Kamyk na niebie - ebook
Kamyk na niebie - ebook
Cykl „Imperium Galaktyczne” Część trzecia.
Joseph Schwartz, emerytowany krawiec, zostaje niespodziewanie przeniesiony z Chicago w 1949 roku w odległą przyszłość, w okres świetności pierwszego Imperium Galaktycznego. W tych czasach Ziemia to zaścianek, zwykły kamyk na niebie. Mieszkańcy 200 milionów planet Imperium odnoszą się z pogardą do zacofanych Ziemian, którzy ośmielają się twierdzić, że ich świat jest kolebką całej ludzkości. Na dodatek na Ziemi panuje bieda wywołana wysokim poziomem skażenia radioaktywnego gleby i powietrza, a wedle obowiązującego prawa osoby, które kończą 60 lat, muszą poddać się eutanazji. Czy Schwartz, który ma już 62 lata, będzie mógł w ogóle na tej nowej Ziemi żyć?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-937-7 |
Rozmiar pliku: | 854 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„FUNDACJA”
_Preludium Fundacji_
_Narodziny Fundacji_
_Fundacja_
_Fundacja i imperium_
_Druga Fundacja_
_Agent Fundacji_
_Fundacja i Ziemia_
„ROBOTY”
_Ja, robot_
_Pozytonowy detektyw_
_Nagie słońce_
_Roboty z planety Świtu_
_Roboty i imperium_
„IMPERIUM GALAKTYCZNE”
_Gwiazdy jak pył_
_Prqdy przestrzeni_
_Kamyk na niebie_1
——————
Między jednym krokiem a drugim
Dwie minuty przedtem, nim zniknął na zawsze z powierzchni znanej mu Ziemi, Joseph Schwartz spacerował po miłych uliczkach podmiejskiej części Chicago, mrucząc do siebie fragmenty Browninga.
Było to o tyle dziwne, że w oczach mijających go przechodniów Schwartz nie sprawiał wrażenia kogoś, kto mógłby cytować Browninga. Wyglądał dokładnie na tego, kim był: emerytowanego krawca, który nawet przelotnie nie zetknął się z czymś, co wytworni intelektualiści zwą „ogólnym wykształceniem”. Lecz rozliczne, różnorodne lektury, stanowiące pożywkę dla niespokojnego, ciekawego świata umysłu, pozwoliły mu rozszerzyć horyzonty. Żarłoczna, nienasycona żądza wiedzy sprawiła, iż zgromadził ogromny zapas faktów, a niemal fotograficzna pamięć przechowywała wszystko w nienagannym porządku.
Na przykład w młodości dwa razy przeczytał wiersz _Rabbi ben Ezra_ Roberta Browninga i oczywiście od tamtego czasu umiał go na pamięć. Większa część wiersza niewiele mu mówiła, lecz trzy pierwsze linijki od kilku lat gościły w jego sercu. Tego bardzo jasnego, słonecznego ranka letniego dnia 1949 roku zaintonował je do siebie w głębi milczących komnat swego ducha:
_Zestarzej się u mego boku!_
_Najlepsze jest wciąż o pół kroku_
_Przed nami – pełnia życia, ku niej wszystko wiodło…_
Schwartz znakomicie rozumiał sens tych słów. Po trudach młodości w Europie i spędzonych w Stanach Zjednoczonych lat męskich wygodny spokój dojrzałego wieku był bardzo miły. Skoro miał własny dom i pieniądze, mógł wypoczywać, co też i robił. A jeśli dodamy do tego zdrową żonę, dwie córki, bezpiecznie wydane za mąż, i wnuka, który umilał ostatnie wspaniałe lata jego życia, czym miałby się martwić?
Była wprawdzie bomba atomowa i ciągła gadanina o trzeciej wojnie światowej, ale Schwartz wierzył w dobrą stronę ludzkiej natury. Nie sądził, aby kiedykolwiek wybuchła kolejna wojna. Nie przypuszczał, że Ziemia ujrzy kiedyś atomowe piekło wystrzelonych w gniewie bomb jądrowych. Tak więc uśmiechał się wyrozumiale do dzieci, które mijał, w myślach życząc im szybkiej i niezbyt trudnej podróży przez młodość do spokoju, który ma dopiero nadejść.
Podniósł stopę, aby przekroczyć szmacianą lalkę, leżącą na środku ulicy, uśmiechającą się, mimo że została porzucona – zgubę, której nikt nie szukał. Nie zdążył jeszcze postawić nogi z powrotem…
W innej części Chicago stał Instytut Badań Jądrowych, w którym pracownicy wygłaszali czasem teorie o istocie ludzkiej natury, z cichą rozpaczą przyjmując fakt, iż jak na razie nie istnieją jeszcze instrumenty pozwalające dokładnie wymierzyć wartość każdej jednostki. Kiedy o tym myśleli, nieraz modlili się, aby jakaś ingerencja sił nadprzyrodzonych powstrzymała ludzką naturę (i przeklętą ludzką pomysłowość) przed zamienianiem każdego niewinnego i ciekawego odkrycia w śmiercionośną broń.
A przecież paradoksalnie ten sam człowiek, który pchany niepohamowaną ciekawością zagłębiał się w badaniach energii jądrowej, mogących pewnego dnia doprowadzić do zniszczenia połowy ziemskiego globu, potrafił zaryzykować życie, by ocalić choćby najmniej ważnego innego człowieka.
Błękitna poświata za plecami chemika zainteresowała doktora Smitha.
Zauważył ją, kiedy mijał na wpół otwarte drzwi. Chemik, pogodny młodzieniec, pogwizdując, zakorkował kolbę miarową, w której właśnie sporządzał odpowiednią ilość roztworu. Biały proszek powoli opadał w cieczy, rozpuszczając się we właściwym mu tempie. Przez chwilę to było wszystko i nagle instynkt doktora Smitha, który najpierw kazał mu się zatrzymać, popchnął go do działania.
Wpadł do środka, chwycił linijkę i zrzucił na podłogę rzeczy stojące na blacie biurka. Rozległ się syk płynnego metalu. Doktor Smith poczuł, jak po nosie spływa mu kropla potu.
Młodzieniec patrzył zdumiony na betonową podłogę, na której w cienkich, rozproszonych plamach zastygał srebrzysty metal. Plamy wciąż silnie wypromieniowywały ciepło.
Wreszcie spytał słabym głosem:
– Co się stało?
Doktor Smith się wzdrygnął. Sam dobrze nie wiedział.
– Nie wiem. To ty mi powiedz… Co się tutaj działo?
– Nic się nie działo – wyjąkał chemik. – To była próbka nieoczyszczonego uranu. Robiłem analizę elektrolityczną miedzi… Nie wiem, co mogłoby się stać.
– Cokolwiek to było, młodzieńcze, mogę ci powiedzieć, co widziałem. Ten platynowy tygiel otaczała widoczna aureola. To oznacza mocne promieniowanie. Uran, powiadasz?
– Tak, ale nieoczyszczony. On nie jest niebezpieczny. Maksymalna czystość jest przecież jednym z najważniejszych warunków rozszczepienia, prawda? – Szybko oblizał wargi. – Czy myśli pan, że to było rozszczepienie? To nie pluton i nie poddano go bombardowaniu.
– I – dodał zamyślony doktor Smith – był poniżej masy krytycznej. Lub przynajmniej poniżej znanej nam masy krytycznej. – Popatrzył na kamienny blat stołu, spaloną i spieczoną farbę szafek, srebrzyste strugi na betonowej podłodze. – Ale uran topi się w temperaturze około 1800 stopni Celsjusza, a reakcje nuklearne nie są jeszcze zbyt dobrze poznane, więc nie możemy wykluczyć żadnej możliwości. Zresztą to miejsce musi być wręcz przesycone promieniowaniem z najprzeróżniejszych źródeł. Kiedy metal wystygnie, młodzieńcze, radziłbym go zebrać i bardzo dokładnie zbadać.
Rozejrzał się uważnie, a potem podszedł do przeciwległej ściany i zaniepokojony spojrzał na plamkę na wysokości ramion.
– Co to jest? – spytał chemika. – Czy to zawsze tu było?
– Co, proszę pana?
Chłopak zbliżył się zdenerwowany i spojrzał na miejsce wskazane przez starszego człowieka. Była to mała dziurka, którą można by uznać za ślad po wyjętym gwoździu, ale gwóźdź ten musiałby przebić tynk i cegłę na wylot, bo przez otwór widać było dzienne światło.
Chemik potrząsnął głową.
– Nigdy tego wcześniej nie widziałem. Ale też nigdy czegoś takiego specjalnie nie szukałem, proszę pana.
Doktor Smith nie odpowiedział. Cofnął się powoli i podszedł do cieplarki, prostokątnego pudełka z cienkiej stalowej blachy. Krążyła w nim woda, powoli poruszana mieszadłem wędrującym z mechaniczną precyzją, a zanurzone w niej elektryczne grzałki sterowane przez termometr włączały się i wyłączały z irytującą regularnością.
– A to tutaj było?
Doktor Smith delikatnie podrapał paznokciem plamkę na szczycie dłuższej ścianki. Było to regularne małe kółko wycięte w metalu. Poziom wody go nie sięgał.
Oczy chemika rozszerzyły się ze zdumienia.
– Nie, proszę pana, tego przedtem nie było. Jestem pewien.
– Hmm. Sprawdź po drugiej stronie.
– Niech mnie diabli. To znaczy tak, jest!
– Dobrze. Chodź tutaj i spójrz przez te otwory… Zamknij, proszę, cieplarkę. Teraz stań tutaj. – Położył palec na dziurze w ścianie. – Co widzisz? – zawołał.
– Pański palec. Czy trzyma go pan na miejscu tamtej dziury?
Doktor Smith nie odpowiedział. Z całym spokojem, który zdołał sobie narzucić, polecił:
– Spójrz teraz w drugą stronę… Co widzisz?
– Nic.
– Ale to jest to miejsce, w którym stał tygiel z uranem. Patrzysz dokładnie na nie, prawda?
Wahanie.
– Myślę, że tak.
Doktor Smith zerknął na wizytówkę wiszącą na uchylonych ciągle drzwiach i zimnym głosem oznajmił:
– Panie Jennings, to jest absolutnie tajne. Nie chciałbym, żeby wspominał pan o tym komukolwiek. Rozumie pan?
– Tak, proszę pana!
– Zatem chodźmy stąd. Przyślemy tutaj dozymetrystów, żeby sprawdzili laboratorium, a my spędzimy ten czas u lekarza.
– Myśli pan, że było skażenie? – Chemik zbladł.
– Zobaczymy.
Nie stwierdzili żadnych skutków skażenia. Obraz krwi był normalny, a test na cebulkach włosów nie wykazał niczego. Mdłości, których doświadczyli, przypisano przeżytemu stresowi. Nie wystąpiły żadne inne objawy.
W całym instytucie, ani bezpośrednio po wypadku, ani później, nie znalazł się nikt, kto byłby w stanie wyjaśnić, dlaczego nieoczyszczony uran dużo poniżej masy krytycznej i niepoddany bombardowaniu neutronami mógł gwałtownie stopnieć i wypromieniować śmiercionośną, widoczną aurę.
Można było po tym jedynie stwierdzić, że fizyka jądrowa nadal kryje w sobie dziwne i groźne tajemnice.
Doktor Smith nigdy nie zdobył się na wyznanie całej prawdy w raporcie, który przygotował. Nie wspomniał o dziurach w laboratorium ani o tym, że najbliższa tygla była ledwie widoczna, ta po drugiej stronie cieplarki nieco większa, a otwór w ścianie, leżący trzy razy dalej od niej, miał już średnicę gwoździa.
Wiązka promieniowania poruszająca się w prostej linii mogła pokonać wiele kilometrów, zanim krzywizna Ziemi spowoduje, że powierzchnia planety odsunie się z jej drogi na tyle, aby promień nie mógł wywołać żadnych uszkodzeń. Miałby wtedy około trzech metrów średnicy. Lecąc w przestrzeń, rozszerzając się i słabnąc, dziwny strumień mógłby w końcu zniknąć niczym nić w materii kosmosu.
Nigdy nikomu nie powiedział o tej wizji.
Nigdy też nie powiedział, że następnego dnia jeszcze w trakcie badań lekarskich poprosił o poranne gazety i przejrzał je w poszukiwaniu określonej informacji.
Ale w wielkiej metropolii co dnia znika wiele osób. Nikt nie przybiegł na policję, krzycząc i opowiadając, że na jego oczach zniknął człowiek (a może połowa człowieka?). Nie było doniesienia o żadnym takim wypadku.
W końcu doktor Smith zmusił się do tego, żeby zapomnieć o wszystkim.
Josephowi Schwartzowi przydarzyło się to między jednym krokiem a drugim. Podniósł prawą nogę, żeby przekroczyć lalkę, i ogarnęła go nagła słabość – jak gdyby przez ułamek sekundy trąba powietrzna uniosła go i wywróciła na lewą stronę. Kiedy z powrotem postawił prawą nogę na ziemi, westchnął głęboko i powoli osunął się na trawę.
Przez długą chwilę siedział z zamkniętymi oczami i nagle je otworzył.
To była prawda! Siedział na trawie, choć przed chwilą spacerował po betonie.
Domy zniknęły! Białe domy przycupnięte w rzędach, każdy z własnym trawnikiem, zniknęły bez śladu!
I nie siedział na trawniku, to była łąka. Niestrzyżona trawa rosła swobodnie, wokół szumiały drzewa, mnóstwo drzew, a jeszcze więcej na horyzoncie.
To był największy szok, jaki przeżył, ponieważ liście drzew miały rudy kolor, przynajmniej część z nich, a pod rękami poczuł suche, łamliwe, martwe liście. Był mieszkańcem miasta, ale potrafił rozpoznać jesień.
Jesień! Kiedy podnosił prawą nogę, był czerwcowy dzień, pełen świeżej, połyskującej zieleni.
Spojrzał w stronę swoich nóg i z okrzykiem wyciągnął ku nim rękę. Niewielka szmaciana lalka, którą chciał przekroczyć, mały okruch realnego świata…
O nie! Obrócił ją w trzęsących się dłoniach. Nie była cała. Nie rozerwana, ale przecięta. Czyż to nie dziwne? Przecięta wzdłuż bardzo dokładnie, tak że wypełniające ją strzępy włóczki nie zostały naruszone. Wszystkie nitki kończyły się równo.
Połysk na lewym bucie przyciągnął jego wzrok. Wciąż trzymając lalkę, założył stopę na drugą nogę. Czubek podeszwy, najbardziej wystająca część buta, został gładko odcięty. Odcięty tak, że żaden ziemski nóż w ręku żadnego ziemskiego szewca nie byłby w stanie wykonać takiego cięcia. Świeża płaszczyzna błyszczała niczym gładka, nieruchoma powierzchnia wody.
Po plecach Schwartza przebiegł zimny dreszcz, dosięgnął głowy i zamienił się w uczucie grozy.
W końcu, ponieważ brzmienie jego własnego głosu było uspokajającym elementem tego zwariowanego świata, Schwartz przemówił. W niskim, urywanym głosie, który usłyszał, brzmiało napięcie.
– Po pierwsze, nie zwariowałem. Czuję się tak jak zawsze… Oczywiście gdybym oszalał, nie wiedziałbym o tym, a może jednak bym wiedział? Nie… – Narastała w nim histeria. – Musi być jakieś wyjaśnienie. Może to sen? Ale jak mam to stwierdzić? – Uszczypnął się i poczuł ból, ale potrząsnął głową. – Mogę śnić, że czuję ból, to żaden dowód.
Rozejrzał się z rozpaczą. Czy sny mogą być tak realne, pełne szczegółów i przekonywające? Kiedyś czytał, że większość snów trwa nie dłużej niż pięć sekund, same nocne wizje są efektem drobnych zaburzeń u śpiącego, a pozornie długi czas ich trwania to tylko złudzenie.
Żadna pociecha! Podwinął rękaw koszuli i spojrzał na zegarek. Wskazówka sekundnika zatoczyła pełne koło, następne i jeszcze jedno. Jeśli to był sen, pięć sekund ciągnęło się w nieskończoność.
Odwrócił się i otarł zimny pot z czoła.
– A co z zanikiem pamięci?
Nie odpowiedział sobie, tylko powoli oparł głowę na rękach.
Jeśli podniósł nogę, tak jak to zrobił, i jego świadomość opuściła nagle znany jej tor, po którym dotąd niezmiennie zdążała… Jeśli trzy miesiące później, jesienią, albo rok i trzy miesiące później, albo też dziesięć lat i trzy miesiące później postawił nogę w tym dziwnym miejscu, wtedy gdy wróciła mu pamięć… Ale przecież to wyglądało na zwykły, pojedynczy krok, a jednak… Gdzie zatem był i co robił w tym czasie?
– Nie! – To słowo wydobyło się jako głośny krzyk.
Niemożliwe! Schwartz popatrzył na swoją koszulę. Włożył ją tego ranka i nadal była świeża. Zastanowił się, wsunął rękę do kieszeni marynarki i wyjął jabłko.
Wgryzł się w nie z wściekłością. Było świeże i jeszcze zachowało chłód lodówki, z której wyjął je przed dwiema godzinami – lub tym, co powinno być dwiema godzinami.
A co z małą szmacianą lalką?
Czuł, że dopada go szaleństwo. To musi być sen albo naprawdę zwariował.
Uświadomił sobie, że zmieniła się pora dnia. Było późne popołudnie lub przynajmniej cienie się wydłużyły. Cicha pustka tego miejsca sprawiła, że nagle poczuł przejmujący chłód.
Zerwał się na nogi. Musi poszukać ludzi, jakichkolwiek ludzi. I oczywiście powinien też znaleźć jakiś dom, a najlepszym sposobem, aby tego dokonać, będzie odszukanie drogi.
Odruchowo zwrócił się w stronę, w której drzewa zdawały się nieco rzadsze, i ruszył naprzód.
Lekki wieczorny chłód zaczął przenikać pod marynarkę, a wierzchołki drzew stały się niewyraźne, groźnie wyciągając ku niemu gałęzie, kiedy natknął się na prosty i bezduszny pas tłucznia. Skierował się ku niemu ze szlochem wdzięczności, chrzęst kruszonego kamienia pod stopami wywołał prawdziwą euforię.
Ale droga w obu kierunkach była absolutnie pusta i na chwilę znowu ogarnął go zimny strach. Miał nadzieję, że spotka samochody. Najłatwiej byłoby zatrzymać jakiś i spytać – skwapliwie wypowiedział te słowa na głos:
– Jedzie pan może w stronę Chicago?
A jeśli nie był w pobliżu Chicago? Dobrze, w stronę jakiegokolwiek większego miasta, każdego miejsca, gdzie mógł znaleźć telefon. Miał w kieszeniach tylko cztery dolary i dwadzieścia siedem centów, ale zawsze jest jeszcze policja…
Wędrował drogą, samym środkiem, rozglądając się nieustannie. Zachód słońca nie wywarł na nim żadnego wrażenia, ani fakt, że na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy.
Żadnych samochodów. Nic! Robiło się naprawdę ciemno.
Pomyślał, że wracają przywidzenia, bo horyzont po jego lewej stronie zalśnił w mroku. W przerwach między drzewami migotała zimna, błękitna poświata. Nie była to czerwona, ognista łuna, która mogłaby zwiastować pożar lasu, ale niewyraźny i pełzający blask. Nawet szuter pod nogami wydawał się delikatnie połyskiwać. Schwartz pochylił się, aby go dotknąć – na pozór był to najzwyklejszy tłuczeń. Ale widział delikatną poświatę.
Zaczął biec wzdłuż drogi, jego buty dudniły głucho, w nieregularnym rytmie. Uświadomił sobie, że trzyma w ręku zniszczoną lalkę, i wyrzucił ją wściekle ponad głowę.
Szydercze wspomnienie życia…
Zatrzymał się w panice. Cokolwiek to było, stanowiło dowód, że wciąż pozostaje przy zdrowych zmysłach. Potrzebował go! Wrócił w ciemność i szukał pełznąc, dopóki jej nie znalazł, ciemnej plamy na tle ledwie widocznego blasku. Włóczka wysunęła się ze środka, odruchowo upchnął ją z powrotem.
Szedł dalej, zbyt przygnębiony, żeby biec.
Był już głodny i naprawdę przerażony, kiedy nagle po prawej stronie ujrzał iskierkę.
To był oczywiście dom!
Krzyknął głośno i nikt nie odpowiedział, ale to był dom, iskra realności mrugająca do niego poprzez przerażającą, bezimienną głuszę ostatnich godzin. Zszedł z drogi i ruszył na przełaj, przez rowy, między pniami drzew, przez chaszcze i strumyk.
Dziwne! Nawet woda delikatnie lśniła, fosforyzowała w ciemności! Zauważył to prawie podświadomie.
Wreszcie dotarł na miejsce i wyciągnął ręce, by dotknąć twardej, białej struktury. Nie była to ani cegła, ani kamień, ani drewno, lecz nie poświęcił temu najmniejszej uwagi. Wyglądało jak matowa, mocna porcelana, ale Schwartz nie zważał na nic. Szukał drzwi, a kiedy je znalazł i nie zauważył dzwonka, kopnął w nie i wrzasnął jak upiór.
Usłyszał wewnątrz poruszenie i cudowny, błogosławiony dźwięk ludzkiego głosu, innego niż jego własny. Krzyknął ponownie:
– Hej, jest ktoś w środku?
Rozległo się ciche, łagodne skrzypnięcie i drzwi się otwarły. Stanęła w nich kobieta, w jej oczach dostrzegł czujność. Była wysoka i szczupła, za nią stał wychudzony mężczyzna w roboczym ubraniu… Nie, nie roboczym. W istocie strój nieznajomego nie przypominał Schwartzowi żadnego znanego mu odzienia, choć w jakiś nieokreślony sposób wyglądał jak rodzaj ubrania, które wkłada się do pracy.
Ale Schwartz nie zastanawiał się nad tym. Dla niego oni oboje i ich ubrania byli piękni; piękni jak widok przyjaciół dla samotnego człowieka.
Kobieta się odezwała. Jej głos był miękki, lecz rozkazujący, i Schwartz oparł się o drzwi, żeby utrzymać się na nogach. Jego usta poruszały się bezdźwięcznie; nagle powróciły do niego wszystkie najgorsze obawy, dławiąc go za gardło i ściskając serce.
Kobieta przemówiła bowiem w języku, którego Schwartz nigdy przedtem nie słyszał.2
——————
Jak pozbyć się obcego
Tego chłodnego wieczoru Loa Maren i jej flegmatyczny małżonek Arbin grali w karty. Starszy mężczyzna siedzący w napędzanym silniczkiem wózku inwalidzkim ze złością zaszeleścił gazetą i zawołał z kąta:
– Arbin!
Arbin Maren nie odpowiedział od razu. Ostrożnie przejechał palcami po gładkich, cienkich kartonikach, zastanawiając się nad kolejnym rozdaniem. Wreszcie, gdy podjął już decyzję, odezwał się na odczepnego:
– Czego chcesz, Grew?
Siwowłosy Grew spojrzał ostro na swego zięcia i znów zaszeleścił gazetą. Te odgłosy przynosiły mu ogromną ulgę. Kiedy kipiący energią człowiek zostaje przykuty do wózka i odkrywa, że zamiast nóg ma dwie martwe kłody, musi, na kosmos, znaleźć sobie coś, co pomogłoby mu wyrazić jego uczucia. Grew używał do tego gazety. Szeleścił nią, wymachiwał, a kiedy zachodziła taka konieczność, potrafił i uderzyć.
Grew wiedział, że wszędzie poza Ziemią istniały teleautomaty wyrzucające z siebie rolki mikrofilmów z najnowszymi doniesieniami. Takie rolki pasowały do standardowych czytników książkowych. Grew odnosił się jednak z pogardą do podobnych wynalazków. Marnotrawstwo i degeneracja, ot co!
– Czy czytałeś o ekspedycji archeologicznej, którą przysyłają na Ziemię? – spytał Grew.
– Nie – odparł spokojnie Arbin.
Grew wiedział o tym, bo to on zawsze pierwszy dostawał do rąk gazetę, a w zeszłym roku rodzina zrezygnowała z wideo. Ale jego słowa stanowiły jedynie pierwszy ruch w dłuższej rozgrywce.
– No cóż, właśnie tu przyjeżdżają. Wyprawa sponsorowana przez Imperium, co wy na to? – Zaczął recytować monotonnie, jak większość ludzi, kiedy czyta na głos: – „Bel Arvardan, starszy członek Imperialnego Instytutu Archeologii, w wywiadzie udzielonym Galaktycznej Agencji Prasowej z nadzieją wypowiedział się o oczekiwanych doniosłych wynikach badań archeologicznych, które planuje przeprowadzić na planecie Ziemi, położonej na peryferiach sektora Syriusza (patrz mapka). «Ziemia – stwierdził – z jej archaiczną cywilizacją i unikatowym środowiskiem stanowi przykład dziwoląga kulturowego zbyt długo już lekceważonego przez nauki społeczne w innych aspektach niż problemy zaprowadzenia tam skutecznych rządów. Mam podstawy sądzić, że najbliższy rok czy dwa przyniosą rewolucyjne zmiany w naszych fundamentalnych poglądach na temat rozwoju społecznego i historii ludzkości»”. I tak dalej, i tak dalej – zakończył z emfazą.
Arbin Maren słuchał jednym uchem.
– Co to znaczy „dziwoląg kulturowy”? – mruknął.
Loa Maren w ogóle nie słuchała. Powiedziała po prostu:
– Teraz ty wychodzisz, Arbin.
– I co, nie spytacie, dlaczego „Trybuna” to wydrukowała? – ciągnął Grew. – Wiecie, że nawet za milion imperialnych kredytów nie zamieściliby informacji Galaktycznej Agencji Prasowej, gdyby nie mieli po temu bardzo ważnych powodów.
Chwilę daremnie oczekiwał odpowiedzi, po czym rzekł:
– Bo mają wstępniak na ten temat. Pełnostronicowy artykuł, w którym nie zostawili suchej nitki na tym Arvardanie. Biedak wybiera się tu z wyprawą naukową, a oni mało się nie zadławią, byle tylko do tego nie dopuścić. Spójrzcie tutaj. To klasyczna, agresywna demagogia! Zobaczcie! – Gwałtownie potrząsnął gazetą. – Dlaczego sami nie przeczytacie?
Loa Maren odłożyła karty, jej wąskie usta zacisnęły się w cienką, stanowczą linię.
– Ojcze – powiedziała – mieliśmy ciężki dzień, wiec prosiłabym, abyśmy nie rozmawiali o polityce. Może później, dobrze? Proszę cię, ojcze.
Grew skrzywił się i zaczął ją przedrzeźniać:
– „Proszę cię, ojcze. Proszę cię, ojcze!”. Zdaje mi się, że macie już dosyć swego starego ojca, skoro skąpicie mu nawet kilku cichych słów o aktualnych wydarzeniach. Pewnie wam przeszkadzam, siedzę w kącie, a wy musicie we dwójkę pracować za troje. Ale czyja to wina? Jestem silny i chętny do pracy. I wiecie, że moje nogi dałoby się wyleczyć. Byłyby jak nowe. – Poklepał się po udach: silne, głośne uderzenia, które słyszał, ale których nie czuł. – Jest tylko jedna przeszkoda, mianowicie leczenie człowieka w tym wieku się nie opłaca. Czy to nie zasługuje na miano „dziwoląga kulturowego”? Jak inaczej można nazwać świat, w którym człowiek mógłby pracować, ale nie pozwalają mu na to? Na kosmos, powinniśmy dać sobie spokój z tym idiotyzmem, który zwiemy „szczególnymi instytucjami”. Są nie tylko szczególne, ale po prostu bzdurne! Uważam, że…
Grew wymachiwał rękami, krew napłynęła mu do wykrzywionej złością twarzy.
Arbin wstał z fotela, jego dłoń opadła na ramię starego i mocno je ścisnęła.
– Nie ma się o co złościć. Kiedy skończysz gazetę, przeczytam ten wstępniak.
– Jasne, ale ty przecież zgadzasz się z nimi, więc po co to wszystko? Wy, młodzi, jesteście bandą durniów, miękką gumą w rękach Starszych.
– Cicho, ojcze – wtrąciła ostro Loa. – Nie zaczynaj znowu. – Siedziała nieruchomo, nasłuchując. Sama nie wiedziała, czego się spodziewała, ale…
Arbin poczuł zimny dreszcz, jak zawsze, gdy ktoś wspomniał Krąg Starszych. Takie gadanie nie było bezpieczne, Grew nie powinien drwić ze starożytnej ziemskiej kultury, nie… nie…
To przecież typowy asymilacjonizm. Gwałtownie przełknął ślinę; paskudne słowo, nawet gdy powtarzało się je tylko w myślach.
Oczywiście w młodości Grewa wielu głupców otwarcie dyskutowało o możliwości zmiany starych porządków, ale teraz nastały inne czasy. Grew powinien o tym wiedzieć – i prawdopodobnie wiedział. Trudno jednak zachować spokój i rozsądek, kiedy jest się przykutym do wózka inwalidzkiego w bezczynnym oczekiwaniu kolejnego spisu.
Sam Grew najmniej przejął się całym incydentem, nic już jednak nie powiedział. Mijały minuty, a on stawał się coraz spokojniejszy, coraz trudniej mu było odczytać mały druk. Zanim zdołał przejść do działu sportowego, głowa opadła mu na piersi. Zachrapał lekko, a gazeta wymknęła mu się z palców i upadła z ostatnim, tym razem niezamierzonym szelestem.
Wtedy Loa niespokojnie wyszeptała:
– Może nie jesteśmy dla niego zbyt mili, Arbinie. To ciężkie życie dla kogoś takiego jak ojciec. Gdy się pomyśli, jaki był kiedyś, to jest jak śmierć.
– Niczego nie można porównać ze śmiercią. Ma swoje gazety i książki. Daj mu spokój! Odrobina podniecenia ożywia go, tak jak dzisiaj. Przez kilka dni będzie szczęśliwy.
Arbin znów skupił się na kartach, ale kiedy sięgnął po jedną, rozległo się walenie do drzwi. Towarzyszyły mu chrapliwe okrzyki nieukładające się w żadne zrozumiałe słowa.
Arbin skoczył na równe nogi, po czym zamarł. Oczy Loi wypełniły się strachem; przerażona spojrzała na męża. Usta jej drżały.
– Zabierz Grewa – polecił Arbin. – Szybko!
Nim jeszcze skończył mówić, Loa już popychała fotel. Cmokała przy tym uspokajająco.
Lecz śpiąca postać westchnęła, wyrwana z drzemki pierwszym drgnięciem wózka. Stary człowiek się wyprostował i odruchowo sięgnął po gazetę.
– Co się dzieje? – zapytał z irytacją, i to bynajmniej nie szeptem.
– Ciii. Wszystko w porządku – mruknęła wymijająco Loa, wsuwając wózek do sąsiedniego pokoju.
Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o nie plecami. Jej klatka piersiowa gwałtownie się unosiła i opadała, a oczy szukały twarzy męża. Łoskot się powtórzył.
Gdy drzwi się otwarły, Arbin i Loa stali obok siebie w postawie obronnej. W ich spojrzeniach skierowanych na niewysokiego, pulchnego mężczyznę malowała się nieskrywana wrogość. Nieznajomy uśmiechnął się słabo.
– Czym możemy panu służyć? – spytała Loa z ceremonialną uprzejmością, po czym odskoczyła, gdyż mężczyzna jęknął i wyciągnął rękę, aby się podeprzeć. Widać było, że zaraz upadnie.
– Może jest chory? – mruknął ze zdumieniem Arbin. – Zaczekaj, pomogę wprowadzić go do środka.
Po kilku godzinach Loa i Arbin w zaciszu własnej sypialni powoli szykowali się do snu.
– Arbinie? – odezwała się Loa.
– Co takiego?
– Czy to bezpieczne?
– Bezpieczne? – Zdawał się celowo unikać tego tematu.
– No, przyjęcie tu tego człowieka. Kim on właściwie jest?
– Skąd miałbym wiedzieć? – odparł zirytowany. – Ale przecież nie możemy odmówić schronienia choremu. Jutro, jeśli okaże się, że nie ma przy sobie identyfikatora, zawiadomimy Regionalne Biuro Bezpieczeństwa i tyle. – Odwrócił się, wyraźnie próbując zakończyć rozmowę.
Ale żona znów przerwała ciszę. W jej głosie zabrzmiały naglące nuty.
– Nie sądzisz chyba, że mógłby być agentem Kręgu Starszych? Pamiętaj, że jest jeszcze Grew.
– Chodzi ci o to, co powiedział dziś wieczór? To zupełnie nieprawdopodobne. Nie będę nawet o tym dyskutował.
– Nie to miałam na myśli, zresztą sam dobrze wiesz. Przetrzymujemy go nielegalnie od dwóch lat. Zdajesz sobie sprawę, że stanowi to naruszenie najważniejszego Zwyczaju?
– Nie robimy nic złego – wymamrotał Arbin. – Wykonujemy swoją normę, choć ustalono ją dla trzech osób – trzech pracujących osób. A skoro tak, czemu mieliby coś podejrzewać? Nie wypuszczamy go przecież z domu.
– Mogli wyśledzić wózek inwalidzki. Musiałeś kupić silnik i części w mieście.
– Nie zaczynaj znów o tym samym, Loa. Tysiąc razy tłumaczyłem ci, że nie kupiłem nic poza standardowym wyposażeniem kuchennym. Zresztą on nie jest agentem Bractwa. To niemożliwe. Czy sądzisz, że uciekaliby się do tak kunsztownej maskarady z powodu biednego starca na wózku? Mogą przecież wkroczyć tu w każdej chwili, w biały dzień, z legalnymi nakazami rewizji w dłoniach. Zastanów się.
– A zatem, Arbinie – jej oczy zapłonęły nagle radosnym ogniem – jeśli naprawdę tak uważasz, a miałam nadzieję, że dojdziesz do takiego wniosku, to on musi być Tamtym. To z pewnością nie jest Ziemianin.
– Co to znaczy „nie jest”? Gadasz głupstwa. Po co obywatel Imperium miałby przybyć właśnie na Ziemię?
– Nie mam pojęcia! Chociaż… Może popełnił tam jakieś przestępstwo? – Zapaliła się do tego pomysłu. – Dlaczegóż by nie? To ma sens. Ziemia sama nasuwałaby się jako idealna kryjówka. Kto by go tu szukał?
– Jeśli w ogóle jest Tamtym. Jakie masz na to dowody?
– Nie mówi naszym językiem, prawda? Musisz to przyznać. Czy zrozumiałeś choćby jedno słowo? Na pewno więc przybył z jakiegoś odległego krańca Galaktyki, gdzie posługują się dziwacznym dialektem. Podobno mieszkańcy układu Fomalhauta muszą od podstaw uczyć się nowego języka, żeby zrozumiano ich na dworze imperatora na Trantorze… Nie widzisz, co to może oznaczać? Jeśli ten człowiek jest obcy na Ziemi, nie zarejestrowano go w Biurze Ewidencji i zapewne zrobi wszystko, aby tego uniknąć. Moglibyśmy zatrzymać go na farmie w miejsce ojca i w ten sposób w nadchodzącym sezonie trzy osoby pracowałyby nad wykonaniem normy. Mógłby nawet pomóc nam przy żniwach.
Z niepokojem spojrzała na niezdecydowanego męża, który namyślał się długo, aż wreszcie oznajmił:
– No cóż, lepiej połóż się spać, Loa. Porozmawiamy rano, gdy umysł jest świeższy.
Szepty ucichły, światło zgasło i po chwili w sypialni i całym domu niepodzielnie zapanował sen.
Następnego ranka do rozważań przyłączył się Grew. Arbin z nadzieją przedstawił mu całą sprawę. Ufał rozsądkowi swego teścia znacznie bardziej niż własnemu.
– Wasze kłopoty, Arbinie – stwierdził Grew – biorą się z tego, że jestem zarejestrowany jako robotnik, przez co wyznaczono wam trzyosobową normę. Zmęczyło mnie to pasożytnictwo. Już drugi rok żyję na cudzy koszt. Dość tego.
Arbin był zakłopotany.
– Zupełnie nie o to mi chodziło. Nie chciałem powiedzieć, że stanowisz dla nas ciężar.
– W końcu co to za różnica? Za trzy lata odbędzie się kolejny spis i wtedy odejdę.
– Masz więc przed sobą jeszcze co najmniej dwa lata wypoczynku i lektury. Czemu miałbyś z nich rezygnować?
– Bo inni są ich pozbawieni. A co z tobą i Loą? Kiedy przyjdą po mnie, zabiorą też was. Myślisz, że co ze mnie za człowiek? Miałbym żyć jeszcze parę śmierdzących lat za cenę…
– Przestań, Grew. Nie pajacuj. Nieraz mówiliśmy ci, co zrobimy. Zgłosimy cię na tydzień przed spisem.
– I co, pewnie oszukacie lekarza?
– Przekupimy go.
– Hmm. A ten tu jeszcze podwoi waszą zbrodnię. Jego też będziecie ukrywać?
– Pozbędziemy się go. Na kosmos, po co teraz się tym zamartwiać? Mamy jeszcze dwa lata. Więc co z nim zrobimy?
– Obcy – powiedział zadumany Grew. – Nieoczekiwanie puka do drzwi. Przychodzi znikąd. Posługuje się niezrozumiałym językiem… Nie wiem, co ci poradzić.
– Jest bardzo spokojny i wydaje się śmiertelnie przerażony – stwierdził farmer. – Nie jest dla nas groźny.
– Przerażony, tak? A jeśli jest niedorozwinięty? Jeśli jego gadanina to nie nieznany dialekt, lecz bełkot szaleńca?
– To mało prawdopodobne. – Lecz Arbin drgnął zaniepokojony.
– Wmawiasz to sobie, bo chcesz go wykorzystać… Dobrze, powiem ci, co zrobić. Zawieź go do miasta.
– Do Chiki? – spytał ze zgrozą Arbin. – Ależ to wszystko zrujnuje.
– Bynajmniej. Problem z tobą polega na tym, że nie czytasz gazet. Szczęśliwie dla naszej rodziny jestem jeszcze ja. Tak się składa, że Instytut Badań Jądrowych stworzył urządzenie, które ma podobno sprawić, by ludzie uczyli się szybciej. Był o tym artykuł w dodatku weekendowym. I potrzebują ochotników. Weź tego człowieka i go zgłoś.
Arbin stanowczo potrząsnął głową.
– Zwariowałeś. Nie mogę tego zrobić, Grew. Natychmiast zapytaliby o jego numer identyfikacyjny. Jakiekolwiek odstępstwo od prawa szybko zwabiłoby tu władze, a wtedy dowiedzieliby się o tobie.
– Wcale nie. Akurat w tym przypadku całkowicie się mylisz. Instytut szuka ochotników, ponieważ maszyna jest nadal w fazie doświadczalnej. Przypuszczalnie zabiła parę osób, więc jestem pewien, że nie będą zadawać pytań. A jeśli obcy umrze, najpewniej nie znajdzie się w gorszej sytuacji niż teraz… No, podaj mi czytnik książkowy i nastaw na szóstą rolkę. I przynieś gazetę, jak tylko przyjdzie, dobrze?
Kiedy Schwartz otworzył oczy, minęło już południe. W sercu czuł tępy, przenikliwy ból, ból rozpaczy i tęsknoty – za żoną, której zabrakło przy jego boku, za utraconym światem…
Kiedyś już czuł podobny ból i natychmiast przed oczami znów stanęły mu zapamiętane na zawsze sceny. Oto on sam, młodzieniec jeszcze, w zasypanej śniegiem wiosce… nieopodal czekają sanie… zawiozą go do pociągu… a potem dotrze na wielki statek…
Tęsknota i nękający go strach, towarzyszący rozstaniu ze znanym otoczeniem, sprawiły, że przez chwilę znów poczuł się tym dwudziestoletnim chłopcem emigrującym do Ameryki.
Strach jednak był zbyt realny. Niemożliwe, aby tylko śnił.
Kiedy światełko nad drzwiami zabłysło i znów zgasło, a w pokoju zabrzmiały pozbawione sensu słowa, wypowiedziane barytonem gospodarza, Schwartz podskoczył. Nagle drzwi otwarły się i pojawiło się śniadanie – gęsta, ciepła zupa, trochę przypominająca kaszkę kukurydzianą, lecz bardziej korzenna w smaku, i mleko.
– Dziękuję – odparł i energicznie pokiwał głową.
Farmer burknął coś w odpowiedzi i podniósł koszulę Schwartza, którą ten powiesił wieczorem na krześle. Obejrzał ją bardzo dokładnie, szczególnie wiele uwagi poświęcając guzikom. Potem rozsunął szeroko drzwi szafy i Schwartz po raz pierwszy zobaczył ciepłą, mleczną biel ścian.
– Plastik – mruknął do siebie, używając tego uniwersalnego słowa wytrychu z pewnością typowego laika. Zauważył też, że w pokoju nie ma żadnych ostrych kątów ani załamań – płaszczyzny łączyły się z sobą łagodnymi łukami.
Jego towarzysz podawał mu różne przedmioty i gestykulował w sposób łatwy do zrozumienia. Najwyraźniej Schwartz miał się umyć i ubrać.
Z pomocą popartą wskazówkami posłuchał. Tyle że nie zdołał znaleźć nic, czym mógłby się ogolić, kiedy zaś wskazał podbródek, odpowiedzią było niezrozumiałe słowo i mina wyrażająca ogromny niesmak. Schwartz podrapał się po pokrytej siwą szczeciną skórze i westchnął głęboko.
Zaprowadzono go do niewielkiego, podłużnego, dwukołowego pojazdu. Farmer gestem nakazał mu wsiąść i pojazd ruszył. Pusta droga umykała w tył, aż wreszcie wyrosły przed nimi niskie, błyszczące nienaganną bielą budynki. W dali, na horyzoncie, widać było błękit wody.
Schwartz z entuzjazmem wskazał ręką przed siebie.
– Chicago?
Z zamierającą nadzieją czekał na odpowiedź, z pewnością bowiem nic nie mogło być mniej podobne do znanego mu miasta.
Farmer nie odpowiedział.
I nadzieja umarła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki