Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kampanella: koleje życia sieroty - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kampanella: koleje życia sieroty - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 306 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

WIEJ­SKA SZKO­ŁA.

"Tak pły­nę­li co­raz da­lej, aż przy­by­li do wy­spy.

"Co to jest wy­spa?"

Dwa­na­ście drob­nych rą­czek pod­nio­sło się w górę i dwa­na­ście dzie­cin­nych gło­si­ków od­po­wie­dzia­ło na za­py­ta­nie.

Je­ste­śmy w An­gl­ji, w wiej­skiej szkół­ce; wła­śnie te­raz jest go­dzi­na ro­bót ręcz­nych, na­uczy­ciel­ka opo­wia­da ja­kąś po­wieść i od cza­su do cza­su rzu­ca py­ta­nie, któ­re wy­da­je się ma­łym słu­chacz­kom jakg­dy­by na­le­ża­ło do geo­gra­fji lub ra­chun­ków. Ale im się to po­do­ba i słu­cha­ją tak uważ­nie, że rzad­ko któ­rej dziew­czyn­ce zda­rzy się cza­sem spój­rzeć we drzwi otwar­te, przez któ­re za­pach bzu i ptasz­ków śpie­wa­nie wpa­da do we­so­łej, przy­jem­nej szkol­nej izby, rzad­ko któ­ra by­stry i cie­ka­wy wzrok za­pu­ści na krze­wią­cy się nie­da­le­ko krzak agre­stu, by w po­śród li­ści i kol­ców po­li­czyć doj­rze­wa­ją­ce jego owo­ce.

Ład­ny szkol­ny do­mek stał wśród ogro­du, w któ­rym tak było ci­cho i po­god­nie że bra­ła ocho­ta po­pa­trzeć. Na­gle usły­sza­no otwie­ra­ją­ce się ogro­do­we drzwicz­ki i wraz zbli­ża­ją­ce się stą­pa­nie. Te­raz już prze­pa­dła uwa­ga dziew­czy­nek, wszyst­kie głów­ki zwró­ci­ły się ku drzwiom, lecz gdy się nad­cho­dzą­cy uka­zał, dzie­ci sze­ro­ko otwo­rzyw­szy oczy spój­rza­ły z wy­ra­zem prze­stra­chu.

Zbli­ża­ją­cy się czło­wiek zwa­ny był we wsi: "Czar­ny Bill," za­wsze wy­glą­dał brud­no i ob­dar­to, a rzad­ko kie­dy trzeź­wym go wdzia­no. Cze­go on tu mógł chcieć? Pani Le­ster, na­uczy­ciel­ka, po­wsta­ła i po­de­szła na­prze­ciw nie­mu z wy­ra­zem oka­zu­ją­cym do­bit­nie, że go­to­wą była bro­nić swo­ich ma­leń­kich, jak kura kur­czą­tek, ale sko­ro spój­rza­ła na twarz Bil­la wy­raz ten zła­god­niał o wie­le, a na­wet znikł zu­peł­nie, gdy ten­że po­kło­niw­szy się, po­czął jak mógł czy­ścić o skro­bacz­kę zbło­co­ne swo­je buty, nim próg izby prze­stą­pił. Wi­docz­nie nie był pi­ja­nym, ani w złym za­mia­rze przy­by­wał; na le­wej ręce przy­tu­lo­nej do pier­si miał mo­kre za­wi­niąt­ko.

– Patrz Pani, pani Le­ster, rzekł pod­no­sząc je, tyl­ko co zna­la­złem to dziew­cząt­ko w wo­do­ro­stach; le­ża­ło na bel­ce któ­rą przy­pływ mo­rza na brzeg wy­rzu­cił. Bie­dac­two! zim­ne to i bia­łe jak­by nie­ży­we, ale może jesz­cze i tro­chę ży­cia zo­sta­ło; nie­wiem co mam z tem po­cząć i przy­cho­dzę pani pro­sić o radę, bo kie­dy idzie o dzie­ci, za­raz każ­de­mu na my­śli sta­nie, pani Le­ster.

Może i rze­czy­wi­ście tak było jak Bill mó­wił i to nie ko­niecz­nie dla tego że pani Le­ster była prze­wod­nicz­ką szkół­ki, ale że jej twarz okrą­gła i ró­żo­wa po­dob­ną była dzie­cię­cej a obok tego wszyst­kie wiej­skie dzie­ci bar­dzo ją ko­cha­ły.

Czar­ny Bill usiadł na ław­ce i roz­wią­zał za­wi­niąt­ko na któ­re wszyst­kie oczy były zwró­co­ne. Na­praw­dę! uka­za­ło się małe, bla­de dzie­ciąt­ko z twa­rzycz­ką tak do umar­łej po­dob­ną, że nie­któ­re dziew­czyn­ki pła­kać na jej wi­dok za­czę­ły.

– Daj­cie mi ją tyl­ko i zo­staw­cie tu­taj, już ja się prze­ko­nam czy ona żyje jesz­cze, rze­kła pani Le­ster bio­rąc dzie­cię na ręce.

– Ale będę mógł wstą­pić tu zno­wu i do­wie­dzieć się jak się bę­dzie mia­ła? spy­tał Bill – prze­cięż to ja ją zna­la­złem.

– Przyjdź­cie za dwie go­dzi­ny; brzmia­ła od­po­wiedź, a pani Le­ster zni­kła w drzwiach swo­jej sy­pial­ni, gdzie ogrze­wa­jąc, roz­cie­ra­jąc i in­nych roz­trop­nych uży­wa­jąc środ­ków sta­ra­ła się przy­wró­cić ży­cie zdrę­twia­łe­mu i zgłod­nia­łe­mu dzie­cię­ciu. Dziew­czyn­ki ro­ze­szły się ze szko­ły po ci­chu, ale wzru­szo­ne i ucie­szo­ne za­ra­zem, bo przed odej­ściem wi­dzia­ły jesz­cze jak ma­leń­ka otwo­rzy­ła oczę­ta i po­ru­szać się za­czę­ła. Każ­de ta­kie po­ru­sze­nie wi­ta­ła pani Le­ster ra­do­śnie, a gdy do tego do­szło że dzie­cię kil­ka kro­pel cie­płej wód­ki prze­łknę­ło i uwi­nię­te w fla­nel­kę za­snę­ło na jej łóż­ku, uczu­ła że jej w ser­cu nie­wy­po­wie­dzia­nie bło­gie uczu­cie po­wsta­ło.

Kie­dy Bill w ozna­czo­nym cza­sie po­wró­cił, za­stał ją sie­dzą­cą mię­dzy łóż­kiem i we­so­ło pło­ną­cym ogniem na ko­min­ku, (bo to była wio­sna i wie­czo­ry chłod­ne); ro­bi­ła poń­czo­chę, ale oczy jej nie­ustan­nie spo­czy­wa­ły na ma­łej śpiosz­cze.

Bill spo­glą­dał po po­ko­ju na pół za­kło­po­ta­ny i na­pół zmie­sza­ny, ob­ra­cał w ręku swo­ją sta­rą czap­kę i opo­wia­dał raz jesz­cze do­kład­niej jak i gdzie zna­lazł dzie­cię, któ­re wi­docz­nie mo­rze na brzeg wy­rzu­ci­ło. Był ja­kiś inny jak za­wsze, trzeź­wy, spo­koj­ny i pe­łen usza­no­wa­nia.

Ty­dzień cały prze­mi­nął, a przez cały ten czas ma­leń­ka spa­ła, w bia­łem cie­płem łó­żecz­ku, bu­dząc się tyl­ko wte­dy, gdy ją po­si­lić czem było po­trze­ba, a pani Le­ster szy­ła pil­nie oko­ło ubra­nia któ­re­go jej do­syć dla zna­le­zio­nej na­przy­sy­ła­no a któ­re nie­ja­kie­go prze­ro­bie­nia po­trze­bo­wa­ło. Raz przy­szedł Bill i przy­niósł kil­ka sztuk pie­nię­dzy.

– To dla dziec­ka, pani Le­ster, rzekł kła­dąc pacz­kę na ko­min­ko­wym gzem­sie – bę­dzie dla niej po­trze­ba roz­ma­itych rze­czy, a mnie się wczo­raj do­brze udał po­łów i pie­nię­dzy mi nie trze­ba.

– To bar­dzo z wa­szej stro­ny życz­li­wie Bil­lu.

– Nie to nie, ją­kał Bill prze­cie­ra­jąc ręką usta przez któ­re z trud­no­ścią do­by­wa­ły się wy­ra­zy; ale ja – ja my­ślę że kie­dy ja ją zna­la­złem, to chciał­bym te­raz wziąść ją do sie­bie – do mo­jej cha­ty.

Pani Le­ster spoj­rza­ła na nie­go zdzi­wio­na. My­śla­ła so­bie że dom Czar­ne­go Bil­la nie był naj­sto­sow­niej­szem miej­scem po­by­tu dla wą­tłej dzie­ci­ny, ale za­trzy­ma­ła to zda­nie przy so­bie, od­po­wia­da­jąc tyl­ko:

– Tym­cza­sem Bil­lu cho­ra dzie­ci­na le­piej tu bę­dzie pie­lę­gno­wa­ną niż u was.ROZ­DZIAŁ II.

OBCE DZIE­CIĘ.

Wresz­cie na­de­szła chwi­la, w któ­rej drob­na isto­ta do­tąd pra­wie nie­ru­cho­mo le­żą­ca po­ru­szać się za­czę­ła, gdzie wiel­kie jej oczy otwo­rzy­ły się sze­ro­ko i z po­dzi­wie­niem po­glą­dać po­czę­ły po ob­cem dla sie­bie oto­cze­niu. Pod­nio­sła się a jed­na z uczen­nic sto­ją­ca obok usły­sza­ła ją wy­ma­wia­ją­cą sło­wa, któ­rych zro­zu­mieć nie mo­gąc, po­bie­gła do pani Le­ster by ją o tej no­wi­nie za­wia­do­mić. Na­uczy­ciel­ka przy­szła, dziew­czyn­ka za­czę­ła do niej mó­wić, ale i ona nie zro­zu­mia­ła ob­cych wy­ra­zów, i mu­sia­ła bez od­po­wie­dzi zo­sta­wić po­wta­rza­ne dziec­ka py­ta­nia, bo z tonu po­znać było moż­na, ze za­py­ty­wa­ła.

– Bied­ne dzie­cię, bied­ne ko­cha­ne dzie­cię, mó­wi­ła głasz­cząc ma­lut­ką – pew­nie z da­le­kie­go kra­ju przy­by­wa. Ale może pan Dy­kes zro­zu­mie jej mowę – on tyle ob­cych ję­zy­ków po­sia­da, – Pan Dy­kes był wiej­ski pro­boszcz.

Wi­docz­nie łóż­ko uprzy­krzy­ło się ma­łej cu­dzo­ziem­ce. Pani Le­ster pod­nio­sła ją za­tem i mia­ła za­miar owi­nąć ją tym­cza­sem w wiel­ką chust­kę i wy­nieść do szko­ły, ale to sie ma­łej nie po­do­ba­ło, chcia­ła by ją ubra­no, umy­to i ucze­sa­no a żą­da­nie to swo­je oka­za­ła pro­stu­jąc swo­je po­tar­ga­ne wło­sy i po­glą­da­jąc smut­no na brud­ne rącz­ki. Pani Le­ster z uśmie­chem do­go­dzi­ła jej ży­cze­niu, ka­za­ła po­dać ubra­nie już przy­go­to­wa­ne, umy­ła dzie­cię, ucze­sa­ła, wy­szczot­ko­wa­ła czar­ne jej je­dwa­bi­ste wło­sy i ubra­ła ma­lut­ką w bia­łą bie­li­znę i cie­płą su­kie­necz­kę z pur­pu­ro­wej fla­nel­li za­ku­pio­nej za pie­nią­dze Bil­la, a przez szkol­ne dziew­czyn­ki uszy­tą.

Pod­czas ubie­ra­nia dzie­wecz­ka za­cho­wa­ła się spo­koj­nie, tyl­ko od cza­su do cza­su prze­ma­wia­ła w ob­cym ję­zy­ku, ale gdy­by ustecz­ka jej były zu­peł­nie nie­me, ten sam by z nich mia­ła uży­tek, bo pani Le­ster nie mo­gła jej in­a­czej od­po­wie­dzieć jak po­trzą­sa­jąc gło­wą, lub piesz­cząc i ca­łu­jąc swo­je­go go­ścia.

Ubraw­szy dzie­cię wzię­ła je pani Le­ster na ręce i za­nio­sła do szko­ły, bo jej się zda­wa­ło że drob­ne nóż­ki nie mia­ły jesz­cze siły by ją za­nieść mo­gły. Było to po­obie­dzie i wła­śnie zaj­mo­wa­no się ręcz­ną ro­bo­tą, pod­czas któ­rej za­wsze było czy­ta­nie lub opo­wia­da­nie; ale dziś nikt o tem ani po­my­ślał. Wszyst­kie oczy zwra­ca­ły się na obce dzie­cię uwi­nię­te w chust­kę, sie­dzą­ce na ko­la­nach na­uczy­ciel­ki i po­glą­da­ją­ce na dziew­czyn­ki po ko­lei. Twa­rzycz­kę mia­ła drob­ną i śnia­dą, duże czar­ne oczy, rącz­ki śnia­de i dziw­nie ma­leń­kie – jed­nem sło­wem, tak była od­mien­ną od ma­łych an­gie­lek, że te, przy­glą­da­ły się jej z zdzi­wie­niem i nie­po­ko­iły się pra­wie, wi­dząc zwró­co­ne na sie­bie te – wiel­kie czar­ne oczy. Wi­dać szu­ka­ła cze­goś, może ja­kiej zna­jo­mej twa­rzy, a nie znaj­du­jąc jej smut­nia­ła co­raz bar­dziej i tak prze­szła cała go­dzi­na.

Gdy się dzie­ci ze szko­ły ro­ze­szły, na­uczy­ciel­ka wy­nio­sła swo­ją wy­cho­wan­kę do ogro­du; słoń – ce za­glą­da­ło tam cie­płe­mi pro­mie­nia­mi, pach­nia­ły fi­joł­ki i re­ze­da, zda­le­ka do­cho­dzi­ły we­so­łe dzie­cin­ne gło­sy, a po­waż­ny szum mo­rza brzmiał jak od­głos ko­ły­san­ki. Ale dziew­czyn­ka nie zda­wa­ła się uwa­żać na to wszyst­ko, pa­trza­ła cią­gle na pa­nią Le­ster, i gru­be łzy pły­nę­ły jej po licu. – Bied­ne dzie­cię, po­wie­dzia­ła do sie­bie pani Le­ster – może ona my­śli o swo­jej mat­ce.

Tak było istot­nie, a ta mat­ka spo­czy­wa­ła na dnie mo­rza szem­rzą­ce­go tak ła­god­nie.

W tej chwi­li Bill uka­zał się w uli­cy, ale za­trzy­mał się przy pło­cie i przez otwór w nim bę­dą­cy przy­pa­try­wał się dziew­czyn­ce. Ozdob­na czy­stość szkol­ne­go domu spra­wia­ła mu za­wsze ta­kie wra­że­nie, jak kie­dy spo­tkał we wsi pro­bosz­cza, a ten spoj­rzał na nie­go su­ro­wo. Nie śmiał wejść do ogro­du póki nie usły­szał że go na­uczy­ciel­ka woła; wte­dy po­stą­pił kil­ka kro­ków, alić za­le­d­wie uj­rza­ła go ma­leń­ka, sko­czy­ła ze swe­go sto­łecz­ka i wy­cią­ga­jąc ciem­ne swo­je rą­czę­ta, pod­bie­gła ku nie­mu wo­ła­jąc: "O caro Gia­co­mo!" On ją pod­niósł, a ona go po­ca­ło­wa­ła.

– Musi was po­zna­wać, rze­kła pani Le­ster i tak się istot­nie zda­wa­ło, ale gdy się dzie­wecz­ka uważ­nie przy­pa­trzy­ła Bil­lo­wi, zmie­nił się wy­raz jej twa­rzy, usi­ło­wa­ła wy­do­być się z jego ob­jęć, a gdy jej się to uda­ło, po­bie­gła pę­dem do pani Le­ster i skry­ła się za jej suk­nię.

Czy ją po­wierz­chow­ność Bil­la prze­stra­szy­ła? wy­glą­dał tak brud­no i ob­dar­to że sam to uczuł głę­bo­ko. Buty jego prze­sią­kłe mor­ską wodą tak brud­ny muł osiadł, że na bia­łej żwi­ro­wej ścież­ce Znać było śla­dy każ­de­go jego stą­pie­nia, wi­dział, to i w za­kło­po­ta­niu ogry­zał zie­lo­ną ga­łąz­kę któ­rą ze­rwał po dro­dze. Po ni­ja­kiem mil­cze­niu rzekł spusz­cza­jąc oczy:

– Te­raz, kie­dy ona już zdro­wa, chciał­bym ją za­brać z sobą; będę ją pani do szko­ły przy­sy­łał i re­gu­lar­nie sześć pen­sów ty­go­dnio­wo opła­cał.

– o tem wca­le nie wąt­pię, od­rze­kła pani Le­ster, ale czy­liż na praw­dę my­śli­cie że wasz dom był­by wła­ści­wym po­by­tem dla dziew­czyn­ki?

– A cze­muż nie? – za­py­tał, i spoj­rzał tak… po­nu­ro, że ła­two przy­szło zro­zu­mieć, cze­mu go. Czar­nym Bil­lem na­zy­wa­no. Dla cze­góż mój dom nie miał­by być tak do­brym jak inny?

– Po­my­śl­cież czy­by to do­brze było dla dziec­ka, gdy­by­ście za przy­by­ciem bez­boż­nych wa­szych to­wa­rzy­szy, wszy­scy ra­zem pić za­czę­li?

Mil­czał chwi­lę, po­tem rzekł:

– Mo­że­by też oni nie przy­szli, gdy­bym ją miał przy so­bie.

– Za­py­taj­myż, rze­kła pani Le­ster, co na to po­wie pan Dy­kes nasz pro­boszcz. Jak­kol­wiek Bili w du­chu nie przy­zna­wał ni­ko­mu pra­wa roz­po­rzą­dza­nia dziec­kiem któ­re on sam zna­lazł i oca­lił, na tę chwi­lę jed­nak uwa­żał za sto­sow­ne ustą­pić.

Pan Dy­kes ła­god­ny i usłuż­ny czło­wiek, uży­wa­ją­cy we wsi wiel­kie­go zna­cze­nia i prze­waż­ny głos w znacz­niej­szych spra­wach ma­ją­cy, za­jął się żywo małą zna­le­zio­ną i wkrót­ce uda­ło mu się od­kryć, że dzie­cię wraz z mat­ką swo­ją wsia­dło we Wło­szech na okręt: Bu­ona­wen­tu­ra (co zna­czy, po­myśl­ność), i że sta­tek ten bli­sko an­giel­skich brze­gów za­to­nął, a oprócz tego je­dy­ne­go dzie­cię­cia nikt z ży­ciem nie uszedł. Praw­do­po­dob­nie wały mor­skie wy­rzu­ci­ły ma­leń­stwo na wy­brze­że.

Pan Dy­kes z po­cząt­ku wo­lał­by dziew­czyn­kę u pani Le­ster zo­sta­wić niż ją wy­dać Czar­ne­mu Bil­lo­wi któ­ry co­raz na­tar­czy­wiej z żą­da­niem swo­jem wy­stę­po­wał; ale po doj­rzal­szej roz­wa­dze i na­ra­dze­niu się z jed­ną z za­cnych dam ma­ją­cych we wsi let­nie miesz­ka­nie, uznał, że Bili miał słusz­ność za sobą, a dama ta, pani Mur­ray oświad­czy­ła otwar­cie, że by­ło­by okru­cień­stwem od mó­wić wy­da­nia dziec­ka temu któ­ry je wy­ra­to­wał i sta­le je za swo­ją wła­sność uwa­żał.

Pan Dy­kes za­rzu­cił że cha­ta Bil­la nie­jest lep­szą od chle­wa.

– Do­mek ten, od­rze­kła pani Mur­ray, tak ma­low­ni­czo ob­ro­śnię­ty jest blusz­czem, że moje sio­strze­ni­ce zdję­ły z nie­go ry­su­nek; coby zaś we­wnątrz wy­po­rzą­dzić było trze­ba, to ja bio­rę na sie­bie.

– Gdy­by tyl­ko rów­nie ła­two moż­na, Bil­la pi­ja­ka i prze­myt­ni­ka do po­rząd­ku do­pro­wa­dzić od­rzekł pro­boszcz.

– Po­zo­staw­my to dziec­ku, ono tego cudu do­ko­na; ma­jąc tę wdzięcz­ną i miłą isto­tę, Bili po­lu­bi swo­ją cha­tę, a gdy się do dzie­wecz­ki szcze­rze przy wią­że, dla jej mi­ło­ści zmie­ni po­wo­li swo­je na­wyk­nie­nia.

– Lecz przy­pu­ść­my że ten czło­wiek zda dziec­ko na opie­kę gmi­ny, je­śli mu się uprzy­krzy?

– Broń Boże! tego nie do­pu­ści­my. – Ja z mo­jej stro­ny przy­rze­kam czu­wać nad dziew­czyn­ką i czę­sto się o nią, do­wia­dy­wać. – Pan _ spo­dzie­wam się uczy­nisz to samo? Nie trze­ba te go Bil­la po­zba­wiać sa­mo­wol­nie spo­sob­no­ści po­pra­wy. – Je­że­li z niej sko­rzy­sta, tem le­piej, je­że­li nie – albo też, gdy­by­śmy przy nim nie­bez­pie­czeń­stwo ja­kie dla dziec­ka spo­strze­gli, – no, to za­wsze czas bę­dzie od­dać je w inne ręce.

Pro­boszcz ustą­pił lubo nie­chęt­nie, a mała włosz­ka prze­nio­sła się do swe­go opie­ku­na (bo za ta­kie­go uzna­no Bil­la), do zdob­ne­go blusz­czem, lecz wa­lą­ce­go się dom­ku. Nie prze­ciw­ia­ła się temu zna­ka­mi, tem mniej sło­wa­mi bie­dacz­ka, za­prze­sta­ła już pró­bo­wać ust­ne­go po­ro­zu­mie­nia się. –

Z po­cząt­ku pro­boszcz i pani Mur­ray od­wie­dza­li nie­kie­dy małą cu­dzo­ziem­kę, pie­ści­li ją, przy­no­si­li drob­ne po­dar­ki, ale wkrót­ce uczo­ny mąż od­dał się wy­łącz­nie ja­kiejś pi­śmien­nej pra­cy i za­po­mniał o ob­cej dziew­czyn­ce, pani Mur­ray wy­je­cha­ła za­braw­szy swo­je sio­strze­ni­ce, a sie­ro­cie oprócz Bil­la po­zo­sta­ło tyl­ko tro­skli­we, ma­cie­rzyń­skie przy­wią­za­nie pani Le­ster, do szkół­ki któ­rej co­dzien­nie z wiel­ką, uczęsz­cza­ła ocho­tą; po­wo­li wy­szła ona na­wet z pa­mię­ci wiej­skiej lud­no­ści, za­ję­tej wła­sne­mi co­dzien­ne­mi spra­wa­mi.

Póź­niej do­wie­my się jak pod życz­li­wym do­zo­rem na­uczy­ciel­ki roz­wi­ja­ła się dziew­czyn­ka. – Uwa­żać trze­ba że wiel­ką, i to przez dłu­gi czas trwa­ją­cą prze­szko­dą, była ta oko­licz­ność, że bied­ne dzie­cie z po­wo­du swo­jej ni­ko­mu tu nie­zna­nej mowy, nie mo­gło się po­ro­zu­mieć z ota­cza­ją­cy­mi je ludź­mi. – Ona nie­zmier­nie szyb­ko poj­mo­wa­ła cze­go od niej żą­da­no, ale tyl­ko ro­zum­niej­sze oso­by i dow­cip­niej­sze dzie­ci zga­dy­wa­ły z ży­wych jej gie­stów co im po­wie­dzieć chcia­ła; pro­ści i ciem­ni (a tych czę­ściej wi­dy­wa­ła), śmie­li się tyl­ko z jej wy­ra­zi­stych mi­nek i ży­wych po­ru­szeń rącz­ka­mi, tak wła­ści­wych po­łu­dniow­com, albo z li­to­ścią wzru­sza­li ra­mio­na­mi, co za­rów­no dzie­ci­nę bo­la­ło.ROZ­DZIAŁ III.

CHA­TA CZAR­NE­GO BIL­LA.

Nad ład­ną, mor­ską za­to­ką, wzno­si­ła się w ma­low­ni­czy spo­sób wiel­ka wieś zwa­na Holm, cza­sem Bren­tholm o któ­rej tu mó­wi­my; od sa­me­go wy­brze­ża wy­stę­po­wa­ły sze­re­gi żół­ta­wych skał, na­kształt co­raz to wyż­szych stop­ni, a na nich roz­le­ga­ły się bia­łe do­mecz­ki z czer­wo­ne­mi da­cha­mi, oto­czo­ne ciem­niej­szą, lub ja­śniej­szą zie­le­nią. – Trud­no so­bie pięk­niej­szy wy­obra­zić wi­dok nad te dom­ki róż­ne­go kształ­tu i wiel­ko­ści, to roz­le­ga­ją­ce się u sa­me­go brze­gu i jak­by się zda­wa­ło za­gro­żo­ne za­le­wem, wraz z za­miesz­ku­ją­ce­mi je ry­ba­ka­mi, to roz­rzu­co­ne po wy­ży­nach, to kry­ją­ce się za ska­ła­mi, to do nich przy­par­te, tak że gdy z jed­nej stro­ny drzwi otwie­ra­ły się dla przy­by­sza, z dru­giej dach spo­czy­wa! na zie­mi.

Wąz­ki pas zie­mi wrzy­nał się w mo­rze i zda­le­ka wy­glą­dał jak liść zie­lo­ny pły­wa­ją­cy na wo­dzie; gdzie się pas ten z lą­dem łą­czył, stał ko­ścioł, ale smę­tarz był na ma­łym pół­wy­spie; bia­łe gro­bow­ce wy­stę­po­wa­ły jak per­ły na tle szma­rag­do­wem, a spo­czy­wa­ją­cych pod nie­mi ko­ły­sał do snu wiecz­ne­go szmer wa­łów mor­skich, roz­trą­ca­ją­cych się o brze­gi.

Cha­ta Czar­ne­go Bil­la sta­ła opo­dal od wsi, krza­ki róż i ja­śmi­nu two­rzy­ły wąz­ką ulicz­kę pro­wa­dzą­cą do dom­ku i do tego co Bili na­zy­wał swym ogro­dem, ale co wła­ści­wie było dzi­kiem za­ro­słem zstę­pu­ją­cem ze wzgó­rza aż ku brze­go­wi mo­rza, któ­re tu wła­śnie małą za­tocz­kę two­rzy­ło. Mó­wio­no we wsi że Bili po­sia­dał piw­ni­cę, do któ­rej sam tyl­ko znał wej­ście i że w tej piw­ni­cy ta­jem­nej sta­ły całe sze­re­gi be­czek ze spi­ry­tu­tem i skrzyń z her­ba­tą, za któ­re nie­za­pła­co­no po­dat­ku, bo je Bili prze­my­cił.

Sama cha­ta jak­kol­wiek w ma­low­ni­czem znaj­do­wa­ła się po­ło­że­niu, przy­kre zro­bi­ła wra­że­nie na pani Le­ster, gdy pro­wa­dząc dzie­cie za rękę pierw­szy raz próg jej prze­stą­pi­ła. – Znać było z wszyst­kie­go że tu nie było po­rząd­ku­ją­cej ręki ko­bie­cej, bo każ­da rzecz zda­wa­ła się być na nie­wła­ści­wem miej­scu; a jed­nak na przy­ję­cie dziew­czyn­ki Bili ka­zał cały dom na­pra­wić, oczy­ścić i wy­szo­ro­wać, co go już bar­dzo ko­rzyst­nie zmie­ni­ło. – On sam stał we drzwiach trzy­ma­jąc w ustach ko­niec chust­ki ota­cza­ją­cej mu szy­ję i po­glą­dał z pew­ną nie­śmia­ło­ścią, na zgrab­ną, wy­twor­ną pa­nien­kę wstę­pu­ją­cą pod ten ubo­gi dach, jako jego wy­cho­wan­ka.

– Oto ją ma­cie Bil­lu rze­kła pani Le­ster, po­nie­waż chcie­li­ście tak, a nie in­a­czej.

Wy­cią­gnął rękę po pięk­ną so­czy­stą po­ma­rań­czę, przy­go­to­wa­ną wi­docz­nie na ten cel na sto­le mię­dzy okna­mi i po­dał ją dziec­ku na przy­wi­ta­nie.

Mała przy­ję­ła owoc, uśmiech­nę­ła się wdzięcz­nie i rze­kła "Gra­zie" – dzię­ku­ję.

Spoj­rza­ła na nie­go swe­mi ciem­ne­mi po­waż­ne­mi ocza­mi tak ba­daw­czo, że czło­wiek ten, któ­re­mu rzad­ko się zda­rza­ło zro­bić coś ta­kie­go coby złem albo głu­piem nie było, zmię­szał się i my­ślał so­bie, że po­dob­no są cza­ro­dziej­skie dzie­ci o któ­rych sły­szał, że wie­ki żyć mogą… a prze­cież są mło­de­mi, tak ro­zum­nem wy­da­ło mu się spoj­rze­nie ma­leń­kiej. – Któż to wie czem być mo­gło to dziw­ne, śnia­do dzie­cię bę­dą­ce te­raz jego wy­cho­wan­ką?

– Na gó­rze jest jej iz­deb­ka, rzekł do pani Le­ster po­ka­zu­jąc przy­sta­wio­ne schod­ki, pro­wa­dzą­ce na wyż­sze pię­tro.Żona majt­ka któ­rej Bili za to za­pła­cił, wy­szo­ro­wa­ła ten ką­cik, on sam ku­pił łó­żecz­ko z koł­der­ką, sto­łe­czek i bia­ło – błę­kit­ną mied­ni­cę z dzban­kiem. – Umy­wal­nia urzą­dzo­ną była na sta­rej pace, a Bili dum­nym się czuł z tych przed­mio­tów zbyt­ku, ku­pio­nych w kra­mie do któ­re­go mnó­stwo majt­ków za róż­ne­mi spra­wun­ka­mi przy­cho­dzi­ło. Było to po­przed­nie­go wie­czo­ra: – gdy po­wra­cał z ład­ne­mi na­czy­nia­mi obok swo­ich to­wa­rzy­szy, ci za­czę­li z nie­go żar­to­wać, prze­zy­wa­jąc go lor­dem gał­ga­nia­rzem. Nie po­do­ba­ło się to oczy­wi­ście Bil­lo­wi i by­ło­by ztąd pew­no przy­szło do bi­ja­ty­ki, gdy­by mu w samą porę nie było na myśl wpa­dło, że kru­che przed­mio­ty któ­re do­pie­ro co na­był, mo­gły w ta­kim ra­zie zo­stać skra­dzio­ne lub po­tłu­czo­ne i że ro­zum­niej było na szy­der­ców nie uwa­żać tym ra­zem. – Tak więc spra­wu­nek Bil­la do­stał się szczę­śli­wie na miej­sce swe­go prze­zna­cze­nia i może dla tego wła­śnie chlu­bił się nim, że mu się stał po­wo­dem nie­ja­kie­go cier­pie­nia i zwy­cię­że­nia się choć na chwi­lę.

Po­mi­mo to wszyst­ko iz­deb­ka wy­glą­da­ła tak ubo­go i odar­to, że obej­rzaw­szy się po niej, pani Le­ster ze łza­mi uca­ło­wa­ła dzie­ci­nę, a ta zdzi­wio­nym wzro­kiem po­glą­da­jąc do­ko­ła, uchwy­ci­ła moc­no rękę na­uczy­ciel­ki. – Nie pła­ka­ła jed­nak­że i nie ża­li­ła się, lubo zro­zu­mia­ła wi­docz­nie, że od­tąd nie w we­so­łej izbie szkol­nej zdob­nej w kwia­ty i bi­blij­ne ob­ra­zy, ale tu, u Bil­la miesz­kać bę­dzie.

Oprócz paki prze­ro­bio­nej na umy­wal­nię, była jesz­cze dru­ga próż­na w iz­deb­ce; w tę uło­ży­ła pani Le­ster bie­li­znę i odzie­nie dziew­czyn­ki, na­kry­ła je bia­łą chust­ką i ze­szła z nią do Bil­la na dół, cze­ka­ją­ce­go na nie gdzie go zo­sta­wi­ły. – Pani Le­ster wy­ję­ła z głę­bi swe­go ko­szy­ka ka­wał plac­ka i flasz­kę mle­ka, po­da­ła je Bil­lo­wi i chcia­ła odejść.

– Pro­szę zo­stać, rzekł; może pani przyj­miesz u nas fi­li­żan­kę her­ba­ty. – Mam bar­dzo do­brą.

– Dzię­ku­je wam, ale mu­szę już wra­cać, od­po­wie­dzia­ła pani Le­ster i po­trzą­snę­ła gło­wą tak po­waż­nie, że wi­docz­nie nic mia­ła ape­ty­tu na prze­my­ca­ną her­ba­tę. – Po­tem uca­ło­wa­ła dzie­cię ser­decz­nie i po­wró­ci­ła na sa­mot­ną wie­cze­rzę, któ­ra jej nie sma­ko­wa­ła jak zwy­kle, bo nie­spo­koj­ne jej my­śli krą­ży­ły koło cha­ty Bil­la w któ­réj, po­zo­sta­ła mała cu­dzo­ziem­ka. – Co ona tam w tej chwi­li ro­bić mo­gła?

Sie­dzia­ła wła­śnie na sto­łecz­ku obok Bil­la, któ­ry jej po­ka­zy­wał nie w książ­ce, jak sie to zwy­kle dzie­je, ale wy­tka­ne na chust­kach je­dwab­nych, po­cho­dzą­cych z Chin, a bę­dą­cych w jego po­sia­da­niu jak her­ba­ta, jak wie­le in­nych rze­czy, prze­my­ca­nym, czy­li prze­kra­da­nym spo­so­bem.

Jak­kol­wiek bądź, uda­ło mu się wsze­la­ko za­jąć swo­ją wy­cho­wan­kę; wyj­mo­wał chust­ki po jed­nej ze skrzy­necz­ki, roz­kła­dał je na ko­la­nach i sze­ro­kim swo­im pal­cem po­ka­zy­wał dzi­wacz­ne fi­gu­ry, któ­rych tam było peł­no: męż­czyź­ni, ko­bie­ty, pa­go­dy, dziw­ne drze­wa z okrą­głémi li­ść­mi, mo­sty w po­wie­trzu i nie­wol­ni­ków nio­są­cych pa­ra­so­le. – Dzie­cię pa­trzy­ło uważ­nie na każ­de ma­lo­wi­dło, nie wie­dząc wła­ści­wie co w niem mia­ło po­dzi­wiać, ale gdy Bill po­ka­zu­jąc jéj ma­łe­go gru­be­go czło­wiecz­ka, któ­ry zda­wał się cho­dzić po ob­ło­kach przy tem parę razy po­wtó­rzył "czło­wiek" "chiń­czyk" jakg­dy­by chciał dziew­czyn­kę tych słów na­uczyć, spoj­rza­ła mu w oczy i po­wtó­rzy­ła" inci" co się zda­wa­ło tyle cie­szyć Bil­la, że kiw­nął gło­wą i pro­wa­dził da­lej swo­ją na­ukę, do­pó­ki wszyst­kie chust­ki nie­zo­sta­ły dwa razy obej­rza­ne;

Wy­bi­ła ósma go­dzi­na. – Bill pod­niósł się, prze­cią­gnął, ziew­nął i wska­zu­iac na schod­ki rzekł:

– Spać iść!

Dziew­czyn­ka zro­zu­mia­ła, dy­gnę­ła, i wy­mó­wiw­szy kil­ka słów nie­zro­zu­mia­łych, po­szła po scho­dach na górę.

Bill wy­szedł z domu, dziew­czyn­ka zo­sta­ła sama jed­na. Usia­dła na łó­żecz­ku, zja­dła po­wo­li swo­ją po­ma­rań­czę, po­tem wło­ży­ła noc­ną ko­szul­kę po­ło­żo­ną na koł­der­ce przez pa­nią Le­ster, zmó­wi­ła po wło­sku krót­ki pa­cierz, kić re­tro ją mat­ka na­uczy­ła, przy­tu­li­ła głów­kę do po­dusz­ki i za­snę­ła.

Na­stęp­ne­go ran­ka zbu­dzi­ły ją pro­mie­nie słoń­ca na twarz jej pa­da­ją­ce. – Wsta­ła, ubra­ła się i ze­szła na dół. – Ni­ko­go nie było w izbie, bo Bill wy­szedł bar­dzo rano, ale zna­la­zła przy­go­to­wa­ne mle­ko, chleb i ma­sło, zja­dła więc i wy­pi­ła, sto­sow­nie do wy­raź­ne­go ży­cze­nia Bil­la. Za­le­d­wie skoń­czyw­szy śnia­da­nie usły­sza­ła stą­pa­nie i gło­sy dzie­cię­ce, a wnet wpa­dły dwie dziew­czyn­ki przy­sła­ne przez pa­nią Le­ster, by ją za­pro­wa­dzić do szko­ły. – Była to wiel­ka ucie­cha; zo­sta­ła aż do pią­tej po po­łu­dniu u ko­cha­nej pani Le­ster, po­czem wró­ci­ła do opie­ku­na.

Tak mi­nął dzień pierw­szy i po­tem wie­le, wie­le dni jesz­cze na na­uce i za­ba­wie, ale po więk­szej czę­ści na du­ma­niu. – Wła­ści­we go­dzi­ny na­uki mało jej z po­cząt­ku przy­no­si­ły ko­rzy­ści; mó­wio­no bo­wiem i uczo­no po an­giel­sku, a te dla niej obce dźwię­ki nie­tyl­ko że jej były zu­peł­nie nie­zro­zu­mia­łe, ale brzmia­ły tak twar­do dla jej słu­chu, do in­nych na­wy­kłe­go to­nów, że nie­raz gdy nikt nie wi­dział, za­ty­ka­ła so­bie uszy by ich nie sły­szeć.

Za­ba­wy współ­to­wa­rzy­szek były jej rów­nie obce, i tem mniej dla niej uda­ły wdzię­ku, że do­tąd nig­dy pra­wie nie by­wa­ła w dzie­cin­ném to­wa­rzy­stwie. – Cóż więc dziw­ne­go że mała cu­dzo­ziem­ka nie­raz ci­chu­teń­ko sie­dzia­ła w ką­ci­ku, cho­ciaż tuż przy niej cho­wa­ny lub śle­pa bab­ka wpra­wia­ły' w ruch wszyst­kie uczen­ni­ce pani Le­ster, a śmie­chy ich we­so­łe roz­le­ga­ły się da­le­ko.ROZ­DZIAŁ IV.

DZWON­NI­CA.

Raz wie­czo­rem o za­cho­dzie słoń­ca sta­ry czło­wiek szedł ku ko­ścio­ło­wi, trzy­ma­jąc pęk klu­czy w ręku, Był to dzwon­nik i szedł w ruch w pra­wić dzwon po­grze­bo­wy, bo wła­śnie ktoś umarł we wsi. – Za­cho­dzą­ce słoń­ce zło­ci­ło ja­skra­wym bla­skiem zie­mię na do­bra­noc, olśnie­wa­jąc oczy sta­re­go dzwon­ni­ka i dla tego spo­strze­gł­szy coś czar­ne­go na stop­niach do ko­ścio­ła pro­wa­dzą­cych, są­dził zra­zu że to cień, na­stęp­nie że pies i do­pie­ro przy­szedł­szy bliz­ko roz­po­znał małą dziew­czyn­kę sie­dzą­cą pod­parł­szy bród­kę na ręce i pa­trzą­cą na nie­go wiel­kie­mi, ła­god­ne­mi oczy­ma,

– Aa! to mała ka­to­licz­ka któ­rą Czar­ny Bill zna­lazł, rzekł sam do sie­bie,

I tak było rze­czy­wi­ście; wie­śnia­cy po­sy­ła­ją­cy dzie­ci do szko­ły sły­sze­li od nich, że mała cu­dzo­ziem­ka zwy­kła się że­gnać i to obu­dzi­ło ich prze­są­dy; były na­wet tak ciem­ne mat­ki że za­ka­za­ły dzie­ciom swo­im ba­wić się z obcą dziew­czyn­ką, z cze­go wy­ni­kło, że dzie­cię wi­dząc jak je inne opusz­cza­ją i uni­ka­ją, szu­ka­ło so­bie sa­mot­nej roz­ryw­ki i zna­la­zło naj­mil­szą nad brze­giem mo­rza, gdzie w ukry­tym ja­kim za­kąt­ku dłu­gie i ci­che spę­dza­ło go­dzi­ny.

Po­znaw­szy dzie­cię, dzwon­nik ru­szył ra­mio­na mi, wsa­dził klucz w za­mek i otwo­rzył cięż­kie drzwi, któ­re skrzy­piąc ob­ró­ci­ły się na za­wia­sach; zdzi­wi­ło go to moc­no gdy spo­strzegł, że ma­leń­ka wraz z nim do ko­ścio­ła wejść chcia­ła; po­trzą­snął gło­wą, i ła­god­nie usu­nął ją na stro­nę. – Zda­wa­ło się bo­wiem sta­re­mu za­bo­bon­ne­mu pro­te­stan­to­wi że nie na­le­ża­ło wpusz­czać ka­to­licz­ki do ści­śle pro­te­stanc­kie­go ko­ścio­ła. – Dzie­ci­na na­tu­ral­nie nie zro­zu­mia­ła co miał w my­śli; a gdy pod­nió­sł­szy rącz­kę wy­mó­wi­ła je­den wy­raz któ­ry do­brze wy – mó­wić umia­ła "pro­szę"! nie miał siły opie­rać się dłu­żej, szep­nął: "bied­ne ma­leń­stwo"! i pu­ścił dzie­cię gdzie chcia­ło. – Po­szło za nim ku dzwon­ni­cy. W ko­ście­le było tak smut­no i po­nu­ro że zim­ny dreszcz prze­biegł całą po­stać dziew­czyn­ki; zda­wa­ło jej się ja­ko­by te głę­bo­kie cie­nie mia­ły się na nią spu­ścić i po­chło­nąć ją sko­ro­by się od star­ca od­da­li­ła. – Sia­dła więc na ła­wecz­ce, pod­czas gdy dzwon­nik tuż obok za­jął się swe­mi sznu­ra­mi, któ­re ku wiel­kie­mu swo­je­mu nie­za­do­wo­le­niu zna­lazł splą­ta­ne, a na­wet jed­na lina była pra­wie prze­cię­ta; może zę­ba­mi szczu­ra, dzwon­nik jed­nak­że po­dej­rze­wał jed­ne­go z wiej­skich chłop­ców i po­mru­ki­wał coś so­bie, sta­ra­jąc się szko­dę na­pra­wić. Za­bra­ło to cza­su nie mało, ale cu­dzo­ziem­ka, do­tąd nam z imie­nia nie zna­na, nie­ru­cho­ma na swo­jem miej­scu przy­pa­try­wa­ła się ro­bo­cie sta­rusz­ka, któ­re­go obec­ność uspo­ka­ja­ła ją nie­co w tem ciem­nem i ta­jem­ni­czem miej­scu.

Na­ko­niec wszyst­ko wró­ci­ło do po­rząd­ku i roz­po­czę­ło się dzwo­nie­nie. – Te­raz dla ma­leń­kej oży­wił się zmrok głu­chy do­tąd i uro­czy­sty. – Ko­ściół aż do­tąd mar­twy i zim­ny na­brał nie­zna­ne­go ży­cia i wy­da­wa­ło się jak gdy­by z ciem­nych ar­kad i skle­pień ła­god­nym wzro­kiem wy­glą­dać za­czę­ły anio­ły, uśmie­cha­jąc się i mru­ga­jąc ła­god­nie ku dziew­czyn­ce. – Po­wsta­ła po­cie­szo­na i opu­ści­ła dzwon­ni­cę z któ­rej roz­le­gał się dźwięk dzwo­nów, śpie­wa­ją­cy: "po­kój, po­kój, po­kój"! a lubo sło­wa­mi to wy­po­wie­dzieć nie by­ła­by w sta­nie, w głę­bi ser­ca czu­ła wsze­la­ko ła­god­ne i ko­ją­ce wra­że­nie.

Dzwon­nik czuł i my­ślał tym­cza­sem zu­peł­nie in­a­czej, – Jego my­śli moż­na­by tak wy­po­wie­dzieć:

– Dzwo­nie­nie to za­wsze cięż­ka pra­ca; cięż­sza niż była przed dwu­dzie­stu laty. – Czy­by dzwo­ny z la­ta­mi ocię­ża­ły? – Kto też mógł prze­ciąć tę linę? Za­ło­żył­bym się że to ten nic­poń To­mek Ienks, – War­to­by go na niej ob­wie­sić, o tak war­to­by! Czło­wiek by nie miał po­ko­ju przed nim i jego szaj­ką" gdy­by tu nic było na­uczy­cie­la; – ale idzie się na skar­gę, a wte­dy basy! Jak ten ko­ściół po­nu­ro wy­glą­da; cie­kaw je­stem cze­mu ko­ścio­ły z sza­rych ka­mie­ni bu­du­ją? Cze­mu ich przy­najm­niej nie bie­lą? – Zim­no, bar­dzo zim­no; gdy­bym tu zo­stał dłu­żej mógł­bym znów do­stać reu­ma­ty­zmu – W domu pali się do­bry ogień na ko­min­ku, czło­wiek się ogrze­je; rad­bym wie­dzieć co dziś bę­dzie na wie­cze­rzę, ce­bu­lo­wa zupa czy sło­ni­na przy­pie­ka­na. No jesz­cze pięć mi­nut i bę­dzie tego do­syć. Gdzie się to obce dziec­ko po­dzia­ło? Czy po­szło gdzie, czy moje oczy co­raz słab­sze? Prze­cież jej nikt nie zcza­ro­wał – Czy jest u nas pra­wo za­bra­nia­ją­ce ka­to­li­kom wej­ścia do na­szych ko­ścio­łów? Są­dzę że nie ma. – Spo­dzie­wam się też że mi pro­boszcz Dy­kes nic złe­go nie zro­bi za to, żem to dziec­ko tu wpu­ścił. – Ale co to ma za oczy! Ka­to­lic­kie, za­gra­nicz­ne! Świe­ci­ły się w ciem­no­ści jak ża­rzą­ce wę­gle.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: