Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Kapitaliści: romans w 4 tomach - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kapitaliści: romans w 4 tomach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 648 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NĘ­DZA I.

– A ja po­wia­dam że nie praw­da

– A ja po­wia­dam że tak.

– Otóż two­ja ko­szu­la jest gor­sza od mo­jej!

– Hola! je­że­li mo­jej bra­ku­je rę­ka­wa, to w two­jej za to same łaty.

– A w two­jej dziu­ry: wy­glą­dasz jak w prze­ta­ku!

– Na czem le­piej wy­cho­dzę, mój bra­cie, po­nie­waż mo­ich dziur już nie po­gu­bię, a two­je łaty sy­pią się za każ­dym kro­kiem.

– Mam za­tem wię­cej jak ty do stra­ce­nia.

– A to mi bo­gacz i mar­no­traw­ca! Wczo­raj jesz­cze miał całą spód­ni­cę u ko­szu­li, dziś mu po­zo­stał z niej ka­fta­ni­czek, a z tyłu coś po­dob­ne­go do fra­ka: nie wyj­dzie trzy dni a zo­sta­niesz o sa­mym koł­nie­rzu.

– To i tak za­wsze coś zna­czy!… ale to, co ty masz na so­bie, aż na wie­ki na­zy­wać sie bę­dzie ka­wa­łem szma­ta ze śmie­ci.

– Jak­by two­ja była z łok­cia; z dru­giej tyl­ko ręki przy­szła ztąd, zkąd i moja; ja moją na śmie­ciach zna­la­złem, ty swo­ją ku­pi­łeś od gał­ga­nia­rzy.

– Niby już na śmie­ciach nie znaj­dą się lep­sze i gor­sze rze­czy.

– A praw­da!… dwa ga­tun­ki na­wet, jed­ne co mają same dziu­ry, a dru­gie, same łaty.

– Otóż, co do mnie, ja prze­kła­dam te dru­gie.

– Ja wolę dziu­ry.

– Ja wolę łaty: nie­masz jak łata!

– Nie­masz jak dziu­ra!

– Otóż łata!

– Otóż dziu­ra!

– Łata!

– Dziu­ra!

– A więc za­kład.

– Zgo­da!

– 0?…

– o co chcesz… o wszyst­ko!

– Za­tem ile masz pie­nię­dzy?

– Do­bre py­ta­nie!… ani zła­ma­ne­go sze­lą­ga; a ty?

– Tyle co i ty.

– Więc na fan­ty!

– To­bie grać na fan­ty, gdy nie masz ani sur­du­ta, ani spodni, ani bu­tów, ani czap­ki, ani…

– A cóż ty masz wię­cej ode­mnie?

– Łaty, któ­re gu­bię.

– Kosz­tow­ne łaty! nie sta­wiaj tyl­ko wszyst­kich na raz, boby cię to bra­cie na­gle zruj­no­wa­ło; po jed­nej, to ci wy­star­czy na pół­to­ra roku.

– A więc na kre­dyt?

– Bra­wo!… wszak ju­tro może tak do­brze mnie jak to­bie po­ka­zać się coś lep­sze­go na grzbie­cie; mam już na­wet myśl w mo­jej gło­wie, któ­ra dziś jesz­cze wszyst­ko dla nas od­mie­ni.

– A nie­chże cię uści­skam za to, bra­cie!… po­wiedz tedy…

– Oto prze­wróć­my na­sze ko­szu­le na lewą stro­nę.

– Tere fere kuku, strze­la baba z łuku.

– Ha, ha, ha, ha!

Hon­ni soit qui mal y pen­se. Prze­bacz­cie, że aż po­ży­cza­my groź­by z an­giel­skiej de­wi­zy, bo na praw­dę, bia­da i bia­da temu, kto o tem źle my­śli!… bia­da, kto nie wie­dział że są w świe­cie śmiesz­no­ści upo­mi­na­ją­ce się tyl­ko o same łzy, więc płacz­cie, bo te łaty i dziu­ry, to wiel­ki ob­raz wła­sno­ści zre­du­ko­wa­nej do nic.

Nic, to strasz­na cy­fra w ma­jąt­ko­wym ra­chun­ku, któ­ra­by dresz­czem prze­jąć po­win­na każ­de­go; w sen­sie fi­zycz­nym, to czczość: brak po­sta­ci, brak ma­ter­ji, brak wszyst­kie­go, w mo­ral­nym: prze­paść bez­den­na, czar­na jak noc, prze­paść co cia­ło za­bi­ja, po­chła­nia każ­de ży­cie gor­sza jak czczość!

Szczę­ściem, że w ści­słem po­ję­ciu rze­czy, wła­sność ma każ­dy.

Iluż jest, co usta­wicz­nie po­wta­rza: nie mam nic! a jed­nak wła­sność wy­ra­żo­na w tej po­sta­ci, jest może rzad­szym fe­no­me­nem w ży­ciu spo­łe­czeń­skiem, jak­by się nam to zda­wa­ło. Że­brak o tor­bie i kiju, ma swo­ją tor­bę i kij; kie­dy te stra­ci, zo­sta­ją mu łach­ma­ny; a nie­chaj los nisz­czy­ciel i tych go po­zba­wi, po­ka­że się że ma jesz­cze ka­wał płót­na na cie­le, co kry­je jego na­gość. Wi­dzi­cie jak już wy­so­ko ludz­kość po­stą­pi­ła, nie zno­si ni­ko­ko­go bez ko­szu­li! a mó­wiąc na­wia­so­wo, ko­szu­la jest tak­że jed­nem z wy­ra­żeń idei o wła­sno­ści, może tyl­ko ostat­niem.

A jed­nak ci dwaj, co do­pie­ro tak la­ko­nicz­ną sprzecz­kę pro­wa­dzi­li, nie­ko­niecz­nie prze­sa­dzi­li w fał­szu, mó­wiąc: nie mamy nic; bo jak sami wi­dzi­cie, ko­szu­le ich utra­ci­ły już na­wet pra­wo do swe­go na­zwi­ska.

Lecz co dziw­niej­sza, że był to rok 1804, rok, w któ­rym san­ku­lo­tyzm po­li­tycz­ny, (wsz­czę­ty jesz­cze za Lu­dwi­ka XVI w Wer­sa­lu), wy­szedł wła­śnie z mody, w chwi­li kie­dy Kon­sul wło­żył na gło­wę ce­sar­ską ko­ro­nę i na­ka­zał fran­cu­zom i świa­tu w przy­zwo­itej po­ka­zy­wać się odzie­ży. Wy­obra­że­nia fran­cu­zów prze­szły w nowe sta­dium, i po­dob­nie jak pierw­si nasi ro­dzi­ce, pznaw­szy grzech swój, na­gość swo­ją okry­wać za­czę­li. Ale kie­dy fran­cuz lub an­glik stroi się w pió­ra albo ak­sa­mi­ty, musi być ko­niecz­nie ktoś trze­ci, co na dru­gim koń­cu zie­mi cho­dzi wła­śnie bez ko­szu­li, i to niech nam wy­tłó­ma­czy, dla cze­go w tym roku pa­mięt­nym i w War­sza­wie, dwóch ko­szul dla dwóch lu­dzi za­bra­kło.

A te­raz po­znaj­my bli­żej te dwie wy­jąt­ko­we ofia­ry.

Czy zna­cie te nie­do­ro­słe stwo­rze­nia bo­skie, co to bez ro­dzi­ny, bez domu, bez mie­nia i za­rob­ku, prze­bie­ga­ją czę­sto uli­ce sto­lic: brud­ne, bose, ob­dar­te, naj­czę­ściej po­dob­ne do pęka szmat roz­ma­itych ko­lo­rów, na któ­rych skó­rze i ko­ściach wi­dzieć moż­na ostat­ki odzie­ży do wszyst­kich od­cie­ni to­wa­rzy­stwa na­le­żą­ce?… Isto­ty, któ­re spo­łecz­ność, rzec moż­na, tem tyl­ko jed­nem obar­czy­ła, aby po niej do­dzie­ra­ły sta­re gał­ga­ny, by te prę­dzej do­sta­ły się do pa­pier­ni na bia­łe ar­ku­sze?… To tu­łacz ulic, czę­sto ma­lec roz­pust­ny, próż­nu­ją­cy i nie­uży­tecz­ny, choć usta­wicz­nie czyn­ny i ru­chli­wy; typ, któ­ry pa­ry­ża­nie uję­li daw­no w sta­łe for­my i na­zwa­li ga­min de Pa­ris, to ulicz­nik, my tak tyl­ko treść jego sku­pi­li­śmy, cho­ciaż to na­zwa pół­se­rio i pół­żar­tem.

Głęb­szy prze­cież my­śli­ciel, fi­lan­trop, lub ma­larz cha­rak­te­ry­stycz­ny, co nie lubi żad­nej rze­czy, jed­nym okre­ślo­nej wy­ra­zem, na­uczy nas, obo­jęt­niej szych wi­dzów świa­ta, że są pew­ne wy­bit­ne ce­chy, któ­re małe te in­dy­wi­dua dzie­lą na dwa od­ręb­ne ro­dza­je. Oba­dwa będą ulicz­ni­cy: je­den tyl­ko z za­mi­ło­wa­nia; dru­gi z prze­zna­cze­nia.

Nikt też za­pew­ne nie po­my­ślał, aby po­dob­na roz­mo­wa, któ­rą za­czę­li­śmy po­wieść, mia­ła miej­sce w ary­sto­kra­tycz­nym sa­lo­nie, albo że jej au­to­ro­wie pro­wa­dzi­li ją z cy­ga­ra­mi w ustach, wy­cią­ga­jąc się na so­fach god­nych wy­sta­wy w Hy­de­par­ku, nie za­pew­ne. Lu­dzie upa­dli tak ni­sko, tra­fia­ją zwy­kle przez sym­pa­tję na wła­ści­we miej­sca. Było to na pia­sczy­stem wy­brze­żu Wi­sły w stro­nie Sol­ca, gdzie nie było jesz­cze dzi­siej­sze­go bul­war­ku, a gdzie wła­śnie w owym cza­sie wy­rzu­ca­no jak naj­wię­cej śmie­ci, wy­wo­żo­nych z śmiet­ni­ków ca­łej War­sza­wy.

Zwo­len­nik dziur le­żał roz­kosz­nie wy­cią­gnię­ty na zmie­lo­nej sło­mie, wpo­śród mnó­stwa zu­ży­tych i po­rzu­co­nych przed­mio­tów, któ­re już daw­no prze­sta­ły na­zy­wać się wła­sno­ścią, dru­gi, (ła­ty­sta), w po­dob­nej co i tam­ten po­zy­cji, uży­wał bło­gie­go far­nien­te, ba­wiąc się ma­chi­nal­nie okraw­ka­mi sta­re­go obu­wia, któ­re od­grze­by­wał z pod sło­my ka­wał­kiem ko­ści wo­ło­wej.

Star­szy miał oko­ło lat pięt­na­stu, młod­szy, za­le­d­wie li­czył dzie­sięć lub dwa­na­ście.

Nie poj­muj­my ich jed­nak na mia­rę nie­do­rost­ków po­ko­jo­wych. Ulicz­nik, jak każ­dy wy­cho­wa­niec z pod go­łe­go nie­ba, roz­ra­sta się tak szyb­ko, iż nie je­den dwu­dzie­sto­let­ni mło­kos, wy­niań­czo­ny sztu­ką, ob­chu­cha­ny ma­cie­rzyń­skie­mi usty, był­by obok tych dwóch sto­ików po­dob­nym do ro­śli­ny z cie­plar­ni, któ­rej za­wsze coś nie­do­sta­je z na­tu­ry.

Sprzecz­ka na ów te­mat: dziu­ry i łaty, już dała nam ich po­znać o tyle, że wszel­ki inny opis po­ka­zał­by się zby­tecz­ny.

A i nas sa­mych wy­pro­wa­dza to z kło­po­tu: bo za praw­dę, ła­twiej upo­ety­zo­wać cy­ga­na, ła­twiej nadać wdzięk i bar­wę lada sa­baud­czy­ko­wi włó­czą­ce­mu się z ka­ta­ryn­ką po bul­wa­rach Pa­ry­ża, ła­twiej osło­nić w sza­tę uro­ku każ­dą gru­pę owych laz­za­ro­ni z uli­cy To­le­do w Ne­apo­lu, co le­żąc na słoń­cu do góry brzu­chem, za­ja­da­ją kasz­ta­ny, po­ma­rań­cze albo ma­ka­ro­ny, ła­twiej jesz­cze coś zro­bić ze wszyst­kich że­bra­ków i ka­lek z pod por­ty­ku ko­ścio­ła św. Pio­tra i Paw­ła w Rzy­mie, co pła­cząc umie­ją przy­najm­niej tak es­te­tycz­nie wy­krzy­wiać twa­rze, że ich wzo­ry na­tych­miast chwy­ta­ją ma­la­rze, aby tym ide­ałem pięk­no­ści w po­sta­ci nę­dzy ludz­kiej, ozdo­bić po­tem ścia­ny pa­ła­ców ca­łe­go świa­ta, ale ulicz­nik z War­sza­wy jest tak pro­za­icz­ne­go sty­lu, że choć­byś miał ima­gi­na­cję po­etów: Ada­ma, Bog­da­na, i cały jęk pió­ra Mal­czew­skie­go, dow­cip i we­so­ły hu­mor Kra­sic­kie­go… nic a nic nie zro­bisz.

Star­sze­mu było na imię Be­ne­dykt, młod­szy na­zy­wał się Ni­ko­dem.

Je­dy­nem obu­dwóch upo­sa­że­niem była mło­dość, i ta sil­na, za­har­to­wa­na ży­wio­ła­mi na­tu­ry or­ga­ni­za­cja. Ro­dzi­na, dom, wła­sność, wszyst­ko to obce albo wąt­pli­we dla nich wy­ra­że­nia. Te­atrem ich ży­cia była uli­ca i to dniem; nocą, sta­wa­ły się wy­brze­ża Wi­sły, ze swe­mi pust­ka­mi, bło­tem, kry­jów­ka­mi i szych­ta­mi drze­wa. Ja­każ mi­zer­na rola tych ak­to­rów pa­do­łu! Szczę­ściem, że oba­dwaj byli jesz­cze za mło­dzi, aby mo­gli już poj­mo­wać swo­je sta­no­wi­sko spo­łecz­ne; star­com do­pie­ro przy­stoi rzu­cać prze­kleń­stwa na sro­gość losu, któ­ry ich wy­brał za swo­je ofia­ry. Mło­dość jesz­cze się nie zna, ani na prze­zna­cze­niu, ani na tra­fie, ani na pra­wie, na ni­czem. Dla­te­go­to zwy­kli­śmy spo­glą­dać na tych mal­ców ob­dar­tych nie bez po­dzi­wie­nia, wi­dząc zwłasz­cza, jak od­gry­wa­ją dra­mat swo­jej nę­dzy czę­sto za­baw­nie i ko­micz­nie, że na­praw­dę i na płacz i na śmiech się zbie­ra, nie wzbu­dza­jąc my­śli o eman­cy­pa­cji łach­ma­nów.

Ni­ko­dem i Be­ne­dykt nie od­stą­pi­li nic z pier­wo­wzo­ru praw­dzi­wych ulicz­ni­ków, na­wet w mo­ral­no­ści, któ­ra u wszyst­kich bywa tak za­wi­kła­ną plą­ta­ni­ną dwóch, trzech i czte­rech cha­rak­te­rów, że i naj­głęb­szy ba­dacz przy­ro­dy ludz­kiej nie wy­ci­snął­by jed­nej nor­mal­nej li­te­ry z na­tu­ry tych na los cy­wi­li­zo­wa­nych pa­so­ży­tów. Wi­dzia­no nie­raz Ni­ko­de­ma jak bo­lał, tu­ląc do sie­bie psa chro­mią­ce­go z ka­lec­twa na nogę – a na­gle zła­mał­by ją dru­gie­mu, gdy­by wła­śnie do­bry ho­nor po­ru­szył w jego du­szy taj­ne sprę­ży­ny ja­kiejś chi­me­rycz­nej zło­ści. Przed chwi­lą miał w pier­siach ser­ce, po chwi­li ka­mień. Be­ne­dykt zno­wu, pła­kał za­wsze, gdy drżąc od zim­na, lub krzy­wiąc się od gło­du, że­brał o je­den grosz od prze­chod­nia: a pła­kał bo­le­ścią du­szy, i mo­że­my za­pew­nić, wart był wte­dy gro­sza, w tem na­gle mógł go ten sam do­bro­czyń­ca zo­ba­czyć, jak z nie­oschłą łzą w oku prze­wró­cił na środ­ku uli­cy ko­zioł­ka lub sta­nął dęba na gło­wie, jak­by naj­szczę­śliw­sze śmier­tel­ne dziec­ko, wy­kar­mio­ne mle­kiem i mio­dem od ko­leb­ki; za­praw­dę, isto­ty to, w któ­rych dwie na­tu­ry skom­pli­ko­wa­ne zo­sta­ły; do­pie­ro gra w nich anioł, już sza­tan.

Je­że­li kie­dy naj­mniej­sza oko­licz­ność ze­bra­ła gdzie na bru­ku gro­mad­kę cie­ka­wych, to pew­nie Ni­ko­dem i Be­ne­dykt, jak dwa du­chy te­atral­ne, wy­stę­po­wa­li jak­by z zie­mi naj­pierw­si, sta­wa­jąc się za­raz naj­cie­kaw­szy­mi i naj­nies­for­niej­szy­mi wi­dza­mi. Lecz cho­ciaż nie od­ma­wia­my im na­zwi­ska urwi­szów, go­to­wych za­wsze speł­nić całą ska­lę grze­chów ulicz­nych, (bo któ­ryż ulicz­nik nie czu­je się być wszech­wład­nym pa­nem swo­jej woli, do­pó­ki hasa pod go­łem nie­bem z ko­le­ga­mi?), prze­cież oba­dwaj byli jesz­cze jak i do 10 w sto­sun­ku do jed­ne­go pana ga­min de Pa­ris, któ­ry np. do­szedł już do tej do­sko­na­ło­ści, że nie­raz dla za­bi­cia cza­su, tłu­cze ka­mie­nia­mi szy­by po bul­wa­rach, war­to­ści po 500 fran­ków. Ale bo też to ulicz­nik z sa­mej sto­li­cy cy­wi­li­za­cji ca­łe­go świa­ta, jak to mó­wią na ser­jo o so­bie fran­cu­zi.

Ni­ko­dem i Be­ne­dykt mie­li na­wet świet­ne swo­je cza­sy.

Było to w wiel­kiej epo­ce, kie­dy w po­dar­tych na ka­wa­ły suk­niach, uży­wa­li pa­ten­tu swo­bo­dy szli­fo­wa­nia bru­ku po cel­niej­szych uli­cach War­sza­wy; kie­dy cho­dzi­li na cho­le­wach, z wy­wró­co­ne­mi na wierzch po­de­szwa­mi; kie­dy to je­den ka­wa­łek kraj­ki na bio­drach pod­trzy­my­wał wszyst­kie ar­ty­ku­ły ich usta­wicz­nie zmie­nia­ją­cej się gar­de­ro­by. A było to praw­dzi­we bo­gac­two! Ileż to razy mie­wa­li na so­bie sur­du­ty i fra­ki, owe sur­du­ty i fra­ki wy­słu­żo­ne dłu­gie­mi laty pa­nom i lo­ka­jom; za­tłusz­czo­ne na­stęp­nie glan­so­wa­niem lich­ta­rzy w przed­po­ko­jach; zu­ży­te na fro­ter­ce wo­sko­wa­nych po­sa­dzek, do­pó­ki w koń­cu nie wy­rzu­co­no ich do śmiet­ni­ka, na któ­rym za­raz ja­wił się Ni­ko­dem lub Be­ne­dykt jak dwa kru­ki, przed któ­re­mi żad­na nie ukry­je się pa­dli­na.

Każ­da rzecz ma swe­go znaw­cę, jak wi­dzi­my, chłop­cy naj­czę­ściej w mgnie­niu oka roz­szar­py­wa­li zdo­bycz mię­dzy sie­bie i z głu­piem szczę­ściem w ser­cu, przy­wdzie­wa­li na grzbiet sta­re ru­pie­cie, któ­re w ich ra­chu­bie były jed­nak no­wo­ścią, ma się ro­zu­mieć, w po­rząd­ku cza­su. Lecz jak­że czę­sto je­den dzień roli, jed­na cza­sem go­dzi­na wy­dzie­ra­ła im zno­wu tę całą chu­do­bę wy­so­kiej ceny, zwłasz­cza, kie­dy ostat­ni zgu­bio­ny gu­zik, spro­wa­dzał na­gle przed ich oczy bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nie. Na­za­jutrz prze­cie, już na ich cie­le inny krój, inny ko­lor, inne kształ­ty. Sur­dut lub frak, ko­żu­szek lub suk­man­ka, wszyst­ko to dla nich za­rów­no. Pół fra­ka, trzy czwar­te spodni, ka­mi­zel­ka dłu­ga po ko­la­na, lub sur­dut aż do zie­mi, wszyst­ko to mniej­sza ja­kie i jak le­ża­ło, było w zi­mie, a w le­cie nie nago. Może się te­raz kto roz­śmie­je, ale za­koń­czy­my po­wtó­rzyw­szy raz jesz­cze, że ta­kie wła­śnie były świet­ne cza­sy Ni­ko­de­ma i Be­ne­dyk­ta.

Zy­cie to mo­no­ton­ne, zwie­rzę­ce, opar­te wię­cej na tra­fie jak na wy­ro­zu­mo­wa­nej kom­bi­na­cji, za­kłu­cił na­resz­cie pło­myk du­cho­wo­ści, któ­ry z cie­le­snych wię­zów wy­do­był się po raz pierw­szy na ze­wnątrz. Chłop­cy jed­no­cze­śnie za­to­pi­li się w my­ślach, a jak wie­my zkąd-inąd, pierw­sze wy­bry­ki du­cha by­wa­ją bar­dzo eks­cen­trycz­ne.

– O czem tak my­ślisz Ni­ko­de­mie? za­py­tał Be­ne­dykt spo­strze­gł­szy coś kon­tem­pla­cyj­ne­go w twa­rzy swo­je­go ko­le­gi.

– Bie­rze mnie nie­zwy­kła chęt­ka za­ba­wić się przy­najm­niej raz w swo­jem ży­ciu.

– Jak­byś prze­czuł moje my­śli; niech zgi­nę je­że­lim tak­że nie ma­rzył o tem do­pie­ro… Dzie­ci bo­ga­tych oj­ców mu­szą mieć usta­wicz­nie za­baw­ki: ku­pu­ją im ko­ni­ki, wóz­ki, oło­wia­nych żoł­nie­rzy, drew­nia­ne pa­ła­sze, a my nic z tego jesz­cze nie mie­li­śmy. Ukła­da­łem wła­śnie so­bie w gło­wie, jak­by tu zro­bić pa­pie­ro­we­go la­taw­ca i pu­ścić go na De­na­sach.

– A ja, za coby ku­pić bąka i pu­ścić go w nie­dzie­lę na Sta­rem-Mie­ście, kie­dy wła­śnie wszy­scy będą nasi… co mó­wisz na to Be­ne­dyk­cie?

– Bąk! praw­da, że i to rzecz za­baw­na; ale la­ta­wiec nie tyle kosz­tu­je.

– Wszak­że oba­dwa nie mamy pie­nię­dzy.

– Za­wsze bąka trze­ba ku­pić na stra­ga­nie pod Farą, a ja la­taw­ca sam zro­bię.

– A pa­pier, a gwóźdź, a ze sto łok­ci sznur­ka; tego wszyst­kie­go na śmie­ciach nie znaj­dzie.

– A gdy­by­śmy coś ze sie­bie sprze­da­li?…

– Bra­wo! mój sur­dut wart jesz­cze u żyda gro­szy 18, spodnie 6, to 24; czap­ka 4, to 28; a buty, kto wie czy nie war­te jesz­cze ze 2 gro­sze, to już czy­ni je­den zło­ty, tyle ile wła­śnie bąk kosz­tu­je, duży, drew­nia­ny, ze sznur­kiem, go­to­wy do pusz­cza­nia… eh! niech zgi­nę, będę miał jesz­cze dzi­siaj bąka!

– Sto łok­ci szpa­ga­tu to rzecz tro­chę za dro­ga, mó­wił Be­ne­dykt, ale my­ślę że za moje spodnie po żoł­nie­rzu z ar­ty­ler­ji, do­sta­nę jesz­cze tyle, że na wszyst­ko mi wy­star­czy. A choć­bym do­dał i ten ka­ftan fla­ne­lo­wy po ja­kiejś ba­bie… nu, Ni­ko­de­mie, jak­że my­ślisz?… pa­trzaj, oto żyd wła­śnie idzie.

Dwa ser­ca za­wrza­ły nie­zwy­kłem po­ru­sze­niem. Speł­ni­ło się prze­zna­cze­nie, ry­zy­ko ukoń­czo­ne.

Na­za­jutrz wła­ści­cie­le: je­den bąka, a dru­gi la­taw­ca, ode­gra­li pierw­sze role w gro­ma­dzie licz­nie ze­bra­nych ulicz­ni­ków. Lecz pio­run trzasł prę­dzej niż na gma­chu ucie­chy sta­nął kon­duk­tor oca­le­nia. La­ta­wiec skoń­czył jak i wszyst­kie la­taw­ce, za­cze­pił się o ko­min i zo­stał na da­chu jed­ne­go z do­mów gdzieś na Tam­ce, bąk do­znał losu wszyst­kich rze­czy na­dę­tych i hu­czą­cych, tra­fił na ka­mień i roz­sy­pał się na ka­wał­ki.

Ni­ko­dem i Be­ne­dykt spoj­rze­li te­raz… po so­bie i uj­rze­li się pra­wie w ko­szu­lach, je­den z nich na­wet znu­dzo­ny cią­głem pod­trzy­my­wa­niem spa­da­ją­cych usta­wicz­nie spodni, tej­że chwi­li ob­ró­cił je na sztan­dar praw­dzi­wie ulicz­nej we­so­ło­ści; to jest, prze­zna­czył na wo­lan­ta, do gry któ­re­go przy­pusz­czo­ne zo­sta­ły owe psy tu­ła­cze, ry­wa­le na każ­dych śmie­ciach Ni­ko­de­ma i Be­ne­dyk­ta, a któ­rych zęby roz­wią­za­ły na­resz­cie ko­niec dra­ma­tu ostat­nie­go okry­cia na­go­ści sza­le­ją­ce­go tro­chę chłop­ca.

Ta za­le­d­wie ka­ta­stro­fa od­bi­ła się w ser­cach obu­dwóch roz­pa­czą; bo czyż' mie­li czas po­my­śleć przed za­ba­wą, że od­tąd będą mie­li wzbro­nio­ny po­wrót na cel­niej­sze uli­ce War­sza­wy?… In­stynkt więc prze­niósł ich nad brzeg Wi­sły, gdzie wła­śnie zna­leź­li­śmy ich za­ję­tych na­le­ży­tem oce­nia­niem swo­ich ko­szul, je­dy­nych po­zo­sta­ło­ści na cie­le. Lo­sie nie­spra­wie­dli­wy! daj im tyl­ko na chwi­lę ja­kie ta­kie łach­ma­ny, a zno­wu znaj­dą wstęp na śmiet­ni­ki w dzie­dziń­cach naj­pierw­szych pa­ła­ców. Co to może w świe­cie ubiór!… daje na­wet pra­wo do wol­ne­go prze­by­wa­nia na ary­sto­kra­tycz­nych śmie­ciach.

Zmrok wkrót­ce miał za­pa­dać, chłód do­ty­kał zie­mię (była to bo­wiem je­sien­na pora). Ni­ko­dem i Be­ne­dykt jesz­cze nic w swo­jem po­ło­że­niu nie po­sta­no­wi­li. Szczę­ściem, był to je­den z dni po­god­nych, któ­re na ser­ca do­tknię­te bo­le­ścią wy­wie­ra­ją pe­wien wpływ sym­pa­tycz­ny, nie­cą na­dzie­ję i po­cie­sze­nie; tak wła­śnie jak nie­bo za­chmu­rzo­ne, dżdży­stość i mgła spro­wa­dza­ją zwąt­pie­nie, upa­dłość du­cha, splen.

– Czwar­ta bije na mie­ście; czy sły­szysz Be­ne­dyk­cie? prze­mó­wił Ni­ko­dem do le­żą­ce­go za zie­mi ko­le­gi.

– Sły­szę… a jesz­cze nic nie je­dli­śmy od rana.

– Do­mi­nik tak­że nie przy­by­wa.

– O szó­stej już słoń­ce za­cho­dzi, o siód­mej to i noc, my­ślę, że nie­za­dłu­go bę­dzie­my mo­gli wy­su­nąć się na uli­cę…

– Aby do­stać ki­jem od pierw­sze­go lep­sze­go, co le­piej ubra­ny od cie­bie!… nie od­da­lę się ztąd, do­pó­ki Do­mi­nik nie przy­nie­sie nam sta­rzy­zny. To wca­le do­bry chło­pak: on nas pew­no tak nie zo­sta­wi. Ja miał­bym wyjść na uli­cę, gdzie i psy same tak do­brze się na nas zna­ją, że lada szcze­nię nie da­ru­je ci, żeby nie szcze­ka­ło, do­pó­ki nie dasz mu ka­mie­niem.

– o to praw­da, mój Ni­ko­de­mie, przy­najm­niej na psów jest je­den spo­sób… ka­mie­nie, na lu­dzi tyl­ko jesz­cze nikt do­tąd nic nie wy­na­lazł; i rzecz dziw­na, za co oni nie mogą cier­pieć czło­wie­ka w gał­ga­nach!

– Że mu­szą nam da­wać usta­wicz­nie.

– Wszak im nikt gro­sza nie wy­dzie­ra, ubo­gi tyl­ko pro­si.

– Ale jak da co któ­ry, boli go ser­ce że dał, nie da… tak­że go boli, że nie dał. Oni­by nas wszyst­kich chcie­li na raz po­wy­wie­szać, i zrób tu co któ­re­mu!

– Eh, Ni­ko­de­mie! za­wo­łał Be­ne­dykt z pew­ną ener­gią, a co my­ślisz o tem, gdy­bym ja zo­stał kie­dy wiel­kim pa­nem.

– Na­zy­wał­byś wszyst­kich co cho­dzą w łach­ma­nach… łaj­da­ka­mi.

Be­ne­dykt aż przy­su­nął się do Ni­ko­de­ma z ra­do­ści.

Sny i ma­rze­nia nę­dzy są za­wsze na śmiesz­ną ska­lę. Ale do­zwól­my im tego bez­kar­nie; nie­chaj świat bę­dzie spra­wie­dli­wym: gdy już wszyst­ko im za­brał i wszyst­kie­go od­mó­wił, niech przy­najm­niej zo­sta­wi je­dy­ne do­bro… wol­ność ma­rze­nia.

– My­ślę jed­nak, że nie za­po­mniał­byś wte­dy o mnie, do­dał jesz­cze Ni­ko­dem, przy­su­wa­jąc się tak­że do Be­ne­dyk­ta.

– O to­bie i o Do­mi­ni­ku!… Już­to wszyst­kim ob­cym za­bro­nił­bym zbie­rać po nad całą Wi­słą gał­ga­ny.

– I ko­ści!

– I ko­ści tak­że. Do­pie­ro mie­li­by­śmy wszyst­kie­go po uszy!

– Od Do­mi­ni­ka ku­po­wał­bym że­laz­two, ja­kie­by tyl­ko wy­grze­bał po rynsz­to­kach. Ży­dzi na Po­cie­jo­wie pła­cą mu za peł­ną czap­kę dyd­ka, a ja pła­cił­bym każ­dą po du­ka­cie. Przy­znaj sam, że to szczę­śli­wy chło­pak ten -'Do­mi­nik, praw­dzi­wie jak dzia­dow­skie dziec­ko; za­wsze ci znaj­du­je same gru­be sztu­ki: gwoź­dzie, pod­ko­wy, haki, śru­by, ale je­śli nie przyj­dzie przed wie­czo­rem, lub przyj­dzie, a nic nie przy­nie­sie na grzbiet i do żar­cia, niech go ja­sny pio­run trza­śnie, jak będę pa­nem, za­bro­nię mu zbie­rać po rynsz­to­kach, tym­cza­sem dzi­siaj zbi­je­my go na le­śne jabł­ko!

– Że go dziś zbi­je­my, to nam się uda, ale za­bro­nić mu zbie­rać że­laz­twa… bo na­resz­cie, co to­bie, mój Be­ne­dyk­cie po ko­ściach i po że­laz­twie wten­czas, kie­dy bę­dziesz pa­nem?

– Głu­pie py­ta­nie!… gał­ga­ny, ko­ści, że­la­zo, to wszyst­ko pie­niądz, a cóż nam te­raz przy­cho­dzi, kie­dy się uda któ­re­mu ze­brać po­rząd­ną por­cję?

– To praw­da, ale wten­czas. wten­czas?…

– Wten­czas bę­dzie wszyst­ko moje, i ko­niec?

– Jak­to? a dla mnie nic­byś nie zo­sta­wił?

– Nic, dla­te­go, żeś upar­ty!

– Śmie­cie są prze­cież dla wszyst­kich!

– Po­wia­dam, że nie po­zwo­lę… i kto mi wten­czas co zro­bi?

– Ja pierw­szy o to się py­tać nie będę.

– Co… ty?

– Tak… ja!

– Ty… ty?

__ Każ­dy ma pra­wo zbie­rać co dru­gi wy­rzu­ci! od­rzekł zu­chwa­le Ni­ko­dem.

– Otóż ani ty, ani Do­mi­nik, ani nikt! po­sta­wię lo­kai do­ko­ła! do­dał, zry­wa­jąc się na nogi.

– Kie­dy tak, otóż wszy­scy bę­dzie­my zbie­ra­li!

– Bę­dzie­cie? za­py­tał, po­ry­wa­jąc za koł­nierz Ni­ko­de­ma.

– Bę­dzie­my!

– Oto masz ło­trze! – krzyk­nął w unie­sie­niu, ob­ry­wa­jąc cały koł­nierz z ple­ca­mi Ni­ko­de­mo­wi.

– Roz­bój­ni­ku! krzyk­nął ten­że, przy­wie­dzio­ny do osta­tecz­no­ści, gdy już po­zo­sta­ła część ko­szu­li opa­dła z nie­go na zie­mię, ja miał­bym ci to da­ro­wać?… nig­dy!

I rzu­ciw­szy się na Be­ne­dyk­ta, po­darł jego ko­szu­lę na drob­ne ka­wał­ki; a tak Ja­śnie wiel­moż­ny i uni­żo­ny słu­ga, sta­nę­li te­raz wo­bec sie­bie, każ­dy, jak go mat­ka na ten świat zro­dzi­ła.

I nic dziw­ne­go, że w tej jed­nej chwi­li wście­kłość ogar­nę­ła obu­dwóch, rzu­ci­li się raz jesz­cze na sie­bie i dar­li wło­sy na gło­wie, do­pó­ki w koń­cu, utra­ciw­szy rów­no­wa­gę, nie upa­dli oba­dwaj na zie­mię.II.

Ni­ko­dem i Be­ne­dykt to­czą bój za­cię­ty. Bok­se­ro­wie an­giel­scy, któ­rzy się biją zwy­kle pra­wi­dło­wo, po­praw­nie, już­by daw­no mie­li pa­ła­ma­ne oboj­czy­ki, że­bra, albo inne ko­ści; ale na­sze dwa fu­sze­ry w sztu­ce mor­do­wa­nia się wza­jem­ne­go, uży­wa­li wię­cej na­stro­jo­nych pan­to­min, jak uczo­nych ude­rzeń; wię­cej nad­ra­bia­li miną, jak uży­wa­li zręcz­no­ści i siły. Była to bój­ka po­spo­li­ta wszyst­kich na­szych ulicz­ni­ków, któ­ra tem się prze­si­la, że ry­ce­rze na­gle od­bie­ga­ją od sie­bie; zwy­cięz­ca zmy­ka przed ze­mstą, zwy­cię­żo­ny, ze stra­chu. Ani to po­rów­nać z wal­ką by­ków, ani ko­gu­tów, ani to po hisz­pań­sku, ani po an­giel­sku.

Ale nie­spo­dzie­wa­na ka­ta­stro­fa na­gle wy­pro­wa­dzi­ła obu­dwóch z am­ba­ra­su.

Ni­ko­dem uczuł zra­zu, że ktoś trze­ci nie­mi­ło­sier­nie prze­ko­ny­wać go za­czy­na po ple­cach o wra­że­niach bólu fi­zycz­ne­go. Chciał się ze­rwać; ale ude­rze­nia były tak sta­now­cze, iż w pierw­szym mo­men­cie nie mógł tego usku­tecz­nić. Na do­miar nie­spo­dzian­ki, wy­sy­pał się z na­gła obu­dwom na gło­wy cały pęk sta­rych ru­pie­ci i zu­peł­nie za­krył im świat przed ocza­mi. To do­pie­ro obu­dwóch po­sta­wi­ło na no­gach.

Pier­wej jed­nak, nim zdo­ła­li ze­drzeć z gło­wy ta­jem­ni­cze za­sło­ny, gło­śny i we­so­ły śmiech du­cha ope­ra­to­ra roz­wią­zał im za­gad­kę. W gło­sie tym po­zna­li szczę­śli­we­go zbie­ra­cza sta­re­go że­laz­twa, swe­go ko­le­gę, ocze­ki­wa­ne­go Do­mi­ni­ka.

– Do­mi­nik! Do­mi­nik! za­wo­ła­li za­raz z ra­do­ści, za­po­mi­na­jąc o nie­po­ro­zu­mie­niu, a toć­to ty zbó­ju świę­to­krzy­ski!… pójdź, niech cię uści­ska­my, dja­ble!

– A daj was katu obu­dwóch, ja­ke­ście się grac­ko tur­bo­wa­li! Ni­ko­de­mo­wi wsy­pa­łem ze trzy­dzie­ści ko­sza­łek w.

– Toś ty mnie bił ko­szał­ką?

– Do­pó­ki mi się w koń­cu ucho od niej nie urwa­ło, i nie wy­sy­pa­ły gał­ga­ny na wa­sze łby.

– Ko­cha­ny Do­mi­nik! a mó­wi­łem za­raz, że przyj­dzie i przy­nie­sie sta­rzy­znę… A masz dla nas ja­kie żar­cie?

– Ba!… pa­trz­cie… peł­na czap­ka mię­si­wa, od­rzekł, zdej­mu­jąc z gło­wy ostroż­nie za­tłusz­czo­ną czap­kę, w któ­rej było ubi­tych kil­ka­na­ście ka­wał­ków mię­sa.

Chłop­cy aż ręce nad czap­ką zło­ży­li.

– Ma­cie! rzekł im­po­nu­ją­co Do­mi­nik, to wszyst­ko dla was: są tu i fla­ki i pie­cze­nia, ogon wo­ło­wy i wą­tro­ba, klu­ski i kura… ja wszyst­ko bio­rę co mi dają po kuch­niach, do­dał, zgar­nia­jąc w czap­kę po­zo­sta­łe na gło­wie ka­wał­ki.

Ni­ko­dem i Be­ne­dykt rzu­ci­li się do ochła­pów i w jed­nej pra­wie mi­nu­cie roz­szar­pa­li je mię­dzy sie­bie, po­ży­wa­jąc z zwie­rzę­cą żar­łocz­no­ścią.

Wie­my, że Ni­ko­dem i Be­ne­dykt je­dzą wła­śnie z god­nym za­zdro­ści ape­ty­tem, i po­prze­stań­my na­tem. Zo­staw­my na­wet obu na małą chwi­lę po­ły­ka­ją­cych żyły i bło­ny, a ra­czej po­znaj­my oso­bę szla­chet­ne­go Do­mi­ni­ka, któ­ry bez bilu i wszel­kich praw, uchwa­lo­nych przez więk­szość, po­dzie­lił się czem miał z ko­le­ga­mi. Za­raz go przed­sta­wi­my.

Nasz Do­mi­nik, mo­że­my z góry za­po­wie­dzieć, wię­cej kogo roz­śmie­szy, jak prze­ra­zi. Jest to so­bie naj­po­ciesz­niej­sze dziec­ko świa­ta. Li­czy do­pie­ro lat 12. Ma tyl­ko ta­kie w so­bie wady: że próż­nu­je przez dzień cały, lubi sy­piać pod go­łern nie­bem, jada z czap­ki, pije z buta; w ogó­le, nie dba o swą to­a­le­tę, i nig­dy się nie roz­bie­ra. Wy­staw­cie so­bie na­wet, że tak so­bie ze świa­ta nic nie robi, iż ob­szy­wa się cały w same ścier­ki. Za­cząw­szy od nóg, któ­re są gru­bym pę­kiem szmat, przy­mo­co­wa­nych ły­kiem lub sznur­ka­mi, aż do gło­wy, ma na so­bie pół bry­ki kra­kow­skiej tych wol­no ku zie­mi wi­szą­cych gał­ga­nów i ru­pie­ci, czy­nią­cych go nad­zwy­czaj po­dob­nym do głów­ki strzę­pia­stej ka­pu­sty. Gdy­bym się nie bał użyć stwo­rze­nia bo­skie­go do nik­czem­nych wy­na­laz­ków i in­te­re­sów ludz­kich, ob­ró­cił­bym Do­mi­ni­ka z ko­rzy­ścią na babę do za­ty­ka­nia ko­mi­na, lub użył­bym za bał­wa­na na po­strach wró­bli w owo­co­wym ogro­dzie. Cóż za ser­ce w tym chło­pa­ku! Za­le­d­wie się do­wie­dział, że jego ko­le­dzy jesz­cze dziś w ustach nic nie mie­li, po­biegł na­tych­miast skom­leć pod drzwi trak­ty­erń i gar­kuch­ni, i uzbie­rał peł­ną czap­kę cze­go Bóg chciał, a po­czci­we lu­dzi­ska od­da­li, nie mo­gąc już sami spo­żyć z ob­fi­to­ści albo z obrzy­dze­nia; przy­niósł, od­dał i za­si­lił tem dwóch głod­nych bie­da­ków. Zna­jąc jesz­cze smut­ną ka­ta­stro­fę ich ubio­ru, zro­bił tak­że na­gim małą nie­spo­dzian­kę; bo przy­niósł peł­ną ko­szał­kę sta­rych ru­pie­ci, wy­że­bra­nych po do­mach, dla okry­cia ich cia­ła. Nie­chby był wie­dział jesz­cze, że w tak tra­gicz­ny spo­sób pój­dą na ka­wa­ły ich ko­szu­le, rę­czy­my, że był­by i o te się po­sta­rał u lu­dzi. O! lu­dzie wszyst­ko od­da­dzą dla ubo­gie­go, by­le­by tyl­ko każ­dy tra­fił w tak szczę­śli­wą porę, że wła­śnie za­wa­dza­ją­ce w domu gra­ty, wy­rzu­ca­ją się na śmie­cie.

Tyle o sa­mym Do­mi­ni­ku, a te­raz o Do­mi­ni­ku, Ni­ko­de­mie i Be­ne­dyk­cie.

Wszy­scy, któ­rym traf zda­rza, lub nie­szczę­ście zmu­sza, że pierw­szy dzien­ny po­si­łek spo­ty­ka­ją nad sa­mym wie­czo­rem, je­dzą zwy­kle, nie bar­dzo dba­jąc o na­le­ży­te prze­żu­cie po­kar­mu, ły­ka­ją, a to koń­czy ucztę w mgnie­niu oka. Nic też dziw­ne­go, że już tak pręd­ko przed­sta­wia­my Ni­ko­de­ma, jak w głę­bi czap­ki Do­mi­ni­ka czy­ni naj­ści­ślej­szy prze­gląd, na­wet za pod­szew­ką, Be­ne­dyk­ta zaś, jak o gło­wę Ni­ko­de­ma wy­cie­ra swo­je za­tłusz­czo­ne ręce.

– A niech zgi­nę, co ja wi­dzę; na wła­sne oczy! za­wo­łał ten­że, rzu­ca­jąc wzro­kiem po śmie­ciach, na któ­rych le­ża­ły roz­rzu­co­ne ar­ty­ku­ły z ko­szał­ki. Be­ne­dyk­cie! do­dał, ude­rza­jąc z ra­do­ści pię­ścią w ple­cy ob­li­zu­ją­ce­go się chło­pa­ka, a toć pa­trzaj, ty ob­żar­tu­chu, co nam przy­niósł Do­mi­nik!

– O mój Boże! to chy­ba sen! od­rzekł mały, tyle gał­ga­nów!… Są na­wet i pan­to­fle; a ja­kie jesz­cze pan­to­fle! któ­re­mi moż­na rzu­cać so­bie przez gło­wę, idąc środ­kiem uli­cy… ja sza­le­ję z ra­do­ści! Do­mi­ni­ku! niech ci nie­bo do­zwo­li znaj­do­wać same du­ka­ty po rynsz­to­kach, za­miast gwoź­dzi! Więc to wszyst­ko dla nas?… bo na praw­dę, jesz­cze wie­rzyć w to nie mogę!

– Dla was, dla was obu; wy­bie­raj­cie co się któ­re­mu po­do­ba.

Chłop­cy wzię­li się na­tych­miast do prze­rzu­ca­nia w tem nie­oce­nio­nem bo­gac­twie, każ­dy chwy­tał, co mu się pod rękę na­wi­nę­ło. Była to dla nich nowa Ka­li­for­nia, praw­dzi­we el­do­ra­do sta­rych gra­tów.

– Czy wi­dzisz Be­ne­dyk­cie, co za prze­ślicz­ne spodnie! za­wo­łał na­no­wo roz­ra­do­wa­ny do ży­we­go Ni­ko­dem, wcią­ga­jąc je z po­śpie­chem na nogi.

– Spodnie z ja­kie­goś wiel­kie­go pana.

– Ja­kie­go jesz­cze pana!… rzeź­ni­ka z Wol­ni­cy… gru­be­go jak becz­ka.

– Tam do li­cha! ozwał się na to Ni­ko­dem, ga­sząc ogień we­so­ło­ści, kie­dy w nich tyl­ko jed­na no­ga­wi­ca, bo dru­ga obe­rwa­na po same ko­la­no.

– Otóż masz! za­wo­łał z ko­lei Be­ne­dykt, a dla mnie, wi­dzę, wca­le spodni nie ma, do­dał, na­próż­no upa­tru­jąc ich po­mię­dzy rze­cza­mi.

– Głu­pie chłop­cy, za­chcia­ło im się ubie­rać jak wiel­kim pa­nom!… No, no!… obe­rwij dru­gą no­ga­wi­cę po ko­la­no, to i ba­sta.

– Mó­wisz jak Sa­lo­mon, Do­mi­ni­ku, będą wpraw­dzie za krót­kie, ale jak wło­żę buty z dlu­gie­mi cho­le­wa­mi… tyl­ko, że nie wi­dzę dru­gie­go buta.

– Bo też tyl­ko jest je­den, mój bra­cie, za to przy­nio­słem dwa pan­to­fle i trze­wik.

– A cie­ka­wym bar­dzo, czem Do­mi­nik za­stą­pi dla mnie spodnie, prze­mó­wił za­kło­po­ta­ny Be­ne­dykt.

– Spodni­cą… patrz, jaka pysz­na! do­dał, pod­no­sząc z zie­mi wa­tów­kę, u któ­rej wierzch cał­ko­wi­cie był ob­dar­ty, da­ro­wa­ła mi ją baba z ob­wa­rzan­ka­mi.

– Ten Do­mi­nik to wca­le mą­dra gło­wa.

– Przy­mierz ją tyl­ko na sie­bie, a rę­czę że ci doj­dzie aż pod same pa­chy; na wierzch weź­miesz za to sur­dut.

– Sur­dut?… jest więc i sur­dut.

– Ba!… jaki jesz­cze sur­dut! po ole­ja­rzu.

– Nie­oce­nio­ny Do­mi­ni­ku!

– Otóż moje spodnie już wło­żo­ne, ozwał się Ni­ko­dem. Szko­da tyl­ko, że nie­co za wy­so­kie, bo do­cho­dzą aż pod samą szy­ję. Da­waj kraj­ki Do­mi­ni­ku! zro­bię so­bie jesz­cze szel­ki.

– O głu­pia gło­wo!… to się robi in­a­czej; już ja no­si­łem ta­kie spodnie, w któ­rych­bym się mógł ukryć cały z gło­wą; za­raz ci to po­ka­żę. To mó­wiąc, ujął za je­den gu­zik z tyłu, a z przo­du za dziur­kę, i za­piął na jed­nem ra­mie­niu, po­tem do­dał: a te­raz wy­do­bądź ręce na wierzch przez kie­sze­nie.

– A to mi spo­sób do­pie­ro! za­wo­łał ura­do­wa­ny Ni­ko­dem, ty Do­mi­ni­ku mógł­byś naj­pierw­szych pa­nów ubie­rać! Po­myśl­no tyl­ko jesz­cze, czem­by tu osło­nić ten goły kark i ra­mio­na.

– Ka­fta­nem, od­rzekł, po­dej­mu­jąc go z zie­mi, po­wiedz tyl­ko, że nie ład­ny!

– Ka­fta­ni­czek, ja­kie­go nig­dy nie mia­łem! fla­ne­lo­wy, praw­dzi­we pie­ści­deł­ko!… musi być przy­najm­niej po ja­kim mu­la­rzu.

– Już co ja do­sta­nę, to wszyst­ko musi być ta­kie!… A te­raz but na jed­nę, trze­wik na dru­gą nogę, a na gło­wę ka­pe­lusz.

– I ka­pe­lusz!… a chy­ba osza­le­ję z ra­do­ści!… jesz­czem jak żyję nie miał ka­pe­lu­sza.

– Oto go masz! ode­zwał się na­pu­szo­ny Do­mi­nik, pod­no­sząc z zie­mi stra­szy­dło. Może nie cac­ko?… bra­ku­je tyl­ko dna i ka­wał­ka skrzy­dła… ale to głup­stwo!… skrzy­dło obe­rwie się do resz­ty, a wierzch zwią­że szpa­ga­tem, wszak i tak nie­co za wy­so­ki.

– Ja po­wia­dam, że ty masz łeb, a we łbie olej, Do­mi­ni­ku!… Ale też rę­ka­wy u tego ka­fta­na dłu­gie na dwa łok­cie!

– Bę­dziesz miał czem wa­lić po kar­ku Be­ne­dyk­ta… ale gdzie się nam po­dział Be­ne­dykt?

– Be­ne­dykt?… do pio­ru­na!… on chy­ba wpadł w wodę.

– Ha, ha, ha… pa­trzaj!… za­plą­tał się w spodni­cę… wlazł po­mię­dzy watę i pod­szew­kę.

– Głu­pie chłop­cy, wam się śmiać ze mnie… le­piej mi po­móż­cie, bo się du­szę pod watą, ozwał się Be­ne­dykt.

A po­my­sło­wy Do­mi­nik roz­darł w jed­nem miej­scu dziu­rę i wy­cią­gnął przez nią gło­wę chłop­ca.

– A te­raz da­waj sur­dut, za­wo­łał Be­ne­dykt, wcią­ga­jąc świe­że po­wie­trze.

– Oto go masz, moja ty babo z ob­wa­rzan­ka­mi. A przy­patrz się, jaki pysz­ny, że­byś po­tem nie po­wie­dział, że ja same gra­ty daję… Jest na­wet je­den gu­zik na przo­dzie, każ­dy dał­by jesz­cze za taki sur­du­cik dwa zło­te.

– A gdzie ple­cy?… bo ani ka­wał­ka z tyłu suk­na.

– A to mi osioł do­pie­ro! włóż go tyl­ko na sie­bie, a nie bę­dziesz ple­ców wi­dział.

– Do­mi­nik ma i kon­cep­ta!…

– Zro­bię ci na­wet pół­ko­szu­lek z jed­nej ścier­ki, do­dał Do­mi­nik, ob­ry­wa­jąc ma­chi­nal­nie ze sie­bie je­den płat sza­re­go płót­na, tym­cza­sem wy­kręć czap­kę ze sosu po fla­kach i włóż ją so­bie na gło­wę.

– Eh! chciał­bym już czem­prę­dzej po­pysz­nić się na De­na­sach. Ja, bo lu­bię za­wsze ele­ganc­ko cho­dzić.

– Ja tak­że nie od tego, do­dał Ni­ko­dem, ukoń­czyw­szy wła­śnie swo­ją to­a­le­tę. Ale po­wiedz nam Do­mi­ni­ku jak to bę­dzie, je­że­li któ­re­mu z nas przyj­dzie ocho­ta się roz­bie­rać?

– Wy­god­niś! my­ślał­by kto, że to pań­skie dziec­ko, któ­re bę­dzie się roz­bie­rać do łóż­ka. Wy­bij­cie to so­bie z gło­wy oba­dwa, bo aż do zdar­cia wszyst­kie­go nie mo­że­cie się roz­bie­rać, dla tego le­piej, ra­dził­bym wam za­szyć się na wszyst­kie stro­ny, to naj­wy­god­niej­szy spo­sób… wszak ja sam in­a­czej nie ro­bię.

– Ty, to co in­ne­go… zgu­bisz je­den gał­gan, przy­szy­wasz inny, lub przy­wią­zu­jesz szpa­ga­tem, ale my…

– Przy­znam się wam, że jak tyl­ko czło­wiek tro­chę le­piej ubra­ny, to i fe­ni­ga od ni­ko­go nie wy­cią­gnie. Mój oj­ciec po­wia­da, że jego gał­ga­ny wię­cej war­te, jak naj­po­rząd­niej­szy fra­czek. A, że­by­ście wy te­raz mego ojca zo­ba­czy­li… o ten do­pie­ro ma ście­rek na so­bie!… a nie roz­bie­rał się pew­no już pół­to­ra roku… ja się tak od ojca na­uczy­łem… Chodź­cie te­raz na wód­kę.

– I on nam jesz­cze wód­ki kupi!

– Ku­pię!… ko­cham was obu… da­lej w dro­gę!

I za­raz sza­now­na trój­ka po­czę­ła zmie­rzać brze­giem Wi­sły, w stro­nę mo­stu.

Be­ne­dykt, uszczę­śli­wio­ny naj­bar­dziej ze swo­ich pan­to­fli, któ­re­mi, jak się wy­ra­ził, moż­na rzu­cać przez gło­wę idąc środ­kiem uli­cy, nie omiesz­kał za­raz swej zręcz­no­ści po­pro­bo­wać, co kil­ka kro­ków wy­rzu­ca­jąc nie­mi w górę, jak­by z pro­cy.

Ni­ko­dem po­dob­nież nie mógł so­bie od­mó­wić ja­kie­go nec plus ul­tra sztu­ki. A że szczę­ście in­dy­wi­du­ów zwy­kło się ob­ja­wiać in­dy­wi­du­al­nie, w róż­no­rod­nych po­sta­ciach,

Ni­cio za­tem, znać zwo­len­nik gim­na­sty­ki, wy­brał to, w czem miał wła­śnie upodo­ba­nie, to jest: za­czął iść na rę­kach, co mu z tak wiel­ką przy­szło ła­two­ścią, iż nie­po­dob­na było od­mó­wić mu ta­len­tu.

Wpływ sym­pa­tycz­ny roz­cią­gnął się jesz­cze i do du­szy Do­mi­ni­ka, ale że ten nie był już zdol­ny do wy­da­nia z sie­bie żad­ne­go ar­ty­stycz­ne­go ru­chu i gra­cji, za­czął więc świ­stać nie­mi­ło­sier­nie na pal­cach, to zno­wu piać jak ko­gut, nad usza­mi po­pi­su­ją­cych się akro­ba­tów.IV.

Zo­sta­wi­li­śmy Ni­ko­de­ma i Do­mi­ni­ka nad sa­mym brze­giem Wi­sły, gdzie le­żał roz­cią­gnię­ty, na wpół ży­ją­cy Be­ne­dykt. Nogi jego jesz­cze za­nu­rzo­ne były w wo­dzie, aż do ko­lan. Naj­pierw­szym ra­tun­kiem, jaki mu ko­le­dzy mo­gli i umie­li udzie­lić, było to, że od­cią­gnę­li go nie­co da­lej od wody, na su­chy pia­sek. Wszyst­ko od­by­ło się mil­czą­co, po­waż­nie, bez fi­glów, ja­kich w in­nym ra­zie, za­pew­ne­by so­bie nie od­mó­wi­li. Przez kil­ka na­wet mi­nut do­ty­ka­ło ich ja­kieś le­tar­gicz­ne, za­ra­zem po­waż­ne, osłu­pie­nie; lecz co naj­dziw­niej­sza, że oca­lo­ny do­pie­ro co od śmier­ci Be­ne­dykt, zda­wał się być wię­cej za­my­ślo­nym, jak wy­czer­pa­nym na du­chu z prze­ra­że­nia. Po chwi­li uniósł nie­co gło­wę; roz­gar­nął ma­chi­nal­nie pal­ca­mi wło­sy za­sła­nia­ją­ce mu oczy; ko­ło­wa­tym wzro­kiem spoj­rzał na mil­czą­cych dwóch ko­le­gów; a po­tem za­raz skie­ro­wał swo­je spoj­rze­nie ku miej­scu, na któ­rem zo­sta­wił szczę­śli­we­go nie­przy­ja­cie­la. Na­tem miej­scu już ni­ko­go nie było, do­strzegł jed­nak w od­da­le­niu He­lio­do­ra, jak wła­śnie, na za­krę­cie pierw­szej ulicz­ki, ode­brał mu wszel­ką na­dzie­ję po­wtór­ne­go spo­tka­nia się.

– Od­szedł, prze­mó­wił na­resz­cie Be­ne­dykt z wes­tchnie­niem, to­nem za­ra­zem py­ta­ją­cym i twier­dzą­cym.

– Od­szedł, po­wtó­rzy­li dwaj inni, jak się w za­my­śle­niu od­po­wia­da.

I zno­wu Be­ne­dykt, a za nim dwaj inni, skie­ro­wa­li swój wzrok za od­cho­dzą­cym; ale go już na­próż­no upa­trzyć te­raz chcie­li. Czyż­by oso­ba ma­łe­go zło­śni­ka sta­ła się więk­szym nie­rów­nie dla nich in­te­re­sem, szcze­gól­niej dla Be­ne­dyk­ta, jak samo nie­bez­pie­czeń­stwo, któ­re go o mało nie po­zba­wi­ło ży­cia?…

Be­ne­dykt po­wstał na nogi, i nie wie­dząc może co czy­ni, nie wie­dząc ra­czej że czy­ni zgod­nie z za­sa­dą du­szy swo­jej, po raz pierw­szy obu­dzo­nej dla ży­cia we­wnętrz­ne­go, wol­nym i chwie­ją­cym kro­kiem prze­szedł aż do miej­sca, na któ­rem zo­sta­wił, że tak na­zwie­my, głów­ną nutę.

– Siądź­my tu, Ni­ko­de­mie i Do­mi­ni­ku, prze­mó­wił po­nu­ro. On stał tak­że tu­taj: po­zna­ję to po okru­szy­nach cia­sta, któ­re jesz­cze do­strze­gam na zie­mi, do­dał po­trą­ca­jąc je nogą.

Ni­ko­dem i Do­mi­nik obok nie­go usie­dli.

– I cóż o nim my­śli­cie? za­py­tał na­resz­cie z wra-ca­ją­cem ży­ciem, to był pan do­pie­ro, co się na­zy­wa!

– Ba!… i jaki jesz­cze!… praw­dzi­wy pan! od­rze­kli dwaj inni, tak­że we­sel­szym gło­sem.

– Do tego ksią­żę!… wszak go tak ten sta­ry w oku­la­rach na­zy­wał… sły­sze­li­ście?

– Naj­wy­raź­niej… na wła­sne uszy!

– Taki mały i już ksią­żę!… jesz­cze jak żyję nie wi­dzia­łem tak ma­łe­go księ­cia!

– I ja toż samo: niech pio­run trza­śnie! to do­pie­ro! A jak­ci był ubra­ny, nie­praw­da?

– Jak lal­ka: miał na so­bie spen­ce­rek z srebr­ne­mi gu­zicz­ka­mi, pa­rad­ny, aż miło!… ka­pe­lu­sik po­pie­la­ty z piór­ka­mi tak­że pa­rad­ny i bu­ci­ki pa­rad­ne!… wszyst­kie­mu do­brze się przy­pa­trzy­łem: a ja­kie pa­rad­ne majt­ki!… taki to musi być do­pie­ro bo­ga­ty!

– Ani spoj­rzał na naj­pięk­niej­szą kość na zie­mi!…

Ale, ale! miał tak­że lo­ka­ja: boć ten czło­wiek to jego wła­sny.

– Praw­da… miał i lo­ka­ja: to nie żar­ty! nie wiem tyl­ko kto był ten sta­ry, co go tu przy­pro­wa­dził.

– Już­cić nie oj­ciec.

– To się wie!… oj­ciec jego do­pie­ro to wy­glą­dać musi!… czer­wo­ny… tłu­sty… a z ja­kim brzu­chem!…

– Ten w oku­la­rach, to metr jego; ja się znam tro­chę na­tem.

– A ta sta­ra?

– Gu­wer­ner­ka.

– Daj go katu!… do­pie­ro ci ten mały umieć musi! ale też zły jak…

– Głu­pi!… taki pan i nie miał­by być jesz­cze złym, jak mu się po­do­ba!

– Tak so­bie pchnął w Wi­słę Be­ne­dyk­ta, i co mu kto za to zro­bi? Bied­ny Be­ne­dykt na­pił się nie mało wody… drzy jak­by w fe­brze.

– Fe­bra, głup­stwo! tro­chę się tyl­ko ze­stra­szy­łem, od­rzekł, ob­cie­ra­jąc cie­ką­cą po twa­rzy wodę.

– Zgu­bi­łeś tak­że czap­kę i pan­to­fle. Trze­ba było go przy­trzy­mać, żeby ci był za to dał choć ze dwa gro­sze.

– Ten Do­mi­nik za­wsze osioł… onby na­wet śmiał pro­sić ta­kie­go pana… ksią­żę prze­cie! a ta­kich pro­sić nie wol­no; czy nie uwa­ża­łeś, jak to się go wszy­scy bali?… na­wet i ten sta­ry w oku­la­rach! Eh! że­bym to ja był kie­dy ta­kim! za­koń­czył nie­co z ogniem Be­ne­dykt.

– Albo i ja! od­rzekł Ni­ko­dem do­pie­ro­bym ci pchał w wodę każ­de­go!

– A wie­cie co wam po­wiem, rzekł na to Do­mi­nik, za­nu­rza­jąc rękę na ple­cy, pod masę gał­ga­nów, oto, śni­ło mi się raz je­den: by­łem so­bie praw­da po­rząd­nie pi­ja­ny, żem był wła­śnie ta­kim pa­nem jak ten mały.

– A ileż to razy mnie się o tem śni­ło!

– Mnie toż samo… Boże dro­gi!… gdy­bym tyl­ko mógł to wszyst­ko mieć, com już we śnie wi­dział! nie po­zna­li­by­ście Ni­ko­de­ma.

– Ale bo to był sen nie la­da­ja­ki! za­brał zno­wu głos Do­mi­nik, śni­ło mi się, żem niby że­brał pod ko­ścio­łem, i tak mi w łapę sy­pa­li du­ka­ty, żem już i cho­wać nie na­star­czył. Eh!… jak nie pój­dę po­tem na róg do szyn­ku, jak nie za­cznę ka­zać da­wać wszyst­kim wód­ki, a nie piję in­nej jak trze­ci nu­mer; jak nie­zacz­nę po­tem pła­cić du­ka­ci­ka­mi!… głu­pie­li, po­wia­dam wam, wszy­scy!

– No i cóż tak wiel­kie­go! ode­zwał się Ni­ko­dem, toć ja prze­cież mia­łem sen już taki, że niby przy­cho­dzę na śmie­cie… pa­trzę… aż tu po nad całą Wi­słą samo zło­to i sre­bro! Ażem so­bie pa­lu­chy do krwi po­ście­rał, ta­kem zbie­rał i zbie­rał pie­nią­dze!… Po­tem… ko­pię, ni­by­to ci­cha­czem, dół na De­na­sach… w nocy… i wszyst­kie za­ko­pu­ję… Że­by­ście też wie­dzie­li, jak­żem ja za to na­za­jutrz cho­dził cały dzień jak głu­pi!… zbie­ra­łem, praw­da, ko­ści i gał­ga­ny, ale tak mi się jesz­cze ja­koś wciąż ro­iło po gło­wie, iż je­stem bo­ga­ty, że choć znaj­dę naj­lep­szą sztu­kę, to od­rzu­cę… nic tego dnia nie ze­bra­łem do ko­szał­ki.

– Mnie bo się tam nig­dy pie­nią­dze nie śni­ły, ozwał się na to Be­ne­dykt, ale mia­łem tak­że sen nie­la­da, śni­ło mi się, żem je­chał ka­re­tą.

– Ka­re­tą… fiu… fiu!… sły­sza­łeś Do­mi­ni­ku?

– Co ten tam osioł ple­cie!

– No i cóż chcesz?… Be­ne­dykt miał tyl­ko sen taki; a we śnie wol­no prze­cież każ­de­mu być ta­kim, jak się Bogu po­do­ba: mo­jej mat­ce, jak spa­ła raz pod szych­ta­mi, śni­ło się, że była kró­lo­wą… Cóż da­lej Be­ne­dyk­cie?

– Przy­jeż­dżam tedy na Or­dy­nac­kie po­mię­dzy chło­pa­ków, i każę bi­czem wa­lić po łbach co wle­zie każ­de­mu; a pu­szę się przed nimi tak, że aż szel­my czap­ki zdej­mo­wa­li.

– Przed tobą?

– Niech mnie pio­run trza­śnie, je­że­li kła­mię!… cóż ty my­ślisz je­chać w ka­re­cie! Po­tem, śni mi się da­lej, że niby za­jeż­dżam, gdzieś na ja­kieś śmie­cie i za­sta­ję chma­rę bab zbie­ra­ją­cych ko­ści: wy­chy­lam tedy gło­wę z ka­re­ty i za­czy­nam wy­my­ślać co mi tyl­ko śli­na na ję­zyk przy­nie­sie… moje baby w nogi, a wte­dy wy­ła­żę so­bie, i ma się ro­zu­mieć, zbie­ram co było naj­lep­sze­go. A że­by­ście też wie­dzie­li, boć przy­po­mi­nam wszyst­ko so­bie, ja­kąż to ja wte­dy prze­ślicz­ną kość zna­la­złem! to przy­siągł­by że z niej kwa­ter­kę ole­ju wy­sma­ży.

– O czem tak my­ślisz Be­ne­dyk­cie? za­py­tał po chwi­li Ni­ko­dem, wi­dząc nie­ru­cho­me oko swo­je­go ko­le­gi.

– Ale, praw­da, do­dał Do­mi­nik, coś mu się ma­rzy po gło­wie: nie­za­wod­nie ża­łu­je, że ma­łe­mu nie dał w łeb ka­mie­niem i nie ze­mknął.

– O gdy­by­ście wie­dzie­li o czem ja my­ślę! od­rzekł z ogni­stem wes­tchnie­niem, jak nig­dy jesz­cze nie prze­ma­wiał.

– Co jemu się zro­bi­ło, mój Ni­ko­de­mie?… prze­wra­ca śle­pia­mi jak w wiel­kiej cho­ro­bie

Be­ne­dykt po­ło­żył rękę na ser­cu i spoj­rzał w nie­bo.

– o źle!… on ma ro­zum po­mię­sza­ny.

– Co mi jest, tego nie wiem, ale tyle wam po­wie­dzieć mogę, że jak mnie tu wi­dzi­cie, na tych śmie­ciach i w łach­ma­nach… ja mu­szę zo­stać kie­dyś ta­kim wła­śnie, jak ten, pa­nem!

– A nie mó­wi­łem że zwar­jo­wał? ozwał się Do­mi­nik, ple­cie coś od rze­czy jak w go­rącz­ce.

– Nie, nie mój Do­mi­ni­ku, Be­ne­dykt nie zwar­jo­wał! od­rzekł na to Ni­ko­dem, po­rwa­ny tak­że wi­rem ja­kie­goś na­tchnie­nia, i to co wy­rzekł, do­ko­na! do­dał z nie­zwy­kłą ener­gią, po­wsta­jąc na nogi.

– Do pio­ru­na, jest i dru­gi! od­rzekł Do­mi­nik, by­stro wpa­tru­jąc się w zmie­nio­ne twa­rze obu­dwóch. Więc i ty, Ni­ko­de­mie!…

– Tak jest i ja to mó­wię, że nie sko­nam do­pó­ty, do­pó­ki nie sta­nę się tak bo­ga­tym jak ten, pa­nem!

– Chy­baś nie sły­szał, co mó­wił ten sta­ry w oku­la­rach, że mały ma aż trzy mi­lio­ny! A czy ty wiesz te­raz ośle, co to jest mi­lion?…

– To pew­na, że jesz­cze nie wiem, ale ile razy zda­rzy­ło mi się sły­szeć mó­wią­cych o tem lu­dzi, to aż oczy im się błysz­cza­ły, jak u dja­błów!

– I po­mi­mo to chciał­byś z tego bło­ta i gał­ga­nów zro­bić mi­lion!

– Choć­by mi go przy­szło po­siąść na dzień je­den i sko­nać!

Be­ne­dykt ze­rwał się na nogi i rzu­cił się na szy­ję Ni­ko­de­mo­wi.

– Niech ci Bóg do­po­ma­ga! za­wo­łał jak sza­lo­ny, tra­fi­łeś tak do mego ser­ca, że je­stem two­im aż do śmier­ci, przy­ja­cie­lem!… Ja sam, tyl­ko na je­den dzień chcę zo­stać księ­ciem, a po­tem… bierz dja­bli ży­cie!… Do­syć już na­ogry­za­li­śmy się ko­ści, któ­re nie raz psy nie do­ja­dły, do­syć już na­ko­pa­li nas no­ga­mi, za to tyl­ko, że­śmy nie ma­jąc łó­żek, spa­li na bru­ku, na ka­mie­niach!… do­syć nas na­lży­li! spio­ru­no­wa­li i zdja­bli­li, że za­miast ko­szul, no­si­li­śmy na cie­le ścier­ki, a po cie­le stru­py po­ro­bio­ne pa­zu­ra­mi lub sto­czo­ne przez ro­bac­two!… Nie­praw­daż Ni­ko­de­mie, że nie wszy­scy ro­dzą się bo­ga­ty­mi, a jed­nak po cza­sie, kie­dy Bogu się po­do­ba, chwy­ta­ją for­tu­nę jak swo­ją wła­sność! Po sto razy sły­sza­łem to od sta­rych lu­dzi i drwi­łem z ich mowy… dziś do­pie­ro przy­da­ła się na­uka!

– O jak­że te­raz wszyst­ko żywo mi się przy­po­mi­na!… Ileż to razy od­bi­ło się o moje uszy to wła­śnie co mó­wisz! Ileż to razy wy­ga­nia­jąc mnie za drzwi, okła­da­jąc ki­ja­mi, wo­ła­li: „precz pod­ły ob­dar­tu­sie! pra­cuj jak ja, a Bóg ci nie od­mó­wi ka­wał­ka chle­ba; je­steś mło­dym, cały świat stoi otwar­ty przed tobą; jesz­cze wszyst­ko osią­gniesz!…” nie na­próż­no, mój bra­cie, dają się lu­dziom tak Aviel­kie na­uki!

– Czy uwie­rzysz Ni­ko­de­mie, że ja w tym jed­nym mo­men­cie, jak uj­rza­łem tego mal­ca, za­wsty­dzi­łem się mo­ich gał­ga­nów, któ­re jesz­cze mam na so­bie!

– Boże dro­gi! ty Be­ne­dyk­cie wy­ry­wasz z ust mo­ich wy­ra­zy! Mnie aż zgro­za przej­mu­je spoj­rzeć na sie­bie i cie­bie!… na tę szka­rad­ną spodni­cę ja­kiejś baby, na ten sur­dut ole­ja­rza, na te spodnie po­obry­wa­ne aż po ko­la­na; na wszyst­ko!… Eh! ja­kem bied­ny i nędz­ny, jed­nej chwi­li po­darł­bym to wszyst­ko na so­bie, aby tyl­ko nie pa­trzeć wię­cej na te obrzy­dli­we szma­ty! O! le­piej po­ka­zać się oczom lu­dzi na­gi­mi, jak nas mat­ki zro­dzi­ły, jak Bóg ubrał czło­wie­ka; ani­że­li… oto wszyst­ko drę już na ka­wa­ły!… I do­mó­wiw­szy tych wy­ra­zów z ja­kiemś sza­lo­nem unie­sie­niem, po­czął szar­pać swo­je nędz­ne okry­cie.

– Stój, Ni­ko­de­mie! za­wo­łał Be­ne­dykt, chwy­ta­jąc go za ręce, tą dro­gą nie doj­dzie­my do celu!… Choć­by wszyst­ko, co na to­bie, nie war­te było jed­ne­go gro­sza, to za­wsze ruj­nu­jesz się, mój bra­cie! Nam zbie­rać odro­bi­ny, cho­ciaż­by naj­mniej­sze, na­le­ży! Jesz­cze dłu­gą i dłu­gą pra­cą, tą nik­czem­ną zbie­ra­ni­ną po rynsz­to­kach i śmie­ciach, za­ra­biać bę­dzie­my na pierw­szą w ży­ciu na­szem suk­nię! Suk­nia cała i ochę­doż­na, prze­nie­sie nas w inny świat, do in­nych lu­dzi, do in­nej pra­cy i za­rob­ków! Tam do­pie­ro po raz pierw­szy, ja i ty odło­ży­my pierw­szy grosz na ka­pi­tał!…

– Mó­wisz Be­ne­dyk­cie, jak ma­wiał wła­śnie mój oj­ciec… po­czci­wy so­bie mu­larz, co każ­de­mu w szyn­ku prze­kła­dał:.,grosz do gro­sza, bę­dzie kie­dyś pół ko­sza…" to też do­szedł do tego, że ze­brał garść pie­nię­dzy, któ­re na nie­szczę­ście wmu­ro­wał gdzieś dja­błu na ofia­rę i wszyst­ko prze­pa­dło, jak raz zle­ciał z rusz­to­wa­nia.

– Pa­mię­tam to zda­rze­nie: za­bił się na miej­scu ob­rzu­ca­jąc wap­nem gzyms na Ber­nad­czy­znie… na­zy­wał się Dą­bek.

– Ale nie­chby był tyl­ko prze­żył swo­je nie­szczę­ście, pew­nie inni dla nie­go sta­wia­li­by mury; dziś jesz­cze ma­wia­ją żar­tu­jąc maj­stro­wie: że gdy­by był Dą­bek się nie za­bił, był­by so­bie te­raz bo­ga­tym Dę­bem. Nie­raz przy­cho­dzi­ło mi już do gło­wy, aby tak samo za­cząć zbie­rać mój oj­ciec… Po­trze­ba mi było do tego odło­żyć raz je­den mały gro­sik… je­den tyl­ko grosz na po­czą­tek, a kie­dyś, kie­dyś!… ty mnie już ro­zu­miesz, Be­ne­dyk­cie.

– Wszak ci do­pie­ro co o tym gro­szu mó­wi­łem?… Zło­ży­my go nie­za­dłu­go… ale to bę­dzie grosz świę­ty… któ­re­go od­tąd, na­wet na ura­to­wa­nie ży­cia na­sze­go po­ru­szyć się nie­go­dzi!… Od dziś tedy, bra­cie, za­czy­na­my dzie­ło!

– Od tej chwi­li na­wet!

– Pra­ca w ja­ki­kol­wiek spo­sób!

– Je­stem go­to­wy!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: