- W empik go
Kapitaliści: romans w 4 tomach - ebook
Kapitaliści: romans w 4 tomach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 648 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– A ja powiadam że nie prawda
– A ja powiadam że tak.
– Otóż twoja koszula jest gorsza od mojej!
– Hola! jeżeli mojej brakuje rękawa, to w twojej za to same łaty.
– A w twojej dziury: wyglądasz jak w przetaku!
– Na czem lepiej wychodzę, mój bracie, ponieważ moich dziur już nie pogubię, a twoje łaty sypią się za każdym krokiem.
– Mam zatem więcej jak ty do stracenia.
– A to mi bogacz i marnotrawca! Wczoraj jeszcze miał całą spódnicę u koszuli, dziś mu pozostał z niej kaftaniczek, a z tyłu coś podobnego do fraka: nie wyjdzie trzy dni a zostaniesz o samym kołnierzu.
– To i tak zawsze coś znaczy!… ale to, co ty masz na sobie, aż na wieki nazywać sie będzie kawałem szmata ze śmieci.
– Jakby twoja była z łokcia; z drugiej tylko ręki przyszła ztąd, zkąd i moja; ja moją na śmieciach znalazłem, ty swoją kupiłeś od gałganiarzy.
– Niby już na śmieciach nie znajdą się lepsze i gorsze rzeczy.
– A prawda!… dwa gatunki nawet, jedne co mają same dziury, a drugie, same łaty.
– Otóż, co do mnie, ja przekładam te drugie.
– Ja wolę dziury.
– Ja wolę łaty: niemasz jak łata!
– Niemasz jak dziura!
– Otóż łata!
– Otóż dziura!
– Łata!
– Dziura!
– A więc zakład.
– Zgoda!
– 0?…
– o co chcesz… o wszystko!
– Zatem ile masz pieniędzy?
– Dobre pytanie!… ani złamanego szeląga; a ty?
– Tyle co i ty.
– Więc na fanty!
– Tobie grać na fanty, gdy nie masz ani surduta, ani spodni, ani butów, ani czapki, ani…
– A cóż ty masz więcej odemnie?
– Łaty, które gubię.
– Kosztowne łaty! nie stawiaj tylko wszystkich na raz, boby cię to bracie nagle zrujnowało; po jednej, to ci wystarczy na półtora roku.
– A więc na kredyt?
– Brawo!… wszak jutro może tak dobrze mnie jak tobie pokazać się coś lepszego na grzbiecie; mam już nawet myśl w mojej głowie, która dziś jeszcze wszystko dla nas odmieni.
– A niechże cię uściskam za to, bracie!… powiedz tedy…
– Oto przewróćmy nasze koszule na lewą stronę.
– Tere fere kuku, strzela baba z łuku.
– Ha, ha, ha, ha!
Honni soit qui mal y pense. Przebaczcie, że aż pożyczamy groźby z angielskiej dewizy, bo na prawdę, biada i biada temu, kto o tem źle myśli!… biada, kto nie wiedział że są w świecie śmieszności upominające się tylko o same łzy, więc płaczcie, bo te łaty i dziury, to wielki obraz własności zredukowanej do nic.
Nic, to straszna cyfra w majątkowym rachunku, któraby dreszczem przejąć powinna każdego; w sensie fizycznym, to czczość: brak postaci, brak materji, brak wszystkiego, w moralnym: przepaść bezdenna, czarna jak noc, przepaść co ciało zabija, pochłania każde życie gorsza jak czczość!
Szczęściem, że w ścisłem pojęciu rzeczy, własność ma każdy.
Iluż jest, co ustawicznie powtarza: nie mam nic! a jednak własność wyrażona w tej postaci, jest może rzadszym fenomenem w życiu społeczeńskiem, jakby się nam to zdawało. Żebrak o torbie i kiju, ma swoją torbę i kij; kiedy te straci, zostają mu łachmany; a niechaj los niszczyciel i tych go pozbawi, pokaże się że ma jeszcze kawał płótna na ciele, co kryje jego nagość. Widzicie jak już wysoko ludzkość postąpiła, nie znosi nikokogo bez koszuli! a mówiąc nawiasowo, koszula jest także jednem z wyrażeń idei o własności, może tylko ostatniem.
A jednak ci dwaj, co dopiero tak lakoniczną sprzeczkę prowadzili, niekoniecznie przesadzili w fałszu, mówiąc: nie mamy nic; bo jak sami widzicie, koszule ich utraciły już nawet prawo do swego nazwiska.
Lecz co dziwniejsza, że był to rok 1804, rok, w którym sankulotyzm polityczny, (wszczęty jeszcze za Ludwika XVI w Wersalu), wyszedł właśnie z mody, w chwili kiedy Konsul włożył na głowę cesarską koronę i nakazał francuzom i światu w przyzwoitej pokazywać się odzieży. Wyobrażenia francuzów przeszły w nowe stadium, i podobnie jak pierwsi nasi rodzice, pznawszy grzech swój, nagość swoją okrywać zaczęli. Ale kiedy francuz lub anglik stroi się w pióra albo aksamity, musi być koniecznie ktoś trzeci, co na drugim końcu ziemi chodzi właśnie bez koszuli, i to niech nam wytłómaczy, dla czego w tym roku pamiętnym i w Warszawie, dwóch koszul dla dwóch ludzi zabrakło.
A teraz poznajmy bliżej te dwie wyjątkowe ofiary.
Czy znacie te niedorosłe stworzenia boskie, co to bez rodziny, bez domu, bez mienia i zarobku, przebiegają często ulice stolic: brudne, bose, obdarte, najczęściej podobne do pęka szmat rozmaitych kolorów, na których skórze i kościach widzieć można ostatki odzieży do wszystkich odcieni towarzystwa należące?… Istoty, które społeczność, rzec można, tem tylko jednem obarczyła, aby po niej dodzierały stare gałgany, by te prędzej dostały się do papierni na białe arkusze?… To tułacz ulic, często malec rozpustny, próżnujący i nieużyteczny, choć ustawicznie czynny i ruchliwy; typ, który paryżanie ujęli dawno w stałe formy i nazwali gamin de Paris, to ulicznik, my tak tylko treść jego skupiliśmy, chociaż to nazwa półserio i półżartem.
Głębszy przecież myśliciel, filantrop, lub malarz charakterystyczny, co nie lubi żadnej rzeczy, jednym określonej wyrazem, nauczy nas, obojętniej szych widzów świata, że są pewne wybitne cechy, które małe te indywidua dzielą na dwa odrębne rodzaje. Obadwa będą ulicznicy: jeden tylko z zamiłowania; drugi z przeznaczenia.
Nikt też zapewne nie pomyślał, aby podobna rozmowa, którą zaczęliśmy powieść, miała miejsce w arystokratycznym salonie, albo że jej autorowie prowadzili ją z cygarami w ustach, wyciągając się na sofach godnych wystawy w Hydeparku, nie zapewne. Ludzie upadli tak nisko, trafiają zwykle przez sympatję na właściwe miejsca. Było to na piasczystem wybrzeżu Wisły w stronie Solca, gdzie nie było jeszcze dzisiejszego bulwarku, a gdzie właśnie w owym czasie wyrzucano jak najwięcej śmieci, wywożonych z śmietników całej Warszawy.
Zwolennik dziur leżał rozkosznie wyciągnięty na zmielonej słomie, wpośród mnóstwa zużytych i porzuconych przedmiotów, które już dawno przestały nazywać się własnością, drugi, (łatysta), w podobnej co i tamten pozycji, używał błogiego farniente, bawiąc się machinalnie okrawkami starego obuwia, które odgrzebywał z pod słomy kawałkiem kości wołowej.
Starszy miał około lat piętnastu, młodszy, zaledwie liczył dziesięć lub dwanaście.
Nie pojmujmy ich jednak na miarę niedorostków pokojowych. Ulicznik, jak każdy wychowaniec z pod gołego nieba, rozrasta się tak szybko, iż nie jeden dwudziestoletni młokos, wyniańczony sztuką, obchuchany macierzyńskiemi usty, byłby obok tych dwóch stoików podobnym do rośliny z cieplarni, której zawsze coś niedostaje z natury.
Sprzeczka na ów temat: dziury i łaty, już dała nam ich poznać o tyle, że wszelki inny opis pokazałby się zbyteczny.
A i nas samych wyprowadza to z kłopotu: bo za prawdę, łatwiej upoetyzować cygana, łatwiej nadać wdzięk i barwę lada sabaudczykowi włóczącemu się z katarynką po bulwarach Paryża, łatwiej osłonić w szatę uroku każdą grupę owych lazzaroni z ulicy Toledo w Neapolu, co leżąc na słońcu do góry brzuchem, zajadają kasztany, pomarańcze albo makarony, łatwiej jeszcze coś zrobić ze wszystkich żebraków i kalek z pod portyku kościoła św. Piotra i Pawła w Rzymie, co płacząc umieją przynajmniej tak estetycznie wykrzywiać twarze, że ich wzory natychmiast chwytają malarze, aby tym ideałem piękności w postaci nędzy ludzkiej, ozdobić potem ściany pałaców całego świata, ale ulicznik z Warszawy jest tak prozaicznego stylu, że choćbyś miał imaginację poetów: Adama, Bogdana, i cały jęk pióra Malczewskiego, dowcip i wesoły humor Krasickiego… nic a nic nie zrobisz.
Starszemu było na imię Benedykt, młodszy nazywał się Nikodem.
Jedynem obudwóch uposażeniem była młodość, i ta silna, zahartowana żywiołami natury organizacja. Rodzina, dom, własność, wszystko to obce albo wątpliwe dla nich wyrażenia. Teatrem ich życia była ulica i to dniem; nocą, stawały się wybrzeża Wisły, ze swemi pustkami, błotem, kryjówkami i szychtami drzewa. Jakaż mizerna rola tych aktorów padołu! Szczęściem, że obadwaj byli jeszcze za młodzi, aby mogli już pojmować swoje stanowisko społeczne; starcom dopiero przystoi rzucać przekleństwa na srogość losu, który ich wybrał za swoje ofiary. Młodość jeszcze się nie zna, ani na przeznaczeniu, ani na trafie, ani na prawie, na niczem. Dlategoto zwykliśmy spoglądać na tych malców obdartych nie bez podziwienia, widząc zwłaszcza, jak odgrywają dramat swojej nędzy często zabawnie i komicznie, że naprawdę i na płacz i na śmiech się zbiera, nie wzbudzając myśli o emancypacji łachmanów.
Nikodem i Benedykt nie odstąpili nic z pierwowzoru prawdziwych uliczników, nawet w moralności, która u wszystkich bywa tak zawikłaną plątaniną dwóch, trzech i czterech charakterów, że i najgłębszy badacz przyrody ludzkiej nie wycisnąłby jednej normalnej litery z natury tych na los cywilizowanych pasożytów. Widziano nieraz Nikodema jak bolał, tuląc do siebie psa chromiącego z kalectwa na nogę – a nagle złamałby ją drugiemu, gdyby właśnie dobry honor poruszył w jego duszy tajne sprężyny jakiejś chimerycznej złości. Przed chwilą miał w piersiach serce, po chwili kamień. Benedykt znowu, płakał zawsze, gdy drżąc od zimna, lub krzywiąc się od głodu, żebrał o jeden grosz od przechodnia: a płakał boleścią duszy, i możemy zapewnić, wart był wtedy grosza, w tem nagle mógł go ten sam dobroczyńca zobaczyć, jak z nieoschłą łzą w oku przewrócił na środku ulicy koziołka lub stanął dęba na głowie, jakby najszczęśliwsze śmiertelne dziecko, wykarmione mlekiem i miodem od kolebki; zaprawdę, istoty to, w których dwie natury skomplikowane zostały; dopiero gra w nich anioł, już szatan.
Jeżeli kiedy najmniejsza okoliczność zebrała gdzie na bruku gromadkę ciekawych, to pewnie Nikodem i Benedykt, jak dwa duchy teatralne, występowali jakby z ziemi najpierwsi, stawając się zaraz najciekawszymi i najniesforniejszymi widzami. Lecz chociaż nie odmawiamy im nazwiska urwiszów, gotowych zawsze spełnić całą skalę grzechów ulicznych, (bo któryż ulicznik nie czuje się być wszechwładnym panem swojej woli, dopóki hasa pod gołem niebem z kolegami?), przecież obadwaj byli jeszcze jak i do 10 w stosunku do jednego pana gamin de Paris, który np. doszedł już do tej doskonałości, że nieraz dla zabicia czasu, tłucze kamieniami szyby po bulwarach, wartości po 500 franków. Ale bo też to ulicznik z samej stolicy cywilizacji całego świata, jak to mówią na serjo o sobie francuzi.
Nikodem i Benedykt mieli nawet świetne swoje czasy.
Było to w wielkiej epoce, kiedy w podartych na kawały sukniach, używali patentu swobody szlifowania bruku po celniejszych ulicach Warszawy; kiedy chodzili na cholewach, z wywróconemi na wierzch podeszwami; kiedy to jeden kawałek krajki na biodrach podtrzymywał wszystkie artykuły ich ustawicznie zmieniającej się garderoby. A było to prawdziwe bogactwo! Ileż to razy miewali na sobie surduty i fraki, owe surduty i fraki wysłużone długiemi laty panom i lokajom; zatłuszczone następnie glansowaniem lichtarzy w przedpokojach; zużyte na froterce woskowanych posadzek, dopóki w końcu nie wyrzucono ich do śmietnika, na którym zaraz jawił się Nikodem lub Benedykt jak dwa kruki, przed któremi żadna nie ukryje się padlina.
Każda rzecz ma swego znawcę, jak widzimy, chłopcy najczęściej w mgnieniu oka rozszarpywali zdobycz między siebie i z głupiem szczęściem w sercu, przywdziewali na grzbiet stare rupiecie, które w ich rachubie były jednak nowością, ma się rozumieć, w porządku czasu. Lecz jakże często jeden dzień roli, jedna czasem godzina wydzierała im znowu tę całą chudobę wysokiej ceny, zwłaszcza, kiedy ostatni zgubiony guzik, sprowadzał nagle przed ich oczy bolesne rozczarowanie. Nazajutrz przecie, już na ich ciele inny krój, inny kolor, inne kształty. Surdut lub frak, kożuszek lub sukmanka, wszystko to dla nich zarówno. Pół fraka, trzy czwarte spodni, kamizelka długa po kolana, lub surdut aż do ziemi, wszystko to mniejsza jakie i jak leżało, było w zimie, a w lecie nie nago. Może się teraz kto rozśmieje, ale zakończymy powtórzywszy raz jeszcze, że takie właśnie były świetne czasy Nikodema i Benedykta.
Zycie to monotonne, zwierzęce, oparte więcej na trafie jak na wyrozumowanej kombinacji, zakłucił nareszcie płomyk duchowości, który z cielesnych więzów wydobył się po raz pierwszy na zewnątrz. Chłopcy jednocześnie zatopili się w myślach, a jak wiemy zkąd-inąd, pierwsze wybryki ducha bywają bardzo ekscentryczne.
– O czem tak myślisz Nikodemie? zapytał Benedykt spostrzegłszy coś kontemplacyjnego w twarzy swojego kolegi.
– Bierze mnie niezwykła chętka zabawić się przynajmniej raz w swojem życiu.
– Jakbyś przeczuł moje myśli; niech zginę jeżelim także nie marzył o tem dopiero… Dzieci bogatych ojców muszą mieć ustawicznie zabawki: kupują im koniki, wózki, ołowianych żołnierzy, drewniane pałasze, a my nic z tego jeszcze nie mieliśmy. Układałem właśnie sobie w głowie, jakby tu zrobić papierowego latawca i puścić go na Denasach.
– A ja, za coby kupić bąka i puścić go w niedzielę na Starem-Mieście, kiedy właśnie wszyscy będą nasi… co mówisz na to Benedykcie?
– Bąk! prawda, że i to rzecz zabawna; ale latawiec nie tyle kosztuje.
– Wszakże obadwa nie mamy pieniędzy.
– Zawsze bąka trzeba kupić na straganie pod Farą, a ja latawca sam zrobię.
– A papier, a gwóźdź, a ze sto łokci sznurka; tego wszystkiego na śmieciach nie znajdzie.
– A gdybyśmy coś ze siebie sprzedali?…
– Brawo! mój surdut wart jeszcze u żyda groszy 18, spodnie 6, to 24; czapka 4, to 28; a buty, kto wie czy nie warte jeszcze ze 2 grosze, to już czyni jeden złoty, tyle ile właśnie bąk kosztuje, duży, drewniany, ze sznurkiem, gotowy do puszczania… eh! niech zginę, będę miał jeszcze dzisiaj bąka!
– Sto łokci szpagatu to rzecz trochę za droga, mówił Benedykt, ale myślę że za moje spodnie po żołnierzu z artylerji, dostanę jeszcze tyle, że na wszystko mi wystarczy. A choćbym dodał i ten kaftan flanelowy po jakiejś babie… nu, Nikodemie, jakże myślisz?… patrzaj, oto żyd właśnie idzie.
Dwa serca zawrzały niezwykłem poruszeniem. Spełniło się przeznaczenie, ryzyko ukończone.
Nazajutrz właściciele: jeden bąka, a drugi latawca, odegrali pierwsze role w gromadzie licznie zebranych uliczników. Lecz piorun trzasł prędzej niż na gmachu uciechy stanął konduktor ocalenia. Latawiec skończył jak i wszystkie latawce, zaczepił się o komin i został na dachu jednego z domów gdzieś na Tamce, bąk doznał losu wszystkich rzeczy nadętych i huczących, trafił na kamień i rozsypał się na kawałki.
Nikodem i Benedykt spojrzeli teraz… po sobie i ujrzeli się prawie w koszulach, jeden z nich nawet znudzony ciągłem podtrzymywaniem spadających ustawicznie spodni, tejże chwili obrócił je na sztandar prawdziwie ulicznej wesołości; to jest, przeznaczył na wolanta, do gry którego przypuszczone zostały owe psy tułacze, rywale na każdych śmieciach Nikodema i Benedykta, a których zęby rozwiązały nareszcie koniec dramatu ostatniego okrycia nagości szalejącego trochę chłopca.
Ta zaledwie katastrofa odbiła się w sercach obudwóch rozpaczą; bo czyż' mieli czas pomyśleć przed zabawą, że odtąd będą mieli wzbroniony powrót na celniejsze ulice Warszawy?… Instynkt więc przeniósł ich nad brzeg Wisły, gdzie właśnie znaleźliśmy ich zajętych należytem ocenianiem swoich koszul, jedynych pozostałości na ciele. Losie niesprawiedliwy! daj im tylko na chwilę jakie takie łachmany, a znowu znajdą wstęp na śmietniki w dziedzińcach najpierwszych pałaców. Co to może w świecie ubiór!… daje nawet prawo do wolnego przebywania na arystokratycznych śmieciach.
Zmrok wkrótce miał zapadać, chłód dotykał ziemię (była to bowiem jesienna pora). Nikodem i Benedykt jeszcze nic w swojem położeniu nie postanowili. Szczęściem, był to jeden z dni pogodnych, które na serca dotknięte boleścią wywierają pewien wpływ sympatyczny, niecą nadzieję i pocieszenie; tak właśnie jak niebo zachmurzone, dżdżystość i mgła sprowadzają zwątpienie, upadłość ducha, splen.
– Czwarta bije na mieście; czy słyszysz Benedykcie? przemówił Nikodem do leżącego za ziemi kolegi.
– Słyszę… a jeszcze nic nie jedliśmy od rana.
– Dominik także nie przybywa.
– O szóstej już słońce zachodzi, o siódmej to i noc, myślę, że niezadługo będziemy mogli wysunąć się na ulicę…
– Aby dostać kijem od pierwszego lepszego, co lepiej ubrany od ciebie!… nie oddalę się ztąd, dopóki Dominik nie przyniesie nam starzyzny. To wcale dobry chłopak: on nas pewno tak nie zostawi. Ja miałbym wyjść na ulicę, gdzie i psy same tak dobrze się na nas znają, że lada szczenię nie daruje ci, żeby nie szczekało, dopóki nie dasz mu kamieniem.
– o to prawda, mój Nikodemie, przynajmniej na psów jest jeden sposób… kamienie, na ludzi tylko jeszcze nikt dotąd nic nie wynalazł; i rzecz dziwna, za co oni nie mogą cierpieć człowieka w gałganach!
– Że muszą nam dawać ustawicznie.
– Wszak im nikt grosza nie wydziera, ubogi tylko prosi.
– Ale jak da co który, boli go serce że dał, nie da… także go boli, że nie dał. Oniby nas wszystkich chcieli na raz powywieszać, i zrób tu co któremu!
– Eh, Nikodemie! zawołał Benedykt z pewną energią, a co myślisz o tem, gdybym ja został kiedy wielkim panem.
– Nazywałbyś wszystkich co chodzą w łachmanach… łajdakami.
Benedykt aż przysunął się do Nikodema z radości.
Sny i marzenia nędzy są zawsze na śmieszną skalę. Ale dozwólmy im tego bezkarnie; niechaj świat będzie sprawiedliwym: gdy już wszystko im zabrał i wszystkiego odmówił, niech przynajmniej zostawi jedyne dobro… wolność marzenia.
– Myślę jednak, że nie zapomniałbyś wtedy o mnie, dodał jeszcze Nikodem, przysuwając się także do Benedykta.
– O tobie i o Dominiku!… Jużto wszystkim obcym zabroniłbym zbierać po nad całą Wisłą gałgany.
– I kości!
– I kości także. Dopiero mielibyśmy wszystkiego po uszy!
– Od Dominika kupowałbym żelaztwo, jakieby tylko wygrzebał po rynsztokach. Żydzi na Pociejowie płacą mu za pełną czapkę dydka, a ja płaciłbym każdą po dukacie. Przyznaj sam, że to szczęśliwy chłopak ten -'Dominik, prawdziwie jak dziadowskie dziecko; zawsze ci znajduje same grube sztuki: gwoździe, podkowy, haki, śruby, ale jeśli nie przyjdzie przed wieczorem, lub przyjdzie, a nic nie przyniesie na grzbiet i do żarcia, niech go jasny piorun trzaśnie, jak będę panem, zabronię mu zbierać po rynsztokach, tymczasem dzisiaj zbijemy go na leśne jabłko!
– Że go dziś zbijemy, to nam się uda, ale zabronić mu zbierać żelaztwa… bo nareszcie, co tobie, mój Benedykcie po kościach i po żelaztwie wtenczas, kiedy będziesz panem?
– Głupie pytanie!… gałgany, kości, żelazo, to wszystko pieniądz, a cóż nam teraz przychodzi, kiedy się uda któremu zebrać porządną porcję?
– To prawda, ale wtenczas. wtenczas?…
– Wtenczas będzie wszystko moje, i koniec?
– Jakto? a dla mnie nicbyś nie zostawił?
– Nic, dlatego, żeś uparty!
– Śmiecie są przecież dla wszystkich!
– Powiadam, że nie pozwolę… i kto mi wtenczas co zrobi?
– Ja pierwszy o to się pytać nie będę.
– Co… ty?
– Tak… ja!
– Ty… ty?
__ Każdy ma prawo zbierać co drugi wyrzuci! odrzekł zuchwale Nikodem.
– Otóż ani ty, ani Dominik, ani nikt! postawię lokai dokoła! dodał, zrywając się na nogi.
– Kiedy tak, otóż wszyscy będziemy zbierali!
– Będziecie? zapytał, porywając za kołnierz Nikodema.
– Będziemy!
– Oto masz łotrze! – krzyknął w uniesieniu, obrywając cały kołnierz z plecami Nikodemowi.
– Rozbójniku! krzyknął tenże, przywiedziony do ostateczności, gdy już pozostała część koszuli opadła z niego na ziemię, ja miałbym ci to darować?… nigdy!
I rzuciwszy się na Benedykta, podarł jego koszulę na drobne kawałki; a tak Jaśnie wielmożny i uniżony sługa, stanęli teraz wobec siebie, każdy, jak go matka na ten świat zrodziła.
I nic dziwnego, że w tej jednej chwili wściekłość ogarnęła obudwóch, rzucili się raz jeszcze na siebie i darli włosy na głowie, dopóki w końcu, utraciwszy równowagę, nie upadli obadwaj na ziemię.II.
Nikodem i Benedykt toczą bój zacięty. Bokserowie angielscy, którzy się biją zwykle prawidłowo, poprawnie, jużby dawno mieli pałamane obojczyki, żebra, albo inne kości; ale nasze dwa fuszery w sztuce mordowania się wzajemnego, używali więcej nastrojonych pantomin, jak uczonych uderzeń; więcej nadrabiali miną, jak używali zręczności i siły. Była to bójka pospolita wszystkich naszych uliczników, która tem się przesila, że rycerze nagle odbiegają od siebie; zwycięzca zmyka przed zemstą, zwyciężony, ze strachu. Ani to porównać z walką byków, ani kogutów, ani to po hiszpańsku, ani po angielsku.
Ale niespodziewana katastrofa nagle wyprowadziła obudwóch z ambarasu.
Nikodem uczuł zrazu, że ktoś trzeci niemiłosiernie przekonywać go zaczyna po plecach o wrażeniach bólu fizycznego. Chciał się zerwać; ale uderzenia były tak stanowcze, iż w pierwszym momencie nie mógł tego uskutecznić. Na domiar niespodzianki, wysypał się z nagła obudwom na głowy cały pęk starych rupieci i zupełnie zakrył im świat przed oczami. To dopiero obudwóch postawiło na nogach.
Pierwej jednak, nim zdołali zedrzeć z głowy tajemnicze zasłony, głośny i wesoły śmiech ducha operatora rozwiązał im zagadkę. W głosie tym poznali szczęśliwego zbieracza starego żelaztwa, swego kolegę, oczekiwanego Dominika.
– Dominik! Dominik! zawołali zaraz z radości, zapominając o nieporozumieniu, a toćto ty zbóju świętokrzyski!… pójdź, niech cię uściskamy, djable!
– A daj was katu obudwóch, jakeście się gracko turbowali! Nikodemowi wsypałem ze trzydzieści koszałek w.
– Toś ty mnie bił koszałką?
– Dopóki mi się w końcu ucho od niej nie urwało, i nie wysypały gałgany na wasze łby.
– Kochany Dominik! a mówiłem zaraz, że przyjdzie i przyniesie starzyznę… A masz dla nas jakie żarcie?
– Ba!… patrzcie… pełna czapka mięsiwa, odrzekł, zdejmując z głowy ostrożnie zatłuszczoną czapkę, w której było ubitych kilkanaście kawałków mięsa.
Chłopcy aż ręce nad czapką złożyli.
– Macie! rzekł imponująco Dominik, to wszystko dla was: są tu i flaki i pieczenia, ogon wołowy i wątroba, kluski i kura… ja wszystko biorę co mi dają po kuchniach, dodał, zgarniając w czapkę pozostałe na głowie kawałki.
Nikodem i Benedykt rzucili się do ochłapów i w jednej prawie minucie rozszarpali je między siebie, pożywając z zwierzęcą żarłocznością.
Wiemy, że Nikodem i Benedykt jedzą właśnie z godnym zazdrości apetytem, i poprzestańmy natem. Zostawmy nawet obu na małą chwilę połykających żyły i błony, a raczej poznajmy osobę szlachetnego Dominika, który bez bilu i wszelkich praw, uchwalonych przez większość, podzielił się czem miał z kolegami. Zaraz go przedstawimy.
Nasz Dominik, możemy z góry zapowiedzieć, więcej kogo rozśmieszy, jak przerazi. Jest to sobie najpocieszniejsze dziecko świata. Liczy dopiero lat 12. Ma tylko takie w sobie wady: że próżnuje przez dzień cały, lubi sypiać pod gołern niebem, jada z czapki, pije z buta; w ogóle, nie dba o swą toaletę, i nigdy się nie rozbiera. Wystawcie sobie nawet, że tak sobie ze świata nic nie robi, iż obszywa się cały w same ścierki. Zacząwszy od nóg, które są grubym pękiem szmat, przymocowanych łykiem lub sznurkami, aż do głowy, ma na sobie pół bryki krakowskiej tych wolno ku ziemi wiszących gałganów i rupieci, czyniących go nadzwyczaj podobnym do główki strzępiastej kapusty. Gdybym się nie bał użyć stworzenia boskiego do nikczemnych wynalazków i interesów ludzkich, obróciłbym Dominika z korzyścią na babę do zatykania komina, lub użyłbym za bałwana na postrach wróbli w owocowym ogrodzie. Cóż za serce w tym chłopaku! Zaledwie się dowiedział, że jego koledzy jeszcze dziś w ustach nic nie mieli, pobiegł natychmiast skomleć pod drzwi traktyerń i garkuchni, i uzbierał pełną czapkę czego Bóg chciał, a poczciwe ludziska oddali, nie mogąc już sami spożyć z obfitości albo z obrzydzenia; przyniósł, oddał i zasilił tem dwóch głodnych biedaków. Znając jeszcze smutną katastrofę ich ubioru, zrobił także nagim małą niespodziankę; bo przyniósł pełną koszałkę starych rupieci, wyżebranych po domach, dla okrycia ich ciała. Niechby był wiedział jeszcze, że w tak tragiczny sposób pójdą na kawały ich koszule, ręczymy, że byłby i o te się postarał u ludzi. O! ludzie wszystko oddadzą dla ubogiego, byleby tylko każdy trafił w tak szczęśliwą porę, że właśnie zawadzające w domu graty, wyrzucają się na śmiecie.
Tyle o samym Dominiku, a teraz o Dominiku, Nikodemie i Benedykcie.
Wszyscy, którym traf zdarza, lub nieszczęście zmusza, że pierwszy dzienny posiłek spotykają nad samym wieczorem, jedzą zwykle, nie bardzo dbając o należyte przeżucie pokarmu, łykają, a to kończy ucztę w mgnieniu oka. Nic też dziwnego, że już tak prędko przedstawiamy Nikodema, jak w głębi czapki Dominika czyni najściślejszy przegląd, nawet za podszewką, Benedykta zaś, jak o głowę Nikodema wyciera swoje zatłuszczone ręce.
– A niech zginę, co ja widzę; na własne oczy! zawołał tenże, rzucając wzrokiem po śmieciach, na których leżały rozrzucone artykuły z koszałki. Benedykcie! dodał, uderzając z radości pięścią w plecy oblizującego się chłopaka, a toć patrzaj, ty obżartuchu, co nam przyniósł Dominik!
– O mój Boże! to chyba sen! odrzekł mały, tyle gałganów!… Są nawet i pantofle; a jakie jeszcze pantofle! któremi można rzucać sobie przez głowę, idąc środkiem ulicy… ja szaleję z radości! Dominiku! niech ci niebo dozwoli znajdować same dukaty po rynsztokach, zamiast gwoździ! Więc to wszystko dla nas?… bo na prawdę, jeszcze wierzyć w to nie mogę!
– Dla was, dla was obu; wybierajcie co się któremu podoba.
Chłopcy wzięli się natychmiast do przerzucania w tem nieocenionem bogactwie, każdy chwytał, co mu się pod rękę nawinęło. Była to dla nich nowa Kalifornia, prawdziwe eldorado starych gratów.
– Czy widzisz Benedykcie, co za prześliczne spodnie! zawołał nanowo rozradowany do żywego Nikodem, wciągając je z pośpiechem na nogi.
– Spodnie z jakiegoś wielkiego pana.
– Jakiego jeszcze pana!… rzeźnika z Wolnicy… grubego jak beczka.
– Tam do licha! ozwał się na to Nikodem, gasząc ogień wesołości, kiedy w nich tylko jedna nogawica, bo druga oberwana po same kolano.
– Otóż masz! zawołał z kolei Benedykt, a dla mnie, widzę, wcale spodni nie ma, dodał, napróżno upatrując ich pomiędzy rzeczami.
– Głupie chłopcy, zachciało im się ubierać jak wielkim panom!… No, no!… oberwij drugą nogawicę po kolano, to i basta.
– Mówisz jak Salomon, Dominiku, będą wprawdzie za krótkie, ale jak włożę buty z dlugiemi cholewami… tylko, że nie widzę drugiego buta.
– Bo też tylko jest jeden, mój bracie, za to przyniosłem dwa pantofle i trzewik.
– A ciekawym bardzo, czem Dominik zastąpi dla mnie spodnie, przemówił zakłopotany Benedykt.
– Spodnicą… patrz, jaka pyszna! dodał, podnosząc z ziemi watówkę, u której wierzch całkowicie był obdarty, darowała mi ją baba z obwarzankami.
– Ten Dominik to wcale mądra głowa.
– Przymierz ją tylko na siebie, a ręczę że ci dojdzie aż pod same pachy; na wierzch weźmiesz za to surdut.
– Surdut?… jest więc i surdut.
– Ba!… jaki jeszcze surdut! po olejarzu.
– Nieoceniony Dominiku!
– Otóż moje spodnie już włożone, ozwał się Nikodem. Szkoda tylko, że nieco za wysokie, bo dochodzą aż pod samą szyję. Dawaj krajki Dominiku! zrobię sobie jeszcze szelki.
– O głupia głowo!… to się robi inaczej; już ja nosiłem takie spodnie, w którychbym się mógł ukryć cały z głową; zaraz ci to pokażę. To mówiąc, ujął za jeden guzik z tyłu, a z przodu za dziurkę, i zapiął na jednem ramieniu, potem dodał: a teraz wydobądź ręce na wierzch przez kieszenie.
– A to mi sposób dopiero! zawołał uradowany Nikodem, ty Dominiku mógłbyś najpierwszych panów ubierać! Pomyślno tylko jeszcze, czemby tu osłonić ten goły kark i ramiona.
– Kaftanem, odrzekł, podejmując go z ziemi, powiedz tylko, że nie ładny!
– Kaftaniczek, jakiego nigdy nie miałem! flanelowy, prawdziwe pieścidełko!… musi być przynajmniej po jakim mularzu.
– Już co ja dostanę, to wszystko musi być takie!… A teraz but na jednę, trzewik na drugą nogę, a na głowę kapelusz.
– I kapelusz!… a chyba oszaleję z radości!… jeszczem jak żyję nie miał kapelusza.
– Oto go masz! odezwał się napuszony Dominik, podnosząc z ziemi straszydło. Może nie cacko?… brakuje tylko dna i kawałka skrzydła… ale to głupstwo!… skrzydło oberwie się do reszty, a wierzch zwiąże szpagatem, wszak i tak nieco za wysoki.
– Ja powiadam, że ty masz łeb, a we łbie olej, Dominiku!… Ale też rękawy u tego kaftana długie na dwa łokcie!
– Będziesz miał czem walić po karku Benedykta… ale gdzie się nam podział Benedykt?
– Benedykt?… do pioruna!… on chyba wpadł w wodę.
– Ha, ha, ha… patrzaj!… zaplątał się w spodnicę… wlazł pomiędzy watę i podszewkę.
– Głupie chłopcy, wam się śmiać ze mnie… lepiej mi pomóżcie, bo się duszę pod watą, ozwał się Benedykt.
A pomysłowy Dominik rozdarł w jednem miejscu dziurę i wyciągnął przez nią głowę chłopca.
– A teraz dawaj surdut, zawołał Benedykt, wciągając świeże powietrze.
– Oto go masz, moja ty babo z obwarzankami. A przypatrz się, jaki pyszny, żebyś potem nie powiedział, że ja same graty daję… Jest nawet jeden guzik na przodzie, każdy dałby jeszcze za taki surducik dwa złote.
– A gdzie plecy?… bo ani kawałka z tyłu sukna.
– A to mi osioł dopiero! włóż go tylko na siebie, a nie będziesz pleców widział.
– Dominik ma i koncepta!…
– Zrobię ci nawet półkoszulek z jednej ścierki, dodał Dominik, obrywając machinalnie ze siebie jeden płat szarego płótna, tymczasem wykręć czapkę ze sosu po flakach i włóż ją sobie na głowę.
– Eh! chciałbym już czemprędzej popysznić się na Denasach. Ja, bo lubię zawsze elegancko chodzić.
– Ja także nie od tego, dodał Nikodem, ukończywszy właśnie swoją toaletę. Ale powiedz nam Dominiku jak to będzie, jeżeli któremu z nas przyjdzie ochota się rozbierać?
– Wygodniś! myślałby kto, że to pańskie dziecko, które będzie się rozbierać do łóżka. Wybijcie to sobie z głowy obadwa, bo aż do zdarcia wszystkiego nie możecie się rozbierać, dla tego lepiej, radziłbym wam zaszyć się na wszystkie strony, to najwygodniejszy sposób… wszak ja sam inaczej nie robię.
– Ty, to co innego… zgubisz jeden gałgan, przyszywasz inny, lub przywiązujesz szpagatem, ale my…
– Przyznam się wam, że jak tylko człowiek trochę lepiej ubrany, to i feniga od nikogo nie wyciągnie. Mój ojciec powiada, że jego gałgany więcej warte, jak najporządniejszy fraczek. A, żebyście wy teraz mego ojca zobaczyli… o ten dopiero ma ścierek na sobie!… a nie rozbierał się pewno już półtora roku… ja się tak od ojca nauczyłem… Chodźcie teraz na wódkę.
– I on nam jeszcze wódki kupi!
– Kupię!… kocham was obu… dalej w drogę!
I zaraz szanowna trójka poczęła zmierzać brzegiem Wisły, w stronę mostu.
Benedykt, uszczęśliwiony najbardziej ze swoich pantofli, któremi, jak się wyraził, można rzucać przez głowę idąc środkiem ulicy, nie omieszkał zaraz swej zręczności poprobować, co kilka kroków wyrzucając niemi w górę, jakby z procy.
Nikodem podobnież nie mógł sobie odmówić jakiego nec plus ultra sztuki. A że szczęście indywiduów zwykło się objawiać indywidualnie, w różnorodnych postaciach,
Nicio zatem, znać zwolennik gimnastyki, wybrał to, w czem miał właśnie upodobanie, to jest: zaczął iść na rękach, co mu z tak wielką przyszło łatwością, iż niepodobna było odmówić mu talentu.
Wpływ sympatyczny rozciągnął się jeszcze i do duszy Dominika, ale że ten nie był już zdolny do wydania z siebie żadnego artystycznego ruchu i gracji, zaczął więc świstać niemiłosiernie na palcach, to znowu piać jak kogut, nad uszami popisujących się akrobatów.IV.
Zostawiliśmy Nikodema i Dominika nad samym brzegiem Wisły, gdzie leżał rozciągnięty, na wpół żyjący Benedykt. Nogi jego jeszcze zanurzone były w wodzie, aż do kolan. Najpierwszym ratunkiem, jaki mu koledzy mogli i umieli udzielić, było to, że odciągnęli go nieco dalej od wody, na suchy piasek. Wszystko odbyło się milcząco, poważnie, bez figlów, jakich w innym razie, zapewneby sobie nie odmówili. Przez kilka nawet minut dotykało ich jakieś letargiczne, zarazem poważne, osłupienie; lecz co najdziwniejsza, że ocalony dopiero co od śmierci Benedykt, zdawał się być więcej zamyślonym, jak wyczerpanym na duchu z przerażenia. Po chwili uniósł nieco głowę; rozgarnął machinalnie palcami włosy zasłaniające mu oczy; kołowatym wzrokiem spojrzał na milczących dwóch kolegów; a potem zaraz skierował swoje spojrzenie ku miejscu, na którem zostawił szczęśliwego nieprzyjaciela. Natem miejscu już nikogo nie było, dostrzegł jednak w oddaleniu Heliodora, jak właśnie, na zakręcie pierwszej uliczki, odebrał mu wszelką nadzieję powtórnego spotkania się.
– Odszedł, przemówił nareszcie Benedykt z westchnieniem, tonem zarazem pytającym i twierdzącym.
– Odszedł, powtórzyli dwaj inni, jak się w zamyśleniu odpowiada.
I znowu Benedykt, a za nim dwaj inni, skierowali swój wzrok za odchodzącym; ale go już napróżno upatrzyć teraz chcieli. Czyżby osoba małego złośnika stała się większym nierównie dla nich interesem, szczególniej dla Benedykta, jak samo niebezpieczeństwo, które go o mało nie pozbawiło życia?…
Benedykt powstał na nogi, i nie wiedząc może co czyni, nie wiedząc raczej że czyni zgodnie z zasadą duszy swojej, po raz pierwszy obudzonej dla życia wewnętrznego, wolnym i chwiejącym krokiem przeszedł aż do miejsca, na którem zostawił, że tak nazwiemy, główną nutę.
– Siądźmy tu, Nikodemie i Dominiku, przemówił ponuro. On stał także tutaj: poznaję to po okruszynach ciasta, które jeszcze dostrzegam na ziemi, dodał potrącając je nogą.
Nikodem i Dominik obok niego usiedli.
– I cóż o nim myślicie? zapytał nareszcie z wra-cającem życiem, to był pan dopiero, co się nazywa!
– Ba!… i jaki jeszcze!… prawdziwy pan! odrzekli dwaj inni, także weselszym głosem.
– Do tego książę!… wszak go tak ten stary w okularach nazywał… słyszeliście?
– Najwyraźniej… na własne uszy!
– Taki mały i już książę!… jeszcze jak żyję nie widziałem tak małego księcia!
– I ja toż samo: niech piorun trzaśnie! to dopiero! A jakci był ubrany, nieprawda?
– Jak lalka: miał na sobie spencerek z srebrnemi guziczkami, paradny, aż miło!… kapelusik popielaty z piórkami także paradny i buciki paradne!… wszystkiemu dobrze się przypatrzyłem: a jakie paradne majtki!… taki to musi być dopiero bogaty!
– Ani spojrzał na najpiękniejszą kość na ziemi!…
Ale, ale! miał także lokaja: boć ten człowiek to jego własny.
– Prawda… miał i lokaja: to nie żarty! nie wiem tylko kto był ten stary, co go tu przyprowadził.
– Jużcić nie ojciec.
– To się wie!… ojciec jego dopiero to wyglądać musi!… czerwony… tłusty… a z jakim brzuchem!…
– Ten w okularach, to metr jego; ja się znam trochę natem.
– A ta stara?
– Guwernerka.
– Daj go katu!… dopiero ci ten mały umieć musi! ale też zły jak…
– Głupi!… taki pan i nie miałby być jeszcze złym, jak mu się podoba!
– Tak sobie pchnął w Wisłę Benedykta, i co mu kto za to zrobi? Biedny Benedykt napił się nie mało wody… drzy jakby w febrze.
– Febra, głupstwo! trochę się tylko zestraszyłem, odrzekł, obcierając ciekącą po twarzy wodę.
– Zgubiłeś także czapkę i pantofle. Trzeba było go przytrzymać, żeby ci był za to dał choć ze dwa grosze.
– Ten Dominik zawsze osioł… onby nawet śmiał prosić takiego pana… książę przecie! a takich prosić nie wolno; czy nie uważałeś, jak to się go wszyscy bali?… nawet i ten stary w okularach! Eh! żebym to ja był kiedy takim! zakończył nieco z ogniem Benedykt.
– Albo i ja! odrzekł Nikodem dopierobym ci pchał w wodę każdego!
– A wiecie co wam powiem, rzekł na to Dominik, zanurzając rękę na plecy, pod masę gałganów, oto, śniło mi się raz jeden: byłem sobie prawda porządnie pijany, żem był właśnie takim panem jak ten mały.
– A ileż to razy mnie się o tem śniło!
– Mnie toż samo… Boże drogi!… gdybym tylko mógł to wszystko mieć, com już we śnie widział! nie poznalibyście Nikodema.
– Ale bo to był sen nie ladajaki! zabrał znowu głos Dominik, śniło mi się, żem niby żebrał pod kościołem, i tak mi w łapę sypali dukaty, żem już i chować nie nastarczył. Eh!… jak nie pójdę potem na róg do szynku, jak nie zacznę kazać dawać wszystkim wódki, a nie piję innej jak trzeci numer; jak niezacznę potem płacić dukacikami!… głupieli, powiadam wam, wszyscy!
– No i cóż tak wielkiego! odezwał się Nikodem, toć ja przecież miałem sen już taki, że niby przychodzę na śmiecie… patrzę… aż tu po nad całą Wisłą samo złoto i srebro! Ażem sobie paluchy do krwi pościerał, takem zbierał i zbierał pieniądze!… Potem… kopię, nibyto cichaczem, dół na Denasach… w nocy… i wszystkie zakopuję… Żebyście też wiedzieli, jakżem ja za to nazajutrz chodził cały dzień jak głupi!… zbierałem, prawda, kości i gałgany, ale tak mi się jeszcze jakoś wciąż roiło po głowie, iż jestem bogaty, że choć znajdę najlepszą sztukę, to odrzucę… nic tego dnia nie zebrałem do koszałki.
– Mnie bo się tam nigdy pieniądze nie śniły, ozwał się na to Benedykt, ale miałem także sen nielada, śniło mi się, żem jechał karetą.
– Karetą… fiu… fiu!… słyszałeś Dominiku?
– Co ten tam osioł plecie!
– No i cóż chcesz?… Benedykt miał tylko sen taki; a we śnie wolno przecież każdemu być takim, jak się Bogu podoba: mojej matce, jak spała raz pod szychtami, śniło się, że była królową… Cóż dalej Benedykcie?
– Przyjeżdżam tedy na Ordynackie pomiędzy chłopaków, i każę biczem walić po łbach co wlezie każdemu; a puszę się przed nimi tak, że aż szelmy czapki zdejmowali.
– Przed tobą?
– Niech mnie piorun trzaśnie, jeżeli kłamię!… cóż ty myślisz jechać w karecie! Potem, śni mi się dalej, że niby zajeżdżam, gdzieś na jakieś śmiecie i zastaję chmarę bab zbierających kości: wychylam tedy głowę z karety i zaczynam wymyślać co mi tylko ślina na język przyniesie… moje baby w nogi, a wtedy wyłażę sobie, i ma się rozumieć, zbieram co było najlepszego. A żebyście też wiedzieli, boć przypominam wszystko sobie, jakąż to ja wtedy prześliczną kość znalazłem! to przysiągłby że z niej kwaterkę oleju wysmaży.
– O czem tak myślisz Benedykcie? zapytał po chwili Nikodem, widząc nieruchome oko swojego kolegi.
– Ale, prawda, dodał Dominik, coś mu się marzy po głowie: niezawodnie żałuje, że małemu nie dał w łeb kamieniem i nie zemknął.
– O gdybyście wiedzieli o czem ja myślę! odrzekł z ognistem westchnieniem, jak nigdy jeszcze nie przemawiał.
– Co jemu się zrobiło, mój Nikodemie?… przewraca ślepiami jak w wielkiej chorobie
Benedykt położył rękę na sercu i spojrzał w niebo.
– o źle!… on ma rozum pomięszany.
– Co mi jest, tego nie wiem, ale tyle wam powiedzieć mogę, że jak mnie tu widzicie, na tych śmieciach i w łachmanach… ja muszę zostać kiedyś takim właśnie, jak ten, panem!
– A nie mówiłem że zwarjował? ozwał się Dominik, plecie coś od rzeczy jak w gorączce.
– Nie, nie mój Dominiku, Benedykt nie zwarjował! odrzekł na to Nikodem, porwany także wirem jakiegoś natchnienia, i to co wyrzekł, dokona! dodał z niezwykłą energią, powstając na nogi.
– Do pioruna, jest i drugi! odrzekł Dominik, bystro wpatrując się w zmienione twarze obudwóch. Więc i ty, Nikodemie!…
– Tak jest i ja to mówię, że nie skonam dopóty, dopóki nie stanę się tak bogatym jak ten, panem!
– Chybaś nie słyszał, co mówił ten stary w okularach, że mały ma aż trzy miliony! A czy ty wiesz teraz ośle, co to jest milion?…
– To pewna, że jeszcze nie wiem, ale ile razy zdarzyło mi się słyszeć mówiących o tem ludzi, to aż oczy im się błyszczały, jak u djabłów!
– I pomimo to chciałbyś z tego błota i gałganów zrobić milion!
– Choćby mi go przyszło posiąść na dzień jeden i skonać!
Benedykt zerwał się na nogi i rzucił się na szyję Nikodemowi.
– Niech ci Bóg dopomaga! zawołał jak szalony, trafiłeś tak do mego serca, że jestem twoim aż do śmierci, przyjacielem!… Ja sam, tylko na jeden dzień chcę zostać księciem, a potem… bierz djabli życie!… Dosyć już naogryzaliśmy się kości, które nie raz psy nie dojadły, dosyć już nakopali nas nogami, za to tylko, żeśmy nie mając łóżek, spali na bruku, na kamieniach!… dosyć nas nalżyli! spiorunowali i zdjablili, że zamiast koszul, nosiliśmy na ciele ścierki, a po ciele strupy porobione pazurami lub stoczone przez robactwo!… Nieprawdaż Nikodemie, że nie wszyscy rodzą się bogatymi, a jednak po czasie, kiedy Bogu się podoba, chwytają fortunę jak swoją własność! Po sto razy słyszałem to od starych ludzi i drwiłem z ich mowy… dziś dopiero przydała się nauka!
– O jakże teraz wszystko żywo mi się przypomina!… Ileż to razy odbiło się o moje uszy to właśnie co mówisz! Ileż to razy wyganiając mnie za drzwi, okładając kijami, wołali: „precz podły obdartusie! pracuj jak ja, a Bóg ci nie odmówi kawałka chleba; jesteś młodym, cały świat stoi otwarty przed tobą; jeszcze wszystko osiągniesz!…” nie napróżno, mój bracie, dają się ludziom tak Avielkie nauki!
– Czy uwierzysz Nikodemie, że ja w tym jednym momencie, jak ujrzałem tego malca, zawstydziłem się moich gałganów, które jeszcze mam na sobie!
– Boże drogi! ty Benedykcie wyrywasz z ust moich wyrazy! Mnie aż zgroza przejmuje spojrzeć na siebie i ciebie!… na tę szkaradną spodnicę jakiejś baby, na ten surdut olejarza, na te spodnie poobrywane aż po kolana; na wszystko!… Eh! jakem biedny i nędzny, jednej chwili podarłbym to wszystko na sobie, aby tylko nie patrzeć więcej na te obrzydliwe szmaty! O! lepiej pokazać się oczom ludzi nagimi, jak nas matki zrodziły, jak Bóg ubrał człowieka; aniżeli… oto wszystko drę już na kawały!… I domówiwszy tych wyrazów z jakiemś szalonem uniesieniem, począł szarpać swoje nędzne okrycie.
– Stój, Nikodemie! zawołał Benedykt, chwytając go za ręce, tą drogą nie dojdziemy do celu!… Choćby wszystko, co na tobie, nie warte było jednego grosza, to zawsze rujnujesz się, mój bracie! Nam zbierać odrobiny, chociażby najmniejsze, należy! Jeszcze długą i długą pracą, tą nikczemną zbieraniną po rynsztokach i śmieciach, zarabiać będziemy na pierwszą w życiu naszem suknię! Suknia cała i ochędożna, przeniesie nas w inny świat, do innych ludzi, do innej pracy i zarobków! Tam dopiero po raz pierwszy, ja i ty odłożymy pierwszy grosz na kapitał!…
– Mówisz Benedykcie, jak mawiał właśnie mój ojciec… poczciwy sobie mularz, co każdemu w szynku przekładał:.,grosz do grosza, będzie kiedyś pół kosza…" to też doszedł do tego, że zebrał garść pieniędzy, które na nieszczęście wmurował gdzieś djabłu na ofiarę i wszystko przepadło, jak raz zleciał z rusztowania.
– Pamiętam to zdarzenie: zabił się na miejscu obrzucając wapnem gzyms na Bernadczyznie… nazywał się Dąbek.
– Ale niechby był tylko przeżył swoje nieszczęście, pewnie inni dla niego stawialiby mury; dziś jeszcze mawiają żartując majstrowie: że gdyby był Dąbek się nie zabił, byłby sobie teraz bogatym Dębem. Nieraz przychodziło mi już do głowy, aby tak samo zacząć zbierać mój ojciec… Potrzeba mi było do tego odłożyć raz jeden mały grosik… jeden tylko grosz na początek, a kiedyś, kiedyś!… ty mnie już rozumiesz, Benedykcie.
– Wszak ci dopiero co o tym groszu mówiłem?… Złożymy go niezadługo… ale to będzie grosz święty… którego odtąd, nawet na uratowanie życia naszego poruszyć się niegodzi!… Od dziś tedy, bracie, zaczynamy dzieło!
– Od tej chwili nawet!
– Praca w jakikolwiek sposób!
– Jestem gotowy!