- W empik go
Kapitan Czart Tom 1: przygody Cyrana de Bergerac - ebook
Kapitan Czart Tom 1: przygody Cyrana de Bergerac - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 333 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
MDHWNICmO TYGODNIOWE
Nk 26
REDAKTOR LUDWIK FISZER
WYDAWCA, BIBLJOTEKA GROSZOWA
Śp, z ogr. odp.
WARSZAWA, ul. MONIUSZKI II, rn. 1
G22D-
War un In' Prenumeraty:
CBez przesyłki kwartalnie 0. P gp. 95 2 przesyłką pocztową kwartaCnie 11 gr. 95.
{Prenumeratę przyfitiUje fl..dmin istracja
Zakłady Graficzne „Drukarnia Bankowa” Warszawa, Moniuszki 11, telefon 190-93.
5% 400
s
1
O późnym wieczorze jednego z dni paździerri-kowych tysiąc sześć setpiędzięsiąt pierwszego roku, z bramy zamku Fougerollesf w prowincji Perigord, wymknął się ieździec i pocwałował drogą, biegnącą wzdłuż rzeki Dordogne.
Ostry wiatr zacinał go jak biczem po tr warzy, podróżny wszakże nic sobie z tego nie czynił. Wytrzymywał odważnie natarcia burzy i krzepko a prosto usadowiony w siodle, przedzierał się naprzód, jak błędny rycerz, unieruchomiony w swej zbroi.
Niejeden, widząc go o tej porze i w taką niepogodę, na drodze prawie nieuczęszczanej, pomyślałby, że to zbieg jakiś i hultaj, na cudzy worek dybiący.
W rzeczywistości jednak człowiek ten ani ukrywał się przed nikim, ani też na niczyją krzywdę nie czyhał.
Po godzinie drogi jeździec skręcił z gościńca na dość wąską ścieżkę pomiędzy dwoma wzgórzami Po obu jej stronach rosły gęste krzaki jałowca i tarniny; nie brakło też drzew, do połowy z liści ogołoconych. Jeździec zwolnił biegu i, zacinając batem gałęzie zwieszające mu się nad głową, głosem czystym, choć niemiłosiernie fałszywym, zaśpiewał następującą piosenkę, która wówczas była jeszcze wielką nowością.
Opłakana to jest dola
Nie mieć zdrowia i pieniędzy;
Lecz gdy biedak zdrów i wesół,
Jest bogaczem, mimo nędzy… Za Luwr mi poddasze stanie, Z płaszcza mam strój i posłanie. Nie znam, gardząc bogactw narą, Co to przed złodziejem trwoga; Pułap jest moją kotarą, Pt materacem – podłogal
Wydobywszy się z ciasnego przesmyku, śpiewak znalazł się tuż na brzegu rzeki, przy drodze holowniczej, która zawieść go miała prosto do przewozu, naprzeciw wioski Samt-Sernin.
Z poza szańca wzgórz wysunął się właśnie księżyc.
Przy niepewnem jego świetle podróżny dostrzegł o kilka kroków przed sobą stojącego nieruchomo człowieka,
W rękach tego człowieka błysnęła lufa muszkietu,
W chwili, gdy jeździec, zdający się lekceważyć to spotkanie, znalazł się o dwa kroki od nieznajomego, tamten zagrodził mu drogę,
– Litości, wspaniały szlachcicu! – zawołał głosem żebrzącym,
– Hola! – odparł jeździec, przedrwiwając. – Zdaje mi się, kochanku, że coś za ciężko obładowałeś się, jak na żebraka!
I końcem bata uderzył w jego muszkiet
– Drogi nie są teraz bezpieczne, jasny panie! – zauważył tamten, tłumacząc się,
– Ba! toć chyba nie masz nic do stracenia!
– Przeciwnie!
Potem niespodzianem słowie, które jakby nieumyślnie z ust mu wybiegło, ozwała się ponownie prośba, ale tym razem w tonie szyderskiej pogróżki:
– Litości! wspaniały szlachcicu!
– Do kroćset! sądzićby można, że żądasz raczej: kieski lub życia!
– Jeśli pan wolisz, niech i tak będzie!
I muszkiet, szybkiem ruchem uniesiony, znalazł się przy piersiach podróżnego.
– Ha! ha! argumenty twoje są bardzo przekonywające! – zaśmiał się ten ostatni. – Ale poczekaj cokolwiek.
W tej chwili odtrącił broń, zeskoczył z siodła i chwycił opryszka za gardło.
Trzymał go tak czas pewien, a gdy spostrzegł, że w tym potężnym uścisku dusić się zaczyna i że z bezwładnej ręki muszkiet mu już wypadł, puścił gardło, a ujął ręce, i z całej siły jął chłostać go batem po plecach.
Nigdy jeszcze najleniwszy i najkrnąbrniejszy chłopieć z bakalarni tak energicznego upomnienia nie otrzymał.
Zbój osunął się na kolana i błagać zaczął zmiłowania.
– Mógłbym ci łeb roztrzaskać, gdybym był w pasji, lub też zapędzić cię do Fougerolles, aby cię tam obwieszono – mówił szlachcic. – Dziękuj djabłu, swemu orędownikowi, że cię tym razem puszczę na wolność. Jednak radzę ci, błaźnie, przypatrz mi się dobrze, abyś brał nogi za pas, ile razy spotkasz mnie i poznasz. Inaczej, za nic nie zaręczam!
Opryszek, nie wstając z kolan, podniósł na swego zwycięzcę czarne, przenikliwe oczy, i płomień nienawiści zabłysnął w jego źrenicach, gdy przy bladem świetle księżyca rozpoznawał szydzącą twarz podróżnego. Podróżny nie zaniedbał ze swej strony zapisać sobie w pamięci ohydnych rysów hul-łaja, przez które przezierała w tej chwili tłumiona wściekłość w połączeniu z przemagającym ją bólem
– Poznam cię, jasny panie, – mruknął wreszcie dziwnym głosem. – Pozwól mi teraz odejść.
Podczas gdy fałszywy żebrak dźwigał się z ziemi, rozcierając obite boki, podróżny podniósł upuszczony muszkiet, ujął go za koniec lufy i, wykręciwszy nim kilka młyiiców w powietrzu, cisnął z rozmachem w rzeką.
Zrobiwszy to, dosiadł konia i odjechał galopem, pozostawiając napastnika ogłupionego tą osobliwą przygodą. Stanąwszy u przewozu, huknął na przewoźników i w dziesięć minut później cwałował już wzdłuż lewego brzegu rzeki
Uniósł się w strzemionach i wytężył wzrok ku Saint-Sernin,
W najwyższym z domów sioła płonęło światło; z komina zaś buchał dym rudawy, dym kuchenny, którego widok przywołał na usta jeźdźca uśmiech zadowolenia.
Był to dom Jakóba Szablistego, Człowiek jednak, co nosił to imię wojownicze, rasę żołnierską ujawniające, zerwał z przodków swych rzemiosłem. Szablisty zajmował pokojowe stanowisko proboszcza.
Atletyczne członki duchownego wykreślały się energicznie pod ciasną sutanną; twarz jego mięsistą, czerstwą, otaczał wieniec czarnego, kędzierzawego zarostu; miał on minę pewną siebie, głos donośny, siłę i zwinność lwa; mimo to wszystko było widoczne, że jest łagodny i prosty jak dziecię.
Podczas, gdy podróżny przewoził się na promie, proboszcz, wyszedłszy do kuchni, napędzał do pośpiechu swą gospodynię, uwijającą się przy garnkach i rondlach,
– Joanno, już ósma! – powtarzał niecierpliwie, – Joanno, nie zdążysz ze szczupakiem! Sawinjusz za kwadrans już tu być powinien,
– Słyszałam już to, słyszałam „. Niema o co gwałtować. „ – mamrotała gniewnie gospodyni. – Szlachcic może trochę poczekać. „ dziura w niebie przez to się nie zrobi „, – A wkońcu, dodała głośniej, z ruchem zniecierpliwienia – oświadczam jegomości, że czy tak, czy owak, nie dam na stół, dopóki wszystko nie będzie zrobione jak się patrzy…
Ironiczny ukłon zakończył tę przemowęv po której wysłuchaniu ksiądz Jakób, przeświadczony
0 swej niższości, opuścił głowę na piersi i drobnym kroczkiem podreptał do jadalni.
Stół był nakryty. Budzący uszanowanie rząd butelek wychylał omszone główki z kredensu. Aby baterji tej dosięgnąć, nie trzeba było wstawać z miejsca: wystarczało rękę za siebie wyciągnąć. Brakło jedynie gościa.
Zegar na wieży wiejskiego kościółka wybił kwadrans na dziewiątą. Jakby w odpowiedzi, zadźwięczał szarpnięty silnie dzwonek u drzwi wejściowych.
– To on! – wykrzyknął proboszcz.
Pobiegł do drzwi, otworzył je na całą szerokość
1 rzucił się w objęcia przybyłego.
– Na mękę i śmierć Zbawiciela! – zawołał ten ostatni, pozwalając ocałowywać sobie policzki – twoja wieczerza, mój bracie, jest pyszną rzeczą na dzisiejszą zawieruchę! Z kuchni twej zalatuje zapaszek trufli i dziczyzny, który sprawia prawdziwą oskomę i daje przeczucie rajskich przyjemności.
– Siadajmy do stołu, kochany Sawinjuszu! – odrzekł lakonicznie ksiądz, odgadując stan tego żołądka, podnieconego długą jazdą.
Zdjął z ramion gościa płaszcz, rozwiesił go przed ogniem, płonącym wresoło na kominku, i grzmiącym głosem oznajmił Joannie, że tylko na nią oczekują.
Szlachcic zasiadł wówczas naprzeciw proboszcza i obaj biesiadnicy zabrali się żwawo do należytego uczczenia przygotowanych przez gospodynię potraw, nie szczędząc sobie wzajem przyjacielskich wynurzeń. Sawinjusz i Jakób byli braćmi mlecznymi, kochali4 się jednak jak bracia rodzeni.
– Posłuchaj – odezwał się nagle przybysz, zatapiając nóż w pasztecie, aż czarnym od trufli pe-rigrodzkich. – Nie przybyłem do ciebie wyłącznie na wieczerzę. Mam pomówić z tobą o sprawach wielkiej wagi…
– Jestem do usług twych – odrzekł ksiądz. – Odczytawszy list twój, zaraz domyśliłem się, że zaszło tam coś ważnego. Mów zatem.
– Odłóżmy to do wetów. Jeśliś łaskaw, przysuń mi tego szczupaka, który ma pozór tak czcigodny.
– Jest to, kochany Sawinjuszu, triumf mojej Joanny. Nieczęsto jada się taką rybę.
– Do licha! Czyby należała ona do istot bajecznych?
– Bynajmniej. Jest to szczupak jednooki z jeziora Fonta, którego proboszcz tamtejszy przysłał mi na uczczenie ukochanego gościa.
– Cudownie! Jednooki, czy dwuoki, smakuje przewybornie, a te szampinjony z białem winem czynią go prawdziwie boską potrawą!
Uczta zakończyła się wesoło. Ale zaledwie Joanna zdjęła obrus i postawiła na stole butelkę likieru z Armagnac, oraz przyniosła na błyszczącej metalowej tacce dwa małe kieliszeczki, Sawinjusz odrazu spoważniał.
Przełknął kilka kropli starego "likieru, poczem, wspierając się o stół łokciami i zatapiając przenikliwe spojrzenie w oczach przyjaciela, rzekł:
– Czy pozwolisz, Jakóbie, abyśmy pomówili teraz o sprawach poważnych?
Proboszcz skłonił głowę na znak przyzwolenia, a twarz jego przybrała ten sam wyraz uroczysty, co twarz gościa.
– Przysiągłeś mi kiedyś, Jakóbie – zaczął ten ostatni – że będziesz szczęśliwy, oddając w potrzebie życie swe na moje usługi.
– Rozporządzaj niem, przyjacielu. Każdej chwili gotów jestem dotrzymać przysięgi.
Ręka szlachcica wyciągnęła się w stronę księdza, który ścisnął ją tak krzepko, że Sawinjusz nie mogł powstrzymać się od uwagi:
– Do licha! oto dłoń, która nie puści łatwo tego, czego strzec się podjęła!
I ruchem wykwintnym otrząsnął bolące palce.
– Masz zatem do powierzenia jakiś depozyt? zapytał ksiądz Szablisty.
– Depozyt drogocenny, którego w potrzebie wypadnie bronić z zaciętością smoka, strzegącego zaklętych skarbów.
Oczy Jakóba zapłonęły. W milczeniu wskazał młodzieńcowi długi rapir, wiszący w ciemnym kącie izby.
– Rodzinna pamiątka – rzekł z naciskiem. – Umiem jeszcze jakotako z nią się obchodzić.
– Ho, ho! pamiętam dobrze, jakie pyszne lek-# cje szermierki odbierałem od ciebie, gdyśmy jeszcze byli obaj dzieciakami! Ach, co za szkoda, że i ty również nie zostałeś żołnierzem!
– Bóg powołał mnie do czego innego – odrzekł skromnie ksiądz, spuszczając oczy, w których zamigotała błyskawica. – Mów dalej, Sawinjuszu.
Szlachcic zdawał się przez chwilę namyślać.
– Wolałbym – podjął wreszcie zwolna – wolałbym oszczędzić tobie trudów i niebezpieczeństw, przywiązanych do tego zadania, ale. „ gdzie znajdę duszę tak dzielną i prawą, jak twoja? gdzie znajdę serce również szlachetne i godne zaufania, któreby przyjęło powierzoną sobie tajemnicę, nie wglądając, jakie jej źródło i co w sobie zawiera? Nie mogłem i nie moge w wypadku tym myśleć o kim innym, jak tylko o tobie.
– Jestem ci za to wdzięczny, Sawinjuszu,
– Posłuchaj zatem. Zlecenie, którem pragnę cię obarczyć, ja sam otrzymałem od kogoś innego, komu przysiągłem, że je przeprowadzę pomyślnie. Nieobce ci moje życie, oddane w zupełności burzom losowym i przygodom. Dziś, jutro lub pojutrze kula czyjaś położyć mnie może trupem, albo pchnięcie czyjejś szpady zapłaci mi odrazu wszystkie pchnięcia, jakie inni ode mnie dostali.
– Niech ci je Bóg przebaczy! – szepnął pobożnie proboszcz.
– Otoż – ciągnął Sawinjusz – z moją śmiercią, depozyt, który przyjąłem, wpadnie w ręce obce, może obojętne, a może, co gorsza, takie, którym zależeć będzie na jego posiadaniu. Przypadku tego lękam się, a ty jedynie zabezpieczyć mnie możesz od niego, wspomagając mnie rozumem swym i siłą. Gdy już co do tego będę upewniony, niech co chce dzieje się ze mną, nic mnie już los osobisty nie obchodzi. Umrę spokojny, wiedząc, że ty mnie zastąpisz… f
– Czy chodzi o testament? – zagadnął proboszcz, zdziwiony wstępem tak uroczystym.
Szlachcic uśmiechnął się.
– Testament! mój testamenti… Alboż myśli się o testamentach, nosząc całe mienie swe przy sobie, za przykładem filozofa Biasa?L.
– Cóż to więc takiego?
4 i
– Już ci powiedziałem. Spełniam zlecenie, dane mi przez inną osobę,
Jakób Szablisty zwrócił na przyiaciela wzrok ciekawy i pytający.
Sawinjusz zrozumiał milczące żądanie. Z kieszeni kaftana wydostał złożony pergamin, owinięty w zielony jedwab, z wielką pieczęcią, która musiała być świeżo odciśniona, zalatywał od niej bowiem jeszcze ostry zapach wosku. Arkusz ten nie nosił żadnego napisu; pieczęć nie była opatrzona żadnym herbem. Widniały na niej tylko dwie litery C i B, dziwacznie z sobą splecione, na tle posia-nem gwiazdami,
Z pierwszego zatem wejrzenia tajemniczy pergamin o niczem nie objaśnił zaciekawionego proboszcza z Saint-Sernin,
Sawinjusz podsunął dokument pod oczy przyiaciela i, dotykając palcem pieczęci, rzekł;
– Jakóbie! w tej kopercie zamyka się przyszłość człowieka, los całej rodziny, rozwiązanie tajemnicy życia lub śmierci,
– Daj – wyrzekł z mocą proboszcz. Wyciągnął rękę i wziął cenny dokument,
– A teraz – Sawinjusz przy tych słowach powstał – posłuchaj, drogi Jakóbie, czego od ciebie wymagam, Zatrzymasz ten pakiet u siebie aż do dnia, w którym albo ja sam upomnę się o niego, albo też dowiesz się napewno, że umarłem.
– A w tym ostatnim wypadku? – zapytał Szablisty ze wzruszeniem.
– W tym ostatnim wypadku złamiesz pieczęć i znajdziesz wewnątrz skreślone moją ręką objaśnienie: co masz uczynić z innem pismem, również w tej kopercie zamkniętem, a opatrzonem oddzielną pieczęcią,
– A to objaśnienie?
*– To obiaśnienie odczytasz z największą uwagą, gdyż według niego będziesz mogł wypełnić, punkt po punkcie, moje zobowiązanie. Widzisz stąd, poczciwy Jakóbie, że dopóki Bóg trzymać mnie zechce na tym padole płaczu, twoja rola smoka nie będzie zbyt ciężką.
– To prawda.
– Ale zato – uśmiechnął się szlachcic, któremu powracał zwykły dobry humor – spadnie na ciebie kłopotów coniemiara, jeżeli jaki człowiek niegrzeczny powali mnie o ziemię z sześcioma calami żelaza w piersiach.
– Och! ja myślę, że ten człowiek jeszcze się nie narodził! – wtrącił proboszcz tonem dodającym odwagi.
– Kto wie! Na wszystko trzeba być przygotowanym.
Przy tych słowach wypróżnił kielich do dna, z miną człowieka zadowolnionego z siebie.
– Jeszcze słówko – wtrącił nieśmiało Jakób.– W przedsięwzięciu tak poważnem nie można być zanadto ostrożnym. Gdyby kiedykolwiek zjawił się kto, żądając w imieniu twem zwrotu depozytu, jak mam postąpić?
– Choćby to był król, choćby to był papież – słyszysz, Jacku? król lub papież – odprawisz go z kwitkiem!
– A jeśli zechce użyć siły?
– Zabijesz go.
I wymownem spojrzeniem wskazał olbrzymi miecz, zawieszony na ścianie.
Ani to słowo, ani to spojrzenie nie zdziwiły księdza. Były to czasy, w których brewjarz i szabla doskonale godziły się z sobą.
Jakób poprzestał na ponownem uściśnieniu ręki swego mlecznego brata. Co się tyczy szlachcica.
me wątpił on już, źe może być o swą sprawę spokojny, gdyż złożył ją w ręce człowieka, który zawodu nie zrobi.
Zegar kościelny wybił godzinę jedenastą. Sawinjusz odział się płaszczem i zabierał do odejścia.
– Już mnie opuszczasz?–spytał Jakób.
– Tak.
– Dokąd się udajesz?
– Tam.
Sawinjusz wysunął rękę w kierunku okna i pokazał w oddaleniu, po tamtej stronie rzeki, czarną sylwetkę zamku Fougerolles, wykreślającą się ostro na niebie, rozjaśnionem przez księżyc.
Jakób nie pytał o więcej. Wiedział on niewątpliwie, jakie to sprawy powołują przyjaciela do zamku.
Poprzestał na zapytaniu:
– Zobaczymy się jeszcze?
– Niezawodnie.
– Kiedy?
– Przed wyjazdem do Paryża raz jeszcze wpadnę tu, aby cię uścisnąć.
Już od kilku chwil, na dziedzińcu plebanji, wierzchowiec szlachcica niecierpliwił się i bił ziemię kopytami.
Sawinjusz wyszedł, wskoczył na siodło i raz jeszcze powtórzywszy upomnienie swe przyjacielowi, puścił się galopem w stronę Fougerolles.
III
Gdy zcichł tętent kopyt końskich na krzemienistym gościńcu, proboszcz wrócił do izby i, otworzywszy szafę dębową, stojącą przy łóżku, schował do niej starannie tajemniczy arkusz pergaminu.
Zrobiwszy to, uklęknął i modlił się długo, prosząc Boga, aby wspomagał przyiaciela w niebezpieczeństwach, które mu zagrażają, a które wydawały sic dobremu księdzu tem straszniejszemu, że Sawinjusz pokrywał je zupełnem milczeniem, i Tymczasem jeździec szparko posuwał się naprzód Dochodziła północ, gdy zatrzymał konia przed fosą zamku Fougerolles.
Mimo późnej pory, nikt z ludzi zamkowych, jak się zdawało, nie spoczywał jeszcze.
Po długich sieniach snuli się pachołkowie ze światłem; służba to kupiła się, rozmawiając przyciszonym głosem, to znów w smutnem milczeniu przystawała u drzwi, wiodących do pańskich komnat,
Sawinjusz wjechał na dziedziniec, rzucił uzdę jednemu ze służących i szybkim krokiem pobiegł na schody, wiodące na pierwsze piętro. Na ostatnich stopniach spotkał burgrabiego.
– I coż tam, mistrzu Caprais?–zapytał.
– Ach „ drogi panie! – westchnął dzielny ten człowiek.–?le, bardzo źle u nas!
Sawinjusz nie słuchał już więcej. Przyśpieszył kroku i, przeskakując po kilka stopni naraz, dostał się za chwilę do komnaty przepełnionej ludźmi.
W samym środku komnaty stało wielkie, dębowe łoże, osłonione w połowie ciężką, jedwabną kotarą, a na łóżu tem umierał stary hrabia Rajmund de Lembrat, pan na Fougerolles i Gardannes.
Bezkrwista twarz starca odcinała się żółtawą barwą kości słoniowej od matowej bieli poduszek; ręce, skrzyżowane na piersiach, zdawały się już martwemi; posiniałe powieki przymknięte były do połowy na przygasłych źrenicach. Jedynie lekkie drżenie ust wskazywało, że dusza nie opuściła jeszcze w zupełności tego ciała, zmożonego wiekiem i chorobą.
Kapelan zamkowy klęczała w nogach łóża, od mawiając modlitwy. U wezgłowia stał młodzieniec wyniosłej postawy, z miną również wyniosłą.
Młodzieniec był piękny, ale uroda jego miała w sobie coś brutalnego. Gdy wpatrywał się w twarz umierającego, oczy jego na chwilę nawet nie zwilgotniały; gdy zwracał się do służby, zapełniającej na klęczkach komnatę, spojrzenie jego było zimne i przenikliwe, jak stal. Silnie zarysowane kąciki ust, oraz brwi niezmiernie ruchliwe i nieustannie ściągane, kazały domyślać się w nim samowładnego i nieubłaganego pana. Żaden z przebłysków dobroci, które błyszczały w twarzy starca, przez nadchodzącą śmierć niezgaszone, nie opromieniał rysów młodzieńca. Był to syn hrabiego, dziedzic obszernych posiadłości Gardannes, Fougerolles i Lembrat.
Na widok wchodzącego Sawinjusza, młodzieniec odszedł od łóża i postąpił kilka kroków ku drzwiom.
– Ojciec–rzekł głosem zniżonym–kilkakrotnie przyzywał cię, kochany Sawinjuszu.
– Zmuszony byłem opuścić Fougerolles na kilka godzin–odpowiedział tymże głosem. – Czy hrabia jest jeszcze w stanie słyszeć mnie?
– Spodziewam się, że tak – jakkolwiek choroba, od chwili twego wyjazdu, znaczne zrobiła postępy.
Zbliż się do łóża, Rolandzie, i oznajmij ojcu moje przybycie.
Roland de Lembrat pochylił się nad ojcem i wymówił imię Sawinjusza. Oczy starca rozwarły się szeroko, trwożnem spojrzeniem poszukał przybyłego, a dostrzegłszy, dał mu znak, aby przystąpił do łóża.
Sawinjusz posłuchał wezwania. Hrabia ujął jego rękę i widoczne było, że wytęża siły, aby doń
przemówić, W tejże chwili oczy jego spotkały utkwione weń spojrzenie Rolanda,
– Oddal się, Roladzie – rzekł głosem lodowatym,–I ciebie, ojcze wielebny, proszę, abyś pozostawił nas samych.
Słowo ostatnie zwrócone było do kapelana, Roland przygryzł usta z widocznym gniewem, a czoło jego pokryło się czerwonością. Odszedł jednak razem z kapłanem w głębię obszernej komnaty, dokąd nie mogła już dojść przyciszona rozmowa Sawinjusza z umierającym hrabią,
– Słuchaj uważnie, co ci powiem – wyrzekł szeptem Rajmund de Lembrat,
Sawinjusz pochylił się tak nisko, że ucho jego dotykało prawie ust umierającego.
Jakie było to ostatnie zwierzenie, które wyszeptały stygnące wargi starca–nikt tego nie mogł odgadnąć, Kiedy jednak Sawinjusz wyprostował się, wszyscy mogli byli dostrzec, że oczy hrabiego napełnione są łzami. Długo, z wytężoną uwagą, wpatrywał się on w swego syna, poczem z ust jego wybiegły dla Sawinjusza tylko dosłyszane słowa:
– I to on ma być spadkobiercą Lembratów? Silniejsze ściśnięcie ręki dało poznać Sawinju – szowi, że jego stary przyjaciel ma coś więcej jeszcze do powiedzenia. Hrabia próbował unieść cokolwiek ciężką, jak z kamienia, głowę i, wskazując Rolanda ruchem, niedostrzegalnym dla tamtych, szepnął w samo ucho Sawinjusza:
– Nie spuszczaj z uwagi tego, lecz – przedewszystkiem–pamiętaj o tamtym!
IV
Szerokie wyłomy, których dokonywa Paryż współczesny wśród swych starych dzielnic, wydobyły niedawno na jaśnie pewien odwieczny budynek, uważany przez wielu za rzecz oddawna już nieistniejącą, a bardzo głośny i oblegany przez tłumy w epoce, gdy Corneille i cała plejada pomniejszych, dziś zapomnianych poetów, uważali za największy zaszczyt widzieć dzieła swe w nim wystawione. Budynek ten, to stary pałac Burgundzki, w którym aktorowie królewscy dawali przedstawienia, ściągając na nie wszystkich smakoszów artystycznych z orszaku panującej wówczas Anny AustrjaczKi.
W tym zbornym punkcie dworskich wykwintni sió w przedstawiano owego wieczora „Agrypinę”, tragedję, budzącą wiele hałasu wśród ówczesnych krytyków, którzy dopatrywali się w niej groźnych napaści na religję i rząd.
Widownia pałacu Burgundzkiego była szczelnie zapełniona; tchnienie wojownicze przebiegało tłum świetny i gwarny. W jednym z zakątków "parteru dwóch ludzi zdawało się przyjmować udział wyjątkowo żywy w tym ważnym wypadku literackim. Jeden z tych ludzi wy gwizdy wał ze szczególną zaciętością wszystkie miejsca tragedji, które mu nie trafiały do przekonania. Drugi poprzestawał na podkreślaniu uśmiechem miejsc dobrych, wzruszał zaś ramionami na każde gwizdnięcie towarzysza.
Przy końcu trzeciego aktu pierwszy nie mogł wytrzymać, aby nie podzielić się z kimś dławiącem go oburzeniem.
– Nieprawda, panie – rzekł, zwracając się do milczącego widza–że to budzi śmiech i litość?
– Śmiech i litość?–powtórzył tamten zimno.– I dlaczegóż to, jeśli łaska?
– Dlatego, że podług mnie, niepodobna w nędzniejszych rymach wyrazić myśli bardziej przewrotnych.
– Poczytujesz pan zatem autora za wielkiego winowajcą?
– Za heretyka, mój panie. Zasłużył, aby go wyklęto.
– Doprawdy?
– Alboż nie wygłasza rzeczy ubliżających w najwyższym stopniu naszej świętej religji?
– Musiałeś pan źle słyszeć. Oto, co mówi ten autor.
I sąsiad człowieka z gwizdawką jął deklamować całą tyradę z „Agrypiny”. Po tej pierwszej tyradzie nastąpiła druga, po drugiej trzecia… Coraz większy zapał ogarniał deklamatora.
– Ależ, panie! – zawołał tamten, zalany niewstrzymanym potokiem poezji–jak mogłeś zatrzymać w pamięci tak wiele wierszy?
– Czy przyznajesz pan, że wiersze te nie są złe?
– Przyznaję.
– Czemuż zatem wygwizdywałeś je przed chwilą?
– Spojrzyj pan na publiczność… Bardzo wiele osób pogląd mój podziela!
– Biedacy! Gdy jeden osieł ryknie, inne mu zaraz wtórują…
– Panie! to wygląda na obelgę!
– Tak pan sądzisz?
– Jestem tego pewny.
– Tem gorzej dla pana! Ale sza!… Zaczyna się akt czwarty–trzeba słuchać z uwagą.
– Podzielam pańskie zdanie – Wrócimy do naszej sprzeczki za chwilę i poprowadzimy ją w inny sposób.
– Pan z prowincji? – zapytał szydząco deklamator, usłyszawszy pogróżkę.
– Jestem margrabia de Lozerolles,
– Stara szlachta z roitou! Ale przepraszam! Pozwól mi, panie margrabio, słuchać Sejanusa.
Na scenę wyszli aktorowie. Starcie na tym punkcie musiało się zatrzymać. Nie wyniknął stąd zresztą żaden skandal, gdyż przeciwnicy prowadzili spór z wyszukaną grzecznością, jak przystało ludziom dobrze wychowanym.
Przy końcu sztuki przeciwnik margrabiego skinął na młodzieńca, siedzącego o kilka miejsc dalej, który zbliżył się doń z pośpiechem,
– Hrabio! rzekł do młodzieńca,–Czy chcesz być moim sekundantem?
– Dlaczego?
– Mam się bić.
– Tego wieczora?
– Za chwilę.
– Znów kłótnia! A nie zdążyłeś pan nawet jeszcze opuścić sali?
– Nie potrzebowałem tego czynić, gdyż ten pan tu siedział!
Margrabia de Lozerolles, w ten sposób wywołany, skłonił się uprzejmie.
– Jaki powód?
– Niezmiernie prosty. Ten pan nazywa „Agrypinę” szkaradną; dla mnie jest ona piękną. Czy uważasz, hrabio, powód ten za wystarczający?
– Najzupełniej.
– Chodźmy, panowie – wtrącił margrabia. – Pilno mi.
Lozerolles wynalazł natychmiast dla siebie sekundanta i czterej mężczyźni wyszli z pośpiechem na wąską uliczkę w sąsiedztwie pałacu Burgundzkiego. Zaraz też, nie tracąc ani chwili, do szpad się wzięto.
– Do pioruna!–wykrzyknął margrabia, wymachując bezskutecznie szpadą dla zrobienia sobie drogi do serca przeciwnika. – Tegi z paria szermierz
– Doprawdy? A jednak zabawiam pana dotąd fylko prowincyonalnemi iigieikaml
– Ech! i prowincjonaliści nie są mańkuci? – odparł margrabia, płacąc za drwiny sztychem sród* kowym, w samo serce zmierzającym.
– Paryżanie tem bardziej–rzekł tamten i, odparowawszy cios, wykonał w tejże chwili pchnięcie tak niespodziane i tak zarazem mistrzowskie, że szpada przeszyła ramię margrabiego, zanim jeszcze zdążył zastawić się.
Walka była skończona.
– Winszuję! – rzekł ranny, podczas gdy zwycięzca najspokojniej chował szpadę do pochwy.– Ale to wszystko jedno. Wiersze w „ Agrypime” nie są przez to ani na jotę lepsze i – raz jeszcze zapytać muszę pana, jakim sposobem umiesz ich tyle na pamięć?
– Bo jestem ich autorem, panie margrabio!
I pozostawiając margrabiego oszołomionego tem oświadczeniem, poeta, umiejący bronić honoru swych wierszy ostrzem szpady, oddalił się, wsparty na ramieniu sekundanta.
Ten poeta nie jest dla nas obcy. Widzieliśmy go już przy stole proboszcza w Saint-Ser nili, oraz u śmiertelnego łóża hrabiego de Lembrat.
Posiadał on–o czem trzeba powiedzieć zawczasu, gdyż stanowiło to znamię typowe tej pełnej charakteru fizjognomji – posiadał nos rozmiarów niezwykłych, nos ostro ścięty, rzucający cień na usta, słowem, „nos bohaterski**, jak się wyraził jeden z jego biografów. Ten nos wydatny królował na twarzy o rysach prawidłowych i miłych, którą oświetlała para oczu czarnych i pełnych ognia. Brwi były zakreślone delikatnie, wąs, niezbyt gę sty, odsłaniał usta; włosy spadały czarną masą z obu stron wyniosłego, rozumnego czoła – Razem wziąwszy, był to wcale urodziwy młodzian, któremu, w tej epoce szaleństw w dobrym smaku, przyznano jedno z miejsc honorowych w gronie wykwintnisiów i uczonych.
Rodowe jego nazwisko brzmiało: Sawinjusz de Cyrano. Znany jest wszakże lepiej pod imieniem Cyrana de Bergerac, które przybrał dla odróżnienia się od brata i krewniaków.
Był autorem „Podróży na księżyc”, „Rozmów uszczypliwych” i „Agrypiny”, twórcą całej seciny żartobliwych wierszy i poematów, śmiałym i zaufanym w sobie filozofem; był także słynnym i nieustraszonym pojedynkarzem, oraz bohaterem tysiąca przygód. Nosił ze dwadześcia zaszczytnych przezwisk; między innemi: „Nieustraszony”, „Demon odwagi”, „Kapitan Czart11–lud zachował zwłaszcza w pamięci to ostatnie przezwisko, wielu też ludziom pod niem tylko poeta był znany.
Przy tem wszystkiem: złote serce, umysł w najwyższym stopniu niezależny, pogarda dla głupców i–dowcip iskrzący. Kochano go za ten dowcip, wybornie przystosowany do ducha epoki za wyborny humor, za młodość pełną ognia i zapału. Pozostało po nim–rzecz rzadka w tem życiu – wspomnienie trwałych przyjaźni i poświęcenia bez granic.
Skłoniwszy się margrabiemu, Cyrano oddalił się? wsparty na ramieniu swego sekundanta. Tytuł hrabiowski, którym obdarzył poeta tego ostatniego, spadł nań po śmierci starego hrabiego de Lembrat. Był to nowy dziedzic Fougerolles, był to ów Roland o minie wyniosłej, kłórego widzieliśmy, jak stał bez śladu wzruszenia przy łóżu umierającego ojca.
Urabia Rajmund de Lembrat już od roku spoczywał w grobie, a syn rychło go opłakał. Roland miał lat dwadzieścia pięć i był bardzo bogaty. Paliła go żądza nasycenia się gorączkowem życiem stolicy, od którego starzec trzymał go rozmyślnie zdaleka.
Cyrano de Bergerac, starszy i doświadczeńszy, był jego wzorem, i jakkolwiek nie żywił wielkiej przyjaźni dla poety–zapewne przez wrodzoną mu sprzeczność z uczuciami ojca–prosił, aby Cyrano podjął się roli jego przewodnika i ojca chrzestnego w odmęcie tego błyszczącego świata, który go tak bardzo pociągał.
„Była to epoka owych pięknych awanturnic, Hiszpanek i Włoszek, istot dumnych a zarazem lubieżnych, które miłowały jednaką miłością złoto, krew i pachnidła; była to epoka maskarad, zalotów hiszpańskich, uroczystych zarazem i rozpasanych, miłostek namiętnych aż do poniżenia się, gwałtownych aż do okrucieństwa, sonetów i ulotnych wierszyków, wielkiej pijatyki, wielkiej zabi-jatyki i wielkiego kosterstwa.,.”1)
W taki to wir rzucił Cyrano swego młodego przyjaciela.
W tym upajającym i odurzającym zamęcie Sawinjusz wiódł żywot poety i filozofa; Roland zanurzył się weń z głową, palony gorączką kosztowania wszystkich ponętnych owoców i maczania ust we wszystkich czarach ze słodką trucizną. Rok nie upłynął, a już potrafił zdobyć sobie imię w świe-
Icie stołecznych wytwornisiów i szałaputów. Rozsiewał garściami złoto, wyprawiał uczty po ucztach, olśniewał kobiety zbytkiem, porywał mężczyzn odwagą. Rzecz prosta, że sie wkrótce życiem tem upił.
*) Teofil Gautier:.,Les Croteques'
Po pijaństwie nastąpił niesmak Roland uczuł potrzebę okiełznania namiętności i wypoczęcia.
I w tem Cyrano okazał się dlań użyteczny. W liczbie przyjaciół poety znajdował się margrabia de Faventines, mieszkający w starym pałacu na wyspie św. Ludwika i wiodący życie nader skromne, gdyż przegrany niedawno proces silnie nadszarpnął jego fortunę. Sawinjusz znalazł sposobność zalecenia margrabiemu hrabiego Rolanda, który niebawem też został tam wprowadzony i znalazł w starym pałacu cichą przystań, tak bardzo przezeń pożądaną.
W pałacu, prócz margrabiego, znajdowała się młoda panna, jedyna jego córka – Na imię jej było Gilberta; liczyła lat dziewiętnaście – Roland.zakochał się w margrabiance i, jako młodzian roztropny, nie szukał innego powiernika swych uczuć, prócz margrabiego.
W owym czasie, tak samo jak dziś, nie żeniono się z pannami bez posagu. Zięć, nie wymagający do córki dopłaty, był dla margrabiego prawdziwą Opatrznością; to też przyjął go z otwartemi rękoma i już w dwa miesiące po oświadczynach tak zwane „szczęście” Gilberty zostało zapewnione.
Co się tyczy panny, zapytana dla formy o zdanie, odpowiedziała bez wzdrygnięcia się: „tak”, serce jej bowiem było prawdopodobnie wolne, umysł zaś dość praktyczny, aby ocenić korzyści tak świetnego pod względem majątkowym związku. Oparte na tym gruncie układy prędko doprowadziły do celu i hrabia de Lembrat został uroczyście przyjęty w pałacu na wyśpię św. Ludwika w charakterze narzeczonego pięknej Gilberty de Faventines.
W zupełnym spokoju korzystała ona z przywilejów tej godnej zazdrości roli na wiosnę 1653 roku.
V ciągu dwóch miesięcy Gilberta miała czas oswoić się z myślą, że zostanie hrabiną. Oczekiwała na ten wypadek, zbytecznie go nie pożądając. Powiedzmy więcej: chętnie byłaby cofnęła dane słowo, gdyby jej nie powstrzymywały szacunek i posłuszeństwo, winne rodzicom.
V
Pałac margrabiego de Faventines wznosił się w głębi ogrodu, którego brama wychodziła na wybrzeże Sekwany. Roztaczał się stamtąd widok prześliczny i Gilberta lubiła siadać na tarasie, górującym nad rzeką. Spędzała tam długie chwile na marzeniu, czytaniu lub rozmowie z Paketą, młodą dziewczyną, spełniającą dwie role: pokojowej i powiernicy.
Pewnego ranka pani i służąca zajęły swe ulubione miejsce, chroniąc się przed słońcem w cień rozłożystego jaworu, którego długie gałęzie wybiegały za kratę i sięgały wybrzeża. Rozmawiały głosem przyciszonym, a musiała to być rozmowa wielce zajmująca i wielce poważna, gdyż główki dziewcząt tak bardzo się zbliżyły do siebie, że czarna kosa Gilberty muskała złociste kędziorki Pakety.
Policzki margrabianki były różowe, jak kwiat brzoskwini w kwietniu. A różowość ta wzmagała się w miarę przeciągającej się rozmowy,
– I trwa to już dawno, proszę panienki?–zapytała Paketa, wysłuchawszy długiego opowiadania Gilberty.
– Od trzech tygodni.
– Czy podobna!
– Od trzech tygodni znajduję codziennie na balkonie swym bukiet, a w bukiecie–wiersze.
– Ofiarowywać codziennie bukiet, nic to trudnego – ale wiersze! Albo nieznajomy wielbiciel posiada talent większy, niż nasi modni poeci, albo też… zaopatrzył się zawczasu w zapas wierszy miłosnych, zastosowanych do każdej okoliczności.
– Jesteś złośliwa, Paketo.
– Czy pozwoli mi panienka być także – ciekawą?
– W jakim celu? p
– Chciałabym zadać panience jedno pytanie.
– Mów.
– A więc–z ręką na sumieniu–z jakiem uczuciem przyjęła panienka te bukiety i te wiersze?
– Być może, Paketo, że jestem nieco płocha.