- promocja
Kamikaze. Lotnicy śmierci - ebook
Kamikaze. Lotnicy śmierci - ebook
Świetnie napisany i bardzo przejmujący „tygrys". Zawiera opis powstania pomysłu samobójczych ataków lotniczych kamikaze, a następnie najsłynniejszych ataków - w trakcie bitwy o Filipiny i walk o Okinawę. Na początku do ataków używane były myśliwce Zero, później opracowano specjalne, samobójcze, samoloty Jinrai. Przejmująco przedstawiono losy niektórych lotników i ich bezgraniczny, szaleńczy fanatyzm.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17568-6 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zanim rozpocznie się właściwa opowieść, nim przeniesiemy się w rejony najbardziej krwawych walk na Dalekim Wschodzie w końcowych latach wojny, nie od rzeczy będzie zapoznać się z pewną przygodą norweskich rybaków na chłodnych wodach Morza Beringa. Było to w maju 1940 roku.
Trzeba przyznać, że stary Johansen pierwszy sprzeciwił się połowom w tym rejonie. Uzasadniając swoje stanowisko, starał się dobierać jak najbardziej ważkie argumenty.
Nikt z załogi, oprócz może najmłodszego z chłopców Trellnera, nie wierzył oczywiście w to, że „Stary” obawiał się silnych w tym czasie sztormów. Johansen dobijał sześćdziesiątki, z której trzy czwarte, to znaczy lat czterdzieści pięć, spędził na morzu, i to wśród burz takich, jakie mogły zaimponować najbardziej wybrednym czytelnikom marynistycznych opowieści.
„Stary” dużo widział i dużo wiedział. Na wiele tematów nie chciał w ogóle mówić, a kiedy go natarczywie o coś pytano, natychmiast znajdował dla siebie jakąś pilną robotę.
Kiedy wybuchła wojna, Johansen niechętnie wyszedł z portu, był rozdrażniony, czepiał się każdego o byle co. Po ciężkich przeżyciach lat 1914-1918 Johansen nienawidził wojny i wszystkiego, co było z nią związane. Połowom ryb oddawał się z całą pasją nie tyle dla zarobku, ile dla samej przyjemności łowienia. To było treścią i celem jego istnienia. Wojna rwała normalny tok życia, wytrącała i Johansena z równowagi.
Trzeciego dnia przeszli między Wyspami Św. Pawła i Św. Jerzego i skręcili na południe, ku Aleutom. Tego dnia przed zmrokiem nastąpiło pierwsze wydarzenie, które spowodowało, że Johansen zasępił się jeszcze bardziej.
Mgła wisiała nisko, wiał przenikliwy, północno-zachodni wiatr. Morze rzucało statkiem, niespokojne fale tłukły o kadłub z rosnącą siłą. Johansen wyszedł na dziób sprawdzić windę kotwiczną i wtedy właśnie wydało mu się, że tuż za mleczną zasłoną mgły przemknął jakiś statek, przy czym „Stary” przysiągłby, że był to jeden z myśliwskich statków japońskich, które w tym rejonie zwykły polować na foki.
Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby w pół godziny później nie przemknął opodal szybki i zwrotny amerykański okręt.
Jeśli pierwszy statek pozostał dla całej załogi niezauważony, to amerykański okręt widziany był przez każdego, kto w tej chwili znajdował się na pokładzie.
Johansen nie zdradził się ze swoją pierwszą obserwacją i czekał dalszych wypadków, które potoczyły się, trzeba to przyznać, zgodnie z jego przewidywaniami.
W dwie godziny później do burty statku dobił amerykański awizo¹ i na pokład wszedł młody oficer.
Johansen znał prawo morskie i wiedział, że mógł nie dopuścić do nieproszonej wizyty, ale wiedział również, że byłby to krok nierozważny. Nie miał nic do ukrywania, poprosił więc oficera do mesy.
„Stary” poczęstował gościa koniakiem, zapalił fajkę. Wpatrywał się spokojnie w twarz młodego człowieka, który pragnął zacząć rozmowę i przeprowadzić ją tak, aby móc dowiedzieć się jak najwięcej, samemu nie zdradzając się z niczym.
Johansen z satysfakcją śledził jego niespokojne oczy i bawił się młodzieńczą niezaradnością, która nie pozwalała mu skierować rozmowy na pożądane tory.
Oficer zapytał o wyniki połowów, zatroszczył się o stan techniczny statku, zaofiarował swoją pomoc, a kiedy zapytał, czy statek ich łowi w pojedynkę, czy wraz z całą flotyllą, Johansen mocniej pyknął swoją fajkę, uśmiechnął się i postanowił pomóc w tym nieoficjalnym śledztwie.
– Łowimy tu sami… – powiedział, po czym po chwili milczenia dodał – …co nie znaczy, że oprócz nas nie ma tu nikogo.
Oficer wpatrywał się badawczo w twarz starego rybaka.
– Foki… – ciągnął Johansen – foki są nie mniej cenne niż ryby…
Oficer zaczerwienił się po same uszy. Mimo to był wdzięczny Norwegowi za jego relację. Zerknął na zegarek, podziękował za wspaniały koniak i serdecznie pożegnał się ze „Starym”.
Sztorm, jakiego Johansen oczekiwał, nastąpił około godziny drugiej w nocy.
Zaczął się potężnym szkwałem, który podnosił z powierzchni morza góry wody i uderzał nimi w zagubiony, samotny statek. Spojenia kadłuba trzeszczały tak groźnie, że młody Trellner wytrzeszczał z przerażenia oczy, z trwogą czekając chwili, gdy morze roztrzaska tę starą i wątłą łupinę. Ładownie były już prawie pełne i na głęboko osadzony w wodzie statek co chwila wpływało spienione i rozwścieczone morze. W ciągu godziny radiokabina została zalana wodą, przerywając wszelką więź ze światem. Czyjaś pomoc mogła być tylko dziełem przypadku.
Johansen spokojnym głosem wydawał komendy. Niepokoiła go rosnąca wciąż siła wiatru, która świadczyła o tym, że sztorm nie osiągnął jeszcze swego punktu kulminacyjnego. Nad ranem morze i wiatr uderzyły ze zdwojoną silą. Trellner z uwagą wpatrywał się w zaczerwienione, przemęczone oczy Johansena, pragnąc wyczytać w nich swój los. Johansen stawał się niespokojny i nie potrafił tego ukryć.
Najprościej byłoby schronić się do najbliższego portu, ale ponieważ najbliższym był Dutch Harbor, Johansen wolał nie ryzykować. Dla nikogo, ktokolwiek bywał teraz w tych okolicach, nie było tajemnicą, że Dutch Harbor od pewnego czasu jest specjalnie troskliwie chroniony i wszelkie wizyty nawet w sąsiednich sektorach były niemile widziane przez patrolujące jednostki amerykańskie.
Johansen nie wiadomo dlaczego sądził nawet, że ów japoński statek myśliwski, który mignął mu przed oczyma we mgle, szedł właśnie z tamtych stron. Ci, którzy bywali bliżej Dutch Harbor, opowiadali, że mały port ożył i rozrasta się do rozmiarów silnej bazy morskiej. „Stary” nie chciał się przekonywać o prawdziwości owych relacji i wolał przeczekać sztorm na morzu.
Po dwudziestu godzinach beznadziejnej chwilami walki wiatr ucichł, tylko rozkołysane jeszcze fale huśtały potężnie roztrzęsionym statkiem.
Kiedy stało się to możliwe, załoga przystąpiła do naprawy uszkodzeń. Po dwóch dniach doprowadzono do porządku niemal wszystko.
Drugiego dnia w godzinach popołudniowych sternik Rikenes dostrzegł przed dziobem jakiś ciemniejący kształt swobodnie kołyszący się na falach. Zmrużył oczy, po czym ze zdumieniem otworzył je szeroko i wrzasnął na całe gardło:
– Lewo piętnaście człowiek za burtą!
Alarm poderwał wszystkich na nogi. Johansen sam stanął przy sterze i ostrożnie podprowadzał dziób statku pod dryfujący kształt ludzki.
Statek wreszcie dobił burtą do przemarzniętego ciała. Podniesiono je na pokład.
Oczom wszystkim ukazała się obrzękła i pokaleczona twarz Japończyka z zastygłym na niej drwiącym uśmiechem.
Johansen zdjął czapkę i przeżegnał się.
– Ofiara sztormu – szepnął cicho Rikenes i pokiwał z litością głową.
Johansen nie wypowiedział słowa. Patrzył na leżące na pokładzie zwłoki, usiłując w myśli odtworzyć ostatnie chwile życia nieznajomego człowieka.
– Sprawdźcie dokumenty – wskazał ciało.
Kilka kartek znalezionych w kieszeni było tak przemoczonych, że trudno było cokolwiek z nich się dowiedzieć. Trellner z obrzydzeniem odsunął zwłoki na bok.
– O! – wykrzyknął nagle ze zdumieniem wskazując na zawiniątko, które odsłoniła podwinięta w górę marynarka.
Z nieprzemakalnego opakowania wyciągnięto niegrubą książkę zaopatrzoną w ołowiane balasty. Tylko przez przypadek, zaczepiwszy się w jakiś sposób o podszewkę marynarki, ten dziwny przedmiot nie poszedł na dno. Rikenes ujął ostrożnie w dwa palce nieprzemakalną kopertę, nie bez odrazy wyciągnął stamtąd książkę i podał Johansenowi.
Ten otworzył ją i z zainteresowaniem przypatrywał się długim rzędom wypisanych cyfr.
– Wiem, co to jest! – wykrzyknął blady z wrażenia Trellner, zaglądając Johansenowi przez ramię. – Widziałem taką samą książkę w Hammerfest u siostry Christiana, kiedy chodziła do szkoły. To podobno służy do jakichś obliczeń matematycznych czy coś w tym rodzaju. Widocznie Japończycy przeprowadzali tu badania naukowe…
Trellner urwał pod karcącym spojrzeniem Johansena.
– Nie nasza to sprawa – przerwał „Stary”. – Należy ją przechować i po powrocie do Nackneck zwrócić władzom.
Wsunął książkę w kopertę, wrócił do mesy i znalezione dokumenty schował w szafce.
Rzecz jasna, Johansen nie mógł wiedzieć o tym, że w jego szafce leży teraz spokojnie książka, za którą amerykański wywiad byłby gotów mu ofiarować każdą sumę, jakiej by zażądał. Nie wiedział o tym nikt z załogi, inaczej bowiem stary Johansen do końca życia nie zaznałby spokoju dręczony przez towarzyszy za przepuszczenie przez palce szansy jednej na milion, która pozwoliłaby na pozbycie się nędznej łupiny rybackiej i zakupienie na jej miejsce całej flotylli nowoczesnych trawlerów. Nieświadomość posiadania skarbu pozwoliła na spokojne przygotowanie pogrzebu Japończyka.
Ciało wsunięto w szybko spreparowany wór. Johansen odmówił modlitwę i nieznajomy raz na zawsze zniknął w chłodnych falach Morza Beringa.
Tak się złożyło, że nazajutrz amerykański okręt ponownie podsunął się pod sam dziób. Tenże młody oficer, ujrzawszy znany mu statek rybacki, zamierzał już skierować się w inną stronę, kiedy doszły go sygnały dawane przez rybaków.
Johansen przywitał go jak znajomego i zaprowadził do mesy. Amerykanin wysłuchał opowiadania i z wdzięcznością przyjął zaofiarowaną mu książkę.
Skarb wymknął się z rąk rybaków.
Tejże jeszcze nocy, natychmiast po przybyciu awiza do Dutch Harbor, dowódca amerykańskiego okrętu zameldował się w sztabie bazy. W parę dni później ten sam oficer, nazwijmy go Ralph Jackson, wylądował na lotnisku w Waszyngtonie.
Mimo późnej pory szef departamentu dalekowschodniego na osobiste polecenie sekretarza stanu natychmiast przyjął Jacksona, z ciekawością obejrzał przywiezioną książkę, po czym wręczył ją specjaliście od szyfrów.
Jackson z niecierpliwością oczekiwał rozwiązania zagadki. Około godziny dziesiątej rano następnego dnia wydział szyfrów miał ocenić wartość przywiezionego dokumentu. Ralph przyglądał się właśnie po raz setny rozwieszonej na ścianie olbrzymiej mapie świata, gdy poproszono go do gabinetu generała.
Generał wyszedł mu na spotkanie i serdecznie uścisnął rękę.
– Nagroda pana nie minie, Jackson. To, co pan przywiózł, stanowić odtąd będzie wspólną tajemnicę nielicznej grupy ludzi. I od pana również zależy, żeby ta grupa nie powiększyła się, w przeciwnym wypadku wartość dostarczonego przez pana dokumentu może spaść do zera. Proszę, panie David…
Dopiero teraz Jackson zauważył niepozorną postać obcego mężczyzny siedzącego w głębokim fotelu opodal dekoracyjnej palmy.
– Podaję do wyłącznej wiadomości pana, panie Jackson – David miał nieprzyjemny skrzeczący głos – że to, co pan zdobył, stanowi klucz do szyfru stosowanego przez japońskie ministerstwo spraw zagranicznych, lotnictwo oraz marynarkę. Japoński szyfr należy do najtrudniejszych na świecie. Ułatwił nam pan znakomicie pracę. – David naciął cygaro i kłąb niebieskiego dymu wzniósł się nad fotelem. – Należy się panu nagroda. Co pan myśli o przeniesieniu pana do służby w specjalnie utworzonym nowym wydziale przy Białym Domu?
Było to pytanie retoryczne, któż bowiem nie zamieniłby służby w dalekiej, zagubionej na Morzu Beringa, morskiej bazie na ciekawą, dającą wspaniałe widoki na przyszłość, pracę w Waszyngtonie.
Jackson z radością przyjął propozycję.
W ciągu kilku dni wydział został utworzony. Wgląd w jego pracę poza ścisłą i nieliczną grupą współpracowników mieli jedynie prezydent Roosevelt i sekretarz stanu Cordell Kuli.
W parę lat później minister Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych Frank Knox tak powiedział o opisanym tu wydarzeniu na Morzu Beringa:
„Odkrycie to miało dla nas takie samo znaczenie, jakie miałoby posiadanie nowej, potężnej floty”.
W słowach tych nie było przesady. Japończycy do końca wojny nie wiedzieli, że ich misternie opracowany szyfr od dawna znajduje się w rękach przeciwnika.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki