- W empik go
Kancelaria - ebook
Kancelaria - ebook
Granice, które łatwo przekroczyć, i namiętność, w której można się zatracić.
Emilia to nieco roztrzepana, ale skuteczna pani adwokat. Zawsze interesowała się malarstwem i fotografią, nikt więc nie przypuszczał, że zostanie prawnikiem. Poszła na prawo, by nie zawieść ojca, gwiazdy adwokatury. Igor jest zrównoważonym, spokojnym panem prokuratorem. Takim, który dobrze wie, czego chce od życia. I nie tęskni za niespodziankami. A Emilia niespodziewanie na niego wpada, oblewając go przy tym kawą.
Tych dwoje długo nie będzie się lubić, ale los bywa czasem bardzo przekorny... Jest jeszcze on – Francesco Calierno – przystojny, bogaty biznesmen, który ma wszystko oprócz... Emilii.
Autorka bestsellerowych książek obyczajowych. Ma na koncie ponad trzydzieści powieści, ciepło przyjętych przez Czytelniczki. Niepoprawna optymistka, która pisze codziennie, a jej budzik dzwoni o czwartej rano. Ma usposobienie indywidualistki, która chadza własnymi ścieżkami. Lubi pierogi, czarną kawę, mężczyzn z poczuciem humoru, bardziej wschody niż zachody słońca. Uwielbia pisać historie, które bawią i wzruszają.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67217-39-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Jak mogłam się tak cholernie pomylić_, pomyślała Emilia. Sądziła, że to będzie kolejna cudowna randka. Ogoliła nogi, okolice bikini, odstrzeliła się jak stróż w Boże Ciało. Włożyła beżowe szpilki od Louboutina, w których – zamiast chodzić – powinno się siedzieć albo robić wygibasy w łóżku. Nie jadła nic przez cały dzień, żeby wyglądać powabnie i seksownie w wykończonej koronką małej czarnej, w którą wcisnęła się na wdechu. Z wydechem było trudno. Tak naprawdę marzyła tylko o tym, by usiąść przy stoliku i włożyć cokolwiek do ust, ale najpierw chciała, by on na jej widok padł z wrażenia. Bo… to wszystko dla niego. A on oznajmił:
– Sama wiesz, Emi, jak między nami jest – odwrócił wzrok, a przecież miał się w nią wgapiać. – To wszystko zmierza ku końcowi – dokończył.
Emilia była przygotowana na romantyczną kolację przy świecach, pierścionek zaręczynowy, piękną przemowę dotyczącą ich przyszłości. Od jakichś dwóch miesięcy układała sobie taki właśnie scenariusz w głowie, bo wydawało jej się, że Robert coś knuje. A ten dupek, jak nazywała go teraz w myślach, uknuł, ale plan rozstania.
– Czego się pani napije? – koło niej pojawiła się uśmiechnięta kelnerka w białej haftowanej bluzeczce i króciutkiej szarej spódniczce.
– Dwie setki wódki z sokiem pomarańczowym – powiedziała Emilia drżącym głosem. _Może on żartuje?_, przebiegło jej przez myśl. Na pewno. Zaraz wyciągnie z kieszeni marynarki czerwone pudełeczko, w którym będzie pierścionek. Przecież się kochali. A może to ona jego kochała, a on już jej nie?
– O, i tutaj też leży twój problem – powiedział oskarżycielsko Robert. – Nie prowadzisz higienicznego trybu życia.
– Co ty wygadujesz?!? – uniosła się. Chciała jeszcze coś dodać, ale kelnerka jej przerwała.
– A dla pana? – dziewczyna wyglądała, jakby chciała uciec od ich stolika.
– Dla mnie szklanka wody, dziękuję.
Kelnerka odeszła, a Emilia miała oczy jak pięć złotych.
– Odkąd uważasz, że prowadzę niehigieniczny tryb życia?
– Od zawsze. I to mi przeszkadzało. Te twoje seanse filmowe z chipsami i żelkami, które zapijałaś winem albo kawą. Masz problem z jedzeniem niezdrowych rzeczy.
– Piję wino średnio raz w miesiącu. Nie upijam się. Kocham oglądać seriale kryminalne, co w tym złego? Zresztą mniejsza o to. Czy ty ze mną zrywasz?
Emilia wgapiała się w Roberta i nie mogła uwierzyć własnym uszom. Analizowała jego słowa, które przed chwilą usłyszała, i wydawało jej się, że to nie może być prawda.
– Jesteśmy z innych planet – dorzucił. Chyba tylko po to, aby ją dobić.
– No tak – zaśmiała się. – Jestem z Wenus, a ty z Marsa. Przecież nie od dziś wiadomo, że kobiety są z innej planety niż mężczyźni.
– Jestem wziętym prawnikiem, ty nie podchodzisz poważnie do wykonywanego zawodu. Sama powiedziałaś, że studia prawnicze skończyłaś dla ojca – ciągnął dalej Robert, a Emilia patrzyła na niego bez słowa. Oczywiście, że tak było. Powiedziała mu o tym na drugiej albo trzeciej randce. On był prawnikiem z krwi i kości. Kochał być panem adwokatem i kochał też medialne sprawy, podczas których mógł zabłysnąć. Jeśli Emilii nie podobał się klient i nie wierzyła w jego niewinność, często wypowiadała pełnomocnictwo. Robert broniłby największej szui, byle tylko znaleźć się w mediach i aby o kancelarii było głośno.
Zadzwonił jego telefon. Oczywiście odebrał. Bo Robert zawsze odbierał ważne telefony. _Jeśli ze mną zerwie_, pomyślała Emilia_, to w końcu uwolni_ę _się od jego ważnych telefonów._
– Nie… Nie daję ci na nic zielonego światła. Wyciągnij od niego więcej kasy. Stać go na nas – warknął do telefonu, po czym zakończył rozmowę. – Przepraszam cię – zwrócił się do Emilii.
– Tak, rozumiem. Interesy. Sprawy niecierpiące zwłoki.
– Emi, to się nazywa zaangażowanie w pracę. Jeśli jesteś wspólnikiem w kancelarii, to wiesz… – sięgnął po szklankę wody i upił kilka łyków. – Ale w tobie nie ma zaangażowania i dlatego nie masz na koncie takich sukcesów jak ja – miał triumfującą minę.
– Robert, do rzeczy – spojrzała mu prosto w te jego błękitne oczy otoczone przez ciemne, długie rzęsy. Ten facet był cholernie przystojny. Wysoki, dobrze zbudowany, ciemnowłosy. Inteligentny. _I co, kurwa, z tego?,_ załkała w myślach. Ten przystojniak właśnie ją porzucał.
– To jest dla mnie trudne – powiedział, a serce Emilii biło jak oszalałe. Co on mówi? Trudne dla niego? To on od niej odchodził, a ona zostawała z niczym.
– Miesiąc temu… – przerwała, bo kelnerka postawiła przed nią drinka. Emilia złapała szklankę i wypiła go duszkiem. – Jeszcze raz to samo – zwróciła się do dziewczyny – albo wie pani co? Niech pani przyniesie jeszcze dwa takie same drinki. Dwie setki wódki razy dwa. Czyli w sumie cztery setki wódki i dużo soku pomarańczowego – Emilia paplała jak jakaś nawiedzona. Ale właśnie pękło jej serce.
– Dobrze – powiedziała dziewczyna.
– Miesiąc temu – powtórzyła Emilia. Krew w jej ciele zaczęła dużo szybciej krążyć. – Zaproponowałeś mi, żebym się do ciebie przeprowadziła. Wyprowadziłam się od ojca, a ty po trzydziestu dniach się ze mną rozstajesz. Czyli te trzydzieści dni temu byłeś pewny, panie prawniku, że chcesz ze mną być, a teraz już nie chcesz? Jesteś rozchwiany emocjonalnie – uniosła głos. Para przy sąsiednim stoliku spojrzała na nią jak na wariatkę. Nie obchodziło jej to.
– Życie to zmienna – powiedział wymijająco Robert, a ona miała ochotę wstać od stołu i go spoliczkować.
– Nie pieprz mi tu takich farmazonów.
– Stwierdzam fakt.
Kelnerka postawiła przed nią dwie szklanki z drinkami.
– Może zaproponuję pani coś do jedzenia? – zapytała dziewczyna.
– Nie chcę nic jeść – burknęła Emilia, po czym zwróciła się do oniemiałej kelnerki: – Boże, przepraszam panią, zwykle się tak nie zachowuję. Ale ten palant tutaj – wskazała palcem na Roberta – mnie rzuca.
– Współczuję – powiedziała kelnerka i oddaliła się od stolika nieszczęśników. A raczej jednej żałosnej kobiety, która straciła panowanie nad sobą.
Emilia zaczęła popijać drinka. Co się z nią działo? Z reguły była stabilną osobą. Optymistką łapiącą chwile, może zbyt emocjonalną, ale stabilną. A tutaj w jednej chwili stała się furiatką.
Do Roberta zaczęły przychodzić wiadomości.
– Przepraszam cię – powiedział i spojrzał na ekran komórki. Odczytał wiadomości i uśmiechnął się. Szybko odpisał.
– Klient?
– Nie – powiedział. A Emilia była wdzięczna, że przynajmniej nie kłamał. Obracała w dłoni szklaneczkę. – Masz kogoś?
– To nie ma znaczenia.
– A więc poznałeś jakąś kobietę, która zawróciła ci w głowie – patrzyła na niego. I prosiła w myślach, żeby zapewnił ją, że tamta kobieta to pomyłka, że zdarzyło mu się raz się zapomnieć, że kocha ją, że przeprasza. Sama siebie w tej chwili nie cierpiała za te myśli, które przebiegły jej po głowie.
– Poznałem kogoś.
– Mogłeś zacząć tak od razu. A nie pieprzysz mi bzdury o różnych planetach. Kochałam cię – wypiła wszystko, co znajdowało się na stole, łącznie z wodą Roberta. – Nadal cię kocham, a ty mnie rzucasz – uderzyła w melancholijny ton.
Mówiła jeszcze chwilę, czuła, że alkohol uderza jej do głowy. Robert był zniesmaczony jej tyradą. Widziała, że najchętniej byłby już gdzie indziej. W ramionach nowej ukochanej.
– Emi… Jeśli możesz odebrać ode mnie swoje rzeczy… – powiedział.
– A gdzie ja mam się dzisiaj podziać?
– Może zanocujesz u ojca lub u przyjaciółki?
– Spieprzaj! Nie odbiorę! – powiedziała.
– To prześlę ci wszystko na adres ojca albo do kancelarii – wstał od stolika, a Emilia pomyślała, że chętnie udusiłaby drania gołymi rękami.
– Życzę ci jak najlepiej, Emi – chciał dotknąć jej ręki, ale cofnęła ją gwałtownie. – Zamówię ci taksówkę.
– Ja tutaj zostaję.
– Skoro tak chcesz. Ja…
– No tak, nie jesteś za mnie odpowiedzialny. Właśnie ze mną zerwałeś!
– Trzymaj się – powiedział i odszedł.
* * *
Roberta poznała dwa lata temu. Właśnie za trzy dni obchodziliby rocznicę. Dwa lata temu jej ojciec wyprawiał przyjęcie i zaprosił dobrego kolegę z synem. Tym synem był Robert. Emilia nie lubiła takich prawniczych spędów. Adwokaci, prokuratorzy, sędziowie w jednym pomieszczeniu – to nie brzmiało dobrze. Sączyła prosecco, za którym szczerze nie przepadała. Kilka razy usłyszała pytanie: „Czym się zajmujesz?” albo „Ooo, jesteś córką Olgierda Wrońskiego?”. Jej tata był słynnym warszawskim adwokatem, który wygrywał niemal każdą sprawę. Rzecznik dyscyplinarny warszawskiej adwokatury, były wiceprezes krajowy Union Internationale des Avocats w Paryżu, wykładowca. Po śmierci żony samotnie wychowywał córkę. Emilia tak naprawdę nie chciała pójść na prawo, ale obiecała mamie, że będzie dobra dla ojca. Ale czy tak się objawiała dobroć? Wiedziała, że ojciec chciał dla niej jak najlepiej, stąd to prawo. I tak Emilia w wieku trzydziestu sześciu lat popijała prosecco i dokonywała rozkminek nad słusznością życiowych wyborów, kiedy za plecami usłyszała przyjemny męski głos:
– Ale nudy.
Odwróciła się i natknęła na zniewalające spojrzenie błękitnych oczu. Zaniemówiła.
– Co byś powiedziała na to, gdybyśmy zmyli się z przyjęcia? Ukradniemy butelkę prosecco i pójdziemy do pobliskiego parku?
– Niezbyt oryginalny podryw, ale możemy spróbować.
Uśmiechnął się do niej szeroko, ukazując rząd równych, białych zębów.
– Następnym razem postaram się być bardziej oryginalny.
