- W empik go
Kapitan Paweł - ebook
Kapitan Paweł - ebook
Romantyczne przygody dzielnych bohaterów, przebiegłych złoczyńców, desperackich bitew i prawdziwej miłości - ta epicka opowieść o przygodach i szaleństwach jest szczególnie polecana fanom twórczości Dumasa i stanowiłaby fantastyczny dodatek do każdej półki z książkami. „Kapitan Paweł” jest luźno oparty na wyczynach Johna Paula Jonesa, kapitana amerykańskiej marynarki wojennej podczas wojen w XVIII w.
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-819-8 |
Rozmiar pliku: | 383 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I.
Ku końcowi pięknego wieczoru miesiąca Października 1779 r. zgromadzili się na przylądku ziemi wchodzącym w morze, wszyscy ciekawi z małego miasteczka Port-Louis. Celem zajmującym ich uwagę i służącym za przedmiot rozmowy, była piękna fregata o 32 działach, na kotwicy od ośmiu dni stojąca; tak była piękną cała jéj powierzchność, iż zdawała się być pierwszy raz na morzu; przybiła tam pod banderą francuzką, która kołysana wiatrem, okazywała przy zachodzie słońca trzy jaśniejące blaskiem lilie. Najwięcéj zaostrzała ciekawość mieszkańców okoliczność, gdzie ten piękny okręt zbudowano. Obnażony nateraz ze wszystkich żagli przymocowanych do masztów, okazywał delikatność i moc budowy. Jedni sądzili, że jest dziełem marynarzy amerykańskich; lecz cały skład wielce go różnił od okrętów, tych zbuntowanych dzieci Anglii. Drudzy zwiedzeni flagą, chcieli dociec, w którym porcie Francyi był spuszczony; lecz wkrótce miłość własna narodu, ustąpić musiała temu omamieniu, gdyż napróżno szukano tych ciężkich okrytych rzeźbami galeryi, które zdobią wszystkie statki Oceanu i Śródziemnego morza, wychodzące z warsztatów Brestu lub Tulonu. Inni wiedząc że bandera służy czasem za maskę do pokrycia prawdziwéj twarzy, utrzymywali, że wieże i lwy Hiszpanii byłyby stosowniejszemi na banderze, jak trzy lilie Francyi; lecz tym odpowiadano, czy boki delikatne były podobne do kształtu fregat hiszpańskich? Nakoniec byli tacy, co uręczali, iż powstała pośród mgły Hollandyi. Od ośmiu dni to zjawisko zajmowało mieszkańców miasta Port Louis, a nikt nie mógł dociec prawdziwego jéj pochodzenia, gdyż ani jeden człowiek z załogi pod jakimkolwiek pozorem nie pokazał się na lądzie. Można nawet było sądzie, że jest niezamieszkaną, gdyby nie wartownik i officer od służby, wychylający czasami głowę z wewnątrz.
Pośród tłumu próżniaków, odznaczał się młodzieniec przez szczególne obarczanie zapytaniami, znać, że mocno zajmował go ten okręt; po jego eleganckim ubiorze poznano mundur rakietników, która-to gwardya królewska bardzo rzadko opuszczała stolicę; w początku był dla tego tłumu przedmiotem-zajęcia, lecz to wkrótce minęło, gdy poznano w nim hrabiego d’Auray ostatniego potomka starożytnego domu Bretanii. Zamek zamieszkały przez jego familią położony był na brzegach odnogi Morbihan o sześć lub siedm mil od Port-Louis. Ta rodzina składała się z margrabiego d’Auray, starca obłąkanego, który od dwudziestu lat nie przestąpił progu swego zamku; z Margrabiny dWuray, kobiéty któréj surowość obyczajów i starożytność szlachectwa, mogły jedynie usprawiedliwić jéj arystokracyą; z młodéj siedmnastoletniéj Małgorzaty świeżéj i bladéj, jak kwiat którego nosi imie - margerytka, i z hrabiego Emanuela, którego w prowadziliśmy na scenę i około którego zgromadzili się wszyscy mieszkańcy, wiedzeni jak zawsze jakowymś pociągiem ku znakomitemu nazwisku, pięknemu mundurowi i obejściu się szlachetno-zuchwałemu możniejszych.
Mimo największéj chęci tych, do których zwracał swą mowę, nie mogli go o niczem więcéj objaśnić, nad swe własne domniemania. Hrabia Emanuel już miał odejść, gdy ujrzał zbliżającą się łódkę kierowaną przez sześciu wioślarzy; szła w kierunku, gdzie byli zgromadzeni mieszkańcy, niosąc młodzieńca dwadzieścia dwa lat mieć mogącego, ubranego w mundur kadeta marynarki królewskiéj. Siedział, czyli raczéj leżał na skurze niedźwiedziéj, mając opartą rękę na sterze, podczas gdy jeden z majtków, dzięki woli swego przełożonego, stał nieczynny na brzegu. Od chwili, gdy ujrzano zbliżającą się łódkę, wszystkich spojrzenia zwróciły się na nią i nakoniec zatrzymała się blisko miejsca, gdzie stali zgromadzeni, o ośm lub dziesięć stóp od brzegu, i mimo największych wysileń wioślarzy niemogła daléj postąpić. W tenczas dwóch majtków weszło w wodę, a młody kadet machinalnie pozwolił wziąść się na ramiona i przenieść na ląd stały, tak ze ani kropla wody nie uszkodziła jego wykwintnego ubioru. Przybywszy rozkazał oddalić się od brzegu, okrążyć klin, i czekać na siebie przy twierdzy. Sam zatrzymał się chwilę, poprawił starannie włosy, i udał się nucąc piosnkę francuzką ku bastionowi, przeszedłszy furtkę, odebrał od straży winne uszanowanie.
Chociaż, nie jest nic nadzwyczajnego w porcie morskim, widzieć oficera marynarki wchodzącego do fortecy, jednak zajęcie i domniemania widzów tak były wielkie, iż każdy sądził, że te odwiedziny miały styczność z przeznaczeniem fregaty. Skoro téż młody kadet wyszedł, tak został ściśniętym, że musiał użyć swego pręcika; wkrótce wszakże tego zaprzestał ujrzawszy hrabiego Emanuela, ktorego postać odznaczająca się i ubiór, wielce go różniły od innych. Udał się ku niemu w chwili, gdy tenże zbliżał się do niego. Dwaj oficerowie rzucili po sobie wzrokiem. który był dostatecznym, aby dać poznać jednego drugiemu. Pokłonili się nawzajem złą grzecznością, która znamionuje ludzi dobrze wychowanych i paniczów tegoczesnych.
— Ach! kochany ziomku, gdyż sądzę że jesteś francuzem, zawołał młody kadet, nie mógłbyś mi powiedzieć, co mam w sobie tak osobliwego, abym przywabił całe miasto; lub czy marynarz na zachodzie jest taką nowością! Uczyń zadość prośbie mojéj, a będę się starał w podobnym razie odwdzięczyć.
— Jestto rzeczą bardzo łatwą, odpowiedział hrabia, ta ciekawość niema nic w sobie obrażającego; jest ona kochany kolego (gdyż sądzę po twoich slifach, że zajmujesz te stopień co i ja) podzielaną przezemnie wraz z tymi godnymi Bretańczykami, chociaż mam daleko większe, powody dowiedzenia się téj zagadki, któréj chcą dociec teraz.
— Jeżeli mogę być wczém użytecznym, z przyjemnością służę. Oddalmy się cokolwiek.
— Chętnie. odpowiedział rakietnik; udajmy się na ten cypel ziemi, idąc dopoty dopóki tylko suchość gruntu nam dozwoli.
Ci dwaj młodzieńcy, którzy się ujrzeli po raz pierwszy, szli trzymając się pod ręce jak dwaj przyjaciele młodości; przybywszy ku końcowi, hrabia Emanuel zatrzymał się, a wskazując ręką na okręt za pytał się.
— Czy wiesz co to jest za okręt?
Młody marynarz rzucił wzrokiem badawczym na hrabiego, potem zwracając go na okręt, zniechcenia odpowiedział.
— Jest-to ładna fregata o 32 działach, stojąca na kotwicy, ze wszystkiemi żaglami rozpiętemi, gotowa na pierwszy znak swego dowódzcy wypłynąć.
— Za pozwoleniem, odrzekł Emanuel z uśmiechem, nie o to się pytam. Mało mnie obchodzi ilość dział; lecz życzeniem mojém jest, dowiedzieć się o naród do którego należy; dokąd przeznaczona, i nazwisko jéj kapitana.
— Co się tyczy jéj kraju sama go nam wskazuje; chybaby nas nikczemnie zwodziła. Czy nie widzisz pawilonu pływającego na jéj maszcie? pawilonu, zniszczonego przez usługi; lecz bez żadnéj zmazy. Co się tyczy przeznaczenia, to do Mexyku. — Emanuel z podziwieniem spojrzał na młodego kadeta. — Nakoniec względem jéj kapitana, to trochę trudniéj objaśnić. Ludzie rozmaicie o tem mówią; jedni, że jest w wieku mego stryja, hrabiego d’Esting, który, jak wiesz zapewne, został teraz Admirałem; nazywają go Pawłem, ale uręczam że sam nie wie prawdziwego swego nazwiska, dopóki mu jaki przypadek go nie odkryje.
— Paweł?
— Tak kapitan Paweł.
— Co za Paweł?
Paweł Opatrzności, Przymierza, stosownie do nazwiska okrętu; Czyliż nie mamy we Francyi młodych magnatów, którym, jeżeli ich imie familijne wydaje się zbyt krótkiem, przybierają nazwiska dóbr, które posiadają. Nateraz zdaje mi się, że nosi miano Paweł Indyjsk, i z tego chlubi się; gdyż zapewne nie oddałby swéj fregaty za najpiękniejsze dobra.
— Lecz, odpowiedział Emanuel po chwili namysłu nad mieszaniną ironii i naiwności w mowie swego towarzysza, jaki jest jego charakter?
— Jego charakter? oh! mój baronie, czy też hrabio... margrabio...
— Hrabio, odrzekł Emanuel, kłaniając się.
— A więc mój kochany hrabio, — jak chcesz, aby poznać charakter człowieka; rzecz tak trudną zgłębić, którą ukrywać możemy i przyznam ci się, że nie starałem dotąd nad tem zastanawiać się.
— Ja się też o to nie pytałem, mój kochany... baronie... hrabio?..
— Kadecie, odpowiedział marynarz, kłaniając się podobnież jak Emanuel.
— Nie chciałem wiedzieć jego charakteru, chciałem tylko zapytać o dwie rzeczy: najprzód czy jest człowiekiem honoru.
— Trzeba najpierwej zgłębić to słowo. Co rozumiesz hrabio przez honor?
— Czy jest człowiekiem honoru, któremu można zaufać.
— Honor, jest-to jak Bóg! każdy go sobie wyobraża inaczej. Egipcjanie czcili wołu; żydzi, cielca złotego; tak się też ma iz honrem; był honor Kamilla, Koriolana, Cyda, hrabi Juliana. Wyraź się lepiéj, abym mógł ci odpowiedzieć.
— Oto czy możni zaufać słoWu jego.
— Oh! jeżeli tylko o to, sądzę! że nigdy go nie nie złamał. Nawet nieprzyjaciele ufają słowu jego, a zatem to słowo wyjaśnione i pod tym względem jest on człowiekiem honoru, A teraz jakie jest drugie pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy byłby posłuszny rozkazom króla.
— Jakiego. króla?
— Prawdziwie zadziwiasz mnie!
— Czem? Wszak mamy w Europie kilku królów: króla angielskiego, francuzkiego, którego bardzo szanuje i poważam....
— A więc o tym chcę mówić. Czy sądzisz, aby kapitan Paweł był posłuszny jego rozkazom?
— Kapitan Paweł będzie tak posłuszny, jak każdy inny zostający w służbie Najaśniejszego Pana.
— Oto i jest wszystko co chciałem wiedzieć, odpowiedział rakietnik, którego niecierpliwiły odpowiedzie marynarza; teraz mam tylko prośbę do ciebie.
— Służę panu hrabiemu.
— Jakim sposobem mógłbym się dostać do tego okrętu?
— Oto jest, rzekł młody marynarz, wskazując na-swoją łódkę.
— Lecz ta łódka... jest twoją?
— A więc udam się z panem.
— To znasz kapitana Pawła?
— Ja bynajmnieéj, lecz jako siostrzeniec Admirała znam z nazwiska wszystkich kapitanów; powtóre my marynarze mamy pewne znaki, po których poznajem się; możesz przeto przyjąć moje usługi.
— Dziękuję, i przyjmuję jego ofiarę.
— I zapomnisz nudów, którem ci sprawił. Co chcesz, mój hrabio! rzekł dając znak ręką, który majtkowie natychmiast zrozumieli, samotność Oceanu, czyni was wielomównemi.
Emanuel rzucik wzrokiem niedowierzania na swego towarzysza. W pięć minut potem, dwaj młodzieńcy płynęli do nieznajomego okrętu.
II.
IM bardziej zbliżali się ku okrętowi, tem więcéj okazywała się piękność jego budowy, tak że młody hrabia d’Auray obojętny na podobne widoki, sam zaczął uwielbiać wykwintną kształtność jego. Na okręcie zawsze jednakowa panowała cichość; nasi młodzieńcy byli pogrążeni w dumaniu, z którego wyrwał ich głos pochodzący z okrętu.
— Czego żądacie? zawołał strażnik fregaty.
— Wejść na pokład okrętu, odpowiedział Emanuel. Podajcie nam linę.
— Udajcie się na drugą stronę, a znajdziecie wschody.
Wioślarze posłuszni temu poleceniu, okrążyli statek, i wkrótce ujrzeli się przy wejściu.
— Oficer od służby przyjął ich uprzejmie przy wschodach prowadzących na..............................TOM DRUGI
I.
Starzec przez chwilę zbierał myśli, nakoniec tak zaczął:
Byli zaręczeni z sobą; nie wiem jaki przypadek poróżnił ich rodziny; zostali rozłączeni. Hrabia Morlaix nie mógł pozostać we Francyi. Musiał udać się do Saint-Domingo, gdzie jego ojciec miał posiadłość. Towarzyszyłem mu, gdyż pokładał we mnie całą ufność; byłem synem jego mamki; odebrałem razem z nim wychowanie, nazywał mnie swym bratem, ja sam pamiętałem tylko o stanie, który nas różnił. Margrabia polecił mi czuwać nad synem. Przepędziliśmy dwa lata pod niebem zwrotnika. Przez ten czas twój ojciec, zostawiony samotności w téj zachwycającéj wyspie, odbywał podrożę bez celu, używał przyjemności polowania, starając się ile możności zagoić rany serca. Lecz to było napróżno; zdawało się, że więcéj cierpiał pod promieniami skwarnego słońca. Nakoniec po dwóch latach daremnéj walki, miłość wzięła górę; potrzebował ją widzieć, lub umrzeć; wyjechaliśmy. Nigdy podróż nie była tak szczęśliwą; morze i niebo uśmiechało się do nas, poczytywaliśmy to za dobrą wróżbę. W sześć miesięcy od odjazdu z Port-au-Prince, wylądowaliśmy w Hâvre.
Panna Sablé, poszła za mąż, Margrabia d’Auray był w Wersalu pełniąc obowiązki przy Ludwika XV. Jego żona zbyt cierpiąca, aby mu towarzyszyć zamieszkiwała starożytny zamek d’Auray, którego widzisz wieże.
— Tak, pomruknął Paweł, znam go; kończ.
— Co się tycze mnie, podczas podroży jeden z mych stryjów, dawny sługa domu dKAurayów umarł, zostawiając mi w puściźnie ten domek z przyległym gruntem. Objąłem go w posiadanie. Co do twego ojca, opuścił mnie w Vannes, mówiąc: że jedzie do Paryża i tak rok tu przemieszkiwałem, nie widząc go wcale.
Jednéj nocy (jest temu dwadzieścia pięć lat) zapukano do mych drzwi, otworzyłem, twój ojciec wszedł, niosąc kobietę z twarzą zasłoniętą; udał się do tego pokoju i złożył ją na tem łóżku; potem wróciwszy do pierwszéj izby gdzie go czekałem. Ludwiku! rzekł do mnie kładąc rękę na ramieniu z wzrokiem proszącym: Ludwiku! możesz uczynić więcéj jak uratować mi życie i honor, możesz uratować życie i honor téj, którą kocham, siadaj na koń, biegnij do miasta i za godzinę bądź tu z lekarzem.
— Mówił do mnie takim głosem, iż nie można było i chwili się opóźniać: byłem posłuszny. Zaczynało dnieć, gdy przybyłem z doktorem, wprowadzony został przez hrabiego Morlaix: do tego pokoju, i drzwi się zamknęły; pozostawali tam dzień cały; noc nadeszła; twój ojciec wyszedł niosąc na rękach tęż samą kobietę zasłoniętą jak wczoraj. Wszedłem do tego pokoju i znalazłem ciebie nowonarodzonego.
— Zkądże wiesz, że ta kobieta była Margrabiną d’Auray? zapytał z powątpiewaniem Paweł.
— Tak niespodzianie i okropnie jak o twoim urodzeniu. Prosiłem hrabiego Morlaix, aby cię pozostawił przy mnie, pozwolił, a nawet czasami przychodził nas odwiedzie.
— Sam? zapytał Paweł.
— Zawsze; odpowiedział Achard, miałem tylko pozwolenie przechodzić się z tobą po zwierzyńcu; zdarzało się czasami, że margrabina zjawiała się jakby przypadkiem na zakręcie jakiéj ulicy, wołała na ciebie, a potem pieściła, jak to lubim czynić z obcem dzieckiem, gdy jest piękne. Tak cztery lata ubiegło: nakoniec jednéj nocy zapukano na nowo do mych drzwi; był to twój ojciec, spokojniejszy, lecz więcej pochmurzony jak pierwszą razą. — Ludwiku! rzekł mi, bije się jutro rano z margrabią d’Auray, jest to pojedynek śmiertelny, którego tylko ty masz być świadkiem. Daj mi więc przytułek na tę noc jedną, i potrzebne rzeczy do pisania. Siadł przed tym stołem, na tymżę samym krześle, co ty teraz siedzisz... — Paweł powstał i niesiadając więcéj, opierał się tylko o jego poręcz. Czuwał całą noc. Równo ze dniem wszedł do mego pokoju, ja nie spałem. Ty zaś moje dziecko, nieznając dumy i namiętności ludzkich, spałeś spokojny.
— Cóż dalej?
— Twój ojciec pochylił się nad kolebką i wzrok smutńy zatopił w ciebie. Ludwiku! rzekł, jeżeli zginę, oddasz to dziecię wraz z tym listem memu kamerdynerowi Fild, któremu poleciłem odprowadzić je do Selkirk w Szkocyi, i zostawić go w pewnych rękach. W dwudziestym piątym roku życia, gdy przyniesie ci drugą połowę téj monety, pytając się o swe urodzenie, powiesz mu: gdyż może jego matka będzie samą, opuszczoną. Co się tyczy tych papierów, które dadzą mu poznać matkę, oddasz dopiero po śmierci margrabiego d’Auray. — Pochylił się jeszcze nad kolebką, i łza spłynęła po jego twarzy.
— Zmiłuj się! dokończ.
— Spotkanie, było w jednéj z alei tego parku, o sto kroków ztąd. Przybywszy zastaliśmy margrabiego oczekującego nas od kilku chwil. Blisko niego na ławce leżały pistolety nabite: przeciwnicy skłonili się sobie nawzajem, nie wymówiwszy słowa, margrabia ręką wskazał na broń; każdy wziął za swój pistolet, i obadwa stanęli na swych miejscach niemi i smutni, o trzydzieści kroków i zaczęli iść ku sobie. Była-to dla mnie chwila okropną, (rzekł starzec z wzruszeniem jakby był obecnym), widząc ich zbliżających się — margrabia dał ognia... Spojrzałem na twego ojca, żadnej to nie uczyniło na nim zmiany, sądziłem, że grot nie dosięgnął go; szedł aż do margrabiego, a przykładając pistolet do piersi...
— Zabił go! spodziewam się? zawołał Paweł.
— Twe życie panie, rzekł mu, należy do mnie, mógłbym je odebrać; lecz zostawiam ci, żebyś żył dla przebaczenia mi, tak jak ja ci przebaczam.
Po tych słowach upadł... kula margrabiego przeszyła mu piersi...
— O! mój ojcze! mój ojcze! zawołał Paweł. A ten człowiek żyje jeszcze? nieprawdaż on żyje? jest młody, zdoła unieść szpadę lub pistolet? Pojedziem do niego... dziś... w téj chwili; powiesz mu: oto jego syn, musisz się bić z nim. Oh! niegodziwiec!... Biada mu!...
— Bóg go ukarał! odpowiedział Achard, jest obłąkany!...
— Prawda! zapomniałem...
— Margrabia w swym obłąkaniu, znać widzi ten krwawy obraz i powtarza ciągle ostatnie słowa twego ojca.
— A więc dla tego margrabina nie opuszcza go na chwilę?
— Tak! i pod pozorem, że nie chce widzieć swych dzieci, oddaliła od niego Emanuela i Małgorzatę.
— Biedna siostra! rzekł z czułością Paweł, a teraz chcą uczynić z niéj ofiarę, łącząc ją z tym nędznikiem Lectoure!
— Tak; lecz ten nędznik Lectoure zabierze Małgorzatę do Paryża; Emanuelowi da pułk dragonów; margrabina nie będzie się lękać więcéj obecności swych dzieci; jéj tajemnica będzie grobem mliczącym, między nią i dwoma starcami, którzy jutro... téj nocy... mogą umrzeć... a tak będzie wieczne milczenie.
— Ale ja! ja!
— Czyliż wiedzą że żyjesz? czyliż od piętnastu lat dałeś jaką wiadomość o sobie, po twéj ucieczce z Selkirk? tak! nie zapomniała cię, lecz sądzi, że może...
— Czyli tak sądzisz o mej matce?...
— Przepraszam, lecz to prawda!... zbłądziłem, zapomniéj to co mówiłem...
— Tak; mówmy o tobie, o mym ojcu.
— Mamżeż dodać, że jego ostatnia wola została spełnioną. Fild przybył po ciebie, odjechałeś. Dwadzieścia jeden lat minęło od tego czasu; przez dwadzieścia jeden lat błagałem nieba o twój powrót, me prośby zostały wysłuchane. Twój ojciec odżył w tobie, widzę go... mówię do niego... nie płaczę już... jestem szczęśliwy!...
— Umarł? umarł bez bojaźni!... bez nadziei!... od jednego strzału?
— Tak... przyniosłem go tu... złożyłem na łóżku, na którym urodziłeś się, zamknąłem drzwi i poszedłem kopać grób. Przepędziłem cały dzień nad tą smutną pracą, gdyż podług woli twego ojca nikt nie miał wiedzieć o tém. Wieczorem wróciłem po trupa. Na wszystko patrzałem okiem suchem z boleścią w sercu, złożyłem ostatnie pocałowanie na tych zimnych ustach i pokryłem ciało ziemią. Dopiero, gdym powrócił, ulżyłem ciężarowi boleści wylewając łez strumienie.
Starzec zamilkł, przygnębiony ciężarem smutnych wspomnień, tylko łzy ciche rosiły twarz zoraną.
— Tak! rzekł Paweł, dopełniłeś wiernie twego obowiązku! Szlachetny mężu! pozwól mi ucałować te ręce, które oddały ostatnią posługę ojcu memu. Zostałeś wiernym przy śmierci jak za życia; pozostałeś, aby łzami zraszać kwiaty rosnące na grobie jego. O! ileż są niżsi od ciebie ci wszyscy, których imie jest głośnem... starcze wierny?... Pobłogosław mnie! zawołał padając na kolana, zastąp mi miejsce ojca.
— Pójdź w me objęcia drogie dziecię! widzę ile cierpisz. Lecz wierz mi, szczęśliwsi są umarli; wielu ludzi mało dba o życie. Twój ojciec był młodym pełen nadziei i odwagi; był ostatnim potomkiem starożytnego domu, miał rodzinę, przyjaciół, mógł dostąpić pierwszéj godności, jednak zginął nagle, jakby go pochłonęła ziemia. Nie wiem nawet czy ktokolwiek choć jednę łzę uronił, dał krok, aby go wynaleźć; wiem tylko, że od dwudziestu jeden lat, nikt nie wie o miejscu jego spoczynku.
— A moja matka nie przyszła nigdy?
Starzec milczał.
— Więc nas dwóch tylko będzie znało to miejsce. Wskaż mi je; gdyż chcę je odwiedzieć i przysięgam, że to czynić będę zawsze ile razy tylko mój okręt przybije do brzegów Francyi.
I pociągnął Acharda do pierwszego pokoju; lecz otwierając drzwi, usłyszał mały szelest od strony zwierzyńca; był to służący i Małgorzata. Paweł zwrócił się śpiesznie.
— To moja siostra! rzekł do Acharda... zostaw mnie na chwilę... muszę z nią mówić... muszę jej powiedzieć słowo, które ją uszczęśliwi, miejmy litość nad cierpiącemi!
— Pamiętaj! że to, com ci wyjawił, jest tajemnicą twej matki, rzekł Achard.
— Bądź spokojny przyjacielu! bądź spokojny, rzekł wyprowadzając Acharda, będę jéj mówił, o niéj tylko.
W téj chwili Małgorzata weszła.
II.
MAŁGORZATA przyszedłszy podług zwyczaju z służącym do starca; mocno się zdziwiła, gdy w pokoju, w którym od dziesięciu lat nikogo nie widziała, prócz Acharda, ujrzała przystojnego młodzieńca, patrzącego na nią wzrokiem dobroci. Dała znak służącemu, aby złożył koszyk; był posłuszny i wyszedł za drzwi czekać swojéj pani. Ona zaś zbliżyła się do Pawła.
— Panie! spodziewałam się zastać tu mego starego przyjaciela Ludwika Acharda... przyniosłam mu żywność.
Paweł wskazał ręką na drzwi, gdyż nie mógł wyrzec i słowa, tyle lękał się, aby jego uczucia nie zdradziły go. Młoda dziewczyna podziękowała schyleniem głowy i weszła.
Paweł ścigał ją oczyma z ręką przyciśniętą do serca. Ta dusza głucha, na wszelkie uczucia miłości, otworzyła się teraz dla rodziny. Opuszczony, nie mający przyjaciół, prócz swych towarzyszy Oceanu, całą czułość jaką, tylko miał w sercu, poświęcił Bogu. Jego religia nie zdawałaby się czystą, jednakowoż każdą prawie myśl zwracał ku niebu. Nie dziwmy się zatem, że pierwsze uczucia przejmowane do serca, chociaż braterskie, uczyniły na nim tak mocne wrażenie.
— Oh! zawołał, gdy Małgorzata znikła. Nieszczęśliwy! opuszczony jestem; cóż uczynię, gdy wyjdzie? Mamże ją wziąść w objęcia, przycisnąć do serca i powiedzieć: Małgorzato! moja siostro! żadna kobieta nie kochała mnie... kochaj........................