Kampucza - ebook
Kampucza - ebook
Henri Mouhot, francuski podróżnik po Indochinach, upadł ścigając motyla. Podnosząc się stanął oko w oko ze świątyniami w Angkor. Patrick Deville przyjął tę anegdotę jako punkt wyjścia opowieści o całej historii Indochin, od Mouhota i kolonizacji francuskiej aż do horroru reżimu Czerwonych Khmerów. Pochylając się z poetyckim zamyśleniem nad tą tragedią, autor opowiada o swojej podróży wzdłuż Mekongu, opisuje piękno kambodżańskich krajobrazów.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65613-38-7 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mieście panuje spokój. Ołowiane chmury toczą się po niebie porysowanym już smużkami szafranu. Zmęczone oczekiwaniem na atak Czerwone Koszule śpią w swoim warownym obozie.
Bezdomne psy. Kuchenki podłączone do butli gazowych. Ruszty, na których zawiśnie mięso w oparach tłuszczu, wśród wrzasku rewolucyjnych rozgłośni radiowych. Jest świt nad rzeką Menam, a pasażerowie promów, stłoczeni przy relingu, w strugach deszczu, palą papierosy. To tutaj Lord Jim znalazł na chwilę zatrudnienie u Braci Yucker, armatorów i handlarzy drewnem tekowym. Nad tą rzeką toczyła się już niejedna bitwa, rozlegały się kanonady, a w powietrzu unosił się zapach prochu. Promy przeciskają się pomiędzy konwojami barek ciągniętych przez holowniki. Sprzedawcy zaczynają rozkładać swoje kramy przed świątyniami leżącego lub siedzącego Buddy. Przetopimy, towarzysze, te tony czystego złota wstecznictwa, gdy tylko zdobędziemy władzę. Tak by wszyscy bezzębni na świecie mogli zapomnieć o swoim problemie, ściskając wreszcie w zębach nóż.
Na lotnisku kupuję tygodnik „Cambodge Soir”. Czekam na lot do Phnom Penh, gdzie rusza właśnie pierwszy proces Czerwonych Khmerów, a konkretnie – Ducha. I gdzie ci, co ocaleli, mogą spojrzeć przez szybę pancerną w oczy zła. Już na pierwszym posiedzeniu, po tym, jak prokurator spytał Ducha, czy chce złożyć wstępne oświadczenie, ów człowiek, oskarżony o wysłanie na śmierć około dwunastu tysięcy ludzi, podniósł się i oparł o barierę z lakierowanego drewna: kruche ciało, wysokie czoło, odstające uszy, maleńkie świecące oczka w głębokich oczodołach. Ów chudzina, który twierdzi, że torturowanie, a następnie zabicie ponad dwunastu tysięcy jego rodaków było niezmiernie trudnym zadaniem, odchrząknął, wypił łyk wody, a następnie, ku zdumieniu zaniepokojonych tłumaczy, przekładających symultanicznie jego słowa na khmerski i angielski i nienadążających za rytmem aleksandrynu, wyrecytował zakończenie Śmierci wilka Alfreda de Vigny:
Równie podła modlitwa, jęki i płakanie,
co sił zatem podejmuj to losu wyzwanie,
drogą cierpienia krocząc codziennie od nowa,
by na koniec wraz ze mną umierać bez słowa.matematyk z wilczymi zębami
Dziecko jest wyjątkowo uzdolnione, choć pochodzenie ma marne. Ten, który zostanie Duchem, chuderlawym katem, przychodzi na świat w 1942 roku, kilka miesięcy po morskim starciu w porcie Ko Chang. Trwa w najlepsze ofensywa japońska i wojna na Pacyfiku. Chłopak jest synem biednych chłopów. Rodzina uprawia skromną działkę, suszy ryby, przygotowuje prahok w wiosce nad brzegiem wielkiego jeziora Tonle Sap, niedaleko ruin Angkoru i tego, co zostało po francuskich samolotach zestrzelonych rok wcześniej.
Wiszyści osadzili właśnie na tronie Kambodży młodego króla Norodoma Sihanouka.
Towarzysz Duch nazywał się w rzeczywistości Kaing Guek Eav. Tożsamość będzie zmieniał kilka razy. Jest dzieckiem chorowitym, ma krzywe zęby i ten niewinny uśmieszek, który widzimy na fotografiach robionych przed zwycięstwem, gdy kierował w dżungli obozem jenieckim M-13. Ma jedenaście lat, gdy Kambodża uzyskuje niepodległość. Po szkole podstawowej, którą kończy w Siĕm Réab, uzdolniony uczeń – sytuacja wyjątkowa w rodzinie chłopskiej – zostaje wysłany do liceum im. Sisowatha w Phnom Penh. Tam odkrywa nauki matematyczne i poezję romantyczną. Alfreda de Vigny recytuje na zawołanie.
Gdy uczy w Kâmpóng Thum, uczniowie i zwierzchnicy oceniają go tak wysoko, że trafia do Instytutu Pedagogicznego, którego dyrektor, Son Sen, musi niebawem się ukrywać. I coś, co do tej chwili rozwijało się niczym mowa z okazji wręczenia Orderu Palm Akademickich, nagle zaczyna się rozjeżdżać.
Ze swoich dyskusji z Son Senem, z doświadczenia życia w mieście, pośród niesprawiedliwości, młody matematyk wyciąga wniosek o konieczności zaangażowania i tak oto zostaje bojownikiem. Brutalne aresztowanie, więzienie. Przeprowadziwszy proamerykański zamach stanu, generał Lon Nol ogłasza amnestię. Duch trafia do partyzantki w Górach Kardamonowych. Dwanaście tysięcy osób znika w ośrodku śledczym Tuol Sleng w Phnom Penh, S-21, którym kieruje w okresie panowania Czerwonych Khmerów. Po wkroczeniu Wietnamczyków kat się ulatnia.
Dwadzieścia lat później, miesiąc po zajęciu ’Ânlóng Vêng i kapitulacji ostatnich oddziałów Czerwonych Khmerów, w kwietniu 1999 roku, Duch zostaje przypadkowo rozpoznany przez irlandzkiego dziennikarza o wyjątkowej pamięci do twarzy. Zmienił nazwisko i jest jednym z pastorów głoszących kazania w ramach służby humanitarnej na granicy z Tajlandią. W więzieniu udziela wywiadu „Far Eastern Economic Review”. Przyznaje, że nawrócił się na chrześcijaństwo i pracował dla kilku organizacji międzynarodowych, w tym dla American Refugee Committee. „Przykro mi. Ci, którzy nie żyją, byli dobrymi ludźmi. Teraz Bóg zadecyduje o moim losie”.
Wiele lat po upadku ostatnich bastionów, po uciążliwym śledztwie i śmierci Brata Numer Jeden – Pol Pota – Trybunał do spraw Zbrodni Czerwonych Khmerów rozpoczyna wreszcie pracę. W dużym nowym budynku wzniesionym w strefie wojskowej w pobliżu lotniska Pochentong, kilka kilometrów od centrum Phnom Penh. Tuż obok wielki parking, a na nim autobusy pełne mieszkańców wiosek, którzy przybywają, by ze strachem w oczach spojrzeć w twarz oprawcy.
Jest jedynym z pięciu oskarżonych, który przyznał się do winy. Paryżanie sądzeni są osobno. Sam Duch nigdy nie był w Paryżu. Oświadcza, że rozkazy wydawali mu Vorn Vet i Ta Mok. Ten drugi będzie katem pierwszego, a potem skaże Pol Pota za zabicie Son Sena, szefa Santebalu, czyli służby bezpieczeństwa. Na myśl przychodzi Terror, Robespierre, czystki, niekończące się eliminowanie wichrzycieli, okazanie łaski jako dowód sprzeniewierzenia się ideałom Rewolucji, ucieczka do przodu, strach, kariery w partii wiszące na włosku. Taka jest linia obrony Ducha, który zna Historię.
Stwierdza, że w kwietniu 75 roku, tuż po zwycięstwie, odrzucono jego prośbę o inny przydział. Utrzymuje, że był jedynie trybikiem, któremu groziło niebezpieczeństwo. Wraca do wiersza o wilku. To Organizacja – Angkar – przydzieliła mu to ciężkie i trudne zadanie, a on wywiązywał się z niego najlepiej, jak mógł. W S-21 wyglądało to tak: redagowanie sprawozdań, fabrykowanie informacji, stosowanie rzemieślniczych, barbarzyńskich metod, które miały pozbawić oskarżonych wiary we własną niewinność, wydobywanie zeznań, z tygodnia na tydzień setki zdrajców, podobnie jak gdzie indziej – setki wózków lub kanistrów. W wyludnionej stolicy produkowano wtedy jedynie zdrajców.Wielkanoc w Phnom Penh
Sąsiadujący z Biblioteką Narodową hotel Le Royal, w którym Khieu Samphân dokonał w 1998 roku skromnego aktu skruchy – przykro mi – usytuowany w północnej dzielnicy miasta, zwanej dzielnicą Louk thum lub Grands messieurs, czyli Wielkich Panów, nieopodal szpitala im. Calmette’a i Instytutu Pasteura, należy od dzisiaj do sieci Raffles i w związku z tym zmienia nazwę na Raffles Le Royal. W głębi holu mieści się Writers’ Bar, gdzie – jak informuje miedziana tabliczka – „przesiadywali wszyscy, którzy napisali o Kambodży” (rzuca się w oczy czas przeszły dokonany). Skórzane ciemnobrązowe fotele, jasne stroje, klimatyzacja. Wszyscy czekają na pierwsze deszcze. Ja czekam również na Mister Liema.
Kiedyś widać było stąd katedrę, której dzwony – zanim zniszczyli ją Czerwoni Khmerzy – biły na rezurekcję, zapowiadając Wielkanoc. Średniej długości życie człowieka jest dobrym narzędziem mierzenia Historii, wielkanocny weekend zaś – wygodnym punktem odniesienia. Siedząc za barem, z notesem w ręku, obliczam, że w Niedzielę Wielkanocną 1998 roku, w chwili gdy Khieu Samphân okazuje – lub udaje, że okazuje – skruchę, wyjechałem z Nikaragui do Urugwaju i w Montevideo natknąłem się przypadkowo na fotografię Baltasara Bruma, na której widzimy go na kilka sekund przed samobójstwem, z rewolwerami Smith & Wesson w jednej i drugiej ręce. Jakby samobójstwo jednego człowieka mogło doprowadzić do zamachu stanu. Dziś wracam do Phnom Penh, by w towarzystwie Mister Liema obejrzeć w więzieniu Choeung Ek, które tu, na skraju pól ryżowych, służyło za kostnicę dla S-21, stosy podziurawionych kulami lub roztrzaskanych czaszek. Idziemy wzdłuż rowów ledwie porośniętych trawą, z których wystają kości, zęby, strzępy ubrań zwracanych przez ziemię.
Według świadectwa Houya, byłego strażnika, skazanych zwożono tu z S-21 w ciężarówkach, z zawiązanymi oczyma. Codzienne transporty zdrajców. Spędzaliśmy ich do chaty w pobliżu generatora, gdzie niczego już nie słyszeli, potem musieli kucać jeden przy drugim nad rowem i tam dostawali w głowę żelaznym prętem.
– Zjawiała się kolejna grupa, która miała ich dobić.
W opustoszałym mieście szeroki pas ziemi pomiędzy bulwarem Monivong a Stadionem Olimpijskim chroni liceum im. Ponhea Yata, w którym urządził się Duch i jego S-21. Typowa francuska architektura szkolna. Cztery trzypiętrowe budynki, boisko z bieżnią dokoła. Do tysiąca pięciuset więźniów jednocześnie. Izby tortur w klasach z wybrukowaną podłogą, łańcuchy i maleńkie cele z cegły lub drewna, metalowe łóżka, żelazne sztaby z kajdanami, belki pod sufitem, które już przegniły. Ostatnie zdjęcie przed śmiercią, drewniane szare krzesło, podpórka pod potylicę i ułożenie ciała. W komórce zakurzony powiększalnik. Galeria fotografii, a na nich zagubione twarze, spojrzenia pełne strachu. Dwanaście tysięcy zjaw. Kilku ocalałych, którzy zeznają na procesie. Czternastu. Historyczne zdanie Nuona Chea, Brata Numer Dwa, ideologa w czarnych okularach, wypowiedziane w westybulu hotelu Royal trzydzieści lat po tym, jak rozkazał Duchowi ewakuowanie S-21 przed nadejściem wojsk wietnamskich: „Wyrażam żal z powodu śmierci nie tylko ludzi, ale i zwierząt, które zginęły podczas wojny. Jest mi niezmiernie żal”. Nuon Chea, który odpowiadał za ideologię i slogany:
WYSTARCZY JEDEN LUB DWA MILIONY MŁODYCH, BY ZBUDOWAĆ NOWĄ KAMPUCZĘ!
Angkar – Organizacjachwalebny 17 kwietnia
Makaronową zupę połyka się przed garkuchnią, dzieci idą do szkoły. Bezpośrednio z wózków na ulicach kupić można mango, papierosy, grillowane świerszcze w miodzie zawinięte w rożek z liścia. Jest już ciepło, blisko trzydzieści stopni, błękitne niebo. Pozory spokoju. Oblężone miasto zaopatrywane jest dzięki mostowi powietrznemu. Każdego dnia coraz bliżej świst rakiet i huk artylerii. Lon Nol i Amerykanie wyjeżdżają, rezygnując z niemożliwej obrony. Lotnisko Pochentong nie nadaje się do użytku. Wszyscy oczekują na pokój. Na przedmieściach czerwień pożarów. Regularne wojsko się wycofuje. Eksplodują magazyny z amunicją. Ciężarówki rewolucjonistów objeżdżają kolumny nowych wozów pancernych. Ogólna radość, Kambodżanie godzą się, na balkonach powiewają białe flagi, ustaje grad bomb nad polami ryżowymi. Tylko z okopów dochodzą sporadyczne strzały żołnierzy, którzy wkrótce złożą broń. Nadaje właśnie Radio Phnom Penh, czyli przyszły Głos Demokratycznej Kampuczy:
NAKAZUJEMY WSZYSTKIM MINISTROM I GENERAŁOM, ABY UDALI SIĘ NIEZWŁOCZNIE DO MINISTERSTWA INFORMACJI W CELU ORGANIZOWANIA KRAJU NA NOWO. NIECH ŻYJE ODWAŻNY I WSPANIAŁY KHMERSKI FRONT WYZWOLENIA NARODOWEGO! NIECH ŻYJE WSPANIAŁA REWOLUCJA W KAMPUCZY!
Angkar – Organizacja
Kilku ludzi dobrej woli lub niespełna rozumu usłuchało apelu: zostają przewiezieni na Stadion Olimpijski i rozstrzelani. Na ulicach pojawiają się milczące, zorganizowane grupy ubranych na czarno chłopców. Leninówki na głowach, hochiminhowskie sandały z opon, AK-47 i granaty na piersi, kamienna twarz, nietoperze, zero słów, zero uśmiechu, są zmęczeni, głodni, czarne błoto zalewające miasto, nie zwracają uwagi na radość dokoła, muzyka, po rozejmie i bombardowaniach wszyscy mieszkańcy na ulicach, strach, tańce, płonące race i kwiaty na ołtarzykach, a do miasta napływają kolejne tysiące cichych nietoperzy, zajmują ronda, skrzyżowania, rozkładają plany, zatrzymują i przeszukują każdy pojazd, bez słowa, ewakuują szpitale, chorzy na noszach lub o kulach, z przesiąkniętymi krwią bandażami, ładowani są do ciężarówek, a potem ubrani na czarno chłopcy walą do drzwi: do jednych, do drugich, do wszystkich. Amerykanie za chwilę zrzucą bomby. Macie natychmiast uciekać. Niczego nie zabieracie, nic nie zamykacie, my pilnujemy. Angkar czuwa. Ci z północnych dzielnic mają opuszczać miasto w kierunku północnym, ci z południowych – ruszać na południe, z zachodnich – na zachód, ulice wypełnione po brzegi ludźmi, z tobołkami, walizkami, na rowerach, wózkach, skuterach, bogaci pchają swoje auta, tłum poganiany przez drobiazgowych, metodycznych, zimnych młokosów i kobiety z oddziałów mit neary. Dwa miliony ludzi poruszają się wolno alejami. Przy blokadach odbierane są zegarki, długopisy, w rowach lądują pieniądze, płoną riele i dolary. Kilku długowłosych chłopców w przeciwsłonecznych okularach na nosie, zepsutych kambodżańską lub amerykańską muzyką pop, barami i nocnymi klubami – typowi civilaï Nowego Ludu – ginie na miejscu od kul. Pierwsze, rozdęte już trupy na skraju drogi. Temperatura w słońcu sięga teraz czterdziestu stopni. Kwiecień to najcieplejszy miesiąc w roku.
Zatrzymani cudzoziemcy przewożeni są do parku przy ambasadzie francuskiej, na końcu bulwaru Monivong. Sowieci próbują uniknąć tego upokorzenia. Na ogrodzeniu swojej ambasady wywieszają transparent: Jesteśmy komunistami. Jesteśmy waszymi braćmi. Przyjdźcie z tłumaczem mówiącym po francusku. Nietoperze wysadzają bramę jednym strzałem z bazooki, bez słowa wchodzą do środka, nie omijając apartamentów prywatnych, na oczach Sowietów otwierają lodówki, pokazują im jajka, po czym rozbijają je o podłogę: prawdziwy rewolucjonista nie je jajka, z którego może się wykluć kurczak – pożywienie dla kilkorga ludzi. Sowieci zostają wyprowadzeni przed budynek, gdzie czeka już grupa schwytanych na terenie ambasady Kambodżan, chroniących się tu z nadzieją na uzyskanie azylu; za chwilę dołączą do tłumów na ulicy, gdzie słychać już tylko jedno słowo, wypowiadane przez ubranych na czarno chłopców, słowo znane wszystkim, słowo, które tego ranka staje się nazwą własną i odtąd pisane będzie dużą literą, nowe bóstwo – Angkar, Organizacja.
Nazajutrz Phnom Penh jest częściowo opustoszałe, padają ostatnie gniazda oporu. Porzucone samochody z otwartymi drzwiami lub przewrócone na dach. Nietoperze wycinają zelówki z opon, rozciągają drut kolczasty w poprzek ulic. W ciągu kilku dni życie w mieście zamiera. Szpitalne łóżka toczą się na odblokowanych kółkach. Refleksy słońca na pojemnikach do transfuzji, z których zwisają rurki. Nietoperze forsują metalowe rolety, wyrzucają ze sklepików wszelkie symbole korupcji: ciężarówki zwożą je na palenisko pod miastem, w pobliżu grobli Stung Kambot. Z mieszkań znikają telewizory, przez okno wyrzucane jest wszystko, czego posiadania zakazuje odtąd Angkar: w płomieniach ląduje sprzęt kuchenny, magnetofony, zegary, lodówki, puszki z konserwami, lekarstwa, ubrania z importu, książki i całe biblioteki. Na przedmieściach panuje cisza, wszędzie te same ślady exodusu mieszkańców: zbyt ciężki bagaż wyrzucony do rowu, nieporęczne materace i skutery bez paliwa; i to, co nieoczekiwanie najbardziej rzuca się w oczy, czyli zniszczone pieniądze, pocięte banknoty pięćsetrielowe, które fruwają nad chodnikami. Czy ktoś był bogaty, czy biedny, czy zdążył lub nie zdążył ukryć oszczędności w bankowym sejfie lub włożyć do bambusowej tuby i zakopać na podwórzu – niczego nie da się już ani kupić, ani sprzedać. W ciągu dwudziestu czterech godzin świat znika. Ten deszcz banknotów w mieście widmie świętującym pożegnanie z uchodźcami pokazuje im, że powrotu już nie ma. I nie będzie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------