– Jeśli będę chciała, by był następny raz – zmrużyła oczy i roześmiała się.
– Właśnie, być może cię zawiodę. Czyli wychodzi na to, że muszę się postarać.
– Bardziej – zniżyła głos. – Nie lubię prosecco.
– Oooo – spojrzał na butelkę, która trzymał w ręku. – Prosecco. Zaraz coś wykombinuję.
Chwilę później szli w stronę parku z dwiema butelkami czerwonego wina i dwoma kieliszkami.
I tak to wszystko się zaczęło. Oczywiście Emilia kilka razy miała wątpliwości, czy do siebie pasują. On poukładany w życiu zawodowym i prywatnym, ona wolała iść na żywioł.
W jego apartamencie na Starówce panował niezwykły porządek. Garnitury od Armaniego wisiały na wieszakach w garderobie, która miała ponoć osiemnaście metrów. Uprasowane koszule były powieszone według kolorów. Emilia zastanawiała się, jak będzie wyglądało ich życie, kiedy razem zamieszkają. Zamieszkali razem i wydawało jej się, że jest dobrze. Jak widać, tylko jej się tak wydawało.
* * *
Emilia zamówiła jeszcze dwa drinki. Przy ostatnim poczuła, że zbiera jej się na wymioty. Wiedziała, że jeśli teraz nie zadzwoni do Ady albo Bogny, to padnie tutaj trupem z przedawkowania alkoholu. Tylko któraś z przyjaciółek mogła ją uratować.
Z Adą znały się od przedszkola, z niejednego pieca chleb jadły. Niejeden raz płakały i śmiały się do łez. Zjadły tonę malinowych żelków, od których Emilia była uzależniona. Ada za nimi nie przepadała, ale zajadała się nimi dla towarzystwa. Przyjaciółka była oazą spokoju, cierpliwości i empatii. Wpadła na studiach i miała prawie dziewiętnastoletnią córkę Justynę i drugą – dziesięcioletnią Maję. Jej mężem był Adam, z którym Ada tworzyła szczęśliwy związek, chociaż Emi czasami się wydawało, że jej spokojnej przyjaciółce czegoś w życiu brakuje. Od jakiegoś czasu namawiała ją, by przeleciały się razem na paralotni.
– Zgłupiałaś – odpowiadała Ada.
Bogna była od nich o rok starsza, ale kiedy były małymi dziewczynkami, mieszkały na tym samym podwórku. Artystka. Malowała, rzeźbiła, pracowała na pół etatu w agencji reklamowej. Rozkochiwała w sobie mężczyzn, może dlatego, że nigdy od żadnego nie chciała być zależna. Pękło jej nieraz serce, ale nigdy żadnemu z tych facetów o tym nie powiedziała. I na pewno nie zachowywałaby się tak żałośnie jak Emilia teraz.
Emi chwyciła za telefon, czuła się naprawdę marnie, była pijana, zapłakana i traciła kontakt z rzeczywistością.
– Mogę przyjechać? – wydukała, kiedy Bogna odebrała.
– Jasne. Właśnie idę do domu. Co jest, maleńka?
– Nie mam gdzie się podziać… – zaczęła płakać. – Robert ze mną zerwał – czknęła.
– Przyjechać po ciebie?
– Złapię taksówkę.
– Na pewno?
– Na pewno.
Postój taksówek był sto metrów dalej. Zdjęła szpilki i wyszła z restauracji. Kiedy szła w tamtą stronę, zaczął padać deszcz. I to nie żadna mżawka, ale cholernie wielkie krople deszczu. Zatrzymała się i zaczęła grzebać w torebce. W końcu znalazła parasolkę. Rozłożyła ją, ale druty były powyginane i z jednej strony wciąż leciała na nią rzęsista struga deszczu. Zapomniała, że już dawno miała wyrzucić drapaka do kosza. Zerwał się wiatr, który zaczął szarpać parasolką, jeszcze bardziej ją wyginając. Z wściekłością wrzuciła ją do kosza. Przejechał samochód, który opryskał Emilię wodą. Była jednym wielkim nieszczęściem. Dodatkowo kręciło jej się w głowie i plątały nogi. W końcu dopadła do drzwi taksówki i otworzyła je, ale nie wsiadła, bo kierowca, starszy facet z wąsem, spojrzał na nią złowrogo:
– O nie, nie wtarabani mi się pani do auta w takim stanie – zagrzmiał.
– Panie, jestem cała mokra, facet mnie rzucił, a pan mnie tak traktuje?
– Mokra, obrzygana…
– Nie jestem obrzygana – oburzyła się Emilia. – Proszę mnie zawieźć pod wskazany adres.
– Nie ma mowy!
Kierowca wysiadł z auta, odepchnął ją od drzwi, po czym je zamknął.
– Leje. Chcę jechać do przyjaciółki – powiedziała zrozpaczonym głosem Emilia.
– Nie ze mną.
Z taksówki zaparkowanej obok wysiadł młody mężczyzna.
– Zdzichu, daj spokój – powiedział do wąsacza.
– Ze mną nie pojedzie, jak chcesz, sam ją weź.
– Zabiorę panią – powiedział młody mężczyzna.
– Dziękuję, dziękuję – Emilia zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w policzek.
– Takiej wylewności nie oczekuję – wyraźnie się speszył.
– Normalnie tak się nie zachowuję – zaczęła się tłumaczyć.
– Niech pani już wsiada i podłoży sobie pod tyłek reklamówkę – wyjął z kieszeni wymiętą torbę i podał Emilii.
Wsiadła do środka, kierowca też. Emilia podała mu adres.
Ruszyli, a ona zaczęła płakać.
– Ja go tak kocham – zaczęła zwierzać się taksówkarzowi. – Rzucił mnie.
Kierowca spojrzał w lusterko. Emilia pomyślała, że niejedna drama odbywała się już w jego samochodzie. Niejedną zalaną laskę wiózł.
– Niekiedy jedna miłość wypiera drugą. Złamane serce da się uleczyć wbrew temu, co sądzi pani w tej chwili.
– A skąd pan to wie?
– Z życia – uśmiechnął się. Był tak słodko młody i ładny.
– Jestem już stara…
– Dojrzała, ale nie stara.
– A pan ile ma lat?
– Dwadzieścia cztery.
– Jejuuuu – jęknęła Emilia. – Ale z pana jest dzieciak.
– Studiuję psychologię.
– I jak to się ma do życia?
– Czasami nijak, innym razem całkiem sporo.
Jeszcze chwilę porozmawiali. Po czym Emilia wyjęła z torebki paczkę malinowych żelków. Jej ukochanych. Musiała coś zrobić dla siebie, choćby zjeść tę paczkę żelków na ukojenie.ROZDZIAŁ 2
Bogna przyspieszyła kroku. Do domu zostało jej jakieś dziesięć minut marszu. Jeszcze chwilę wcześniej siedziała przy stoliku w greckiej restauracji i czuła, że zaraz będzie musiała się zmyć z randki życia. Facet od początku wydał jej się podejrzany. Po złożeniu zamówienia w swoim i jej imieniu, bo on przecież wie, co dobrego tutaj serwują, zaczął opowiadać o swojej byłej – że wariatka, że ma nie po kolei w głowie. I że go prześladuje.
– A co takiego robi? – zapytała Bogna. Nie znosiła facetów, którzy oczerniają swoje byłe kobiety.
– Łazi za mną. Wydzwania. Nie potrafi zrozumieć, że to koniec.
I przez całą kolację nawijał o złej byłej dziewczynie, która zatruwała mu, biedakowi, życie. Bogna wiedziała, że po deserze wstanie, podziękuje za kolację, wyjdzie i już nigdy się z nim nie spotka.
Właśnie sięgnęła po widelczyk do ciasta, kiedy koło ich stolika wyrosła jak z pod ziemi kobieta o poczerwieniałej twarzy i rozczochranych włosach.
– Łukasz! Mam cię dosyć! – krzyknęła na Łukasza, który Bognie przedstawił się jako Dominik, co już było zastanawiające. Dlaczego Dominik był Łukaszem albo na odwrót?
– To ona! – zwrócił się do Bogny.
– Co za ona? – rozczochrana straciła panowanie nad sobą. – Jestem matką twoich dzieci, którym nie płacisz alimentów – przywaliła mu pięścią w brzuch. – Miałeś dzisiaj odebrać Jasia z przedszkola, a siedzisz sobie z jakąś – kobieta odwróciła się w stronę Bogny i dokończyła: – bez urazy, bździągwą!
Bogna, która okazała się bździągwą, patrzyła na tą scenę jak zaczarowana.
– To wariatka – Dominik _alias_ Łukasz zaczął stukać się palcem w głowę.
– Ja ci dam wariatkę, ja ci dam wariatkę! – kobieta sięgnęła po karafkę z wodą i wylała mężczyźnie na głowę.
Koło stolika pojawiło się dwóch kelnerów, którzy zaczęli interweniować. Korzystając z zamieszania, Bogna wstała od stolika i wyszła z lokalu. Miała złapać taksówkę, ale wolała się przejść i ochłonąć. I kiedy tak szła, zadzwoniła Emilia.
* * *
Godzinę później Emilia siedziała na łóżku obok Bogny. Owinięta puchatym szlafrokiem, z ręcznikiem na głowie, po raz któryś opowiadała Bognie przebieg dzisiejszego wieczoru.
– Jak on mógł? Podły padalec.
– Naprawdę mi przykro.
– Mnie jeszcze bardziej. Złamas. Powinnam zmienić miejsce zamieszkania. Wyprowadzić się do innego miasta i zacząć na nowo – lamentowała Emilia.
– Bredzisz. Nie będziesz porzucała miasta przez jakiegoś złamasa. A co z nami? Ze mną? Z Adą? Przecież my bez ciebie nie przetrwamy.
– Moja kochana… – Emilia przytuliła się do ramienia Bogny. – Nie wrócę do ojca – powiedziała. – Kiedy mieszkałam z ojcem, przez rok szukałam mieszkania.
– I żadne ci się nie podobało.
– Bo podświadomie chyba czułam, że zamieszkam z Robertem. I zamieszkałam, na miesiąc.
– Nieźle cię urządził z tym mieszkaniem.
Emilia pociągnęła nosem.
– Nie rozklejaj mi się znowu. Posłuchaj, możesz zamieszkać u mnie.
Bogna mieszkała w wynajętym mieszkanku o powierzchni czterdziestu dwóch metrów.
– Mam dwa pokoje.
– Pokoiki.
– Nie czepiaj się. Dostaniesz łóżko i w pakiecie… mam w kuchni mrówki faraonki, ale nawet się z nimi już zaprzyjaźniłam.
– A twoi faceci?
– Przyszli, niedoszli… – zaśmiała się Bogna. – Nigdy nie zapraszam ich do swojego królestwa. Bzykamy się u nich.
– To ja może bym się do ciebie przeprowadziła.
– Jak nasza przyjaźń to przetrwa, to przetrwa już wszystko.
Wybuchnęły śmiechem.
Była druga w nocy, kiedy Emilia zasnęła. Bogna wyciągnęła z szafki wino i nalała sobie do kieliszka. Usiadła w fotelu i patrzyła na uśpione miasto.
* * *
Bogna wiedziała, jak boli złamane serce. Każda kobieta to wie. Trzy lata temu jej związek rozpadł się w drobny mak. Była zaręczona z Miłoszem, chirurgiem. Oczytanym, kochającym teatr, o wysokiej kulturze osobistej. Kochała go do szaleństwa. Wiedziała, że on jej tak nie kocha. Podczas ich związku, który trwał dwa lata, Bogna się zmieniła. Nie interesowali jej inni mężczyźni, tylko Miłosz. Pamięta też dokładnie, że porzuciła dla niego rzeźbienie, a zajęła się „poważną” pracą w agencji reklamowej, której szczerze nie znosiła. Dla niego gotowała, choć nie cierpiała gotować, ale Miłosz lubił przecież domowe obiadki. A ona chciała, by ukochanemu było dobrze. Na terapii okazało się, że to dlatego, że bała się odrzucenia. Nawet pomyślała kilka razy, że chciałaby mieć z nim dziecko, mimo iż wiedziała od dawna, że macierzyństwo nie jest jej drogą.
Pod koniec ich związku Bogna czuła, że coś jest nie tak. Miłosz się od niej odsuwał. Bolała go głowa, kiedy inicjowała seks. Dość często nie stawał na wysokości zadania, a ona czuła się z tym podle.
– Pociągam cię jeszcze? – zapytała po kolejnym nieudanym stosunku.
– Skąd to pytanie? – pakował się na konferencję chirurgów w Sopocie.
– Bo nie wszystko u ciebie pracuje jak należy.
– Jestem zmęczony.
– I to tyle?
– A co jeszcze chciałabyś usłyszeć?
– Nie wiem, może chciałabym, byś się wytłumaczył, dlaczego kiedyś było nam ze sobą dobrze w łóżku, a teraz jest marnie?
– Bogna, spieszę się. Obiecuję, że to naprawimy, ale po moim przyjeździe – odpowiedział, a ona uzmysłowiła sobie, że słyszała to już kilkakrotnie w przeciągu trzech miesięcy.
Wyjechał, a ona została ze swoimi wątpliwościami. Wiedziała, że konferencja będzie trwała cztery dni i zahaczy o weekend. Dlatego też postanowiła, że odwiedzi Miłosza. Kupiła seksowną bieliznę i wsiadła do pociągu. Napełniona nadzieją, że zmiana otoczenia pomoże ożywić ich związek.
Jakież było jej zaskoczenie, kiedy w hotelu recepcjonistka powiedziała jej, że Miłosz wymeldował się wczoraj. Myślała, że serce pęknie jej na drobne kawałki, nie mogła złapać tchu, jakby jakieś ostrze wbijało jej się między żebra. _Muszę z kimś koniecznie porozmawiać, bo inaczej zwariuj_ę, pomyślała.
Zadzwoniła do siostry ciotecznej, która mieszkała w Gdańsku. Jednak jej telefon był wyłączony. Zadzwoniła do kliniki, w której Laura pracowała. Była stomatologiem.
– Ma dziś wolne – usłyszała ciepły głos recepcjonistki. Wiedziała, że nie powinna nachodzić Laury w jej mieszkaniu, ale czuła się fatalnie, a siostra cioteczna nieraz ratowała ją z opresji. Obie były jedynaczkami i mocno się ze sobą zżyły.
Nie chciała robić z siebie histeryczki, ale tysiące czarnych myśli przeszło jej przez głowę.
Półtorej godziny później zapukała do drzwi mieszkania siostry. Nikt nie odpowiadał, ale Bognie zdawało się, że słyszy śmiechy. Nacisnęła dzwonek. Po kilku chwilach drzwi się otworzyły. Laura wyglądała tak, jakby zobaczyła ducha.
– Laura, przepraszam za to najście. Wiesz, nie wiedziałam, co zrobić – Bogna rozpłakała się. Spojrzała na kuzynkę. Była trzynasta, a ona miała na sobie szlafrok. Jej włosy były w nieładzie. Sterczały każdy w inną stronę. – Jesteś chora?
– Nie – Laura pobladła jeszcze bardziej.
– Mogę wejść? – Bogna wkroczyła do przedpokoju z impetem.
– To nie najlepszy moment.
– Ty nawet nie wiesz, co się wydarzyło! – spojrzała w bok. I zamarła. Na wieszaku wisiał znajomy szary płaszcz z wypaloną małą dziurką na prawym mankiecie. – Kurwaaa! – odepchnęła Laurę i wbiegła do pokoju. Na sofie w bokserkach leżał Miłosz. Oniemiała, cofnęła się, strącając wazon, który z łoskotem spadł na podłogę i rozpadł się na kilka części.
– Co ty tu robisz? – zapytała Miłosza. Mężczyzna poderwał się na równe nogi.
Bogna czuła się, jakby odgrywała główną rolę w jakimś melodramacie.
– Bogna…
– Miłosz… Ty… Ty miałeś byś na konferencji – głupio wydukała.
– Usiądź – całą sytuację próbowała załagodzić Laura.
– Co? – spiorunowała Laurę wzrokiem. – Jaja sobie ze mnie robisz?
– To się wydarzyło… I… – Miłosz wkładał koszulkę, jakby wstydził się swojego nagiego torsu, na którym ona tak często opierała głowę.
– Kiedy? Ja pierdolę. Jesteśmy rodziną, Laura… – jęknęła.
– Rok temu, po twoim przyjęciu urodzinowym. Świetnie nam się rozmawiało.
– Rok temu? – Bogna nie mogła uwierzyć, że to tak długo trwało.
– Próbowaliśmy powstrzymać to uczucie… Przykro mi – Laura spuściła wzrok.
Bogna spojrzała na Miłosza. A ona… głupia, gotowa była jeszcze wszystko mu wybaczyć.
Tylko że on utkwił w niej wzrok, a ona już wiedziała, że z tego nic nie będzie… Patrzył na nią z bolesnym wyrazem twarzy, który mówił: „Przykro mi, ale ja już do ciebie nie wrócę”.
Bogna zrozumiała, że w Laurze znalazł bratnią duszę. Lepiej się rozumieli. Byli z jednej branży.
Zabolało. Takie rzeczy bolą. Bogna udawała, że jest twarda. Nie płakała, nie lamentowała, a rzuciła się w wir imprez i nowych znajomości. Pół roku później wyjechała sama nad morze. To wtedy zrozumiała, że nie przepracowała tego rozstania. Przez siedem dni wyła. Aż w końcu wypłakała cały ból.ROZDZIAŁ 3
Ada nie mogła zasnąć. Jakaś para w sąsiednim pokoju uprawiała głośno seks. Zasłoniła głowę poduszką, ale dobiegające zza ściany odgłosy były tak intensywne, że nic to nie pomogło. Wstała. Adam spał, odwrócony na prawy bok. Córki spały w sąsiednim pokoju. Podeszła do okna. Usłyszała kobiecy jęk. Pozazdrościła tej kobiecie, która przeżywała takie uniesienia. Wiedziała, kto nocuje za ścianą, spotykali się z tą parą na śniadaniach i kolacjach. Nawet chwilę ze sobą rozmawiali. Kobieta była zadbaną pięćdziesiątką po rozwodzie. Mężczyzna był od niej o kilka lat młodszy. Ada nie wiedziała, czy to jej partner, czy po prostu chłopak na wakacje. Nie miało to żadnego znaczenia. Ta kobieta za ścianą była w tym momencie szczęśliwa.
– Wie pani, ja przeżywam drugą młodość i każdemu polecam – powiedziała jej, kiedy jechały razem windą.
Ada od kilku miesięcy każdego dnia powtarzała sobie, że jest szczęśliwa. Sama nie wiedziała, dlaczego musiała się o tym przekonywać. Miała dom, męża, dzieci. Cholera, wszystko miała. Ale nie pamiętała, kiedy ostatni raz kochała się z Adamem tak, żeby krzyczeć z rozkoszy.
– Chyba żartujesz, że po tylu latach związku będziesz wiła się podczas seksu niczym piskorz. Od tego jest instytucja kochanka – powiedziała jej Bogna.
Tylko że Ada nie potrafiłaby mieć kochanka.
– Potrafiłabyś. Każda z nas by potrafiła. Ale każda się zarzeka, że by tego nie zrobiła. Nie warto, zaboli, przekonujemy siebie. Jest to na swój sposób niemoralne, ale się zdarza. Romanse przydarzają się ludziom, bo wypełniają jakieś luki, które w sobie nosimy – kontynuowała przyjaciółka. – Po takich romansach zazwyczaj ktoś ma złamane serce.
A Ada właśnie nie wiedziała, jak boli, bo ona złamanego serca nigdy nie miała. Poranione trochę tak, ale nie przez mężczyzn. Jej pierwszym i ostatnim mężczyzną był jej mąż Adam.
Kobieta za ścianą znowu jęczała. Słychać było, jak rama łóżka odbija się od ściany.
_Czemu nie ja?_ Odsunęła od siebie te myśli. Spojrzała z czułością na męża. Tyle lat razem, tyle radości i smutków. Dwie córki. Jedna dorosła, druga dziesięcioletnia, która ich wciąż potrzebowała.
Wspinanie się po pagórkach i spadanie w ciemne doliny. To jest właśnie miłość.
Usiadła na łóżku. Owinęła się kocem. Sama nie wiedziała, kiedy przysnęła. Obudził ją dźwięk wody w łazience. To Adam brał prysznic. Miała silne, wręcz wszechogarniające przeczucie, że wszystko jest nie tak, że będzie musiała ten dzień jakoś przetrwać.
Jej rozmyślania przerwała młodsza córka Maja, która weszła do ich pokoju. Była żywym srebrem. Rozbrykanym, wesołym, wrażliwym, ale też mającym swoje humorki.
– Mamusiu… Justyna powiedziała, że dzisiaj nie pójdziemy do zoo, a do ogrodu botanicznego.
– Wczoraj byliśmy w wesołym miasteczku, tak jak chciałaś. Dzisiaj pójdziemy do ogrodu.
– Ale tam jest nudnoooo – mała wydęła usteczka.
– Jedni nudzą się w zoo, inni w ogrodzie botanicznym.
– A życie to suma kompromisów – powiedział Adam, który wyszedł z łazienki i białym ręcznikiem frotté wycierał włosy. Ada przytuliła córkę, ale wiedziała, że to będzie jeden z tych dni, kiedy wszystko pójdzie nie tak, jak powinno pójść.
Pół godziny później zeszli do stołówki. Przywitała ich kelnerka w nienagannym czarnym uniformie, z zaczesanymi gładko do tyłu i zebranymi w koczek nisko na karku włosami. Miło się przywitała i wskazała stolik przy oknie. Usiedli. Ada spojrzała na kwieciste, bladoróżowe zasłony w stylu angielskim, wymyślnie udrapowane. Podobały jej się. Podobnie jak stare kredensy w kolorze ochry, które stały pod ścianą.
W bufecie serwowano twarożek, ryby, wędliny, sery, a także jajka. W plastikowych pojemnikach znajdowały się różne chrupki śniadaniowe. Ada mogła się założyć, że Maja sięgnie właśnie po nie. W miseczkach natomiast były owoce – od kawałków melona i arbuza poprzez truskawki po maliny.
Na białych paterach można było znaleźć croissanty, cytrynowe i czekoladowe babeczki, a także pokrojoną w kawałki drożdżówkę z owocami. Maja poprosiła matkę o miskę chrupek.
Justyna – o twarożek i kromkę pieczywa tostowego. Zazwyczaj starsza córka sama sobie robiła śniadanie, jednak teraz była załamana po rozstaniu z Jankiem.
Matka Ady, która różniła się od córki pod każdym względem, a przede wszystkim pod względem podejścia do dzieci, zapytała ją ostatnio: „Ty tak serio?”. „Ale co?” – odpowiedziała pytaniem, zdziwiona. Matka wbiła w nią wzrok: „Usługujesz im”.
Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie czuła, że komukolwiek usługuje. A jednak czasami wydawało jej się, że jej matka jest od niej o wiele szczęśliwsza. Co ona ma z tym szczęściem? Mirka Dębska trzykrotnie się rozwodziła. Ada nie chciała być jak Mirka. Ona chciała mieć stabilizację w życiu. Ale dlaczego, skoro była tak bardzo ustabilizowana, coraz częściej coś ją uwierało? Jej matka dbała zawsze tylko o siebie. Ada nie czuła się jakoś specjalnie przez nią odrzucona, ale na pewno czuła jakąś pustkę w sercu. Matka kochała ją na swój sposób, ale Ada wiedziała, że nie chce być taka jak ona. Swoim córkom dawała mnóstwo czułości.
Na śniadaniu Justyna była skupiona na wysyłaniu wiadomości do chłopaka, który z nią zerwał kilka dni temu.
– Odpuść – powiedziała Ada, smarując tost dżemem.
– Jeszcze czego, zranił mnie – jej palce śmigały po wyświetlaczu telefonu z prędkością światła.
– Nie pierwszy i nie ostatni facet cię zranił.
Justyna uniosła na nią wzrok.
– Ja wiem, że ty byś odpuściła, mamo. Jak we wszystkim. Odpuszczasz nam, sobie. Nie walczysz o siebie. I potem jesteś nieszczęśliwa.
– Jesteś dla mamy niesprawiedliwa – odezwał się Adam, krojąc kawałek kiełbaski.
– Niby że mama jest taka szczęśliwa?
Ada poczuła, jak łzy zbierają się jej pod powiekami.
– Jestem szczęśliwa – powiedziała. – A tobie co da to, że będziesz pisała do niego tyle wiadomości?
– Niech wie, że nie on pierwszy ani nie ostatni – dziewczyna wydęła wargi, po czym zrobiła sobie selfie.
– Piszesz mu o tym, że nie on pierwszy i nie ostatni?
– Tak.
Ada westchnęła. Czasami nie potrafiła zrozumieć córek ani męża. Czasami miała ochotę porzucić dotychczasowe życie i gdzieś po prostu uciec. Dostała wiadomość od Bogny o fatalnym stanie Emilii.
* * *
Kolejne dni to była rozpacz. Emilia wzięła dwa tygodnie urlopu, by uleczyć złamane serce. Na początku przeżywała falę smutku. Leżała, gapiła się w sufit i słuchała rzewnych piosenek. Jej ulubioną piosenkarką była Kaśka Sochacka. Śpiewała z nią o tym, że niebo było różowe, kiedy nastał koniec.
– Kuuurwa, jak to boli – lamentowała.
– I będzie boleć, ale gwarantuję ci, że kiedyś przestanie – powiedziała Bogna.
Przyjaciółki wspierały ją na wszystkie możliwe sposoby. Parzyły wiadra kawy i donosiły malinowe żelki.
– Nie możesz się w tym babrać – Ada, ta racjonalna, zawsze starała się znaleźć najlepsze rozwiązanie.
– Ja bym mu obcięła fiuta – powiedziała Bogna, przeżuwając marchewkę.
Bogna była dobra w obmyślaniu zemsty, przy czym Ada upierała się przy bardziej subtelnych metodach, w stylu zapisania się na pilates lub przeczytania poradnika o tym, jak uratować zranioną duszę.
– Dziewczyny, wiem, że się staracie, ale sama muszę to wszystko sobie przepracować.
– Wiem, ale nie pozwolimy ci zgnić w łóżku ze stukilową nadwagą – dodała Bogna.
– Jeszcze tylko dziś, a jutro będę jak nowo narodzona… – obiecała Emilia.ROZDZIAŁ 4
Bogna stosowała zasadę numer jeden, która mówiła: nie sypiać z żonatymi facetami. Nie lubiła robić świństw innej kobiecie, nawet jeśli ta kobieta okazywała się larwą. Zasada numer dwa głosiła natomiast, że nie należy się spotykać z byłymi, bo to wiąże się z tanim sentymentalizmem albo powrotem do jakichś przeszłych uczuć jednej ze stron, co również tworzy komplikacje. A ona nie chciała już w życiu komplikacji.
Bogna naprawdę chciała spotkać faceta, z którym mogłaby trochę pobyć. Może nie do końca życia. Bo nie cierpiała słów „na zawsze”. Uważała, że nic w życiu nie jest nam dane na zawsze. A uczucia ewoluują. Ale chciałaby zakosztować trochę stałości.
Przyciągała mężczyzn jak magnes. Może dlatego, że była charakterologicznie trochę podobna do faceta. Nie dzieliła włosa na czworo. Nie zastanawiała się, co by było, gdyby. Jeśli z kimś była, to nie szukała dziury w całym. Lubiła żarty na temat seksu, co też facetom odpowiadało. Tylko jakoś z żadnym jej się nie układało.
Bo wcześniej czy później okazywało się, że osobnik jeden z drugim ma jakiś defekt.
Zakochiwała się szybko, ale równie szybko jej przechodziło.
Wczoraj akurat jej szybko przeszło. On był trzydziestoośmioletnim nauczycielem włoskiego. Mówił do niej _Bella_, a jej to wcale nie bawiło, a raczej żenowało, a już przy _Bella ciao_ dostawała niemal torsji.
Poszli razem na kolację do knajpki z polskim jedzeniem, bo Luigi miał dosyć włoskiej kuchni. Ona się zgodziła. Było miło. Zjadła kiełbaskę z sałatką, jej partner zamówił bigos.
– Jak to się mówi po polsku – zaczął, gładząc się po brzuchu – mam wzdęcia – wskazał na brzuch.
Powiedział to na tyle głośno, że dystyngowana starsza pani przy sąsiednim stoliku pokręciła głową.
Ale to jeszcze nic. Hitem było, kiedy Włoch zaczął wydłubywać sobie resztki jedzenia spomiędzy zębów.
Bogna wstała od stolika jak oparzona i wyszła z restauracji.
Luigi dzwonił do niej cały wieczór. A ona odrzucała od niego połączenia.
Nie mogła usiedzieć w miejscu. Chodziła po mieszkaniu w wyciągniętym dresie, co chwila łapiąc się za głowę.
Emilia rozłożyła się z papierami przy kuchennym blacie.
– A tobie co?
– Daj spokój, te moje randki to jakieś porażki, ale widzę, że wracasz do życia – Bogna uśmiechnęła się do przyjaciółki.
– W końcu muszę. Minęły cztery tygodnie od rozstania. Ojciec do mnie wydzwania, żebym wzięła się w garść, więc się biorę.
– Masz niezdrowe stosunki z ojcem. Robisz wszystko, czego on chce.
– On chce dla mnie dobrze. Wiesz, że po śmierci matki się załamał.
– Emi, to było kilkanaście lat temu. Nie możesz leczyć w nieskończoność jego złamanego serca.
– Dobra, nie mówmy o tym. Co z tym Włochem?
– Myślałam, że ten Luigi będzie tym, z którym będę przez jakiś czas.
– I???
– Wyjmował sobie paznokciem u małego palca resztki jedzenia z zębów.
– Fuuu…
– Zauroczenie jego boskością i włoskością szybko mi minęło. Co ze mną jest nie tak? – Bogna ręką wskazała na siebie.
– Wszystko jak najbardziej tak, to z tymi facetami jest coś nie halo. Czemu nikt nie chce takich fajnych babek jak my?
– Może mamy za duże wymagania?
– Czy ja wiem? – Emilia sięgnęła po malinowe żelki i włożyła dwa do ust. – Chcemy tylko szacunku, szczerej rozmowy, spędzić z kimś miło czas w teatrze, kinie czy na wystawie.
– Idę pobiegać. Idziesz ze mną? – zapytała Bogna przyjaciółkę.
– Przecież wiesz, że nie znoszę biegać.
– Możesz wypożyczyć sobie hulajnogę.
– Mam dużo pracy.
– Jak chcesz.
Bogna włożyła skarpetki i buty sportowe, a także szary, wysłużony dres. Na głowę narzuciła kaptur. Weszła do kuchni, z lodówki wyjęła pomarańczowy sok. Wypiła duszkiem z butelki, po czym zjadła proteinowy batonik z migdałami.
Tego dnia biegła szybko, jakby ktoś ją gonił albo jakby przed czymś uciekała. W parku było sporo kałuż. W nocy lało jak z cebra. Powietrze pachniało świeżością. Bieganie zawsze ją odstresowywało. Nie miała czasu na myślenie i analizowanie czegokolwiek.
Bogna czasami bywała nieszczęśliwa, chociaż ludzie myśleli – w tym jej przyjaciółki – że jest silną, niezniszczalną kobietą. A każda kobieta, nawet ta silna, ma chwile, kiedy rozsypuje się na drobne kawałeczki.
Bieganie nie pozwalało jej na dłuższe chwile smutku. Kiedy odszedł Miłosz, biegała przez trzy miesiące, kiedy tylko miała czas. Bieganie, praca, bieganie, spanie i tak w kółko. W weekendy więcej biegania.
Kiedy człowiek biega, może poczuć więcej zapachów. Zobaczyć kwitnące drzewa, a jesienią rumiane liście, które spadają z gałązek.
Czuć. Kiedy jesteś w rozsypce, chcesz czuć coś innego niż ból.
* * *
To był jej pierwszy dzień w pracy po czterotygodniowej przerwie. W kancelarii jak zwykle dużo się działo, ale w końcu Emilia poczuła, że wróciła do świata żywych. O osiemnastej wyszła z biura. W brzuchu jej burczało, wstąpiła więc do baru, który znajdował się po drugiej stronie ulicy. Postawiła na tacy kubek z dużą czarną kawą, obok położyła kanapkę z tuńczykiem, a także pojemniczek z jogurtem. Dołożyła też paczkę ulubionych malinowych żelków. Do uszu włożyła słuchawki, chilloutowa muzyka koiła jej duszę. I nie mogła usłyszeć męskiego głosu, kiedy z impetem odwracała się na pięcie. Mężczyzna i kobieta wpadli na siebie. Kubek z kawą oraz kubek z herbatą zleciały na podłogę. Gorąca ciecz bryznęła na posadzkę, tworząc czarną kałużę, w której wylądowały żelki, ciasteczka owsiane i jogurt. Kanapka z tuńczykiem przykleiła się do ściany.
Emilia wyciągnęła z uszu słuchawki i wgapiała się w kałużę.
– O żeż, kurwa! – zaklął Igor, który był oazą spokoju i klął tylko od wielkiego dzwonu. Tym razem, jak widać, ostro coś zadzwoniło, skoro tak się uniósł.
Emilia położyła tacę na stoliku obok i zaczęła się śmiać, co całkowicie zbiło mężczyznę z pantałyku.
– No i? – zapytał brunetkę o pociągłej twarzy, która miała na sobie wściekle różową marynarkę w kwiaty i rozkloszowaną spódnicę sięgającą kolan. I która absolutnie nie była w jego typie.
– Trzeba to sprzątnąć – Emilia nie przestawała się śmiać.
– I tyle?
– Odkupię panu ciastka i herbatę, i tyle – wzruszyła ramionami, ciągle się uśmiechając.
– Co panią tak bawi?
– To, że jest pan tak zdenerwowany tak nieistotną rzeczą – powiedziała ze spokojem.
– Proszę spojrzeć na moją koszulę – spuścił głowę.
Na jego koszuli widniała podłużna brązowa plama.
– Wygląda, jakby miał pan krawat koloru kawy.
– Pani ze mnie drwi? – syknął.
– Proszę panaaaa… – przeciągnęła samogłoskę „a”, a on poczuł, że stroi sobie z niego żarty. – Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, a tym bardziej nad rozlaną kawą czy herbatą. Takie rzeczy się zdarzają. Ogarniemy to i do przodu.
Emilia, nie czekając na odpowiedź, podeszła do kelnerki, która już wychodziła zza kontuaru z mopem i wiadrem.
– Posprzątam – zwróciła się do dziewczyny.
– Ja to zrobię, nie ma problemu – odpowiedziała kelnerka.
Emilia zebrała w dłonie kubki i wyrzuciła do kosza. Igor sięgnął po chusteczki, które stały na stoliku. Zdjął ze ściany kanapkę i przetarł ścianę, po czym wyszedł z baru.
Chwilę potem usłyszał za sobą kobiecy głos:
– Nie odkupiłam panu herbaty ani ciastek.
– Wie pani co…? – odwrócił się w stronę Emilii.
– Nie wiem, dopóki pan mi nie powie.
– Ja już nie chcę ani tych ciastek, ani herbaty. Niczego nie chcę… – spojrzał na jej radosne oczy i dokończył: – …od pani.
– A szkoda.
– Jezuuuu… – jęknął, odwrócił się i przyspieszył kroku, jakby obawiał się, że ta nawiedzona kobieta dogoni go i znowu czegoś będzie od niego chciała. A on od niej już niczego nie chciał. Jedyne, o czym marzył, to zmienić koszulę na czystą i mieć święty spokój.
Igor był ułożonym trzydziestosiedmioletnim facetem. Prawnikiem z krwi i kości. Pochodził z prawniczej rodziny. Jego ojciec był prawnikiem, a także dziadek i pradziadek. Mama natomiast była panią prokurator. Lubił to środowisko i – jak mówił – „był nim przesiąknięty od najmłodszych lat”. Wiedział, że jest dobrym adwokatem, ale z drugiej strony miał świadomość, że każdy może popełnić błąd. Błędy prawników to coś, czego nie da się do końca uniknąć. Jak to mówią, nie myli się tylko ten, kto nic nie robi.
* * *
Emilia wsiadła do swojej żółtej pszczółki, jak pieszczotliwie nazywała micrę, którą jeździła. Odpaliła silnik i ruszyła. Uwielbiała swoje autko, mimo że ojciec od kilku miesięcy proponował jej zakup lepszego samochodu. Olgierd Wroński zrobiłby dla córki wszystko, nawet jeśli ona o to wszystko nie prosiła. Miała do ojca ogromny sentyment, szanowała go, kochała, ale prezentowała inne podejście do życia niż jej tata. Byli ze sobą blisko. Olgierd był wręcz w stosunku do córki nadopiekuńczy. Na jej punkcie miał hopla, i to całkiem niezdrowego. Emilia wiedziała, że to dlatego, że mieli tylko siebie. Kiedy jej mama umierała, Emilka miała dwanaście lat. Olgierd obiecał żonie, że zajmie się córką należycie, a Emilia obiecała mamie, że będzie opiekować się tatusiem i że go nie zawiedzie. Może dlatego wybrała prawo? Była roztrzepana, roztargniona, gubiła dokumenty, notorycznie zapominała togi na rozprawy, a jednak jakoś jej szło.
Sięgnęła po paczkę żelków, które pochłaniała w ilościach hurtowych i…
– Kurwa! – poczuła szarpnięcie, głowa odskoczyła jej do tyłu. I w tym samym czasie usłyszała dźwięk gnącej się blachy.
Chwilę potem stała naprzeciwko faceta, który wysiadł ze swojego matowoszarego mercedesa. Wiedziała, że taki kolor robi się na zamówienie i kosztuje to kupę szmalu. W ogóle facet, który wjechał w dupę jej mikrusi, wyglądał na dzianego. Miał na sobie jasnostalowy garnitur, śnieżnobiałą koszulę i bladoniebieski krawat. Hollywoodzki uśmiech, śniadą karnację i czarne włosy zaczesane do tyłu. I właśnie wlepiał w nią czarne oczyska.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki