Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kamperem do Kabulu. Hippisowskim szlakiem przez Turcję, Gruzję, Armenię, Iran i Afganistan - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,99

Kamperem do Kabulu. Hippisowskim szlakiem przez Turcję, Gruzję, Armenię, Iran i Afganistan - ebook

NIE KAŻDY MA ODWAGĘ WYRUSZYĆ W TAKĄ PODRÓŻ

Andrzej, były korespondent wojenny, zawsze marzył o tym, żeby pokazać żonie Afganistan, kraj groźny i piękny, niepodobny do żadnego innego. Ela, szamańska dusza, miłośniczka gongów i leczniczych ziół, nie była pewna, czy jest gotowa na tak niebezpieczną podróż.

Pewnego dnia pakują się do starego mercedesa MB 100 i ruszają dawnym jedwabnym szlakiem, który w latach 70. przemierzały kolorowe autobusy pełne dzieci kwiatów głodnych przygód, narkotyków i wolnej miłości.

Autorzy chcą zobaczyć nigdy niezdobytą przez obce wojska dolinę Pandższiru i Bamian, buddyjskie sanktuarium zniszczone przez islamskich radykałów. Odnaleźć dawnych przyjaciół, których Andrzej poznał podczas reporterskich wypraw do strefy wojny. Ale najpierw będą musieli pokonać przyprawiające o zawroty głowy serpentyny w górach Armenii i przeprawić się przez granice, na których każdy obcy witany jest z podejrzliwością.

Kto ich ugości, a kto będzie chciał oszukać? Czy stary szaman pomoże Eli pozbyć się lęku wysokości? Co zrobią, gdy na górskiej drodze hamulce w kamperze odmówią posłuszeństwa?

A przede wszystkim: czy zdążą dotrzeć do Kabulu, zanim zajmą go talibowie?

Opinie o książce Andrzeja i Eleonory Mellerów „Kamperem do Kabulu. Hippisowskim szlakiem przez Turcję, Gruzję, Armenię, Iran i Afganistan”:

Świetna książka! Nie pamiętam, żebym czytał coś tak dobrego, odważnego i zabawnego. Reportaż Eli i Andrzeja to ekscytująca, a jednocześnie wzruszająca opowieść o podróży pełnej przygód oraz niezwykłych spotkań z ludźmi, historią i kulturą Azji – tej znanej i tej jeszcze nie do końca odkrytej.

Vincent V. Severski

Andrzej Meller zaczął jeździć na Wschód jako nastolatek. Gdy trzy dekady później wraca na hippisowski szlak z żoną Eleonorą, wciąż nie przypomina statecznego pana w średnim wieku. Ich paromiesięczna rajza przez Turcję, Kaukaz i Iran to radość życia, junacka fantazja i sztubackie wygłupy na postojach. Poważniej robi się w Afganistanie (przygodny znajomy mówi Mellerom, że jeden przeżyty tam miesiąc liczy się za sześć lat studiów). A epilog to już jazda bez trzymanki. Jak pisał Tolkien, nikt prawie nie wie, dokąd go zaprowadzi droga, póki nie stanie u celu.

Wojciech Górecki

Ilu Polaków pojechało do Afganistanu, by naprawdę poznać ten kraj i o nim napisać? Zapewne niewielu. Dlatego książka Eleonory i Andrzeja Mellerów jest tak wyjątkowa – opowiadają oni o mojej ojczyźnie nie z perspektywy podróżników, a ludzi, którzy żyją w Afganistanie na co dzień. Pokazują go takim, jaki jest: pełnym zaskoczeń zarówno dla samych autorów, jak i dla czytelników.

Tahir Qadiry, ambasador Afganistanu w Polsce

Ta książka to podróż do świata, którego już nie ma… ale który być może się odrodzi. Nic przecież nie trwa wiecznie, nieuznawana przez żadne państwo władza talibów też się kiedyś skończy. Życie dopisało niezwykły epilog do i tak niezwykłej książki Andrzeja i Eleonory Mellerów – 15 sierpnia 2021 roku, już po ich powrocie do Polski, upadł Kabul i konieczna była ewakuacja Afgańczyków, którzy współpracowali z polskimi instytucjami wojskowymi i cywilnymi. Zapraszam do tej fascynującej lektury!

dr hab. Adam Burakowski, ambasador RP w Nowym Delhi z akredytacją w Afganistanie

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-8696-2
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WPROWADZENIE

Od lat marzyliśmy o wielkiej podróży kamperem. Niczym hippisi z lat 70. zmierzający kolorowymi autobusami z Amsterdamu czy Londynu do indyjskiego Goa. Przez Turcję, Iran i Afganistan.

Te czasy nie wrócą. Stary hippisowski szlak nie ma w sobie nic z sielanki. Jest areną wojen, rewolucji, zamachów stanu. Upadł jak niegdysiejszy jedwabny szlak, choć zawiniła polityka, a nie odkrycia geograficzne. Mimo to nadal ekscytuje i przyciąga najwytrwalszych podróżników, którzy korzystają z krótkich okienek pokoju, by go przemierzyć.

Najbardziej chcę pokazać Eli Afganistan. Kraj, który trudno sobie wyobrazić, niepodobny do żadnego innego. Chcę jej pokazać barwny i tajemniczy świat, który wiele dla mnie znaczył, i poznać ją z ludźmi, z którymi połączyła mnie nić przyjaźni.

Planujemy pojechać przez Turcję, Kaukaz i Iran. Celem jest Afganistan, ale jeśli uda się dotrzeć dalej, do Pakistanu i Indii, będzie to wisienka na torcie. Musimy się spieszyć – we wrześniu 2019 roku mają się odbyć wybory prezydenckie, a z reporterskiego doświadczenia wiem, że czas politycznej rywalizacji o tron w Kabulu to nie jest dobry moment na szwendanie się po kraju. Gdy dziesięć lat wcześniej relacjonowałem wybory prezydenckie, w afgańskiej stolicy codziennie dochodziło do koszmarnych zamachów, w których ginęło kilkadziesiąt osób, a rannych było niekiedy ponad sto, a nawet dwieście.

Planujemy wyjechać w środku zimy, aby na Kaukaz dotrzeć, kiedy stopnieje śnieg i otworzą się dla nas górskie przełęcze, a w Afganistanie zdążyć przed wyborami i przed największymi upałami, które rozleją się nad piaskami Chorasanu. Na całą podróż możemy poświęcić mniej więcej dziewięć miesięcy, bo chciałbym wrócić do Warszawy, by oddać głos w naszych październikowych wyborach parlamentarnych.

Nie jesteśmy nowicjuszami. Praktycznie całe życie byłem w podróży. Kiedy miałem czternaście lat, mieszkaliśmy w Stanach, gdzie ojciec wykładał historię na Uniwersytecie Emory’ego w Atlancie. Po zakończeniu roku szkolnego tata zabrał całą pięcioosobową rodzinę volkswagenem T2 westfalia z Georgii do Kalifornii przez całe Stany. Była to moja pierwsza duża podróż, od razu kamperem.

Jako osiemnastolatek zacząłem jeździć na wschód, niejednokrotnie docierałem do Indii starym hippisowskim traktem. Ze Stambułu jechało się do Iranu, potem do pakistańskiej Kwety i indyjskiego Pendżabu. Na Kaukazie i w Afganistanie z kolei pracowałem jako reporter, tak że znam dobrze cały region, do którego się wybieramy. Od dawna skręcało mnie, żeby odwiedzić jeszcze raz te wszystkie magiczne miejsca we własnym domu na kółkach, by jechać przed siebie z poczuciem wolności i spać tam, gdzie akurat zastanie nas noc.

Z Elą poznaliśmy się dziesięć lat temu na Sri Lance, gdzie opisywałem konflikt Kolombo z Tamilskimi Tygrysami, a Ela była na wakacjach, bo na południu wyspy było spokojnie. Kiedy nasze losy się splotły, Ela miała już za sobą wielokrotne podróże do Azji. W pewnym momencie rzuciła wszystko w Petersburgu i postanowiła radykalnie odmienić swoje życie. Pojechała do Indii, znalazła pracę, organizowała festiwale muzyczne, otworzyła klub i zdała sobie sprawę, że można żyć inaczej, że nie trzeba robić kariery tylko po to, żeby pędzić jak chomik w klatce w jednej czy drugiej metropolii. Przezwyciężanie lęków, poznawanie siebie, nowych krain, kultur, ludzi i dróg było jej zawsze bliskie. Choć na początku Ela nie była zachwycona pomysłem podróży kamperem.

– Kampery są dla emerytów. Pojedziemy nim dokądś, kiedy będziemy starzy – powtarzała. – Lepiej wybrać się z plecakami, jak zawsze.

Nie pociągał jej też niestabilny świat muzułmańskiego wschodu. Ciągnęło ją do Chin. Od lat zajmuje się chińską metafizyką, ciekawi ją tradycyjna medycyna. Chciała odwiedzić Tuwę i Ałtaj, gdzie żyją szamani i w rytm bębnów krążą duchy. Zaczęła jednak poznawać świat, o którym jej opowiadałem. Karawaning pokochała prawie do razu, natomiast o regionie czytała, oglądała filmy i jeszcze przed wyjazdem wiele jej obaw się rozwiało. Jedynym znakiem zapytania pozostawał nieprzewidywalny i niebezpieczny Afganistan, ale stopniowo zaczął ją przyciągać jak magnes.

Zresztą wcale nie jest powiedziane, że uda nam się tam dotrzeć. Nie wiemy nawet, czy dostaniemy wizy.STIWI WCHODZI DOGRY

Rok przed wyjazdem jadę kupić Stiwiego. Samochód musi być prosty, nierzucający się w oczy, taki, żeby – jakby co – naprawił go obcęgami i łomem nawet napruty kowal gdzieś pod Nur-Sułtanem. Wybór pada na dwudziestopięcioletniego mercedesa, model MB 100. Imię nadaje mu Ela – ot tak, choć mnie kojarzy się z ojcem Stefanem i z tą pierwszą kamperową podróżą.

Polacy złośliwie nazywają ten model „100 Małych Błędów”, ale wolałbym sobie język uciąć niż tak go oczerniać. Stiwi wielokrotnie da świadectwo niezawodności.

Ma 2,4-litrowy silnik Diesla i 75 koni mechanicznych. Może gnać 125 kilometrów na godzinę. Niektórzy twierdzą, że te silniki przestano produkować, bo Mercedes by po prostu zbankrutował. Ich miłośnicy żartują, że docierają się dopiero po milionie kilometrów. Są mało dynamiczne, ale za to potrzebują 8, a czasem 9 litrów na 100 kilometrów. Wadą jest to, że co 5000 kilometrów trzeba smarować zawieszenie specjalną smarowalnicą.

Model ten produkowano od 1981 do 1996 roku w hiszpańskiej fabryce Vitoria-Gasteiz jako furgon, brygadówkę, minibus, a przede wszystkim samochód dostawczy. Nawet kolega spytał się po zakupie: „Masz zamiar wozić nim meble na giełdę w Broniszach?”. W ogóle często odnosiłem wrażenie, że nasze otoczenie dawało słabą wiarę w powodzenie wyprawy tym starym weteranem szos. Przy pierwszym spotkaniu Stiwi jest zapyziały, żre go korozja, nie działają pompa instalacji wodnej ani piec – widać, że długo stał bezczynnie. Czas dać mu drugą starość albo trzecią młodość i dawkę adrenaliny, której nie poznał w rękach – jak sobie niejednokrotnie wyobrażam – długowłosego pana Uvego, starego hippisa spod Monachium, który raczej nie płakał, jak go sprzedawał.

Wydaje mi się bardziej kwadratowy od kostki Rubika, ale ma w sobie tę prostotę potrzebną do afgańskiej wyprawy. Na jednym z azjatyckich wyjazdów widzę, że pół bezdrożnej Kambodży porusza się obecnie południowokoreańską wersją Stiwiego, którego zwą tam MB 140.

Dwa dni główkuję, czekając w przygranicznym motelu Las Vegas, by krępy handlarz, który ugina się od złotego kajdana na krótkiej szyi, zszedł z ceny. W końcu wymieniam złote polskie na wehikuł. W środku zimy wracam nocą spod niemieckiej granicy do Warszawy. Szyba otwarta do końca, a mimo to krople potu turlają mi się z nerwów po zmarszczonym czole. Samochód wydaje się ogromny, wysoki i nie ma lusterka wstecznego. Po 100 kilometrach lęk odpuszcza, bo mercedes MB 100 okazuje się bardzo zwrotny i wygodny w prowadzeniu.

Jeździmy Stiwim parę razy nad Biebrzę i do Stilo nad Bałtykiem, a latem 2018 roku robimy próbną pętlę przez Bałkany do Stambułu i wracamy przez Peloponez do Warszawy. Licznik pokazuje 6600 kilometrów. To dobry znak.

Dwa miesiące przed wyjazdem Stiwi wędruje do zakładu Tomka Skarżyńskiego przy Wale Miedzeszyńskim. Słowiańska dusza, niemieckie ręce. Tomek z ekipą przygotują wiarusa na wertepy, góry, pustynie i bezdroża. Namawia mnie na zamontowanie dodatkowego pióra z tyłu i podwyższenie zawieszenia. Dzięki temu Stiwi rośnie z tyłu o 10, a z przodu o 8 centymetrów. Tomek robi też ręcznie obudowę miski olejowej i silnika. Gdyby nie ona, już w Turcji, klucząc między anatolijskimi wulkanami, mielibyśmy problemy.

– Musi dojechać i wrócić do domu – mówi Tomek i na pożegnanie wręcza mi kompresor do opon. – Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz go musiał użyć. Oddasz, jak wrócisz – dodaje właściciel serwisu i robi mi jeszcze szybkie szkolenie ze zmiany filtrów benzyny i oleju.

W czasie wyprawy będę mógł się odzywać do Tomka z każdą duperelą. To ważne dla automaniaka z dwiema lewymi rękami takiego jak ja.

Na wiele dni przed wyjazdem zaczynamy do salonu znosić kasze, puszki, zupki błyskawiczne, pasty wegetariańskie, chrupkie pieczywo.

Ela bierze sporo ziół do zaparzania i przypraw. To zestaw, który ma nas po drodze leczyć, naturalna apteczka z szałwią, dziką różą, pędami sosny, rumiankiem, kurkumą i imbirem. Jest też jej magiczne pudełko na drogę, a w nim – kadzidło _palo santo_, dzwonek _koshi_, piołun z Rosji, kora brzozy i kamyki znad Bajkału, buddyjska szarfa z klasztoru żywej mumii mnicha Itigełowa, lawa, którą przywiozłem z Kamczatki, świece z cerkwi Petersburga i parę innych ważnych dla Eli drobiazgów, które mają nas chronić jak amulety. Ela nagrywa też gigabajty orientalnej muzyki medytacyjnej, dzięki której będziemy się relaksować w trasie. Pakuje parę płócien do malowania, farby, pędzle i niewielką sztalugę. Na bieżąco będą powstawać ilustracje do książki.

Mamy ciepłe ubrania, kurtki puchowe i śpiwory, letnich ubrań bierzemy mało. Jeśli coś będzie potrzebne, to dokupimy. Mamy też mocniejsze buty, gdybyśmy chcieli wybrać się w góry, a także zwykłe adidasy do chodzenia i klapki. Na wszelki wypadek pakujemy mały namiot i karimaty.

Tuż przed wyjazdem podpisuję umowę z Polskim Radiem Koszalin i z Audioteką na relacje z podróży, zarobimy parę groszy. Pieniądze będą wpływać na konto także z wynajętego mieszkania i od sponsora – firmy, dla której wożę turystów między innymi do Wietnamu. Zakładamy, że na miesiąc takiej podróży potrzeba 3000–4000 złotych, większość wydatków pójdzie na paliwo.

18 lutego pakujemy się równe pięć godzin i wyjeżdżamy ze sporym opóźnieniem około czternastej. Odwiedzam jeszcze Tomka, bo coś ze Stiwiego cieknie. Bardzo źle. Instalacja wodna musi być nieszczelna albo pompę szlag trafił. Stresuje mnie to, tym bardziej że od paru dni mam dość wysoką gorączkę, a trzeba już jechać. Za chwilę do naszego domu wprowadzi się lokator i nie będziemy mieli gdzie mieszkać. Trzeba ruszać, by jak najszybciej uciec od mrozu i by zdążyć do Iranu przed największymi upałami. Do Afganistanu też warto się spieszyć, zanim przedwyborcza maszynka do mięsa zacznie mielić pasami szahida prowincje tego biednego kraju, który Bóg już dawno wygumkował sobie z mapy świata.

Ruszamy powoli na południe w stronę beskidzkich Ropek, gdzie na nocleg zaprosili nas znajomi Kubkowie. Żyją zakopani w górach. Kubka nie widziałem całe wieki, ale późną jesienią poznałem go po chodzie, kiedy zamaszystym krokiem maszerował Nowym Światem skryty pod kaszkiecikiem. Zaprosił nas na Boże Narodzenie i od nowa się zaprzyjaźniliśmy, tak jakby nie było prawie dwudziestu lat przerwy w kontaktach.

Tej nocy ma być pełnia w Pannie, ale zanim się ściemni, nad Radomiem rozpoczyna się mistyczny spektakl jak na bliskowschodniej pustyni. Ela puszcza perską muzykę i w milczeniu obserwujemy ogromny zachód słońca, które przypomina monstrualną pomarańczę polewaną sokiem z granatów. Bezlitosna łapa nocy ciągnie pulsującą tarczę za widnokrąg.

Pierwszej nocy śpimy na parkingu pod supermarketem w Chmielniku. Jestem bardzo przeziębiony, Ela ratuje mnie, zaparzając swoje ziółka.ZŁOTY ZĄB WOŹNICY

Warszawa – Bukareszt – Stambuł, 1926 kilometrów

Po wizycie w Beskidzie lądolodem dojeżdżamy do granicy Polski i Słowacji. Spaliśmy dokładnie w tym miejscu obok znaku Konieczna, wracając w sierpniu ze Stambułu. Wtedy, w piękny letni poranek urodzinowy Eli, na tle cerkwi Świętego Bazylego Wielkiego stado byków uprawiało poranny seks, zdaje się, że niehetero.

Wolniutko toczymy się przez Słowację słynącą z wysokich mandatów za przekroczenie prędkości. Drogi już czarne. Węgry przecinamy błyskawicznie, nie zapominając o kupnie paru plasterków salami. Gdy tak jedziemy przez Kotlinę Panońską, zanurzamy się w myślach o podróży. Czujemy zew przygody, ale i ogromną niewiadomą.

– W końcu jest płasko. – Ela jest wyraźnie zadowolona, że część Karpat została za nami, choć nie zdaje sobie sprawy, że niebawem wrócimy do ich łuku.

Codziennie o poranku sprawdza każdy kilometr drogi na mapach satelitarnych, czy aby nie będzie serpentyn i stromych zjazdów nad przepaściami. Lękiem napawa ją wspomnienie letniego przejazdu Trasą Transfogarską w Rumunii, ale jak się niebawem okaże w Turcji i na Kaukazie, rumuńskie Karpaty to niedzielna przejażdżka dla przedszkolaków. Kłamię, ile mogę, uspokajam, ale zawsze mamy w apteczce ziołowe tabletki na skołatane nerwy.

– Kupię palinkę, wypijesz bombę i popłyniesz przez te pagórki jak szybowiec – staram się znaleźć magiczny środek na górofobię, ale Ela prawie nie pije alkoholu, a na pewno nie do śniadania, więc prasłowiańskie antydepresanty odpadają.

Mnie cieszy nasza wielka wyprawa, ale zastanawiam się, jak podołam jako kierowca na tak długiej trasie, jak będzie się zachowywać policja i co zrobię w sytuacji zagrożenia. Staram się myśleć pozytywnie, jechać ze średnią prędkością i ostrożnie.

Elę najbardziej niepokoją noclegi. We śnie ważne jest poczucie bezpieczeństwa. A jak można je zapewnić, jeśli nigdy nie wiesz, gdzie i kiedy staniesz na nocleg? Ustalamy, że zawsze będziemy rozpoczynać poszukiwania przed zachodem słońca.

W Transylwanii temperatura spada w nocy do minus 18 stopni Celsjusza. Grzeję trochę gazem, mrozu w kamperze nie ma, przed snem para z ust nie leci, ale o poranku głośniki radia pokrywa szronik. Wskakujemy w puchówkach i w puchowych butkach do ciepłych śpiworów i następnego dnia przeciskamy się przez ośnieżone Góry Fogaraskie w stronę Bukaresztu.

Mam tak zawsze, gdy jadę na południe, że już za łukiem Karpat zaczynam czuć powiew przygody i egzotyki. Zacząłem odwiedzać Rumunię w latach 90. jako student. Do dziś pamiętam: _Este posibil să dorm aici vă rog?_ („Czy można się tu przespać, proszę?”). Powtarzałem to pytanie, chodząc po wsiach od domu do domu. Rumuni, naród przyjazny, zawsze pozwalali rozbić namiot, a przy okazji przynosili swoje kaszkawały, arbuzy i butlę bimbru lub wina.

W Rumunii mam poczucie jakiejś magii wiszącej w powietrzu. Mijamy kolejne cerkwie na tle wysmukłych Karpat pokrytych śniegiem; przeciskamy się przez stada owiec i krów; przejeżdżamy przez wioski i średniowieczne miasta budowane przez Niemców, gdzie Europa Zachodnia spotyka się ze Wschodnią, gdzie Północ łączy się z Południem.

Mieszkańcy niektórych wiosek wyglądają, jakby ich teleportowano prosto z Radżastanu, a ich domostwa z kiczowatymi szpiczastymi basztami obitymi blachą falistą wprowadzają bajkowy klimat. Mijamy wozy drabiniaste, które pamiętam z dzieciństwa na Mazowszu. Złoty ząb woźnicy lśni w zimowym słoneczku; świst bata i śmiech śniadych Romek w chustach i w długich, kolorowych spódnicach na wozie mieszają się z rytmicznym dźwiękiem końskich kopyt na bruku. Ech, Cyganie, przywędrowaliście tu setki lat temu z subkontynentu indyjskiego przez Afganistan, Persję i Turcję, a teraz my w Stiwim ruszamy w kierunku romskiej praojczyzny trasą waszych niestrudzonych taborów!

Bukareszteńskie plus 3 o dziewiętnastej powoduje, że czujemy się prawie jak na Jamajce. W zasadzie nie trzeba grzać, bo od samego chuchania nasz dom na kółkach staje się ciepły. Przed drugą wojną światową Bukareszt nazywano „Micul Paris” – Małym Paryżem Europy Wschodniej. Wojna, trzęsienia ziemi i architektoniczne szaleństwa Ceaușescu zmieniły krajobraz stolicy. W latach 90., kiedy docierałem tu pociągiem na Gara de Nord, okolica wyglądała jak po kataklizmie, a setki dzieciaków wokół śmierdzących kanałów nie odrywały od ust torebek z butaprenem. Od razu kupowałem za 20 dolarów bilet do Stambułu i bez nocowania jechałem nad Bosfor. Dziś Bukareszt znowu kwitnie. Zresztą w całym kraju widać ogromny postęp, na szczęście na prowincji ten piękny rumuński sznycik pozostał nietknięty.

Następnego dnia cisnę, ile wlezie, by podjechać pod turecką granicę. Most na Dunaju w miasteczku Ruse i wjeżdżamy do Bułgarii, która latem – po wielu latach nieobecności – mnie przytłoczyła. Plażowaliśmy w kamperze w nadmorskim Irakli. Przyroda cudna, kuchnia smaczna, ludzie przyjacielscy, ale kraj w ruinie i można mieć wrażenie, że nawet w stosunku do lat 90. cofnął się i rozsypał jak zamek z piasku postawiony na plaży. _Mad Max_ z postsowiecką scenografią, do tego wszędzie śmietnik jak w slumsach pod Bombajem. Kiedy w hoteliku pytamy, ile kosztuje noc, właściciel wychodzi zobaczyć, jakim samochodem podjechaliśmy, i dopiero wymyśla cenę. Dwanaście lat w Unii Europejskiej, a wygląda, jakby Sofia dryfowała w kierunku Suchumi, a nie Brukseli.

Toczymy się dalej przez skaliste wąwozy, kaniony i doliny. Kolorowi Romowie – dzieciarnia z mamą – targają na opał chrust i za minaretem pierwszego meczetu na naszej trasie skręcają do bud, w których żyją. Ostatnie miasteczko przed Turcją nazywa się Mogiła. Słusznie. W mieścinie po zmroku światło pali się dosłownie w trzech chatach.

Stajemy na parkingu dla tirów. Jak wszędzie na Bałkanach pod Stiwim nocują psy. Dokarmiamy je, żeby w razie czego mieć psi autoalarm. Mamy specjalną miseczkę i karmę. Czasami trafiają się takie słodziaki, że trudno się z nimi rozstać. Rano idziemy na dobrą mocną kawę do Turka, który prowadzi knajpę dla tirowców. Nie można płacić kartą, lecz Turek macha ręką. Mam jednego wyświechtanego dolara, Turek jednak odmawia. Niby nic, a cieszy. Wszędzie lubi się pieniądze, ale powoli wkraczamy w świat, w którym człowiek człowiekowi może ot tak po prostu postawić kawę. Potem dojdą szaszłyki, kebaby, ajrany, wina, koniaki, szisze i tylko Allah z Jezusem Chrystusem i Zaratustrą wiedzą, co jeszcze.

Po kilkunastu kilometrach nad Stiwim dumnie powiewa czerwona flaga z półksiężycem, a ja, płacąc za wizę, mogę spojrzeć w błękitne oczy Mustafy Kemala Atatürka z obrazka w biurze pograniczników.

– Po co jedziecie do Turcji w lutym? Ani pływać się nie da, ani opalać – dziwi się żołnierz, a ja odpowiadam:

– _We don’t care_.

Kiedy podaję rosyjski paszport Eli, pyta:

– _Do you like Mister Putin_?

– …

– _Did you vote for Mister Putin?_ – zagaduje dalej złośliwie.

– _Did you vote for Mister Erdoğan_? – pytam i młodzian się zamyka.

Wcale nie jest ciepło w tej mitycznie gorącej Turcji, plus 4 stopnie, ale nie to jest najważniejsze. Wjeżdżamy do bramy naszej azjatyckiej wyprawy.

TU KEBABIK, TAM HERBATKA

Po prawej faluje morze Marmara, ale 60 kilometrów przed Stambułem zaczyna się korek przypominający samochodową rzekę, która wystąpiła z koryta. Prowadzę na jedynce i dwójce. Turcy nie używają kierunkowskazów, ale za to mają swoje tricki, które podchwytuję. Ze środkowego pasa przeciska się rządowa limuzyna na sygnale eskortowana przez policjanta na motorze. Wbijam się tuż za nią, dzięki czemu przedzieram się na luzie przez ocean fiatów muratów, dacii i mercedesów na niemieckich numerach, w których gnieżdżą się kobiety w muzułmańskich chustach w drodze z Republiki Federalnej. Tu kebabik, tam herbatka, trochę bliskowschodniej wachy po euro za litr i na Sultanahmet wjeżdżamy dopiero wraz z kolejnym zachodzącym słońcem wśród wyziębionych palm. Głosy muezinów z Błękitnego Meczetu, meczetu Sulejmana i innych świątyń zlewają się z buczeniem statków na Bosforze i piskiem mew. Dźwięki Europy i Azji krzyżują się w punkcie na mapie, który liczy dziś więcej ludzi niż cała Rumunia i pięć Bułgarii. Mijamy majestatyczny akwedukt Walensa. Przed mostem Galata skręcamy w prawo i z alei Kennedy’ego nad Złotym Rogiem wjeżdżamy przez Mury Konstantynopola. Sprzedawcy patrzą na nasz wysoki na trzy metry dach, krzyczą, gwiżdżą i machają rękami, żebyśmy się wycofali, bo bramy w murach są tak niskie, że nie przejedziemy. Krętymi, wąskimi uliczkami docieramy do hostelu. Będę stąd mógł wyjechać wyłącznie na wstecznym, bo nie ma miejsca na żadne manewry.

Pod hostelem wylegują się dziesiątki stambulskich kotów. Leżą na pralkach i nawet na desce do prasowania w pralni naprzeciwko. Kot to pupil proroka Mahometa, który miał ponoć wydać zakaz ich zabijania, co do dziś jest respektowane w islamskiej tradycji. Ponieważ koty myją się po wydalaniu, uważa się je za rytualnie czyste w przeciwieństwie do psów i pozwala im się na swobodne wchodzenie do domów, szpitali, a nawet meczetów. Legenda głosi, że kot niejakiego Abu Hurairaha uratował Mahometa przed ukąszeniem węża.

W hostelu u podnóża Murów Obronnych zatrzymujemy się na parę dni, by się ogrzać, odpocząć, pozwiedzać miasto i wyprać ciuchy, które potem odbierzemy okraszone rudym włosiem stambulskich pupilków. Śniadania serwują Gruzinki pracujące w kuchni na dachu hostelu. Na styku Bosforu i morza Marmara wychodzi pierwsze wiosenne słońce.

WIEŻA BABEL

Pierwszy raz znalazłem się w Turcji w 1996 roku. Nie planowałem tej podróży, ale na greckiej wyspie Kos wsiadłem na prom. I dość szybko załopotała w oddali turecka flaga, pojawiły się meczet i zarys średniowiecznej twierdzy Świętego Piotra Kawalerów Maltańskich. Z Bodrum autostopem przez Izmir i Bursę dotarłem do Stambułu. A w zasadzie dopłynąłem promem. Po raz pierwszy postawiłem stopę w Kadıköy – azjatyckiej części miasta zlokalizowanej na terenie byłej kolonii greckiej Chalkedon, tuż obok targu rybnego, na którym od obfitości owoców morza dostałem oczopląsu.

Potem przez ponad dwadzieścia lat jeździłem przez Stambuł do Azji. Zawsze lądem: pociągiem lub autobusem z Bukaresztu. Koło stambulskiego dworca Sirkeci Garı lub w środku Aksaray, gdzie parkował autobus, jadłem szybko ciorbę z soczewicy i dyni i ruszałem w miasto, które o świcie budziło się do życia. Ten poranny zryw do dziś robi na mnie wrażenie. Właściciele straganów i kafejek polewają wodą ulicę i zamiatają śmieci, odganiając bezpańskie psy, tragarze ciągną towary na skrzypiących wózkach, piekarze rozwałkowują ciasto i wyciągają z pieców aromatyczne lahmacuny, pidy i etli ekmeki, rozcinają świeże bakławy, sprzedawcy skwapliwie ustawiają piramidy z owoców i przypraw. Rozwieszają oczy Proroka, ręce Fatimy i magnesiki z Atatürkiem. Wędkarze zarzucają pierwsze przynęty w wody Bosforu; chłopcy zaczynają roznosić na tackach szklaneczki aromatycznego tureckiego czaju, który przywieziony do domu nigdy nie smakuje tak jak w Stambule.

Latem w Stambule można zaparkować kamper za 30 lir nad samym Bosforem przy latarni morskiej Ahırkapı Feneri. Panie w food truckach serwują bagietki z rybką lub koftami – baranimi bądź wołowymi kulkami mięsnymi. W bagażniku fiata murata na wielkim metalowym półmisku rybak ustawił piramidę faszerowanych ryżem i ziołami małż midye dolma. Delektujemy się każdym kęsem. Kto nie jadł midye dolma i balık ekmek, ten – można powiedzieć – nie był w Stambule.

Nad Bosforem może nam towarzyszyć poczucie, że znaleźliśmy się w centrum świata, u podnóża biblijnej wieży Babel, i że wszystkie drogi prowadzą do Stambułu.

Trzydziestokilometrowa cieśnina łączy Morze Czarne z morzem Marmara, a potem przez Cieśninę Dardanelską wychodzi na Morze Śródziemne. Rozdziela Stambuł na zachodnią część europejską i wschodnią azjatycką. Zaglądają tu także Bliski Wschód i Afryka. Dlatego przez stulecia o Stambuł i Bosfor rywalizowali Rzymianie, Grecy, krzyżowcy, Arabowie, Persowie, a całkiem niedawno carska Rosja i Grecja.

Na nabrzeżu spotkamy hipsterów podrygujących w rytm tureckiego hip-hopu, raczących się piwem Efez, ale i głęboko religijnego muzułmanina na pikniku z czterema żonami w czadorach i z gromadą dzieci, z których można by sformować rezerwową drużynę piłkarską Galatasaray.

Miasto tworzą trzy części: azjatycka, półwysep po stronie europejskiej na południe od Złotego Rogu, czyli dawny Konstantynopol, oraz dzielnica Galata z tak zwanym Nowym Miastem. Trzy mosty łączą brzegi Bosforu. W październiku 2013 roku otwarto także podwodny tunel kolejowy Marmaray.

W marcu jest zimno, nie ma zbyt wielu turystów, ale gdy wchodzimy na Wielki Bazar, czujemy się jak mrówki pośród trzydziestomilionowej części ludzkości. Tyle ludzi nieoficjalnie przebywa w mieście w ciągu dnia, przy czym populacja Stambułu co roku wzrasta o pół miliona mieszkańców.

Jestem trochę zapuszczony po podróży. Strzyżenie kosztuje 3 liry. W salonie sami faceci, większość klientów z kolorowymi maseczkami kosmetycznymi na twarzach przypomina papugi. Na fotel zaprasza mnie Azer o imieniu Elcin. Przyjechał z Baku, gdzie nie ma pracy, a jak już, to płacą grosze. W Stambule raj.

Roboty nie ma ze mną zbyt wiele, chlast-prast maszynką i jestem ostrzyżony.

– Proponuję maseczkę oczyszczającą i wosk – mówi, a ja zgadzam się, zanim w ogóle zacznę się zastanawiać, co to jest ten wosk.

Elcin mnie goli i smaruje twarz zielono-białą maseczką. Na skraju policzków, tam gdzie rośnie końcówka zarostu, kładzie gęstą czarną maź przypominającą rozgrzany asfalt. Kawałki autostrady wlewa mi także do uszu i nosa, gdzie pakuje od razu pałeczki do czyszczenia uszu. Siedzę sobie leniwie, a golibroda chodzi wokół mnie z suszarką. Po piętnastu minutach delikatnie zahacza pazurem za końcówkę warstwy zielono-białej i zrolowuje mi ją z twarzy. Pazurek zabiera się za asfalcik na kościach policzkowych i ciach! Końcówki włosów wyrywa z cebulkami. Boli, ale jeszcze zachowuję spokój.

Elcin zabawia mnie rozmową i – CIACH! – wyrywa pałeczki z uszu. Podskakuję, krzyczę „auuuuuu” ku rozbawieniu klientów, ale to jeszcze nie koniec.

Fryzjer błyskawicznym, pewnym ruchem wyrywa mi pałeczkę z nosa.

– Kurwaaaa! – wyję, a w lustrze widzę nerwową mimikę psychopaty.

Elcin macha mi przed oczami pałeczką z wyrwanymi włosami, która przypomina palmę na rondzie de Gaulle’a.

Druga dziurka. CIACH!

– Aaaaaaaaaaaaaa! – Wiję się jak skazaniec na krześle elektrycznym.

Emocje opadają, ból nie ustaje. Ela umiera ze śmiechu. Tłumaczy mi, że to taki sam wosk, którego używają kobiety do depilacji najróżniejszych zakamarków ciała. Łzy lecą mi z oczu, czuję, jakbym miał uszy wielkości słonia, a nos wyrwany jak w kazamatach u Saddama. Choćbym miał zostać sułtanem, a Elcin dopłacał workami euraków, nigdy więcej wosku!”COŚ, CZEGO NIE JESTEŚ W STANIE ZROZUMIEĆ”

Stambuł – Konya, 634 kilometry

Czujemy ulgę, że uciekliśmy z wielkiego miasta, i pokonujemy teraz po kilkaset kilometrów dziennie. Im dalej od Stambułu, tym więcej doner kebabów i mniej dań wegetariańskich dla Eli. Jednak zupa z soczewicy i dyni – ciorba – zawsze się znajdzie. Potem dużo czarnej herbaty w małych szklaneczkach – tulipankach, a jak ktoś ma ochotę, to może po obiedzie popykać sziszę. W tym czasie chłopcy myją twój samochód. W Turcji, na Kaukazie, w Iranie i w ogóle na Wschodzie samochód powinien być czysty, najlepiej biały jak do ślubu. Chyba że się udaje gangstera – wtedy czarny mesio lub bmw z przyciemnianymi szybami, choć w takim Azerbejdżanie to nawet stare żyguli piątka może odegrać rolę mafijnej bryczki.

Na razie jednak jesteśmy w środku Turcji, gdzie królują żółte fiaty muraty. Jedziemy w stronę Anatolii i Konyi. Region słynie z sufich, muzułmańskich ascetów i mistyków, którzy poprzez modlitwę, taniec czy grupowe śpiewy wyzbywają się ego i w ten sposób próbują zbliżyć się do Boga. Sufi są w całym świecie muzułmańskim, ale Anatolia, serce Turcji, jest dla nich miejscem szczególnym, ponieważ wielu sufickich mistrzów tutaj żyło bądź nauczało.

Mogę jechać, dopóki nie zaczynam widzieć podwójnie, ale Ela po zmroku zdradza pewne oznaki paniki. Jeśli ściemniło się zupełnie, a ja nadal naciskam gaz – w samochodzie słychać w zasadzie wyłącznie rosyjskie przekleństwa.

Znalezienie miejsca do zaparkowaniu po ciemku na odludziu i w nieznanym terenie nie jest łatwe i może przysporzyć sporo stresu. Po co się denerwować? Lepiej ruszyć wcześnie rano, za to wieczorem stanąć w bezpiecznym punkcie, najlepiej z pięknym widokiem, i spokojnie delektować się kolacją.

Jednak tego dnia około siedemnastej mijamy Eskişehir – ostatnie większe miasto. Wśród wiejskiego pyłu słońce powoli siada nad rolniczą Anatolią. Jesteśmy gotowi spać nawet na stacji benzynowej, ale robi się pusto i asfaltowa droga zamienia się w szutrówkę. Stiwi slalomem dryfuje między owczo-krowimi farmami anatolijskiego stepu. GPS w telefonie zaczyna szaleć, prowadząc nas w kółko od obory w jednej wsi do stajni w drugiej, na dodatek identycznej. W końcu zatrzymujemy się na nieczynnej stacji benzynowej, zatopieni w nocnej mgle gęstej jak zsiadłe mleko. Z tego mleka wystają jedynie kawałki pordzewiałych maszyn rolniczych. Obrazek jak z horroru, choć rano okazuje się, że wokół nas rozpościera się piękna rozległa dolina otoczona ośnieżonymi masywami. Po raz pierwszy czujemy, że Europa została daleko za nami.

– A teraz posłuchaj uważnie – zwraca się do mnie Ela poważnym tonem, ale z uśmiechem – ogłaszam nowy regulamin w Stiwim. To był ostatni raz, kiedy szukaliśmy postoju w ciemnościach. Od dziś dziewiętnasta pięć to ostatni dzwonek. Zasada numer dwa: kiedy wstajemy, Andrzej daje mi czas, żebym wszystko spakowała, powoli zrobiła śniadanie, umyła się i skorzystała z toalety. Zasada numer trzy: Andrzej nie może do tego czasu mówić, że musi przeparkować samochód, że musi włączyć i nagrzać silnik, jeśli wiadomo, że on po prostu chce jak najszybciej ruszyć, bo jest tak niecierpliwy. Wszystko jasne? – pyta.

– Tak jest, towarzyszu naczelniku.

Przeciskamy się między glinianymi chatami przez stada beczących owiec i pasterzy z wąsem twardym jak szczota. Na horyzoncie dostrzegamy majestatyczną czapę śniegu na wulkanie Hasan, który ma ponad 3000 metrów wysokości i o kilometr przerasta wszystkie wzniesienia w tej wulkanicznej okolicy.

O zachodzie słońca dojeżdżamy do Konyi, miasta sufickiego poety Rumiego i tańczących derwiszów. Podobno Konya liczy 2,5 miliona mieszkańców, czyli tyle co Warszawa, ale robi wrażenie raczej Pułtuska, który wyrasta nagle pośrodku niczego. Miasto jest nieskazitelnie czyste i wydaje się, jakby powstało wczoraj, ale gdy wjeżdżamy do centrum, okazuje się, że po prostu starówka jest nieduża, jakby schowana, za to naokoło wybudowano mnóstwo nowoczesnych osiedli. Kiedy jemy pierwszą miejscową pizzę, czyli etli ekmek – placek z mieloną baraninką i pietruszką skropiony cytryną – na ścianie restauracji zauważam zdjęcie Konyi sprzed stu lat: parę meczetów, grobowiec Rumiego z zieloną kopułą i wokół pustynny step. Śpimy tu trzy noce w oczekiwaniu na występ tańczących derwiszów. O świcie budzi nas gromkim głosem muezin, ale nic to. Gdy rano otwieram boczne okno, z plakatu patrzy na mnie wąsacz w garniaku. Zaczyna się końcówka kampanii samorządowej. W autokarach obklejonych plakatami kandydatów i z wielkimi głośnikami szaleją sztaby wyborcze pretendentów na posady wójtów, gubernatorów prowincji i prezydentów miast.

Konya urzeka. Spokojem, wspaniałym targiem, na którym króluje ser pleśniowy, bagietkami ze smażoną rybką za 7 lir (w Stambule 15!), dobrotliwymi brodatymi sufimi, którzy popijają czaj w malutkich kawiarenkach, gdzie za cukiernicę służy miniaturowa kopia mauzoleum Rumiego. Jednak przede wszystkim miasto magnetyzuje historią tego jednego z największych perskich poetów, tutaj najczęściej nazywanego Mewlana, co oznacza mistrza.

Jego mauzoleum mieści się w tak zwanym Zielonym Grobowcu. To jedno z tych miejsc w Turcji, gdzie bez przerwy kręcą się tysiące pielgrzymów. Nastrój w meczecie podniosły, z głośników dobiegają kojące dźwięki fletu, a ludzie w różnym wieku bądź są pogrążeni w modlitwie, bądź starają się dotknąć głową płyty nagrobnej poety lub ją pocałować. Inni trzymają przy twarzy tomiki wierszy i pod nosem, niekiedy ze łzami wzruszenia w oczach, recytują utwory Mewlany napisane prawie osiemset lat temu. Przez wielu sufich _Masnawi i Manawi_, dzieło mistyka, jest uważane za drugą co do świętości księgę islamu po Koranie. Na grobie napis: „Kiedy umrzemy, nie szukajcie naszego grobu na ziemi, znajdziecie go w sercach ludzi”. Co roku ponad 2 miliony osób odwiedza grób wieszcza. Kolejny dzień z rzędu Ela prosi, by pójść do mauzoleum i po prostu sobie posiedzieć. Czuje tam niewiarygodną energię, która niczym miód rozpływa się po ciele od głowy po same koniuszki palców u stóp.

Mewlana, zwany z turecka Rumim, urodził się w 1207 roku. Jedni uważają, że przyszedł na świat we wsi Wachsz w dzisiejszym Tadżykistanie; większość źródeł podaje jednak afgański Balch koło Mazar-i Szarif, dokąd zmierzamy.

Byłem kiedyś w ruinach Balchu. Gdy wychodziłem z Zielonego Meczetu, niemieccy żołnierze w bojowych wozach piechoty z żelaznym krzyżem okrążyli ulicę w poszukiwaniu jakichś złych ludzi i padło na mnie. Powiedziałem grzecznie _guten Morgen_ i podałem oficerowi paszport z kartą prasową. Niemiec był mocno zdziwiony, gdy okazało się, że typ z długą brodą w afgańskich ciuchach okazał się polskim reporterem.

Wracając do rzeczy – Balch, stolica starożytnej Baktrii, uważany jest za kolebkę kultury perskiej. W IV wieku p.n.e. okolicę podbił Aleksander Wielki, po czym przywiózł ze sobą greckich osadników i hellenistyczną kulturę. Do czasów islamizacji wyznawano tu zoroastrianizm, chrześcijaństwo nestoriańskie i buddyzm, a Balch przez stulecia pozostawał miastem styku wielu kultur. Przez setki lat był kwitnącym ośrodkiem na jedwabnym szlaku i nawet po najeździe Czyngis-chana z 1220 roku Marco Polo pisał o mieście, że jest „szacowne i wspaniałe”. Poza Rumim Balch wydał kilku zacnych mistyków sufickich, teologów i uczonych, w tym prawdopodobnie Awicennę.

Z takiego wyjątkowego miejsca styku kultur, mistycyzmu i kwitnącego intelektu wywodził się perski poeta. Rodzice nadali chłopcu imię Dżalal ad-Din Muhammad Balchi. _Dżalal ad-din_ po arabsku znaczy „chwała wiary”, a Balchi to pochodzący z Balchu. Jego ojca, który był znanym mistykiem i uczonym, zwano Sułtanem Mędrców. Od najwcześ­niejszych lat przekazywał on synowi wiedzę o świecie, prawie muzułmańskim, teologii i islamie. Rodzina dość szybko musiała salwować się ucieczką z miasta, kiedy w 1220 roku u jego bram stanęli dzicy Mongołowie pod wodzą Czyngis-chana. Nie było tajemnicą, że na jedwabnym szlaku wznosili piramidy z ludzkich głów i pozostawiali po sobie zgliszcza.

Rodzina Rumiego dotarła do Konyi przez Persję, Armenię, Bagdad i Aleppo po dziewięciu latach wędrówki. Tu Rumi (pochodzący z Rum) zgromadził dziesięć tysięcy uczniów, których nauczał sufizmu. Jednocześnie pisał uwielbiane w całym świecie muzułmańskim wiersze o miłoś­ci. Dla Rumiego miłość była mocą stwórczą istnienia świata, a kochanie i bycie zakochanym w Bogu – ostatecznym celem na drodze do absolutu.

W Konyi Rumi spotkał kluczową dla siebie postać – perskiego poetę i derwisza Szamsa z Tabrizu. Podobno gdy się spotkali, Rumi miał czytać, stojąc obok sterty książek. Kiedy Szams spytał: „Co robisz?”, Rumi, widząc prostego kupca, odpowiedział: „Coś, czego nie jesteś w stanie zrozumieć”. Szams miał wrzucić książki Rumiego do sadzawki, a gdy Rumi je wyłowił, były zupełnie suche. Zawołał: „Co to ma być?”. „Coś, czego nie jesteś w stanie zrozumieć” – odparł mistyk. Po czterech latach Szams w tajemniczy sposób zniknął. Niektórzy otwarcie oskarżali otoczenie Rumiego, w tym jego syna Alladyna, o zabicie mistyka (Alladyn miał to uczynić z zazdrości o względy ojca).

Z rozpaczy po stracie przyjaciela Rumi miał podobno kręcić się wokół własnej osi, powtarzając imiona Allaha. I takie – jak chce legenda – są początki tańczących derwiszów.

***

„Jeśli irytuje cię każde otarcie, to jak masz zostać wypolerowany” – pisał i przez całe życie dążył do doskonałości, nie przejmując się śmiercią. Nazwał ją nawet „dniem ślubu”, bo wierzył, że spotka w ten dzień Allaha, który pozwoli mu osiągnąć absolut. Zabronił swoim uczniom smucić się tego dnia. Kiedy odszedł 17 grudnia 1273 roku, na pogrzeb przyszła cała Konya: muzułmanie, chrześcijanie i żydzi. Do dziś ten dzień to wielkie święto w Konyi i pokaz mistycznego tańca sema – wokół własnej osi – lub szejcha – wokół po okręgu.

Skromny Rumi ponoć nie chciał mauzoleum. „Niebo jest najlepszym grobem” – mawiał.

Na całej trasie naszej podróży na wschód, wiodącej przez tereny, którymi do Konyi przywędrowała rodzina Rumiego, będziemy spotykać wielbicieli poety, o którym pamięć wciąż żyje mimo upływu prawie ośmiuset lat od jego śmierci. Ba, tomiki Mewlany należą do bestsellerów w USA!

Rumi zawsze wychwalał muzykę i taniec jako te, które mogą zbliżyć duszę do Boga. Bractwo sufickie, czyli tarikat, który założyli jego uczniowie, nazywa się Bractwem Mewlany lub po prostu Tańczącymi Derwiszami i działa do dziś. Jego przywódca jest w prostej linii potomkiem mistyka.

„Tańcz, kiedy jesteś zraniony, tańcz, kiedy zrywasz opatrunek, tańcz w środku walki, tańcz we własnej krwi, tańcz, gdy jesteś całkowicie wolny” – z głośników w Centrum Kultury Mewlany słychać słowa poety, który tak samo jak życie kochał śmierć. Śmierć na zawsze połączyła go z Allahem, którego sufi wspominają przed nami, recytując w tańcu dziewięćdziesiąt dziewięć imion Wszechmogącego.

***

Poznamy nieco później Sinę, studenta, który uwielbia Rumiego i wiele jego utworów cytuje z pamięci. Uważa, że pośród wielu wspaniałych poetów perskich Mewlana jest wyjątkowy. Za każdym razem gdy go czyta, odnajduje nowe warstwy i znaczenia. Ceni w Rumim to, że uczy on niezamartwiania się, bo radość życia, miłość i taniec zbliżają do Boga.

Sina cierpi na coś w rodzaju młodzieńczej depresji, rok temu przeżył załamanie nerwowe. Kiedy zaczął rozważać samobójstwo, otworzył Rumiego i się uspokoił:

O Mojżeszu, synu Amrama,

Mam taką górę Synaj

W moim sercu dla ciebie.

Przyjdź teraz z góry Synaj.

Czczą tam woły jak boga,

Blady kolor mojej twarzy jest jak szafran,

Moja zgięta szyja zamieniła się w harfę,

Zostałem napięty i ściśnięty,

W grobie mojego ciała.

Przyjdź, o duszo, pocieszaj i rozweselaj.

(tłum. Andrzej Meller)

– Rumi uratował mi życie – twierdzi młodzieniec, który w padającym w utworze słowie „Synaj” rozpoznał swoje imię „Sina” i poczuł, że Mewlana zwraca się prosto do niego.”NIE WTRĄCAJCIE SIĘ W NASZE SPRAWY”

Konya – Kapadocja, 236 kilometrów

Ali to mąż Grażynki, którą poznałem w samolocie z Warszawy do Stambułu. Para osiadła w Kapadocji. Ali jest ogromny, przypomina owczarka anatolijskiego – rasę psów, o których może opowiadać bez końca. Dolną szczękę zostawia lekko wysuniętą, jakby cały czas był w gotowości, by zagryźć przeciwnika. Pracuje jako przewodnik, zna parę języków. Jest oczytany, ma szeroką wiedzę, ale trudno mi sobie wyobrazić, że klienci go lubią. Wszystko wie najlepiej, co chwilę przerywa i wchodzi w słowo, a kobiet w dyskusji nie zauważa w ogóle. W jego towarzystwie najlepiej, gdyby milczały. Sam pochodzi z mniejszości narodowej i religijnej, która ma w Turcji pod górkę, ale robi wrażenie prorządowego i bez szacunku wypowiada się na temat chrześcijaństwa i innych religii.

– Jak nie podoba się to, co się dzieje w Turcji, to niech Europejczycy i Rosjanie nie przyjeżdżają. Nie wtrącajcie się w nasze sprawy – powtarza znad szklaneczki parującej herbaty, jakby zapominając, że to właśnie turyści z Rosji i Europy zostawiają w Turcji najwięcej pieniędzy.

Słyszałem podobne gadki w krajach z symptomem oblężonej twierdzy. „Nikt nas nie rozumie, otaczają nas wrogowie i cienkie bolki, ale my jesteśmy dumni i nigdy się nie poddamy” – tak mniej więcej rozumuje lud w systemach, gdzie skończyła się demokracja bądź nigdy jej nie było.

Trudno mi to pojąć, mierzi mnie wszystkowiedzący ton, ale staram się. Jestem w końcu gościem. Lubię wsłuchiwać się w opinie różnych ludzi.

Dosłownie czuję, jak Stiwi przechyla się na prawą burtę i siada zawieszenie, kiedy Ali gramoli się na przód auta. Z tyłu Grażynka i Ela. Stiwi zapakowany zapasami po kokardę. Przygarbiony w samochodzie Ali zarządza podjazd pod bardzo stromą górę; na jej szczycie powstają hotele z zapierającym dech w piersiach widokiem na Dolinę Gołębi. Nazwa pochodzi od ptaków, które uwiły sobie gniazdka w jaskiniach na zboczach. Nawozem z ich odchodów użyźnia się plantacje winorośli.

Droga wiedzie pomiędzy ścianą zabudowań z jednej strony, z drugiej wyrastają tufowe skały. Niby jesteśmy w miasteczku, ale to górska serpentyna. Nie wiem, co jest za rogiem, nie widzę. Podjeżdżam na dwójce, potem na jedynce, gdy zza zakrętu wyłania się mercedes sprinter z turystami. Oba busy się nie zmieszczą, więc staję w połowie podjazdu. Sprinter zjeżdża, puszczam powoli sprzęgło, dodaję gazu, ale silnik wyje bezsilnie, a przez otwarte okno wpada zapach palonej gumy. Przypaliłem sprzęgło, ciekawe, jak bardzo.

– Wszyscy – mówię do pasażerów.

Próbuję raz jeszcze ruszyć, ale Stiwi spuchł, więc pozostaje mi zjechać na wstecznym na wypłaszczenie. Jestem zły. Mogliśmy spokojnie podejść te 200 metrów, zamiast katować Stiwiego. „Co, jeśli sprzęgło jest spalone? Gdzie je naprawię? Ile to będzie kosztować?” – biję się z myślami, patrząc na panoramę z balkonu nieszczęsnego hotelu, bo przed nami dosłownie tysiące kilometrów po górach Turcji, Gruzji, Armenii i Iranu.

Nastawiam GPS na miasto Hacıbektaş, gdzie znajdują się grób i muzeum Alego Walego z Niszapuru, świętego alewitów i bektaszytów. Czuć jeszcze zapach spalonej gumy, ale Stiwi jedzie. Mijamy miasteczko Gülşehir, przekraczamy rzekę Kızılırmak. Czuję, że pedał sprzęgła nie ma naturalnej mocy, a biegi ciężej wskakują. Wokół niekończące się hale podobne do Tatr Zachodnich powyżej poziomu lasu. Tu las nie rośnie w ogóle. Krajobraz raczej stepowy, wysuszony, sporo niskiej roślinności. Wszędzie rozlewają się stada owiec prowadzone przez pasterzy na osiołkach w towarzystwie masywnych owczarków anatolijskich.

– Dlatego nasza baranina ma taki wspaniały smak – mówi Ali. – Jest ekologiczna, owce żywią się wyłącznie górską trawą, a Anatolia jest czysta – tłumaczy i wybiera w komórce numer do Er Asłana, który gdzieś tu wałęsa się ze swoim stadem.

Po chwili zza wzgórza wyłania się brodata postać na osiołku. Er Asłan ma koło czterdziestki. Twarz ogorzała od słońca, wiatru i mrozu. Pasterz całe życie spędza na świeżym powietrzu. Teraz robi się zimno i zaczyna siąpić. Er Asłan narzuca żółtą pelerynę przeciwdeszczową, gwiżdże na palcach i coś krzyczy. Owce prowadzone biegiem przez owczarka zataczają kółko po wzgórzach, a za chwilę podbiegają do nas wielkie psy zabójcy. Gospodarz okolicznych wzgórz wyjmuje z plecaka kawałki drewna i rozpala ogień, na którym stawia okopcony sadzą czajnik.

Czterdziestolatek jest starym kawalerem. Ali wyjaśnił nam w samochodzie, że miejscowe kobiety nie były nim zainteresowane. Jak śpiewał Rysiek Riedel – „brudny, niedomyty, w stajni ciągle śpi”. Myślały, że jest biedakiem, którego sytuacja zmusza do ciągłego latania po górach z kudłatymi podopiecznymi. W starych poplamionych portkach i gumiakach obgryzionych przez psy. Tymczasem Er Asłan pochodzi z bogatej rodziny, ma dużo ziemi, ogromną hodowlę, parę wypasionych jeepów, a poza tym daje ludziom pracę. Jeśliby sprzedał jedynie połowę swoich owiec, stałby się bogaczem. Ale nie chce. Lubi taki styl życia.

– Czuję się wolny, szczęśliwy i spełniony. – Uśmiecha się, płucząc wrzątkiem zapylone szklaneczki do herbaty, a ja mu wierzę.

Ali jak dzieci głaszcze groźne umięśnione anatoliany – tak brzmi fachowa nazwa pasterskich psów. Te Er Asłana mają umaszczenie owiec. Kiedy biegną obok stada, z daleka się z nimi zlewają.

– Czują wilki z czterech kilometrów, nie czują lęku, ale są zrównoważone. – Ali zajada herbatniki i popija parującym czajem. – Są niebywale inteligentne, mają bardzo rozwinięty instynkt terytorialny, wiedzą, jakiej ziemi mają bronić. Nie da się im rozkazywać i w pełni ich kontrolować. Są bardzo nieufne w stosunku do obcych, ale i niezwykle lojalne wobec swojego pana. Nieproszone poświęcą życie, żeby obronić stado i swojego właściciela. Jest to jedyny pies – kontynuuje Ali – który jest w stanie zaatakować niedźwiedzia i zagryźć wilka. Maszyna do zabijania. Używa ich turecka armia – dodaje Kurd, a ze wzgórza ze stadem schodzą dwaj kilkunastoletni pomocnicy Er Asłana. To afgańscy Uzbecy spod Mazar-i Szarif – matecznika uzbeckiego generała Abdula Raszida Dostuma.

Pasterz znalazł ich, kiedy podobnie jak setki afgańskich chłopaków szwendali się w poszukiwaniu pracy po ulicach Nevşehiru – stolicy prowincji.

Jak się dostali do serca Turcji, pozostaje zagadką, ale pewne jest, że nielegalnie przez Iran. Parę miesięcy później spotkamy w Heracie dziewiętnastolatka Arefa, którego dopiero co Turcy odesłali z granicy przez Iran do domu. Zapłacił za przerzut worek pieniędzy. Turcy mogą zatrudniać syryjskich uchodźców, ale co do Afgańczyków jest zakaz. Kara to 1800 lir, czyli 1200 złotych. Starszy z chłopców, Nadżir, dostaje miesięcznie 1500 lir. Wszystko wysyła do domu, w Mazarze to majątek. Tu mają wikt i opierunek.

Robi się chłodno, głodno i zacina deszcz. Pakujemy się do Stiwiego i ruszamy do tekke, czyli sufickiego domu modlitwy, mauzoleum, a dziś muzeum Bektasza Walego z Niszapuru, sufickiego mistyka, można powiedzieć – kolegi po fachu Rumiego. Wali też urodził się w Chorasanie i też działał w XIII wieku. Był potomkiem VII imama szyitów Musy al-Kazima. Założył bractwo sufickie bektaszytów w Anatolii, podróżował po całym Bliskim Wschodzie i nauczał. Bektaszyci do swojej religii włączyli elementy szamańskie, chrześcijańskie, zaratusztriańskie, pogańskie i ezoteryczne, na przykład wiarę w magię liter. Bardzo ważny, podobnie jak u szyitów, jest kult Alego, zięcia proroka Mahometa, i wiara w dwunastu imamów. Członkowie bractwa musieli przestrzegać celibatu, podkreślali potrzebę edukacji kobiet. Powiązania bractwa z janczarami sprawiły, że miało ono duży wpływ na politykę w imperium osmańskim. W świecie islamu bektaszyci uznawani są zgodnie za heretyków, zarówno przez szyitów, jak i przez sunnitów. Do 1925 roku światowym centrum bektaszyzmu pozostawała Turcja, jednak Atatürk wprowadził ściśle świecki model państwa i zakazano działalności bractw religijnych. Centrum bektaszytów przeniosło się do Albanii, gdzie w 1967 roku w ogóle wprowadzono urzędowy zakaz wyznawania wszystkich religii. Dziś bractwo rozwija się głównie w Macedonii i w Kosowie. W Turcji bektaszyci wznowili działalność w latach pięćdziesiątych XX wieku.

Parkujemy niedaleko mauzoleum. Otacza nas kłębowisko sympatycznych psiaków. Jeden z nich ma oczy w różnych kolorach: jedno błękitne, drugie piwne. Ela – jak to się często zdarza – ma problem z rozstaniem.

Na wielkim billboardzie pierwszy prezydent Republiki Turcji widnieje koło Hadżiego Bektasza Walego. Pod prezydentem hasło: „Najbardziej autentyczny przewodnik w życiu to nauka”. Pod Derwiszem nad derwiszami: „Droga, która nie prowadzi do nauki, wiedzie w ciemności”.

– Hadżi Bektasz podobnie jak ja był alewitą – warczy Ali, kiedy siedzimy za stołem w restauracji obok mauzoleum, a ja się zastanawiam, czy nasz śmiertelnie poważny przewodnik kiedykolwiek się uśmiecha. – Nie przestrzegamy szariatu, dżihadu i ramadanu. Możemy pić alkohol i jeść wieprzowinę. Głównym naszym celem jest poznanie prawdy. Kobiety traktujemy na równi z mężczyznami, nasi duchowni przestrzegają celibatu, spowiadamy się im, a oni odpuszczają nam grzechy – wyjaśnia Ali i zbiera resztki jedzenia, żeby rzucić je na ulicy psom.

Alewici, których nie należy mylić z syryjskimi Alawitami, etnicznie są Turkami, Kurdami, Turkmenami i Azerami. Jak wspomniałem – mają w Turcji pod górkę, choć stanowią 20, a może nawet 30 procent ludności kraju.

W mauzoleum ludzi znacznie mniej niż u Rumiego, ale nastrój tak samo podniosły. Całują skraj mogiły i cicho modlą się pod nosem. Wielu robi sobie zdjęcia na tle kamiennego grobu nakrytego białym i zielonym całunem. Niski strop wprowadza klaustrofobiczny nastrój, Ali garbi się, gdy odwiedzamy groby uczniów i następców szejcha.

W drodze powrotnej sprzęgło momentami robi się sztywne. To już jawny znak, że zbliżają się kłopoty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: