym domu w Burkina Faso. U niej wisiał w holu, nad komodą. Symbolizował duchy przodków, światło przewodnie rodziny i wszystkich ludzi.
Światło, pomyślała. Kontomé rozświetla drogę. Jesteśmy mu wdzięczni za to, kim jesteśmy teraz i kim będziemy w przyszłości. Kontomé nam pomaga, gdy nić losu rozwija się na naszej drodze.
Tak. Wierzyła w to. Miała to we krwi. Tak właśnie powinno być.
Gabin Dabiré śpiewał _Siza_, wyznawał swoją prawdę:
_Prawda, powiedz mi prawdę_
_Bo nasze dzieci, nasi starcy, nasi mędrcy_
_I sama natura_
_Nie znają zła_
_Prawda uwalnia od brzydoty niewinności._
*
Urodziła się w Göteborgu. Jej rodzice pochodzili z Górnej Wolty, którą w 1984 roku przemianowano na Burkina Faso. Kraj pozostał jednak taki sam – skrajnie ubogi, wietrzny, jak muzyka, której przed chwilą słuchała, kraj sawann, które zmieniły się w pustynię, i wody, której nie było. Burkina Faso przecinają trzy duże rzeki płynące na południe: Mouhun, Nazinon i Nakambe. Dawniej nazywano je inaczej – Czarną, Czerwoną i Białą Woltą – ale wody było w nich nadal tyle samo. Podczas suszy owiewane północnym wiatrem, harmattanem, sawanny zmieniały się w pustynie. Rzeki wyschły. To od nich pochodziła dawna nazwa kraju. Kiedyś Anecie wydawało się, że nazwa „odkurzacz” też pochodzi stamtąd. Zapytała o to nawet tatę.
Ten kraj nie miał szczęścia.
Sucha Wolta. Biedna Wolta. Chora Wolta. Wolta Pełna Przemocy. Niebezpieczna Wolta.
Jej rodzice przyjechali do Szwecji w latach sześćdziesiątych, kilka lat po tym, jak ich kraj odzyskał niepodległość. Uciekali przed prześladowaniami.
Jej tata siedział jakiś czas w więzieniu.
Równie dobrze mógł zostać skazany na śmierć. Równie dobrze. Czasami było to tylko kwestią szczęścia. Rodzice wywodzili się z ludu Mossi, który stanowił większość. Ale nikogo to nie obchodziło. Pierwszemu prezydentowi kraju, Maurice’owi Yaméogo, przywódcy Union Démocratique Voltaique, coraz dalej było do _démocratique_, a coraz bliżej do rządów autorytarnych. Zdelegalizował partie opozycyjne, a potem, w roku 1966, sam został obalony, kiedy wojsko dokonało puczu.
I tak dalej, i tak dalej. Ponura spirala się rozwijała. Katastrofalna susza, katastrofalna polityka. Klęska głodu, wymarłe bydło. Demonstracje, strajki. Pucze. Egzekucje, coraz więcej egzekucji.
Niegdysiejsza kolonia francuska po dawnych czasach odziedziczyła grozę i mordy. Dokonywano ich na Francuzach już od końca dziewiętnastego wieku. I choć Francuzów już tam nie było, pozostał po nich język. Afrykańczycy, z których ust płynęła francuska mowa, uznana za język oficjalny.
Aneta nauczyła się francuskiego jako dziecko, tu, w Göteborgu. Była jedynaczką. Kiedy już dorosła i od dawna pracowała jako policjantka, jej rodzice zdecydowali się wrócić do Wagadugu, stolicy Burkina Faso.
Dla Anety było oczywiste, że zostanie w kraju, w którym się urodziła, ale rozumiała, dlaczego rodzice chcieli wrócić tam, skąd pochodzili, zanim będzie za późno.
Właściwie już było prawie za późno. Mama zmarła po dwóch miesiącach. Pochowano ją w wypalonej czerwonej ziemi na północnych obrzeżach miasta. Podczas pogrzebu Aneta widziała napierającą ze wszystkich stron pustynię. Rozciągała się na milionach metrów kwadratowych. Pomyślała wtedy, że w tym pustynnym kraju żyje dwanaście milionów ludzi, niewiele więcej niż w pustynnej, choć inaczej, Szwecji. Tutaj ludzie są czarni, niewiarygodnie czarni. A ubrania mają białe, niewiarygodnie białe.
Jej tata bardzo długo się zastanawiał, czy to nie ich powrót przyczynił się, choćby pośrednio, do śmierci jej mamy.
Aneta została z nim w Wagadugu tak długo, jak chciał. Z szeroko otwartymi ze zdumienia oczami chodziła po ulicach, na których mogła przecież spędzić całe życie, a na które wracała jako obca. Wagadugu miało mniej więcej tylu mieszkańców co Göteborg.
Wyglądała jak wszyscy. Była niewiarygodnie czarna i nosiła niewiarygodnie białe ubrania. Potrafiła się porozumieć po francusku, przynajmniej z tymi, którzy skończyli szkołę. Z innymi mogła się jako tako dogadać w moré. I czasem to robiła.
Nie zwracając niczyjej uwagi, mogła tak iść i iść, aż do przedmieść, aż do pustyni, która atakowała miasto wiatrem, harmattanem. Czuła go, siedząc w domu taty. W okrągłej chacie, która w promieniach słońca wyglądała na białą, niewiarygodnie białą. Słońce i niebo też były białe.
Usłyszała wiatr, szwedzki wiatr. Brzmiał bardziej krągle, miękko, chłodniej. Ale na dworze nie było zimno. Było babie lato. Właśnie. Podeszła do regału stojącego przy ścianie w głębi pokoju i sięgnęła po leksykon. Nazwa babie lato nawiązuje do późnej kobiecej miłości.
Zadowolona odłożyła opasły tom na półkę. Poszła do łazienki, rozebrała się i odkręciła ciepłą wodę. Powoli ułożyła się w wannie. W domu było bardzo cicho. W pokoju zadzwonił telefon, włączyła się automatyczna sekretarka. Nie słyszała głosu, tylko przyjemny dla ucha pomruk. Zamknęła oczy i poczuła, że jej ciało unosi się w gorącej wodzie. Myślała o ciepłym wietrze i o luksusie, jakim jest pełna wody wanna. Mimo woli właśnie to przyszło jej do głowy. Spróbowała odegnać myśl o wodzie i luksusie.
Na kilka sekund zobaczyła twarz kobiety. I drzwi. Najpierw się otworzyły, potem zamknęły. Światło zmierzchu. Połyskujące w nim oczy. Po chwili zniknęły. Oczy pełne strachu.
Wciąż zaciskała powieki. Teraz widziała wodę, jakby płynęła pod powierzchnią, unoszona przez prąd, przez morski wiatr.ROZDZIAŁ 3
3
WINTER JECHAŁ ROWEREM NA ZACHÓD, przez Vasagatan. Już tysięczny raz, może więcej niż tysięczny. Powinien naoliwić łańcuch i dopompować przednie koło.
Kawiarnie przy bulwarze były otwarte. Kiedyś gdzieś przeczytał, że na tej ulicy jest najwięcej kawiarń w Szwecji. Prawdopodobnie również w całej Europie Północnej. Często się używa tego określenia. Czasami, na przykład teraz, się nad tym zastanawiał. Gdzie przebiega granica Europy Północnej? Na wysokości Münster? Antwerpii? Warszawy? Rozbawiły go te rozważania. Może na wysokości Göteborga.
Tak czy inaczej, kawiarni było tu sporo. W ogródkach siedziały setki ludzi.
W zeszłym roku rozegrała się tu wojna, właśnie tu, na tym spokojnym bulwarze, którym teraz jechał.
Ktoś postrzelił młodego mężczyznę w plecy, niemal śmiertelnie. Nie wiadomo było, czy wcześniej próbował uderzyć rannego policjanta kamieniem wyrwanym z bruku w głowę, czy nie. Poprzedniego wieczoru bojowo usposobieni demonstranci starli się z bojowo usposobionymi policjantami. Stał wtedy na balkonie i obserwował. Kręciło mu się w głowie, miał mdłości. Vasaplatsen zmieniło się w oblężoną twierdzę.
Najcięższa bitwa w Europie Północnej.
W tamten czarny weekend w Göteborgu byli przedstawiciele UE. Przyjechali na szczyt. Cała Europa przysłała swoich reprezentantów. Był też prezydent USA.
Byli też tacy, którzy nie chcieli żadnej reprezentacji.
Wszyscy byli ofiarami, każdy na swój sposób. Młodzi demonstranci, ci, którzy rzucali kamieniami i walczyli. Ci, którzy stali obok. Ci, którzy chcieli tylko porozmawiać, może przemaszerować po swoje prawa.
Policjanci, ci miękcy i ci twardzi, ci wystraszeni i ci szaleni, chorobliwi fani siłowni, faszyści, socjaliści, umiarkowani. Pacyfiści. Komandosi. Też byli ofiarami. Niektórzy z nich płakali w głębi duszy jak dzieci.
Policja nie potrafiła im zapewnić pomocy psychologicznej.
Hanne Östergaard pracowała po godzinach, bezustannie. Była pastorem, pracowała dla policji na pół etatu. Ale taki wymiar godzin to już przeżytek. W dzisiejszym świecie sumienia i targane rozterkami dusze policjantów potrzebują więcej niż półetatowej pomocy.
Najgorsze było całe to planowanie przed szczytem. Albo raczej jego brak. Nie, do cholery, nie chciał teraz o tym myśleć. Nikt nie chciał już o tym myśleć ani tym bardziej rozmawiać.
Tydzień później Halders omal nie dał w szczękę policjantowi z oddziału prewencyjnego. Własnemu koledze po fachu. Zaskoczył tym wszystkich, ale nie jego. W głębi duszy Halders od zawsze był socjalistą. Gdybym tam wtedy był, tobym, kurwa, maszerował razem z tymi dzieciakami, powiedział. I dostałbyś kulkę w głowę, odpowiedział mu Bergenhem. Tobym dostał, powiedział Halders. Przecież wiadomo, że sami dla siebie możemy stanowić zagrożenie. Sytuacja była trudna, stwierdził Ringmar. A dlaczego? – zapytał Halders. W którym momencie zrobiła się trudna? Kiedy nasi szturmowali szkołę Hvitfeldtska i kazali czternastolatkom leżeć nago na kamiennej podłodze? Gdzie to było? W Buenos Aires? W Santiago? W Montevideo? Nie, w Göte-kurwa-borgu! Szturmowali, bo byli do tego zmuszeni, wtrąciła Aneta. Niewielu z nich tego chciało. No to dlaczego to, kurwa, zrobili?, zapytał Halders. Tylko po to, żeby zaprowadzić porządek? Wysoki sądzie, musiałem zaprowadzić porządek. Czy to nie brzmi znajomo? Halders rozejrzał się po pokoju. Nie wszyscy zaprowadzają porządek, odpowiedziała Aneta. Podczas demonstracji na Järntorget wycofali oddziały prewencyjne.
Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Za oknami panowało cudowne lato. Winter marzył o wyprawie nad morze. Beznadzieja, do kurwy nędzy – tak podsumował straszne wydarzenia minionego tygodnia. A potem prawie wszyscy porozjeżdżali się na urlopy, w stronę morza i nieba.
Winter jechał przez Heden, przez boiska. Myślał o morzu i o niebie rozpiętym niczym żagiel nad zatoką, nad którą być może się przeprowadzi. Nad którą zacznie nowe, inne życie. Tak. Może to już najwyższa pora. Nowy rozdział w życiu.
Rozmawiali o tym w samochodzie. Elsa spała na tylnym siedzeniu. Słońce było już w drodze do innych miejsc. Angela przez chwilę prowadziła jedną ręką, drugą obejmowała go za szyję.
– Czy to przypadkiem nie jest niebezpieczne? – zapytał.
– Mnie nie pytaj. To ty jesteś policjantem.
– Czy to dobra decyzja?
Zrozumiała, o co mu chodzi.
– Nie podjęliśmy jeszcze żadnych kroków – odpowiedziała.
– To tylko działka.
– Tak, nie ma się czym przejmować.
– Mamy przecież ładne mieszkanie.
– Nad zatoką też jest ładnie.
– No tak – przyznał. – Jest ładnie.
– Jest cudownie.
Komenda przyjęła go z otwartymi ramionami. Fasada budynku wyglądała zachęcająco, jak zawsze. Przy wejściu unosił się ten sam zapach co zwykle. To, ile razy go przebudują, nie ma większego znaczenia, pomyślał i skinął głową recepcjonistce. Ona także kiwnęła głową. Do niego, ale również do kogoś, kto stał za nim. Otworzyła okienko.
– Ktoś na pana czeka – powiedziała, wskazując na kogoś.
Winter się odwrócił i zobaczył kobietę. Siedziała na obitej sztuczną skórą sofie. Kiedy zaczęła się podnosić, dostrzegł jej profil odbity w szklanej gablocie. Dowództwo komendy kazało w niej umieścić policyjne czapki i kaski z całego świata. Na znak przekraczającej granice państw przyjaźni między policjantami. Było tam też kilka pałek. Zapewne miały umocnić tę przyjaźń. Dokładnie tak kiedyś powiedział. Wtedy, gdy wkrótce po tym, jak gablota tu stanęła, mijał ją z Ringmarem. Ringmar stwierdził, że według niego najfajniejszy jest hełm tropikalny z Włoch. Założę się, że z Abisynii, odparł Winter. Ten daszek idealnie osłaniał ich przed słońcem, kiedy wyrzynali tamtejszą ludność.
Kobieta była w jego wieku. Jej włosy, mimo że ciemne, połyskiwały jasno. Może zjaśniały od słońca. Miała szeroką twarz i duże oczy. Odniósł wrażenie, że już kiedyś je widział, ale musiało to być dawno. Była ubrana w dżinsy, sportowy sweter, który wyglądał na drogi, i krótki żakiet. Wreszcie ją rozpoznał.
Wyciągnął dłoń.
– Chyba się już kiedyś spotkaliśmy – powiedział.
Odwzajemniła uścisk. Dłoń miała suchą i ciepłą. Popatrzyła mu prosto w oczy. Pamiętał to spojrzenie.
– Johanna Osvald. Z Donsö.
– No tak.
Usiedli w jego pokoju. Wciąż pachniało latem – zamkniętym pokojem i suchym powietrzem. Na biurku leżały papiery sprzed wakacji. Nad nimi też unosił się zapach, zapach śmierci.
Odkąd się stało… to, nie miał ochoty przeglądać tej przeklętej sterty.
Chciał zapomnieć, ale nie potrafił. Wiedział, że musi się uczyć na błędach, na własnych błędach, ale to było bolesne doświadczenie, boleśniejsze niż wszystkie inne.
Będzie musiał poprosić Möllerströma, żeby zabrał te papiery do piwnicy.
Popatrzył na Johannę Osvald. Kiedy szli do jego biura, nie odezwała się ani słowem, jakby chciała z tym zaczekać, aż zostaną sami.
Musiało upłynąć ze dwadzieścia lat.
Zdawał sobie sprawę, że nic o niej nie wie. Nic poza tym, że ma znamię w lewej pachwinie. A może w prawej. I że raz ugryzła go w wargę. I że czuł, że świat wiruje, kiedy siadała na nim i poruszała się coraz szybciej, aż wreszcie w tym samym momencie co on eksplodowała. A potem, w kulminacyjnej chwili, zrzucił ją z siebie.
Świat wciąż wirował. Ona się śmiała. A później nurkowali w morzu, jak zawsze. Potem odpłynął łódką na wyspę, na której mieszkał. Spędzili ze sobą lato. Nawet niecałe. Miesiąc. Niewiele zdążył się o niej dowiedzieć. Cały ten romans był swoistą tajemnicą. Czasami miał wrażenie, że to był tylko sen.
To w pewnym sensie kwintesencja młodości, pomyślał.
Wyśnione tajemnice. A jednak to nie był tylko sen. Przecież siedzi teraz w jego biurze. Od tamtego lata nie widział jej ani razu. To też tajemnica. I wtedy zaczęła mówić.
– Pamiętasz mnie, Eriku?
– Tak, kiedy tylko się przedstawiłaś, od razu sobie przypomniałem.
Widział, że chciała jeszcze coś dodać, ale zamilkła. Zaczęła od nowa.
– Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o moim dziadku?
– Tak…
Tak. Pamiętam historię jej dziadka. Pamiętam nawet, jak się nazywał.
– John – powiedział. – John Osvald.
– Rzeczywiście pamiętasz.
– Ty się nazywasz całkiem podobnie.
Nie rozbawiło jej to. Nigdy się nie uśmiechała. To również sobie przypomniał. Ten wyraz twarzy.
– A pamiętasz, że zaginął podczas wojny?
– Tak.
– Naprawdę pamiętasz czy tylko tak mówisz?
– Naprawdę. Podczas wojny twój dziadek musiał się ukryć w jakimś porcie w Anglii. Opowiadałaś mi o tym. I o tym, że potem zaginął na morzu. Wracając z tego połowu… z Anglii.
– Ze Szkocji. To była Szkocja. Najpierw musieli się schronić w Aberdeen.
– Aha.
– Mój tata nie miał nawet roku, kiedy dziadek wypłynął po raz ostatni. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku.
Winter się nie odzywał. To też sobie przypomniał. I jej łzę. Spadła mu na ramię, paliła go w skórę. Czy tak właśnie było? Tak. Czuł, jak płakała. Opowiadała mu to dawno temu, ale i teraz ten temat wywoływał łzy. Może to były przede wszystkim łzy jej taty. Rozumiał to, ale chyba nie do końca, przynajmniej nie wtedy. Gdyby usłyszał to teraz, byłoby inaczej. Teraz był już kimś innym.
– A brat mojego taty jeszcze się nie urodził. Przyszedł na świat dopiero trzy miesiące po ostatniej wyprawie dziadka.
Brat. O tym zapomniał. Nie było wtedy mowy o bracie.
– Zmarł na krzywicę, kiedy miał cztery lata – dodała Johanna. – Mówię o wujku.
Nagle otworzyła mały plecak i wyciągnęła list. Trzymała go w podniesionej dłoni, jakby na coś czekała. Z dystansem, jakby nie chciała z nim mieć nic wspólnego. Winter widział to już wiele razy. Listy, które zjawiały się niczym obce ptaki, czarne ptaki. Listy z wieściami, na które nikt nie czekał. Czasami adresaci pojawiali się u niego wraz z nimi. Ale kto powiedział, że on je chętnie przyjmie?
– Co to jest? – zapytał.
– List.
– Widzę – odpowiedział z uśmiechem. Johanna chyba go odwzajemniła. A może to tylko gra światła. Przeskakiwało po pokoju to tu, to tam. Babie lato właśnie zaczynało się niepokoić o swoją przyszłość.
– Wtedy przyszedł stamtąd list – wyjaśniła. – Ten list.
– Stamtąd? Ze Szkocji?
Przytaknęła, pochyliła się do przodu i położyła przed nim kopertę.
– Ze stemplem pocztowym z Inverness.
– Aha.
– Na odwrocie nie ma nadawcy.
– A list jest podpisany?
– Nie. Otwórz, to zobaczysz.
– Ale chyba nie ma w nim białego proszku, co?
Chyba nieznacznie się uśmiechnęła.
Wyciągnął list z koperty. Cienki tani papier w linie. Wyglądał, jakby go wyrwano ze zwykłego notatnika. Dwie linijki tekstu, drukowanymi literami po angielsku.
THINGS ARE NOT WHAT THEY LOOK LIKE.
JOHN OSVALD IS NOT WHAT HE SEEMS TO BE.
Winter spojrzał na kopertę. Znaczek z brytyjskim monarchą. Stempel i adres:
OSWALD FAMILY
GOTHENBURGH ARCHIPELAGO
SWEDEN
*
– Doszedł do was – powiedział. – Przebył całą drogę, aż na szkiery.
– Widocznie na poczcie trafił na rozgarniętych urzędników.
– Nazwisko jest źle zapisane.
– Zangielszczone.
Winter przeczytał jeszcze raz: Sprawy mają się inaczej, niż się wydaje. Racja, sam doskonale o tym wiedział. Brzmiało to niemal jak podsumowanie jego zdania na temat pracy śledczego. John Oswald nie jest tym, kim się wydaje. Kim się wydaje. Wydaje się, że już nie żyje. Więc nie zginął?
– Nigdy oficjalnie nie potwierdziliśmy zgonu – powiedziała Johanna, zanim zdążył zapytać. – Przynajmniej nikt z rodziny tego nie zrobił.
– Ale urzędowo go potwierdzono?
– Tak.
– Ale myślicie…
– A co mamy myśleć? – przerwała mu. – Mamy nadzieję, zawsze mieliśmy… ale łódź zatonęła gdzieś na Morzu Północnym. Z tego, co wiem, nikogo nie odnaleziono.
– Z tego, co wiesz?
– Przecież była wojna. Nie mogli przeprowadzić poszukiwań w normalnych, bezpiecznych warunkach, że tak powiem. Ale nie… ani babcia, ani tata nigdy nie dostali wiadomości, że dziadek żyje. Ani że odnaleziono kogoś z pozostałych członków załogi.
– Kiedy to się stało?
– Ten wypadek?
– Tak.
– Niedługo po tym… po tym, jak musieli szukać schronienia. Po tym, jak mimo min przedostali się jakoś na wybrzeże Szkocji. Przecież wojna już się zaczęła. Łódź zaginęła w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku. Wiosną.
– Ile lat miał wtedy twój dziadek?
– Dwadzieścia jeden.
– Dwadzieścia jeden? I już miał dwuletniego syna?
– W tej rodzinie wszyscy wcześnie biorą śluby i wcześnie rodzą im się dzieci. Mój tata miał dwadzieścia dwa lata, kiedy się urodziłam.
Winter policzył w myślach.
– Jesteś z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku?
– Tak.
– Ja też.
– Wiem. Rozmawialiśmy wtedy o tym. Nie pamiętasz?
– Nie.
Zamilkła.
– To ja przerwałam ten łańcuch – powiedziała po chwili.
– Proszę?
– Ślub i dzieci w młodym wieku. Przerwałam to.
– Nie wiedziałem.
– Nie wyszłam za mąż i nie urodziłam dzieci.
Winter zauważył, że użyła czasu przeszłego. Ale wyglądała na mniej niż czterdzieści dwa lata. W dzisiejszych czasach nawet starsze kobiety rodzą dzieci. Nie mam pojęcia, jak teraz żyje.
– A jak się miewa twoja… mama?
– Nie żyje. Umarła trzy lata temu.
– Przykro mi.
– Mnie też.
Uciekła wzrokiem w stronę okna. Rozpoznał to spojrzenie. Z profilu wyglądała jak tamta młoda dziewczyna siedząca w słońcu, na kamieniach.
– Kiedy dostaliście ten list? – zapytał, podnosząc kopertę. Pomyślał, że właśnie zostawił na niej odciski palców. Dodał je do setek innych odcisków pochodzących z obu stron Morza Północnego.
– Dwa tygodnie temu.
– Czemu przyszłaś z tym do mnie?
I czego właściwie ode mnie oczekujesz, dodał w myślach.
– Mój tata pojechał tam dziesięć dni temu. A może dziewięć. Do Inverness.
– Po co?
– Po co? Tak trudno się domyślić? Był zdenerwowany. To oczywiste. Chciał się dowiedzieć. – Popatrzyła na niego. – Wziął ze sobą kopię listu i koperty.
I co chciał tam znaleźć?, pomyślał Winter. Nadawcę?
– To nie pierwszy raz – dodała Johanna. – On… my… próbowaliśmy przecież szukać, ale donikąd nas to nie zaprowadziło.
– Ale jak mógłby znaleźć jakikolwiek nowy ślad tylko na podstawie tego?
Nie odpowiedziała, nie od razu. Widział, że waży słowa. Był przyzwyczajony do takiego widoku. Czasami wręcz widział słowa, które ktoś miał wypowiedzieć, ale nie teraz. Johanna spoglądała to na niego, to w okno.
– Myślę, że… że dostał kolejną wiadomość – powiedziała, nie patrząc na niego. – Może ktoś do niego zadzwonił.
– Tak powiedział?
– Nie, tak mi się wydaje. – Spojrzała na list. Winter odłożył go już na biurko. – Chodziło o coś więcej niż te dwa zdania.
– Dlaczego tak ci się wydaje?
– To przez tę jego decyzję. Kiedy dostaliśmy list, nie zareagował jakoś szczególnie. To znaczy zdenerwował się, naturalnie, ale nic ponadto. Wszyscy się zdenerwowaliśmy. A potem… nagle… stwierdził, że jedzie. Natychmiast. I pojechał.
– I to było dziesięć dni temu?
– Tak.
– I udało mu się coś znaleźć?
Johanna Osvald spojrzała na niego.
– Odezwał się do mnie trzy razy. Ostatnio przed czterema dniami.
– Tak?
– Mówił, że ma się z kimś spotkać.
– Z kim?
– Nie powiedział. Ale miał się odezwać po spotkaniu. Jak tylko się dowie czegoś więcej. – Johanna pochyliła się do przodu. – W jego głosie słychać było… prawie podniecenie.
– I jak poszło?
– Mówiłam przecież, że wtedy rozmawiałam z nim po raz ostatni. Potem już się nie odezwał. – Winter zauważył w jej oczach strach. – Od tamtej pory nie dał znaku życia. Dlatego przyszłam.ROZDZIAŁ 5
5
PRZYSTANĄŁ NA NAJWYŻSZYM ZE WZNIESIEŃ. Widział stojący poniżej kościół. Czasami się w nim modlił, kiedyś, przed laty, modlił się, żeby Jezus ocalił jego duszę. Kościół był jedyną pozostałością naprawdę dawnych czasów. Jedyną, która uchowała się w Newtown.
Kiedy Lord i Lady przenieśli miasteczko, kościół został na swoim miejscu. Powstał w czternastym wieku. W czasach prehistorycznych, poprzedzających czasy wielkich wypraw, czasy żaglowców. Wielkich odkryć.
Swoją drogą, co za brutalne posunięcie! Lord i Lady przenieśli miasteczko. Nie chcieli, żeby leżało tuż przy ich zamku.
Nie chcieli, żeby przy ich siedzibie przebiegała kolej.
Widział stąd także ciągnące się w dole wiadukty. Pięły się w powietrzu, jakby szukały oparcia. Musieli je zbudować właśnie tam, daleko od Lorda i Lady. Nadludzki wyczyn, a jednak im się udało.
Nie było już Lorda ani Lady. Wiele się tu zmieniło, zniknęło. Morze się ostało, ale i ono z roku na rok zdawało się chować coraz niżej. Podczas odpływu trawlery cumowały dalej. Ich kadłuby wyglądały w świetle zmierzchu niczym połyskujące szczęki albo ławica orek, które zaczęły oblegać miasto, ale zatrzymał je odpływ.
Stał ponad portem. W powietrzu czuć było siarkę. W powietrzu, pomyślał: to, co wydawało się ciałem stałym, uleciało z wiatrem.
Bolało go biodro. Z każdym dniem coraz bardziej. Nie powinien chodzić, ale chodził. To w końcu jego ciało. To nic takiego. Wiedział, co tak naprawdę ma znaczenie. Wiedział dobrze.
Kiedy przybył tu pierwszy raz, miasto było głównym portem dla wszystkich statków rybackich pływających wzdłuż tej części wybrzeża, na południe od zatoki Moray Firth.
Było większe niż Keith, Huntly czy nawet Buckie.
_The Buckie boys are back in town_, powtórzył w myślach.
Wtedy nie został tu długo. Wtedy nie wiedział jeszcze, kim jest i gdzie jest. Tak było. Był jak ślepiec. Teraz już rozumiał, że kiedyś chodził, przystawał i rozmawiał z innymi, ale nie był tego świadom.
Czasami krzyczał przez sen. Budził go własny krzyk. Gdy otwierał oczy, okazywało się, że siedzi wyprostowany na łóżku w swoim lodowato zimnym pokoju. Jego parujący oddech wyglądał jak biały stożek. Krzyk wydawał się zamknięty w tym oddechu. To było przerażające uczucie, przerażające. Gardło miał rozerwane, jakby podcięte nożem. Co takiego krzyczał? Kto go słyszał? Wychodził na ulicę, ale w ciemnych oknach po drugiej stronie nic się nie ruszało.
Nikt go nie słyszał.
Widział stąd światła w leżącym powyżej mieście. Zaledwie kilka jasnych punktów.
Wtedy przez chwilę o niej pomyślał.
Widział budkę telefoniczną, świeciła pośrodku mgły. Telefon nigdy nie dzwonił.
Miał ją poprosić.
Naprawdę miał.
Wcześniej spełniała jego życzenia.
Ale wtedy nie był już tego taki pewien.
Gdy się widzieli ostatni raz, spojrzała na niego tak jak nigdy wcześniej.
Więc nie zapytał.
*
Zostawił za sobą port i przeszedł przez Seatown. Domy chyliły się ku sobie, kuliły się pod wiaduktami. Szedł do swojego domu, przemierzał ulice bez nazw. _This is where the streets have no names_, pomyślał. Często myślał po angielsku, prawie zawsze.
Czasami wracały urywki dawnego języka, ale tylko wtedy, gdy był mocno poruszony. _Where the streets have no names_. Jeszcze tylko w dwóch miejscach jest podobnie – w niebie i w piekle.
Był w obu. A teraz przemieszczał się między nimi.
Domy miały numery, choć wyglądało na to, że nie w porządku rosnącym. Siódemka przy dwudziestce piątce, szóstka przy trzydziestce jedynce. On sam mieszkał w czarnym domu na południu. Pod numerem czternastym. Oznaczało to, że był czternastym domem w Seatown. Tak właśnie numerowano tu domy. Żaden inny dom nie był czarny.